Juliusz Słowacki

Nasz drugi Wieszcz Narodowy miał bardzo nienormatywne życie prywatne. Wchodził w silne relacje z mężczyznami, ale w listach do matki kreował się na heteryka. Coś wam to przypomina? Choć minęło niemal 200 lat, jego sposób ukrywania się wciąż ma licznych naśladowców. Najwyższa pora, by autor „Balladyny”, „Kordiana” i „Fantazego” wyszedł z szafy. Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Książka Marty Justyny Nowickiej „Słowacki.
Wychodzenie z szafy” ukazała się nakładem
Krytyki Politycznej.

 

Życiorys Juliusza Słowackiego jest bardzo podobny do biografii Fryderyka Chopina, innego wielkiego romantyka, który także znalazł się w tym roku na magnesie „Repliki” z ikonami LGBT. Przyszli na świat w podobnym czasie, Słowacki we wrześniu 1809 r., Chopin pół roku później. Obaj genialni, delikatni, niewpisujący się w tradycyjne kategorie męskości, nigdy się nie ożenili. Dużą część życia spędzili na emigracji, zmarli w Paryżu w tym samym roku 1849. Przypisywano im liczne kobiety, które nieszczęśliwie kochali, u obu pada nawet to samo nazwisko – Maria Wodzińska. O ile jednak Chopin naprawdę tworzył związki z kobietami, np. George Sand, o tyle Słowacki był w tym względzie dużo bardziej powściągliwy. Dyskusję o orientacji seksualnej kompozytora rozpoczął w ubiegłym roku szwajcarski dziennikarz Moritz Weber, który uznał listy Chopina do Tytusa Woyciechowskiego za korespondencję miłosną. Teraz przyszła pora na Słowackiego: ukazała się właśnie książka Marty Justyny Nowickiej „Słowacki. Wychodzenie z szafy”. Już na wstępie autorka zauważa: „Słowacki nigdy nie założył rodziny w rozumieniu XIX- -wiecznym, nie zawarł związku małżeńskiego. Niniejszą książkę poświęciłam specyfice jego relacji z przestrzenią i domem rodzinnym, kluczowej relacji z matką, silnym i wpływającym na jego życie i twórczość związkom z mężczyznami, wreszcie relacjom z kobietami, z którymi wcześniejsi historycy literatury łączyli wieszcza najchętniej i najczęściej”.

Nowicka nie twierdzi, że Słowacki był gejem nie tylko dlatego, że tego określenia w XIX w. nie było, nie ma jednak wątpliwości, że kobiety w jego życiu to raczej koleżanki niż kochanki, a kontakty z mężczyznami były pełne namiętności i… umniejszane w listach do matki Salomei Bécu, ta z kolei domagała się informacji o potencjalnej synowej. Efektem była swoista gra pozorów, o czym pisze Nowicka: w listach do innych krewnych oraz do przyjaciół i znajomych Słowacki nie porusza z własnej inicjatywy tematu relacji z kobietami, jakby go nie dostrzegał. Matce musi odpowiadać na pytania, ale kobiety, z którymi chętnie widziałaby go Salomea, opisuje jej (i często tylko jej) z pewną dozą lekceważenia, nierzadko też ze znudzeniem. Strategia Słowackiego jest wewnętrznie sprzeczna: z jednej strony jej autor zdaje się mieć świadomość, że to nie kobiety są obiektami jego pożądania, z drugiej – żali się, że ciągle nie może trafi ć na tę właściwą, „idealną” dla niego kochankę.

Nowicka stawia tezę, że największą fascynacją erotyczną Słowackiego był Zygmunt Krasiński, wieszcz numer trzy, o którym także uczymy się w szkole, autor „Irydiona” i „Nie- -Boskiej komedii”. Ich relacja była burzliwa, przynajmniej raz uprawiali seks, a w listach pisali na tyle otwarcie, że Krasiński protestował, gdy po śmierci Słowackiego kilka z nich opublikowano. Nowicka pisze: „Korespondencja dwóch wieszczów ma zupełnie inny wymiar – jest intelektualno-emocjonalna, pełna czułości, wsparcia, wiary, a także wspólnych wizji odmieńców: realizowali swoją koncepcję artystyczną i walczyli o swoje szczęście w niesprzyjającym i nierozumiejącym ich świecie”. Po latach Krasiński uległ naciskom ojca i poślubił wybraną dla niego kobietę, Słowacki natomiast zrozumiał, że nigdy nie sprosta wizji szczęścia, jaką proponowała mu matka: „Ty mi, Matko, piszesz o ożenieniu – nie chciałbym niszczyć Twoich marzeń… a jednak zdaje mi się, że ja wiecznie na samotność skazany jestem, bo mojej żonie ciężarem być nie myślę”.

Książka Nowickiej uświadamia, jak wiele tajemnic kryje jeszcze biografia Słowackiego, szczególnie w aspekcie homoseksualnych przyjaciół albo partnerów. Niewiele wiadomo choćby o mężczyźnie, który w ostatnich chwilach zajmował się śmiertelnie chorym na gruźlicę poetą. Był nim malarz Charles Pétiniaud-Dubos, także człowiek „samotny”, który zmarł dopiero w 1906 r. Słowacki wspominał o nim w swym ostatnim liście, nieukończonym ze względu na stan zdrowia.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Król i magnat

W cyklu „Poczet tęczowych królów i książąt polskich” sylwetkę KRÓLA WŁADYSŁAWA IV WAZY z perspektywy LGBT przedstawia dr Paweł Fijałkowski

 

Królewicz Władysław Waza. Obraz z pracowni Petera Paula Rubensa z ok. 1624 r. (Zamek Królewski na Wawelu, Państwowe Zbiory Sztuki; Wikimedia Commons, domena publiczna)

 

W kwietniu 1617 r. królewicz Władysław, niespełna 22-letni najstarszy syn króla Zygmunta III Wazy, wyruszył wraz z dworem i wojskiem na wyprawę wojenną na Rosję, której celem było zdobycie Moskwy. Operacja ta rozbudziła ambicje królewicza, a jednocześnie dała mu boleśnie odczuć, jak trudno następcy tronu pogodzić sprawy publiczne z prywatnymi.

Przygotowując się do wyprawy, królewicz Władysław starannie skompletował swój dwór, pragnął bowiem, by towarzyszyli mu ludzie, których darzył sympatią. Był wśród nich jego rówieśnik, świeżo przybyły ze studiów za granicą Jerzy Ossoliński oraz bracia Kazanowscy, mniej więcej 18-letni Adam i 16-letni Stanisław. Ten ostatni należał do osób szczególnie bliskich królewiczowi ze względu na łączącą ich od dawna przyjaźń oraz pełnioną funkcję. Był bowiem dworzaninem pokojowym, do którego obowiązków należało sypianie przy Władysławie.

Wszeteczeństwa?

Ludwik Kubala w książce „Jerzy Ossoliński” (Lwów 1883) tak scharakteryzował Stanisława Kazanowskiego: „Było coś cygańskiego w tym młodzieńcu. Czarne kręcone włosy, śniada cera, lubieżnie wyrzucone usta, uśmiech dwoma rzędami pereł ozdobiony, wielkie i niespokojne oczy, ruchy kocie, przymilające się, gdy się chciał komuś podobać, a pełne leniwej pogardy, kiedy sobie kogo lekceważył. Mienił się jak brylant w różne kolory: raz był uprzejmy i miękki, to znów szorstki w obejściu, raz żywy, dowcipny i pełen niewyczerpanych pomysłów, to znów leniwy i śpiący; raz bojaźliwy i grzeczny, to znów zuchwały i gbur – jak mu było wygodnie”.

Trasa wojennej wyprawy królewicza Władysława wiodła przez Łuck, gdzie zatrzymał się wraz ze swym dworem w pałacu biskupim. Spędzał dużo czasu w sypialni w towarzystwie Stanisława Kazanowskiego i Jerzego Ossolińskiego, co rodziło podejrzenia i plotki wśród dworzan oraz niepokoiło wyznaczonych przez sejm komisarzy, którym powierzono czuwanie nad przebiegiem ekspedycji. Ossoliński odnotował w swym „Pamiętniku”: „Więc, że się w łożnicy [tj. sypialni] swojej ze mną a z Kazanowskim najczęściej królewic bawieł, rozkazawszy odźwiernym, aby nikogo inszego nie puszczali, wzięli sobie suspicyją [podejrzenie] komisarze i insi dworzanie, że na wszeteczeństwie ten czas królewic trawi, a że my przez one sekretne drogi jemu do takowej zabawy posługujemy. Co, aczkolwiek niewinnie, i on, i my cierpieliśmy, ja jednak wiedząc, jako pieszczona rzecz jest uczciwe [jak delikatną rzeczą jest honor], abym i w podejrzeniu nieprzystojnego na urodzenie moje urzędu [funkcji] nie był […], począłem sensim [z wolna] umykać się i schadzać onej sekretnej konwersacyjej [unikać poufnego kontaktu]”.

Zacytowany fragment „Pamiętnika” Jerzego Ossolińskiego bywa bardzo różnie interpretowany. Jedni rozumieją go w ten sposób, że królewicza Władysława i dwóch najbliższych mu dworzan podejrzewano o zażywanie cielesnych rozkoszy w homoerotycznym trójkącie. Inni twierdzą na tej samej podstawie, że zdaniem plotkarzy panowie sprowadzali sobie kochanki i urządzali orgie z ich udziałem. W każdym razie atmosfera podejrzeń sprawiła, że Ossoliński zaczął unikać przebywania z królewiczem na osobności. Wykorzystał to Kazanowski, chorobliwie zazdrosny o ambitnego dworzanina, by poróżnić go z Władysławem i odsunąć od niego. Przekonał królewicza, że Ossoliński jest człowiekiem próżnym i zarozumiałym, który gardzi nie tylko innymi dworzanami, ale nawet nim samym.

Wyposażony we wszystkie dary natury

Stanisław Kazanowski i Jerzy Ossoliński ostro rywalizowali ze sobą o względy królewicza Władysława, każdy z nich pragnął być najbliższym mu człowiekiem, a może nawet dążył do tego, by mieć go tylko dla siebie. Było w tym tyle samo młodzieńczej egzaltacji co fascynacji Władysławem, która mogła kryć w sobie homoerotyczne pragnienia. Wielu mężczyzn wypowiadało się z podziwem o jego urodzie, a jednocześnie wychwalało cechy charakteru i intelekt. W 1612 r. poseł króla hiszpańskiego Abraham de Dohna pisał o królewiczu: „Jest to wielkich nadziei młodzieniec, wyposażony we wszystkie dary natury, postawny, o wysokim czole, jasnej płci, wielkiego, łaskawego i przystępnego ducha. Włada doskonale czteroma językami, polskim, niemieckim, włoskim i łacińskim. Poczynił znaczne postępy w naukach humanistycznych, teraz przyswaja sobie prawo. Świetny to jeździec, zapalony żołnierz”.

Po pewnym czasie Jerzemu Ossolińskiemu udało się wyjaśnić królewiczowi Władysławowi przyczyny swojego zachowania i odzyskać jego względy. Nastąpiło to podczas czytania listów w języku niemieckim, w trakcie którego przebywali sam na sam. Jerzy uklęknął przy łożu Władysława, a ten wsparł się dłońmi na jego ramionach „z wielkim pokazowaniem miełości”. Ośmielony tym dworzanin prosił królewicza, by nie dawał posłuchu plotkom rozsiewanym przez wrogo do niego nastawionych ludzi, ponieważ jego największym pragnieniem jest wiernie mu służyć. Władysław zapewnił go: „A jażbym to o tobie miał źle co rozumieć, mój wojewodziczku, którego doznawam tak wielkiej ku sobie życzliwości? Boże tego nie daj”.

Królewicz z kochankiem gorzałkę popija

Tymczasem zmierzające ku Moskwie wojska polskie ogarnął chaos będący skutkiem intryg snutych przez rodzinę Kazanowskich, którzy pragnęli zapewnić sobie dowództwo nad wyprawą. Niestety, królewicz Władysław nie był w stanie zapanować nad ich ambicjami, nie potrafi ł również znaleźć wspólnego języka z hetmanem wielkim litewskim Janem Karolem Chodkiewiczem. Hetman kwestionował jego decyzje, a wpadłszy w złość, stwierdził: „Dopiero widzę, że prawda, co wszyscy mi powiadają, że królewicz Jego Mość z swoim kochankiem gorzałkę sobie podpija, bo i teraz takowe do mnie […] wskazowania nie mogą być z trzeźwej głowy”. W tej podyktowanej gniewem wypowiedzi na szczególną uwagę zasługuje określenie „kochanek” odnoszące się do Stanisława Kazanowskiego i zdające się oznaczać erotyczną więź łączącą go z Władysławem. Jednakże w tamtych czasach kochankiem zwano nie tylko człowieka darzonego miłością, lecz także osobę, o którą dbano, pielęgnowano ją lub wychowywano z miłością. Słowo „kochanek” oznaczało ulubieńca lub wybrańca, a także człowieka delikatnego, słabego lub zniewieściałego, ewentualnie szukającego przyjemności. Tak więc stwierdzenie zagniewanego hetmana Chodkiewicza nie pozwala nam jednoznacznie określić, jaki charakter miała więź łącząca królewicza Władysława ze Stanisławem Kazanowskim. Możemy natomiast mieć pewność, że była ona bardzo silna, o czym świadczy troskliwa opieka, jaką otoczył Kazanowskiego, gdy ten ciężko zachorował w obozie pod Moskwą w listopadzie 1618 r. Oddajmy ponownie głos Jerzemu Ossolińskiemu: „W tej jego chorobie, bardzo plugawej i smrodliwej, dopiero się pokazał srogi [tj. wielki], serdeczny afekt [uczucie] królewiców przeciwko niemu [do niego], bo i w chorobie jako żona męża pilnował, mało nie po całym dniu i nocy przy nim siedząc w onym smrodzie brzydkim”. Znów pojawia się spostrzeżenie sugerujące homoerotyczny charakter więzi łączącej królewicza Władysława ze Stanisławem Kazanowskim. W oczach Ossolińskiego byli dla siebie jak małżonkowie, zapewne przerażeni myślą, że śmierć może ich niebawem rozłączyć. Ponieważ Stanisław był przekonany, że nie powróci już do zdrowia, za namową ojca swe miejsce przy królewiczu przekazał bratu Adamowi, którego Władysław ponoć bardzo nie lubił. Jednakże zaakceptował go w roli dworzanina pokojowego i z biegiem dni zaczął darzyć sympatią.

Władysław i Adam Kazanowski jak małżonkowie

Tymczasem Stanisław powrócił do zdrowia i zapragnął odzyskać swą pozycję u boku królewicza. Między braćmi doszło do bójki na szable, w trakcie której Władysław stanął po stronie Adama i w jego obronie zranił Stanisława. Wydarzenie to sprawiło ponoć, że uczucia, które do siebie żywili, wygasły. W każdym razie królewicz oddalił od siebie Stanisława i na wiele lat związał się z Adamem, który potrafi ł zdobyć jego zaufanie i spełniać pragnienia. Gdy królewicz Władysław podarował Adamowi Kazanowskiemu pierścień odziedziczony po matce, zaszczycony tym gestem młody magnat odwzajemniał się mu, udzielając wsparcia w trudnych chwilach. Jak zapisał Wespazjan Kochowski w swym „Annalium Poloniae…” (Kraków 1683), królewicz, widząc jego przywiązanie, spytał żartobliwie: „To ty, Kazanowski, dla mnie zubożejesz?”. Na to magnat odparł z powagą: „Fortunę moją z twoim szczęściem łączę, za szczęściem twoim ubogim nie będę, a bez ciebie nie chcę być bogatym”. Deklaracja ta może budzić skojarzenia z przysięgą małżeńską.

Król Zygmunt III Waza odnosił się z niechęcią i niezadowoleniem do związku swego syna z Adamem Kazanowskim, uważał bowiem, że wywiera on zły wpływ na następcę tronu. Zapewne dochodziły go wieści, że wszystko, co posiadał Władysław, było przez rozmiłowanych w sobie młodzieńców traktowane jak wspólna własność. Wiele prezentów wręczonych królewiczowi przez magnatów trafiło do rąk Kazanowskiego, który ponoć używał nawet jego ubrań. Gdy stary król dowiedział się, że Władysław podarował swemu faworytowi dworek przy Krakowskim Przedmieściu, będący jego prezentem dla syna, stracił cierpliwość. W 1631 r. powołał komisję, której zadaniem było zbadanie wydatków królewicza. Ponieważ w mieszkaniu Adama Kazanowskiego znaleziono sprzęty należące do Władysława, zostało ono opieczętowane. Na szczęście królewiczowi udało się udobruchać starego, ciężko chorego króla i przerwać działalność komisji. Jego ulubieniec mógł na powrót cieszyć się otrzymanymi podarunkami. Ludzie bliscy Władysławowi w czasach, gdy był następcą tronu, pozostali przy nim po koronacji na króla Polski w 1633 r. Najważniejszą rolę odgrywał Adam Kazanowski, który według nuncjusza papieskiego Honorata Viscontiego „nie tylko majątkiem, ale wolą króla samowładnie rozrządzał”. Nie miał wielkich ambicji politycznych, za to był doradcą, na którego wsparcie król Władysław IV Waza mógł zawsze liczyć. Niemal w każdej sytuacji głosił ten sam pogląd co władca, bronił w mowie i piśmie jego stanowiska. Czynił to ze szczerego przywiązania do Władysława, a jednocześnie chętnie przyjmował od niego kosztowne podarunki.

Większość historyków uważa, że król Władysław IV prowadził hulaszczy tryb życia, a nadmierne umiłowanie trunków oraz liczne przygody miłosne zrujnowały jego zdrowie. Tymczasem Władysław był z natury człowiekiem słabego zdrowia, a tryb życia sprawił jedynie to, że dolegliwości rozwijały się szybciej. Już ok. 30. roku życia dręczyły go gwałtowne ataki choroby nerek, objawiającej się zasłabnięciami, konwulsjami i puchnięciem nóg. Prawdopodobnie z chorobą tą wiązała się otyłość Władysława, która sprawiła, że szybko utracił młodzieńcze wdzięki. Cytowany już nuncjusz Visconti odnotował: „Ma piękny skład ciała, tylko że teraz, przyszedłszy do dojrzałego wieku, nabiera zbytecznej tuszy, przez co nikną wdzięki, które dawniej były jego ozdobą, ściągały na niego oczy i ujmowały mu serca”.

Mężczyźni i kobiety

Historycy twierdzą, że życie króla Władysława IV Wazy wypełniały przygody erotyczne, choć jednocześnie przyznają, że dokładne przedstawienie tej sfery królewskiej aktywności jest trudne ze względu na zawoalowany sposób, w jaki wypowiadano się wówczas o seksualności. Jest w tym sporo prawdy, choć musi dziwić fakt, że dyskretne i niejednoznaczne informacje o życiu intymnym króla, które można by interpretować jako świadectwa jego homoseksualności, są gorliwie negowane przez badaczy. Natomiast każda wzmianka, którą można uznać za mówiącą o utrzymywanych przezeń relacjach heteroseksualnych, jest gorliwie przedstawiana jako jedno ze świadectw bogatego życia miłosnego władcy. Bez wątpienia Władysław IV utrzymywał kontakty seksualne z kobietami, choć trudno powiedzieć, jak były liczne. Wiemy, że podczas pobytu we Lwowie w 1634 r. poznał piękną mieszczankę Jadwigę Łuszkowską, ciemnowłosą i ciemnooką, którą obdarował wieloma prezentami i zabrał ze sobą do Warszawy. Później często widywano ją przy królu, który wciąż pozostawał kawalerem. Małżeństwo miało dla Władysława IV Wazy głównie wymiar polityczny. Dopiero w 1637 r. poślubił Cecylię Renatę, córkę cesarza Ferdynanda II Habsburga i Marii Anny Bawarskiej. Była ona kobietą 26-letnią, ale nie dorównywała urodą Jadwidze Łuszkowskiej, która pozostawała kochanką króla. Jednakże Cecylia Renata szybko zorientowała się, w jakim charakterze piękna mieszczanka przebywa na dworze, i wymusiła na Władysławie wydanie jej za mąż. Znacznie większym wyzwaniem dla królowej była rywalizacja z Adamem Kazanowskim, który z zazdrości psuł relacje między królewskimi małżonkami. Przekonywał Władysława, że nie powinien pozwalać, by na jego decyzje miała wpływ kobieta, i to w dodatku niekochana. Król z reguły postępował zgodnie z radami i życzeniami swego ulubieńca.

Życie erotyczne Władysława IV Wazy nigdy nie będzie dla nas zagadnieniem całkowicie jasnym. Możemy przypuszczać, że w sferze cielesnej był człowiekiem biseksualnym, zażywającym rokoszy zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. Natomiast w sferze duchowej był osobą rozmiłowaną w mężczyznach. Biorąc pod uwagę fakt, że przez dużą część życia trapiły go choroby coraz bardziej ograniczające aktywność fizyczną, ta druga sfera miała dla niego szczególnie duże znaczenie. Najważniejszym człowiekiem w jego życiu był bez wątpienia mężczyzna, zaborczy, lecz wierny Adam Kazanowski.

***  

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Ikony

O potrzebie pisania queerowych historii XX w. w Polsce. Tekst: Joanna Ostrowska

 

Odmienny, czyli queerowy sposób oglądania otaczającej nas rzeczywistości to warunek konieczny w trakcie odtwarzania dwudziestowiecznej historii osób nieheteronormatywnych w Europie Środkowo-Wschodniej. W Polsce zdążyliśmy się już niestety przyzwyczaić do przekonania, że wszyscy „inni” nie pozostawili śladów; że badanie queerowej opowieści można zacząć dopiero w II połowie lat 80. XX w. Wcześniej świadków było „stosunkowo niewielu”, a ich wpływ na codzienność historyczną był rzekomo niewystarczający. Pojedyncze głosy z ukrycia przez lata utwierdzały nas – polskie społeczeństwo – w przekonaniu, że nienormatywność, queerowość jest czymś obcym, z gruntu niepolskim, zapożyczonym albo wręcz przywiezionym z zewnątrz. Momentem nienormatywnej rewolucji zza granicy miał być oczywiście przełom lat 80. i 90. i czas transformacji. Milczenie wszystkich wykluczonych z poprzednich epok zdejmowało z nas odpowiedzialność związaną z opowiadaniem. W Polsce „takich rzeczy” i „takich ludzi” miało wcześniej nie być.

Homobiografie pączkują i owocują

Wstępny etap queerstorycznych poszukiwań odmieńców to najczęściej tworzenie pocztu bohaterów – grupy ikon. Z odmętów niepamięci trzeba wyciągać na światło dzienne tych, których ukryto albo których nienormatywność przemilczano. Z jednej strony walczymy o postacie znane i poważane, z drugiej – przekonujemy „niedowiarków”, że osoby nieheteronormatywne istniały. Zresztą jak mogłoby być inaczej. Osoby queerowe walczyły w zrywach niepodległościowych, sprawowały funkcje państwowe, zasiadały w uniwersyteckich gremiach, tworzyły polską kulturę i sztukę.

W 2008 roku Krzysztof Tomasik opublikował przełomowe „Homobiografie”, co zresztą nie było takie łatwe. Po pierwsze, rodzime wydawnictwa nie były zainteresowane „skandalicznym grzebaniem w biografiach osób zasłużonych”. Po drugie, już po premierze krytyka uznała tę opowieść za kpinę z polskiej kultury. Dziś te dywagacje krytyków literackich, zarówno liberalnych, jak i konserwatywnych, to już część odmieńczej historii odzyskiwania życiorysów. Czternaście lat później kolejne rozdziały książki Tomasika były i są rozszerzane, owocują nowymi biografiami uwzględniającymi nienormatywności opisywanych osób. Ten proces jest bardzo powolny, ale trwały i nie do zatrzymania. Najbardziej cieszą oczywiście opowieści o nieheteronormatywnych kobietach, czyli chociażby biografia Zofii Sadowskiej autorstwa Wojtka Szota czy oparta na zbiorze listów saga o relacji Marii Dąbrowskiej i Anny Kowalskiej pióra Sylwii Chwedorczuk. Zresztą w kolejnym roku ukażą się aż dwie biografie Marii Konopnickiej i siłą rzeczy Marii Dulębianki oraz opowieść o Marii Rodziewiczównie.

Z konceptem odmieńczego kanonu biografii mierzy się od 2017 r. także Karol Radziszewski w swoim cyklu „Poczet”, który zresztą ewoluuje i przeradza się w kolejne projekty. Pomysł upowszechniania ikon z sukcesem przejęła również sama „Replika”, konsekwentnie tworząc serie magnesów i krótkich tekstów, często mieszając historię ze współczesnością. Bardzo słusznie! Klasyczna, wertykalna opowieść historyczna, w której liczy się rozwój i wytyczanie ścieżki zgodnej z tezą „od prześladowań do walki o prawa”, to tylko jeden z możliwych scenariuszy opowiadania o przeszłości. Horyzontalne podejście, koncentrowanie się na biografiach wymykającym się tradycyjnym XX-wiecznym, nienormatywnym scenariuszom, pozwala na zauważanie tych tylko z pozoru „zwykłych ludzi”, którzy często byli siłą napędową zmian. Może nie w sensie globalnym, państwowym, społecznym, ale bardziej lokalnym, a przede wszystkim intymnym.

Jedynie przyjemne narracje?

W swojej książce „Przedziwna sztuka porażki” Jack Halberstam pisze odrobinę ironicznie o historykach-archeologach, którzy w szczytnym celu brną przez homofobiczne wymazanie, oczywiście w poszukiwaniu prawdy. Myślę, że dziś do „archeologów” z Europy Środkowo-Wschodniej można też zaliczyć wszystkich innych poszukiwaczy queerowej przeszłości. W tym rejonie nie była to nigdy domena osób zajmujących się historią. Wręcz przeciwnie. Nie zmienia to faktu, że Halberstam uczula nas na jedną bardzo ważną kwestię: „niezależnie od tego, że musimy odsłonić pewne historie, które skazano na niewidzialność, zakopujemy inne, a czasami robimy obie te rzeczy naraz. Można powiedzieć, że badacze i badaczki z obszaru studiów gejowskich i lesbijskich również ukrywają historię, opowieści, które nie przypadły im do gustu, i wykazują tendencję do wybierania z archiwów historii jedynie przyjemnych narracji”.

Brzmi to z jednej strony patetycznie, a z drugiej – niebezpiecznie. W końcu wyciągając na światło dzienne jednych, zakrywamy innych. Poszukując ikon, siłą rzeczy selekcjonujemy tych rzekomo najważniejszych, wprowadzamy hierarchie, częstokroć wybielamy życiorysy, aby przypadkiem opisywana biografia nie była ambiwalentna. Ten kaganiec selekcji „grzecznych opowieści” nosimy ze strachu, który ma współczesne – polskie, homofobiczne, transfobiczne i queerfobiczne – podłoże. Dodatkowo trudniej przecież opisać to, co niespójne i niepodpadające pod kategorię ofiary albo buntownika.

Nie da się jednak ukryć, że dobieranie historii i osób bohaterskich jest często warunkiem koniecznym, żeby zacząć opowiadać. Wszelki próby rozwarstwienia opowieści, biografii; wszelkie działania w kontrze do przewidywalnych scenariuszy dają szansę na oddech – poddają w wątpliwość hierarchię i to, o kim warto wspominać, a o kim nie; kogo wynosimy na sztandary, a kogo nie.

Najbezpieczniej było milczeć

Historia osób nieheteronormatywnych to na pewno wielogłos licznych postaci pochodzących z różnych klas społecznych, z różnym doświadczeniem życiowym, funkcjonujących w hierarchicznym i, szeroko rzecz ujmując, queerfobicznym społeczeństwie w całym XX w. Ćwiczenia z technik maskowania tożsamości płciowej i orientacji seksualnej stanowią punkt wspólny wielu biografii bez względu na moment historyczny.

Pracę nad książką „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” zaczynałam przekonana, że moim zadaniem jest odsłonięcie tych życiorysów, które, przede wszystkim patrząc pod kątem klasowym, nie miały szansy na zaistnienie obok publicznie rozpoznanych ikon. Finalnie próbowałam raczej koncentrować się na opisywaniu świata, w którym funkcjonowały dane osoby. Nie zawsze w kontrze do innych. Najczęściej jednak w ukryciu. Ich życiorysy nie zostały zatem wymazane. Często usuwano tylko „poszlaki” wskazujące na odmienność. Przyczyniali się do tego rodzina, państwo dbające o heteronormatwyność polskiego dziedzictwa narodowego albo sam zainteresowany, który zdawał sobie sprawę, że najbezpieczniej jest milczeć.

Nie da się jednak ukryć, że opowiadanie o tych ludziach przypomina bardziej tropienie prywatnych sieci znajomości i sieci wsparcia. Mapa takich osobistych powiązań wpływających na rozwój wiedzy dotyczącej transpłciowości stała się na przykład punktem wyjścia do wystawy i fenomenalnej publikacji „Others of My Kind: Transatlantic Transgender Histories” pod redakcją Alexa Bakkera, Rainera Herrna, Michaela Thomasa Taylora i Annette F. Timm. Grupa redaktorska tego projektu mierzyła się z transatlantyckimi transpłciowymi relacjami, próbując opowiedzieć historie w liczbie mnogiej. Mam wrażenie, że taki punkt wyjścia to dobry trop także w badaniu opowieści rodzimych, naszych, nie tyle polskich, ile przede wszystkich środkowoeuropejskich.

Przed wojną, w trakcie okupacji i po wojnie osoby nieheteronormatywne ukrywały się razem – wspólnie. Cenzura dotyczącą homoseksualności działała równie mocno w rodzinnym domu, jak i w życiu publicznym i zawsze dotyczyła grupy. Jeśli tuż przed wojną i tuż po niej osoby tej samej płci mogły trafi ć do polskiego więzienia za wspólne wyjście do kina albo do teatru zakończone relacją intymną, to czy rzeczywiście po 1945 tak wiele się zmieniło? Jak w tym kontekście rozumieć progres prawny, którym tak się szczycimy, wspominając przedwojenny kodeks Makarewicza? Ich strategie przetrwania w opresyjnej rzeczywistości nie ulegały zmianie. Pomocy szukano wśród swoich, wspólnie również celebrowano małe zwycięstwa dnia codziennego.

W polskiej historiografii dominuje przekonanie, że od 1932 r. Polska należała do tych nielicznych oświeconych społeczeństw, które przeciwstawiły się kryminalizacji homoseksualności. Kodeksy zaborców prześladowały osoby nieheteronormatywne, ale nowe polskie prawodawstwo, które obowiązywało de facto od stycznia 1933 r., miało to zmienić.

Na pierwszy rzut oka rzeczywiście w kodeksie Makarewicza nie umieszczono paragrafu podobnego do § 175 niemieckiego kodeksu karnego, ale istniała pewna niebezpieczna furtka. Artykuł 207: Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci [zarówno mężczyźni, jak i kobiety – J.O.] do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3. Słowo „zysk” można było interpretować na różne sposoby. Zresztą w trakcie aresztowań – zarówno przed wojną, w trakcie wojny, jak i do roku 1969 – polska policja pisała wprost o „zatrzymaniach za homoseksualizm” albo „pederastię”. Czy pod słowo „zysk” podciągnięto zaproszenie na kolację, czy ekwiwalent pieniężny, zależało od służb i prokuratury.

Od połowy lat 30. w Warszawie prowadzono dodatkowo spisy osób podejrzanych o przestępstwa seksualne, co kontrolował Referat Policji Kobiecej. Mężczyzn uznanych za homoseksualnych opisywano w nim jako „pederastów”. Dzięki tego typu dokumentacji można było kontrolować społeczność miejskich i przyjezdnych „ciot”, jak same o sobie mówiły zgodnie z badaniami Kamila Karczewskiego. Kiedy tylko sprawy wymykały się spod kontroli, używano artykułu 207, żeby przywrócić „porządek”.

Dotychczas nie zbadano na jaką skalę przed i po wojnie korzystano z tego paragrafu, ale już kilka pierwszych spraw karnych to dobry punkt wyjścia do zmiany perspektywy. Przekonanie o tym, że to zaborcy, a później okupant straszył społeczność queerową paragrafami, jest błędne. Polski kodeks też trzeba było umieć oszukać.

Teofil, Lulla i inni

Myśląc o queerowych historiach i sieciach powiązań, mam na myśli zatem nie tylko odzyskiwanie opowieści grupowych, tak jak w przypadku Stanisława Chmielewskiego, który wykorzystując przedwojenne – ewidentnie nienormatywne – powiązania, rozkręcił całą siatkę ratującą osoby żydowskiego pochodzenia z getta warszawskiego. Albo czysto osobiste znajomości takie jak w przypadku Lulli la Polaki i Teofila Kosińskiego. Panowie przecież bywali razem na wakacjach w Bułgarii w większym gronie i wysyłali sobie kartki pocztowe.

Przeglądając wspomniany warszawski „Skorowidz osób podejrzanych”, otrzymujemy prawie osiemdziesiąt nazwisk osób z pierwszych stron gazet (Paweł Hertz, Józef Czapski) i tych kompletnie anonimowych dla publiki (Bolesław Gąsowski, Mahomet Bej Czukała). Wszyscy razem bez wyjątków zostali ułożeni alfabetycznie i sklasyfikowani. Owszem, punktem wyjścia do opowiadania o nich byłaby sieć powiązań powstała w wyniku prześladowań, ale rozsadzić tę narrację można tylko w jeden sposób. Queerowanie takiego źródła policyjnego stworzonego przez sprawcę polegałoby na stworzeniu pełnej narracji o osobach, których życiorysy sprowadzono tylko do listy ze starego skorowidza.

Poza tym wśród tych prawie 80 nazwisk jest tylko jedna kobieta bądź osoba, której imię i nazwisko wskazuje na taką tożsamość płciową. Natalię Lewicką spisano w 1939 r. najprawdopodobniej jeszcze przed wybuchem wojny. Przy jej nazwisku zostawiono komentarz „miłość lesbijska”. Na razie nic więcej o niej nie wiemy. Pisanie tych queerowych historii rozpoczęłabym właśnie od niej – nowej, wciąż jeszcze anonimowej ikony.

***

W przemyśleniach nad queerowaniem historii w Polsce pomagały książki:

  • Halberstam Jack, Przedziwna sztuka porażki, tłum. M. Denderski, Warszawa 2018.
  • Others of My Kind: Transatlantic Transgender Histories, red. A. Bakker, R. Herrn, M.T. Taylor, A.F. Timm, Calgary 2020.
  • Stryker Susan. Transgender History. Th e Roots of Today’s Revolution, New York 2017.

Autorka prosi o kontakt z redakcją wszystkie osoby, które mają jakiekolwiek informacje dotyczące Bolesława Gąsowskiego, Mahometa Bej Czukały i Natalii Lewickiej.

***

Joanna Ostrowska – doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii, studiowała również w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ, Katedrze Judaistyki UJ, na Gender Studies UW, w Zakładzie Hebraistyki UW i PWSFTviT w Łodzi. Wykładowczyni akademicka, krytyczka filmowa, dramaturżka. Zajmuje się tematyką związaną z przemocą seksualną w czasie II wojny światowej i zapomnianymi ofiarami nazizmu. Autorka głośnej książki „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018), za którą otrzymała prestiżową nagrodę Mauthausen-Memorial-Forschungspreis; „Mój Führerze! Ofiary przymusowej sterylizacji na Dolnym Śląsku w latach 1934-44” (2019); oraz „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (2021), nominowanej do Nagrody im. prof. Tomasza Strzembosza (2022) i nagrodzonej Nike Czytelników i Czytelniczek 2022.   

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Król i ganimedowie

W cyklu „Poczet tęczowych królów i książąt polskich” sylwetkę króla MICHAŁA KORYBUTA WIŚNIOWIECKIEGO z perspektywy LGBT przedstawia dr Paweł Fijałkowski

 

Michał Korybut Wiśniowiecki. Obraz olejny namalowany przez Marcello Bacciarellego w latach 1768-1771 (Zamek Królewski w Warszawie, Wikimedia Commons, domena publiczna)

 

We wrześniu 1668 r. abdykował król Jan Kazimierz, co pociągało za sobą konieczność wyboru nowego władcy. Rozczarowanie rządami Wazów, którzy realizowali swe plany dynastyczne kosztem państwa, zrodziło wśród szlachty niechęć do zagranicznych kandydatów. Coraz większą popularność zyskiwał postulat wyboru na króla rodzimego pretendenta, czyli „Piasta”, który znałby dobrze problemy Rzeczpospolitej i respektował obowiązujące w niej prawa.

„Piast”

Pod koniec 1668 r. biskup chełmiński Andrzej Innocenty Olszowski, sprawujący urząd podkanclerzego koronnego, wydał broszurę „Censura candidatorum”, w której dowodził, że każdy naród powinien mieć monarchę pochodzącego z własnej arystokracji. Jako kandydata wymienił księcia Michała Tomasza Korybuta Wiśniowieckiego, syna walecznego Jeremiego Wiśniowieckiego, który pokonał Kozaków i Tatarów pod Beresteczkiem. Podkreślał, że Michał jest człowiekiem mężnym i pobożnym jak ojciec, mądrym i wykształconym.

W rzeczywistości 28-letni Michał Korybut Wiśniowiecki nie odziedziczył po ojcu zdolności wojskowych, nie miał umiejętności przywódczych i ambicji politycznych. Gdy podczas sejmu elekcyjnego na polach podwarszawskiej Woli podkanclerzy Olszowski i inni zwolennicy wyboru „Piasta” zgłosili kandydaturę Wiśniowieckiego, ten był zaskoczony i wystraszony takim biegiem spraw. Jan Chryzostom Pasek odnotował w swych „Pamiętnikach”, że „siedział między szlachtą pokorniusieńki, skurczył się, nic nie mówił”. Pomimo to 19 czerwca 1669 r. większość sejmujących zagłosowała na niego, a na polu elekcyjnym rozległy się okrzyki: „Wiwat Piast! Vivat rex Michael!”.

Nowo wybrany władca wywodził się tak naprawdę z rodu książąt litewsko-ruskich. Po śmierci sławnego ojca, w wieku 11 lat, trafi ł pod opiekę biskupa płockiego i wrocławskiego Karola Ferdynanda Wazy. Później znalazł się na dworze króla Jana Kazimierza, który skierował go na naukę do kolegium jezuickiego w Nysie. Zarówno tam, jak i podczas podjętych w 1656 r. studiów w Pradze Michałowi Korybutowi towarzyszył wychowawca Felicjan Wąsowicz, który starał się zapewnić swemu podopiecznemu jak najlepsze warunki życia i nauki. Następnie młody książę przebywał w Dreźnie i na dworze cesarskim w Wiedniu, gdzie doskonalił znajomość francuskiego, niemieckiego i włoskiego.

Po powrocie do kraju w 1660 r. Michał Korybut Wiśniowiecki mieszkał głównie u zamożnego wuja Jana Zamoyskiego, który otaczał opieką chorowitego, mizernego i przedwcześnie połysiałego młodzieńca. Książę był niski i szczupły, a przede wszystkim miał niezgrabną sylwetkę, co próbował bezskutecznie maskować za pomocą strojów. Natomiast by ukryć łysinę, nosił perukę, która nawet w zestawieniu z jego pucołowatą twarzą o grubych rysach robiła wrażenie zbyt dużej. Nie podobało się to wielu magnatom, którzy po wyborze Wiśniowieckiego na króla zaczęli go pogardliwie nazywać „małpą”. Widząc, że jest człowiekiem wolno myślącym i jeszcze wolniej działającym, wykpiwali go jako głupca i niedołęgę.

Niemiecka głowa, francuskie spodnie

Michał Korybut Wiśniowiecki nie był żonaty i dopiero po koronacji, która odbyła się 29 września 1669 r., postanowił poślubić córkę cesarza Ferdynanda III Habsburga i Eleonory Gonzagi, 16-letnią arcyksiężnę Eleonorę. Ich związek miał przede wszystkim charakter polityczny. Królewscy małżonkowie odnosili się do siebie uprzejmie, lecz z dystansem. Nic więc dziwnego, że gdy jesienią 1670 r. pojawiły się informacje o ciąży królowej, a następnie o poronieniu przez nią dziecka płci męskiej, wzbudziły one podejrzenia i niedowierzania. Mówiono, że król rozgłosił fałszywą informację o brzemienności swej żony, a następnie nakazał jej zainscenizować poronienie przy wsiadaniu do karety.

Być może Michał Korybut chciał w ten sposób zaprzeczyć krytycznym opiniom o swym małżeństwie i położyć kres plotkom, że jest niezdolny do spłodzenia potomstwa. Nie można jednak wykluczyć, że podjął współżycie płciowe z żoną, ponieważ posiadanie dzieci z cesarską córką umacniałoby jego pozycję. Niestety, królowa nie była w stanie donosić ciąży. W każdym razie Michał nie kochał Eleonory, a ona nie kochała jego, choć z biegiem czasu połączyły ich więzy przyjaźni i współdziałania. Królowa wspierała swego męża w trudnych dla niego chwilach, starała się łagodzić waśnie między jego przeciwnikami i zwolennikami.

Mamy podstawy, by sądzić, że kobiety w ogóle nie pociągały Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Może tego dowodzić niepowodzenie Marii d’Arquien Sobieskiej, która użyła wszystkich swych wdzięków, by go uwieść i mieć wpływ na jego decyzje. Katarzyna z Gordonów Morsztynowa pisała w październiku 1669 r., że „robi słodkie oczy do króla bardzo widocznie, lecz pomimo największych wysileń żadnego prawie nie osiąga skutku […]. Okrutnie umizga się do króla […], wygadując niesłychane rzeczy”. Takie zachowanie uważano za niegodne mężatki, toteż wywołało ono oburzenie wielu świadków, nie przyniosło natomiast oczekiwanych przez Marysieńkę Sobieską rezultatów.

Nie oznacza to, że król Michał Korybut Wiśniowiecki stronił od uciech cielesnych, choć najwyraźniej preferował inne. Lubił uczestniczyć w balach, a największą przyjemnością było dla niego jedzenie i picie. Toteż z biegiem czasu jego nieproporcjonalną, krępą sylwetkę zniekształciła otyłość, hamująca aktywność fizyczną. W 1671 r. cesarski poseł na dworze króla, baron August von Mayerberg, donosił swemu panu, że Michał Korybut ma słabą kondycję, bardzo rzadko dosiada konia i nawet po krótkiej przejażdżce kładzie się do łóżka. Co gorsze, nie ubiera się po rycersku, a nawet nie po męsku i do tego maluje sobie twarz.

Dwór Michała Korybuta Wiśniowieckiego tworzyli niezamożni szlachcice, wśród których byli jego przyjaciele i słudzy z czasów przed elekcją. Ważną rolę odgrywał Felicjan Wąsowicz, dawny wychowawca Michała Korybuta, który otrzymał urząd starosty narewskiego, cieszył się wielkim zaufaniem króla i był jednym z fi larów intelektualnych jego stronnictwa. U boku władcy pozostawał Marcin Rostocki, który przez lata służył mu „za młodziana”, czyli był jego osobistym służącym (pokojowcem), a teraz został starostą lelowskim, otrzymał trzy dzierżawy i pensję. Ci faworyzowani przez króla dworzanie byli mu szczególnie bliscy.

Stronnictwo Michała Korybuta głosiło hasła oczyszczenia życia społecznego z cudzoziemskich wpływów. Twierdziło, że obcokrajowcy doprowadzili do upadku tradycyjnych szlacheckich wartości, co spowodowało kryzys państwa. W związku z tym postulowało reformę ustroju, która miała polegać na jego repolonizacji pod przewodnictwem króla. Tymczasem monarcha, który podczas nauki przesiąkł kulturą zachodnioeuropejską i preferował modę francuską, postępował w sposób całkowicie sprzeczny z tymi hasłami. Choć przeciwnicy wypowiadali się krytyczne na temat jego „głowy niemieckiej” i „francuskich spodni”, nie dał się nakłonić do przywdziania polskiego stroju. Można powiedzieć o nim to samo, co o wielu późniejszych obrońcach tradycyjnych polskich wartości: że drogowskazy nie chadzają drogami, które wskazują.

Niedozwolone miłostki

Sytuacja taka ułatwiała zadanie opozycjonistom, którzy postanowili zmusić Michała Korybuta Wiśniowieckiego do abdykacji. W marcu 1672 r. prymas Mikołaj Prażmowski przedstawił posłowi cesarskiemu Piotrowi Ignacemu Stommowi zamysł unieważnienia małżeństwa króla z powodu jego impotencji i wydanie królowej Eleonory za następnego władcę. Prymas opowiadał posłowi, że Michał Korybut nie szanuje swej małżonki i jest rozpustnikiem, a jako przykład wymienił jego „niedozwolone miłostki” z niejaką Konarzowską. Gdy Stomm zwrócił Prażmowskiemu uwagę, że oskarżenie to stoi w sprzeczności z informacją o impotencji Michała Korybuta, wówczas prymas wyjaśnił, że są to miłostki „nie aktywne, lecz pasywne”. Trudno powiedzieć, czy była to jeszcze jedna plotka, czy może autentyczna informacja o upodobaniach seksualnych króla.

Wrogowie Michała Korybuta oskarżali go o impotencję lub bezpłodność, a obok zarzutu seksualnej pasywności pojawiło się stwierdzenie, że król jest homoseksualistą. Autor jednego z upowszechnianych przez opozycję paszkwilów domagał się abdykacji nieudolnego monarchy i jego rozwodu z Eleonorą, pozwalając sobie przy tym na wiele mówiące kpiny: „Wróć żonę, oddaj berło, a sam pod Wiśniowcem / U którego dłużnika mieszkaj sobie z chłopcem […]. / Nie zawadź dłużej damy, tej czeka jej ktoś inny. / I królować nie umiesz, i włoszkuś niepłodny”.

Cytat ten zawiera sformułowania wymagające objaśnienia, by stały się zrozumiałe dla dzisiejszego odbiorcy. Otóż słowo „chłopiec” oznaczało w tamtych czasach nie tylko młodzieńca, lecz także służącego, często nastoletniego, który niekiedy był jednocześnie kochankiem swego pana. Natomiast określenie „włoszkuś” nawiązywało do pojęcia „włoskie nałogi”, oznaczającego stosunki homoseksualne.

Pierwszego lipca 1672 r. przeciwnicy króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego ogłosili listę 50 zarzutów przeciwko niemu. Miały one głównie charakter polityczny, ale w jednej z wersji dokumentu znalazły się oskarżenia także o to, że monarcha jest człowiekiem leniwym i żarłocznym, który ma awersję „do polskiego stroju jako męskiego”. Wypominano Michałowi Korybutowi „malowanie się z obrazą boską”, które szkodziło jego autorytetowi, oraz „zabawy i delicyje […] z swojemi ganimedami”, o których ze wstrętem opowiadało wielu ludzi.

Określenie „ganimedowie” nawiązywało do mitycznej postaci królewicza Ganimedesa, pięknego syna króla Troi, w którym Zeus rozkochał się tak bardzo, że porwał go na Olimp, uczynił swym podczaszym i kochankiem. Niestety, nie wiemy, kim byli ganimedowie umilający życie Michała Korybuta. Być może należał do nich wspomniany już Marcin Rostocki, służący, a następnie współpracownik króla.

Działania opozycji zaowocowały w lipcu 1672 r. powstaniem antykrólewskiego sprzysiężenia, zawiązanego przez senatorów i oficerów. Jednakże Michała Korybuta Wiśniowieckiego wciąż popierały masy drobnej szlachty, a decydujący wpływ na dalszy bieg zdarzeń miała konieczność kontunuowania wojny z Turcją. Dzięki temu nie doszło do groźnego dla państwa starcia przeciwnych sobie obozów.

Drugiego września 1673 r. król Michał Korybut Wiśniowiecki wyruszył z Warszawy na wyprawę wojenną przeciwko Turcji. Jechał powoli, ponieważ był ciężko chory, toteż dopiero 8 października dotarł do obozu wojsk koronnych w Skwarzawie pod Złoczowem. Przy odgłosie wystrzałów armatnich, dźwięku trąb oraz biciu w bębny dokonał przeglądu swej armii i chciał pomaszerować dalej na jej czele. Jednakże lekarze odradzili mu to ze względu na osłabienie i nasilające się bóle, będące objawami wrzodu w przewodzie pokarmowym. Toteż król powierzył dowództwo hetmanowi Janowi Sobieskiemu i, coraz bardziej chory, udał się do Lwowa. Zmarł tam 10 listopada 1673 r., na dzień przez zwycięstwem wojsk polskich pod Chocimiem.

Jak by to wyglądało na pomniku?

W testamencie spisanym na kilka dni przed śmiercią Michał Korybut Wiśniowiecki podziękował żonie za wierność i dbałość o niego. Jako jednego z pierwszych spadkobierców wymienił podkanclerzego Andrzeja Olszowskiego, któremu zawdzięczał koronę i który czuwał przy jego łożu w ostatnich dniach życia. Następnie umieścił w swej ostatniej woli Felicjana Wąsowicza, podkreślając, że jako wychowawca i doradca służył mu on wiernie „od pierwszej młodości swojej […], sumiennie wypełniając obowiązki męża zacnego i pracowitego”. Jego oraz dawnego osobistego służącego Marcina Rostockiego polecił opiece swej małżonki Eleonory, pragnął bowiem, „aby każdy z obu tych mężów w osieroceniu swem łaski i opieki najjaśniejszej królowej doznawał”. Żaden ze spadkobierców nie został wymieniony w testamencie króla w tak serdeczny i troskliwy sposób jak ci dwaj, bliscy mu od lat, ludzie. A najniezwyklejsze było to, że umierający mąż prosił wyrozumiałą żonę, by zadbała o przyszłość mężczyzn, którzy być może zajmowali w jego sercu miejsce ważniejsze od niej.

Panowanie Michała Korybuta Wiśniowieckiego trwało niewiele ponad 4 lata i przypadało na jeden z najtrudniejszych okresów w dziejach Rzeczypospolitej. Tymczasem królowi brakowało predyspozycji do sprawowania władzy, do konsekwentnej realizacji swej wizji rządów. Został więc bardzo surowo oceniony przez współczesnych i potomnych. Ludwik Stomma w książce „Życie seksualne królów Polski i inne smakowitości” (Warszawa 2002) pisał: „Król, który zaprowadził nas pod Chocim i odparł zagrożenie tureckie, pozostaje w podręcznikach szkolnych [do] historii zapomniany. Bo gdyby trzeba było w sprawę wnikać, okazałoby się, że był seksualnie nieuporządkowany. Czyż nie łatwiej więc ogłosić, iż był głupkiem i nieudacznikiem? A poza tym nosił niegustowne peruki, jedwabne dessous [tj.: damską bieliznę] i przyprawiał różem policzki. Jak by to wyglądało na pomniku!?”.

Wprawdzie trudno zgodzić się z oceną, że Michał Korybut Wiśniowiecki był „seksualnie nieuporządkowany” – w jego przypadku lepiej mówić o nieustającej konieczności ukrywania homoseksualności i fatalnych skutkach jej tłumienia – aktualność zachowuje natomiast pytanie: jak by to wyglądało na pomniku?

***

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lesbijska burza

MICHALINA CHUDZIŃSKA, ANNA MARIA ŁOZIŃSKA i MAŁGORZATA TARNOWSKA, trzy redaktorki „Repliki” i koordynatorki naszego „lesbijskiego” kalendarza „Dumne” na 2023 r., przedstawiającego portrety polskich kobiecych ikon LBTQ+, piszą o jego gwałtownej recepcji w sieci

 

Foto: Anna Nekrashevich/ Freepik. Mockup: Natalia Zaremba

 

Anna Maria: Pamiętam, gdy prawie 4 lata temu mój przyjaciel powiesił w salonie wynajmowanego przez nas wspólnie mieszkania kalendarz „Repliki”. Nadzy, uśmiechnięci chłopcy, eksponowali swoje ciała. Zdjęcia były mocne, dumne, barwne, aż nieprzyzwoicie radosne. Zastanawiałam się, kiedy pojawią się takie produkty dla lesbijek. Jak będą wyglądać? Czy będą odbiciem gejowskiej wersji? A może będą szukać własnej estetyki? Czy dziewczyny będą chciały się rozbierać? Jaka będzie recepcja? Kilka lat później tamto uczucie zaciekawienia ustąpiło pewnemu niedowierzaniu. Zacznijmy jednak od początku. Swoją przygodę z „Repliką” zaczęłam w czerwcu zeszłego roku i już na pierwszym spotkaniu redakcyjnym postanowiłam zaangażować się do prac nad tegoroczną edycją lesbijskiego kalendarza.

Michalina: Do ekipy „Repliki” dołączyłam prawie 1,5 roku temu. Od samego początku chodziły mi po głowie myśli związane z kobiecym kalendarzem na 2023 r. Słuchałam różnych opinii, czytałam komentarze i reakcje związane z poprzednimi nagimi kalendarzami. Pierwszy nagi kalendarz z mężczyznami „Replika” zrobiła w 2018 r., pierwszy nagi z kobietami – w 2020 r. Widziałam oba kobiece kalendarze i chciałam, by następny był trochę inny, wychodzący poza poprzednie koncepcje i, przede wszystkim, by nie był „damską kopią” męskiego kalendarza. Razem z Małgorzatą i Anną Marią przeprowadziłyśmy wiele rozmów, robiłyśmy wielokrotnie burzę mózgów, by końcowy pomysł był jak najbardziej nowatorski i lesbijski. Myślałyśmy nad kolejnym nagim kalendarzem, jednak pokazanie seksualności lesbijek jest niezwykle trudne – jak ją przedstawić, by końcowy efekt nie przypominał sztampowych kalendarzy „Playboya” albo ujęć z filmów pornograficznych dla hetero mężczyzn (w których podmiotowość kobiet nie istnieje)? Postanowiłyśmy zrobić coś innego. Trzy nieheteronormatywne kobiety z trzech różnych miast i regionów Polski (Małgorzata mieszka w Poznaniu, Anna Maria we Wrocławiu, a ja w Warszawie) zajmujące się na co dzień rożnymi rzeczami (Małgorzata jest badaczką literatury, Anna Maria jest analityczką rynku sztuki, a ja właśnie skończyłam historię sztuki, zajmuję się też historią kobiet) postanowiły stworzyć kalendarz z grafikami przedstawiającymi historyczne i współczesne kobiece postacie, które w mniejszym bądź większym stopniu przyczyniły się do kształtowania się polskiej społeczności LBTQ+. Do współpracy zaprosiłyśmy cztery queerowe artystki: Martę Frej, Adelę Madej, Sarę Małecką i Beatę Sosnowską. Wszystkie zgodziły się z ochotą na udział w projekcie i wykonały 13 cudownych grafik.

Małgorzata: Współpracuję z „Repliką” od czerwca 2021 r. Minione 1,5 roku to z jednej strony wystarczająco krótko, żeby ominąć kulisy powstawania dwóch pierwszych kalendarzy „kobiecych” „Repliki” („Dumne” to pierwszy i jedyny kalendarz „Repliki”, przy którym pracowałam). Z drugiej strony 1,5 roku to wystarczająco długo, żeby znać krążącą w redakcji „Repliki” mroczną legendę „kobiecego” kalendarza i móc wyciągnąć pewne wnioski z uwag kierowanych pod jego adresem ze strony naszej (lesbijsko-queerowej) społeczności. Mówiąc w uproszczeniu: legenda „kobiecego” kalendarza w dużej mierze wynika z niewspółmiernego odbioru w porównaniu z kalendarzem „gejowskim”. Kalendarz przedstawiający queerowe kobiety* (gwiazdka oznacza osoby identyfikujące się z doświadczeniem kobiecości bez względu na płeć przypisaną przy urodzeniu) rokrocznie budzi kontrowersje i skrajne odczucia wśród odbiorczyń i osób odbiorczych. Nie jest tajemnicą, że kalendarz „gejowski” (cudzysłów podkreśla obiegową nazwę kalendarza, który w rzeczywistości zawiera osoby o różnych nienormatywnych tożsamościach psychoseksualnych, które często sprowadzane są do „gejów”, co również jest interesujące) po prostu znajduje znacznie więcej oddanych odbiorców niż „kobiecy” i co tu dużo mówić, sprzedaje się świetnie – i tak jest rokrocznie.

Michalina: Wydawałoby się, że najlepszym momentem całego przedsięwzięcia jest ten, kiedy produkt, któremu poświęca się tyle (wolnego) czasu i (wolontaryjnej) pracy, wychodzi na światło dzienne i można się spotkać z jego odbiorem. Na samym początku promocji kalendarza spotkałam się z wieloma pozytywnymi opiniami, głównie od moich najbliższych znajomych i przyjaciół. Przyjaciółka określiła go jako radosny i promienny, nie mogła się doczekać, aż egzemplarz do niej trafi . Kolejne dni i kolejne posty reklamujące nasz kalendarz przynosiły jednak coraz więcej niewybrednych, krytycznych komentarzy. Ku naszemu zdziwieniu, kalendarz spotkał się z ogromnym hejtem – i to na początku promocji, gdy fizycznie jeszcze do żadnych nabywczyń_ców nie mógł dotrzeć.

Małgorzata: Formuły kalendarza się zmieniają, ale nie zmienia się główna linia zarzutów: kalendarz „lesbijski” nie jest taki jak „gejowski”. Nasza idea – stworzenia na własnych zasadach autonomicznego produktu dla queerowych kobiet* zamiast powielania wzorca kalendarza „gejowskiego” – obróciła się przeciwko nam. To tym bardziej przejmujące, że jest w tych porównaniach do kalendarza „gejowskiego” jakaś okrutna logika. Widząc obok siebie kalendarz „gejowski” i „lesbijski” – a „Dumne” promowaliśmy równolegle z kalendarzem „Piękni i odważni” – siłą rzeczy poszukujemy wspólnej płaszczyzny odniesienia. Symptomatyczne jednak, że w oczach krytyki kalendarza „Dumne” właściwie jedynym punktem odniesienia stał się kalendarz „Piękni i odważni”.

Anna Maria: Na polskim rynku nie ma produktów skierowanych do lesbijek. Nie chodzi tu już nawet o szeroki wybór różnych kalendarzy lesbijskich czy queerowych, w ogóle nie ma produktów dla lesbijek (pomijając artykuły erotyczne, które zaczynają się pojawiać, ale nie wszystkie nadają się do ustrojenia mieszkania, ostatecznie warto mieć je po prostu pod ręką). Jestem więc w stanie zrozumieć ten głód, tę chęć, by ten jeden produkt, który się pojawia, pasował do wnętrza, był w takiej koncepcji, jakiej akurat dana osoba poszukuje. Oczywiście jest to niemożliwe. Moje przypuszczenia potwierdza również rozmowa ze znajomą – Francuzką, queerową aktywistką. Opowiadała mi o oburzeniu, jakie wiele lat temu u nich wywołały sprzedawane przed lesbijskim Marszem Równości różowe koszulki dla lesbijek. Dziś wybór koszulek dla lesbijek jest tak różnorodny, że nikt nie musi uzewnętrzniać swojej frustracji, jest miejsce i dla tych queerowych dziewczyn*, które mają ochotę na róż, i dla tych, które nigdy by go nie założyły. Tylko że mówimy o kraju, w którym lesbijki mają swój Marsz Równości. Chociaż z trudnością przychodzi mi pisanie o rynku i produkcie w kontekście queerowej rewolucji – życzyłabym nam przecież życia w antykapitalistycznym świecie – to wiem, jak ważne jest wydawanie treści dla i o grupach mniejszościowych. Środki ze sprzedaży kalendarzy pozwalają na wydawanie „Repliki” przez kolejne miesiące i jej rozwój.

Michalina: Nie ukrywam, cała ta krytyka mnie zabolała. Zwłaszcza że osobami hejtującymi były osoby żeńskie LBTQ+. Jednak nie dałam się poddać negatywnym myślom i emocjom, które mnie wtedy dopadły. Razem z dziewczynami wdałam się w dyskusje z hejterkami, dyskusje pojawiły się też wewnątrz „Repliki”. Zadawaliśmy sobie wiele pytań: dlaczego kolejny kalendarz kobiecy uważany jest za „dno”? Rozumiem w pełni, że nie wszystkim musi się wszystko podobać. Jednak to nasza praca, praca niehetero kobiet i mimo wszystko powinnyśmy się nawzajem wspierać, bo społeczność lesbijska w Polsce niestety pod względem emancypacji jest strasznie niespójna.

Anna Maria: Jedna z osób czytających napisała przy okazji burzy w komentarzach, że w tym roku dotarło do niej, że coroczne krytykowanie lesbijskiego kalendarza wynikało z wtórnego seksizmu: „Mając dwa kalendarze obok siebie, zawsze przypieprzę się do kobiecego, bo zawsze będzie not good enough i będzie słaby w porównaniu z tym drugim, no jaki by nie był. Z seksualnością był za seksualny i male gaze, bez seksualności, ale z intymnością, był zbyt dziwny, z pomnikowymi postaciami jest za nudny. Podziękujcie sobie za te poszukiwania, których się podjęłyście. To jest bardzo trudne, doceniam”. Wtórny seksizm to niewątpliwie jeden z powodów, dla których produkty robione przez kobiety* dla kobiet* są poddawane mocnej krytyce. Wczytując się w kolejne komentarze, miałam jednak również wrażenie, że oczekiwania wobec tego jednego produktu, jakim jest lesbijski kalendarz, są niezwykle wysokie: jakby ten przedmiot miał przywrócić całą widoczność nieheteronormatywnych kobiet, zaspokoić wszystkie gusta, załatwić queerową rewolucję seksualną i jeszcze być w barwach, które wpasują się w wystrój mieszkań wszystkich lesbijek w Polsce.

Michalina: Poprzednie kalendarze były albo za mało nagie, albo pozbawione seksualności (odseksualizowanie lesbijek), a teraz mamy „gówniane” grafiki. Oczywiście, estetyka nie każdemu może się podobać, jednak zarzuty co do samej koncepcji kalendarzy, gdy nawet nie przeczytało się, kto ten kalendarz stworzył i w jakim celu, są po prostu słabe.

Małgorzata: Kultura lesbijska, kultura trans czy kultura queerowa i inne „mniejszościowe” tożsamości nieheteronormatywne historycznie rozwijały się inaczej niż kultura cis gejowska. Ta ostatnia często paktowała z patriarchatem i korzystała z przywilejów wynikających z hegemonicznej pozycji mężczyzn w społeczeństwie. Nic dziwnego, że reprezentacja cis homoseksualnych mężczyzn w naszej – i nie tylko naszej – kulturze przyćmiewa zarówno pod względem trwałości, skali, jak i różnorodności reprezentację innych osób queerowych. Nie zapominajmy, że silnie seksualny stereotyp kultury gejowskiej ma też swoje negatywne konsekwencje dla samych queerowych mężczyzn* – fetyszyzację i uprzedmiotowienie męskiego ciała i przysłonięcie realnych problemów gejowskiej społeczności pod estetycznym płaszczykiem.

Michalina: Trzeba przyznać, że ciekawe było obserwowanie, jak zmienia się percepcja osób krytykujących, które uświadomiłyśmy, skąd wzięły się założenia koncepcyjne oraz że za projektem stoją trzy nieheteronormatywne koordynatorki i cztery nieheteronormatywne rysowniczki. Mam wrażenie, że niemal każda próba stworzenia przez nas czegoś dla nas (społeczności niehetero kobiet w Polsce) jest niezwykle trudna, bo jest poddawana ciągłej krytyce (przez nas same).

Małgorzata: Jeśli rodzimy się w homofobicznym społeczeństwie i naszym domyślnym systemem operacyjnym jest zinternalizowana homofobia, to naszym pierwszym językiem w kulturze queerowej często jest język cis męskiej homoseksualności. Nic więc dziwnego, że w naszej kulturowej elgiebetowej prawie-próżni, zdominowanej przez męski punkt widzenia, „kobiece” kalendarze „Repliki” rokrocznie stwarzają pole do wyrażania – nieraz w sposób skrajnie emocjonalny – radości, nadziei, lęków i frustracji. Wokół kalendarza krystalizują się nasze wyobrażenia o tym, czym jest tożsamość osób LBTQ+ w Polsce – i w tych dyskusjach wokół „Dumnych” staram się upatrywać głęboki sens naszej działalności. Jest to jednak gorzki wniosek. Mierząc kalendarz „Piękni i odważni” i „Dumne” jedną miarą, przeoczamy cały złożony kontekst emancypacji osób LBTQ+ w Polsce – również wśród całej społeczności LGBTQ+. Ten kontekst wydaje mi się ważny, bo żeby zbudować kolektywną, ponadindywidualną tożsamość mniejszościową, jakkolwiek płynną czy amorficzną, trzeba znaleźć dla niej formę – i to właśnie zrobiły graficzki kalendarza „Dumne”, tworząc portrety queerowych kobiet odgrywających ważną rolę polskiej kulturze LBTQ+.

Michalina: Nie kopmy pod sobą dołków. Wspierajmy się. W „Replice” staramy się pokazać, że lesbijki w Polsce też istnieją, mają swoją przestrzeń, potrzeby, problemy, seksualność, herstorię. Nie porównujmy się do gejów, kobiet hetero, produktów tworzonych przez hetero mężczyzn. Bądźmy sobą. Wspierajmy naszą działalność, produkty robione przez kobiety dla kobiet (nawet jeśli estetycznie nam się coś nie podoba). Nie chodzi tu tylko o wyjście z szafy, do czego – i słusznie – nawoływała niegdyś Anna Laszuk, jedna z bohaterek „Dumnych”. Dziewczyny, połączmy siły, zsolidaryzujmy się! Zjednoczmy naszą lesbijską społeczność!

Anna Maria: Jesteśmy tu, w „Replice”, żeby robić dla nas przestrzeń, żeby nas uwidaczniać, pisać o ważnych dla nas sprawach, grzebać w problemach, przywoływać kontinuum, rozmawiać z tymi, które działają w naszym imieniu, słuchać, zastanawiać się, mówić o naszych życiach, seksie, potrzebach, tożsamości. Chociaż jestem bardzo zadowolona z naszej pracy polegającej na uwidocznieniu ważnych lesbijskich postaci, to mam świadomość, że ten jeden produkt nie załatwi nam lesbijskiej rewolucji. Będziemy drążyć dalej, dumne.

Małgorzata: Oczywiście nie uznaję zakupu kalendarza „Dumne” za jedyną słuszną formę wspierania upodmiotowienia osób LBTQ+ w Polsce. Kalendarz jest produktem komercyjnym (i służy wsparciu finansowemu „Repliki”) i ze względu na cenę nie dla każdej osoby dostępnym. Zapewne pod różnymi względami nie jest produktem/dziełem idealnym. Stoi za nim jednak rzetelna, kolektywna i merytoryczna praca wykonana, co jest rzadkością na polskim rynku, w gronie queerowych kobiet*. Zachęcam w tym i kolejnym roku do zakupu kalendarzy lesbijsko-queerowych „Repliki” – nie tylko osoby LBTQ+, ale też każdego i każdą, komu leży na sercu walka o upodmiotowienie i reprezentację wszystkich mniejszości, także w sferze symbolicznej (do zakupu „gejowskiego” kalendarza zachęcać nie muszę). My, osoby LBTQ+, podlegające krzyżowym wykluczeniom w ramach patriarchalnej hetero- i homonormy, bardzo tę widoczność potrzebujemy zbudować. I taka jest idea kalendarza „Dumne”, o czym zresztą wprost w nim piszemy.

Mariusz Kurc, redaktor naczelny „Repliki”: Dodam od siebie jedną refleksję, która wydaje mi się ciekawa. Przeczytałem prawdopodobnie wszystkie komentarze dotyczące obu naszych kalendarzy na 2023 r. i w krytyce „Dumnych” zaskoczył mnie jeden brak. Michalina, Anna Maria i Małgorzata poświęciły dużo czasu i energii na wyłonienie listy tych kobiecych ikon LBTQ+, które portretujemy w kalendarzu. Miały wręcz cały wewnętrzny system głosowania. Postawiły na różnorodność, na przemieszanie postaci nieżyjących i współczesnych. Ostatecznie w kalendarzu widzimy następujące postacie: Maria Konopnicka i Maria Dulębianka, Marcjanna Lelek, Greta Burzyńska i Helena Urbańska, Zofia Sadowska, Anna Grodzka, Maria Dąbrowska i Anna Kowalska, Alena i Klaudia Szyszki, Katarzyna Zillmann, Sylwia Chutnik, Maja Heban, Marta Lempart, Anna Laszuk, Maria Janion, Natasza Parzymies. I co? Myślałem, że będzie dyskusja na temat takiego, a nie innego wyboru. Że osoby komentujące będą krytykowały nas za brak jakiejś postaci lub przeciwnie, za obecność jakiejś innej w tym swoistym poczcie ikon. Tymczasem cisza. Ani jeden komentarz nie odnosił się do tego, kogo na kartach kalendarza widzimy.

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Erotyczne przygody króla Stasia

Sylwetkę króla STANISŁAWA AUGUSTA PONIATOWSKIEGO z perspektywy LGBT prezentuje dr Paweł Fijałkowski

 

Stanisław August Poniatowski w stroju koronacyjnym. Portret namalowany przez Marcello Bacciarellego ok. 1770 r. (Zamek Królewski w Warszawie – Muzeum. Rezydencja Królów i Rzeczypospolitej; Wikimedia Commons, domena publiczna)

 

Stanisław August Poniatowski cieszył się wśród współczesnych i potomnych opinią kobieciarza. Historycy z lubością opisują jego erotyczną aktywność, mającą świadczyć o męskości króla, uważanego poza tym za człowieka o słabym charakterze. Iwona Kienzler poświęciła mu książkę pod tytułem „Mąż wszystkich żon” (Warszawa 2011), nawiązującym do opinii o Juliuszu Cezarze, który według nieprzychylnego mu polityka Gajusza Skryboniusza Kuriona był „mężem wszystkich kobiet i żoną wszystkich mężczyzn”.

Skojarzenie to możemy uznać za bardzo trafne, ponieważ w wypowiedziach na temat seksualności Stanisława Augusta, noszącego przed koronacją imiona Stanisław Antoni, zawsze było jakieś „ale”, a do tego zastanawiająca potrzeba zaprzeczania. Elwira Watała w książce „Sodomici” (Chorzów 2013) sformułowała to tak: „Od razu uprzedzamy czytelnika: homoseksualistą Stanisław August Poniatowski nie był, lecz gdyby nie uprawiał homoseksualnych praktyk przynajmniej w okresie swej młodości przez jakiś czas, nie zostałby królem Polski”.

Mój kasztelaniczku najdroższy

Drugim uczestnikiem owych „homoseksualnych praktyk” był jakoby Charles Hanbury Williams, brytyjski poeta, satyryk i polityk, należący w młodości do kręgu intelektualnych i obyczajowych libertynów, zażywających miłosnych rozkoszy zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. W wieku 24 lat Williams poślubił Frances Coningsby i miał z nią dwie córki, które bardzo lubił. Natomiast jego relacje z żoną były złe, ponieważ zaraził ją syfi lisem, a potem zaniedbywał. Toteż porzuciła go, zdając sobie sprawę z tego, że tak naprawdę kocha tylko mężczyzn. Silne więzy uczuciowe łączyły Williamsa z politykiem Thomasem Winningtonem, którego niespodziewana śmierć w 1746 r. pogrążyła go w rozpaczy i skłoniła do wyjazdu z kraju w roli dyplomaty.

W 1747 r. Charles Williams został posłem Wielkiej Brytanii w Saksonii, skąd wiosną 1750 r. udał się z misją dyplomatyczną do Berlina. W tym samym czasie do stolicy Prus przybył na leczenie Stanisław Antoni Poniatowski, któremu dokuczały bolesne skurcze żołądka. Zamieszkał u Fryderyka Bülowa, ambasadora Saksonii, który w początkach lipca 1750 r. zaprosił na obiad swego brytyjskiego kolegę. W takich oto okolicznościach narodziła się znajomość a następnie wzajemna fascynacja 18-letniego Poniatowskiego i 42-letniego Williamsa. Błyskotliwy angielski dyplomata był dla polskiego szlachcica reprezentantem świata słynącego z dobrych praw, uznawanego za oświecony i tolerancyjny. Z kolei inteligentny i wrażliwy Poniatowski jawił się Williamsowi jako atrakcyjny przybysz z egzotycznego kraju Sarmatów.

Niebawem Stanisław Antoni Poniatowski powrócił do Polski i został wybrany na posła na sejm, który rozpoczął obrady w Warszawie w początkach sierpnia 1750 r. Na sejm ten przyjechał także Charles Williams, który dzięki znajomości z Poniatowskim mógł nawiązywać kontakty dyplomatyczne z polską arystokracją. Młody szlachcic sprawiał na nim wrażenie człowieka rokującego wielkie nadzieje, wymagającego jednak odpowiedniej edukacji, która umożliwiłaby mu zrobienie kariery w życiu publicznym. Williams uważał siebie za najodpowiedniejszego wykonawcę tego zadania, a ponieważ Poniatowski podziwiał jego doświadczenie i pewność siebie, chętnie uznał go za swego mistrza.

Williams przed wyjazdem z Polski uzgodnił z Poniatowskim, że będą ze sobą korespondować, a kilka miesięcy później zaproponował mu pobyt w Saksonii pod swoją opieką. Dzięki temu pomysłowi panowie mogli jesienią 1751 r. na powrót cieszyć się swym towarzystwem, a jednocześnie bawić się wesoło z młodymi ludźmi w pałacu i parku myśliwskim władców saskich w Hubertusburgu. Poniatowski wspominał sześciotygodniowy pobyt tam jako najszczęśliwszy okres w życiu. W „Pamiętnikach” odnotował: „Wolny od wszelkiej troski żyłem w rozkosznej okolicy, w pięknej porze roku, w dobranem towarzystwie, byłem prawie zakochany, a nie rozpustny bynajmniej (…)”.

Pod koniec 1751 r. Stanisław Antoni Poniatowski pożegnał się z Charlesem Williamsem i pojechał do Wiednia. Brytyjski dyplomata niebawem zaczął odczuwać samotność, natomiast olśniony przepychem wiedeńskiego dworu polski szlachcic oddawał się przyjemnościom życia towarzyskiego. Williams starał się czuwać na odległość nad swym przyjacielem i podopiecznym, pouczał go w listach, z kim ma utrzymywać kontakty, a czyjego towarzystwa unikać, by zdobywać „zdrowy rozsądek, osąd i doświadczenie”.

Zwracał się do Poniatowskiego „mój kasztelaniczku najdroższy” („mon cher castellanino”) lub „mój kochany wojewodzicu”, („mon cher palatinello”), a czasem „mój kochany Stasieńku” („mon cher Stachio”). Eleganckie i jednocześnie poufałe listy wychowawcy do wychowanka, zarówno z tego, jak i późniejszego okresu, wypełnione zapewnieniami o bezgranicznym oddaniu oraz najserdeczniejszej przyjaźni, pozwalają wyczuć istotę ich specyficznej relacji. Jednakże w ocenie prof. Richarda Butterwicka- Pawlikowskiego „ich korespondencja świadczy o związku ojcowskim i synowskim, ale nie pederastycznym”. Poniatowski znalazł się pod wpływem intelektualisty należącego do grona najciekawszych umysłów epoki. Uczył się intensywnie od Williamsa, przyswajając sobie wiedzę z wielu różnych dziedzin, począwszy od życia towarzyskiego, a skończywszy na polityce.

Mistrz i uczeń spotkali się ponownie w sierpniu 1752 r., kiedy to Charles Williams przyjechał do Polski w związku z sejmem mającym się odbyć w Grodnie. Stanisław Antoni Poniatowski został wybrany na posła, toteż wyruszyli na sejm razem. Zapewne obaj pragnęli dłuższego przebywania razem, na które musieli jednak poczekać do następnego ro ku. W marcu 1753 r. Poniatowski wyruszył z woli rodziny w wielką podróż po Europie, której trasa wiodła przez Wiedeń. Tam czekał na niego stęskniony Williams, który niedługo później rozchorował się ciężko, a Poniatowski troskliwie się nim opiekował, co zacieśniło łączące ich więzi. Następnie udali się do Drezna, a pod koniec lipca wyruszyli do Hanoweru, skąd skierowali się do Holandii.

Spędzili tydzień w Hadze, po czym Charles Williams odpłynął do Wielkiej Brytanii, pozostawiając Stanisława Antoniego Poniatowskiego na kontynencie. Ten zaś udał się do Paryża, by brylować na tamtejszych salonach.

Kawaler ambasady, kochanek księżnej

Dopiero w styczniu 1754 r. przypłynął do Anglii i podczas kilkumiesięcznego pobytu tam spotkał się z Williamsem tylko raz, w maju 1754 r. Zapewne stało się tak dlatego, że dyplomata musiał zaangażować się w życie polityczne kraju, by zdobyć miejsce w parlamencie. Jednakże według Jerzego Łojka, autora książki „Siedem tajemnic Stanisława Augusta” (Warszawa 1982), Williams jeszcze w Hadze obraził się o coś na Poniatowskiego, w związku z czym ostentacyjnie wyjechał z Londynu na prowincję. Niemniej z oddali czuwał nad pobytem swego Stasieńka w Anglii.

W lipcu 1754 r. Poniatowski powrócił do Polski. We wrześniu przybył tu Williams w związku z przygotowywanym traktatem między Wielką Brytanią a Rosją. Stęskniwszy się za swym wychowankiem i przyjacielem, gotów był wszystko mu wybaczyć, toteż przyjął jego przeprosiny i pojednał się z nim. Kusił Poniatowskiego wizją wspaniałej kariery politycznej, pod warunkiem że będzie wykonywał jego wskazania, a szczególnie hamował swe miłosne zapędy do kobiet, które bardzo go denerwowały. Był niezwykle zazdrosny o swego Stasia i starał się jak najściślej związać go ze sobą.

W grudniu 1754 r. Stanisław Antoni Poniatowski przyrzekł Charlesowi Williamsowi, że będzie mu towarzyszył, jeżeli kiedyś zostanie skierowany przez zwierzchników do Rosji. Toteż gdy w kwietniu 1755 r. Williams otrzymał nominację na stanowisko ambasadora Wielkiej Brytanii w Cesarstwie Rosyjskim, z ochotą przyjął funkcję jego sekretarza. Przyjechał do Petersburga kilka dni po nim, w końcu czerwca 1755 r., i zamieszkał w rezydencji ambasadora przy Newskim Prospekcie. Jako „kawaler ambasady” brytyjskiej pobierał praktyczną naukę dyplomacji, która była tyleż samo trudna, co przyjemna, należało bowiem do niej uczestnictwo w balach i innych rozrywkach dworu. Wkrótce poznał wielką księżną Katarzynę Aleksiejewną, starszą od niego o 2 lata żonę następcy tronu Piotra III, kobietę inteligentną, ambitną i bezwzględną. Zakochał się w niej, a ich namiętny romans miał wielki wpływ na jego koleje losu.

Stanisław, Charles i Katarzyna

Tymczasem Wielka Brytania podpisała w styczniu 1756 r. porozumienie z Prusami, w związku z czym Rosja wycofała się z sojuszu z nią. Williams popadł w niełaskę u cesarzowej Elżbiety II, a dyplomaci z innych państw zaczęli unikać kontaktów z nim, co sprawiło, że pogrążył się w depresji. Jedyną otuchą było dla niego towarzystwo Poniatowskiego oraz kontakty z wielką księżną Katarzyną i jej dworem. Tak oto – jak stwierdza Krystyna Zienkowska w książce „Stanisław August Poniatowski” (Wrocław 2004) – „Między Stanisławem, Williamsem i Katarzyną wytworzyła się dziwna sytuacja”. Poniatowskiego i Williamsa łączyły od dawna bliskie i silne więzi emocjonalne, przy czym ze strony Poniatowskiego była to co najmniej przyjaźń, natomiast ze strony Williamsa miłość przypominająca starożytną grecką relację łączącą wychowawcę z wychowankiem. Jednocześnie Stanisław i Katarzyna byli kochankami, a Williams przyjacielem i doradcą wielkiej księżnej.

Stanisław Antoni Poniatowski coraz bardziej angażował się w związek z wielką księżną Katarzyną Aleksiejewną, a rozstrojony psychicznie Charles Williams nie był w stanie znieść takiego rozwoju sytuacji, z błahego powodu płakał lub wybuchał gniewem. W kwietniu 1756 r., podczas dyskusji o przeznaczeniu i wolnej woli, między Williamsem i Poniatowskim doszło do sprzeczki, przypominającej bardziej kłótnię kochanków niż przyjaciół. Rozgniewany dyplomata rozkazał swemu sekretarzowi wyjść, oświadczył, że nie chce go nigdy więcej widzieć, po czym zamknął się w sypialni. Obrażony i zrozpaczony Poniatowski był gotów wziąć na siebie część winy za zaistniałą sytuację. Chciał wejść do sypialni Williamsa, by się z nim pogodzić, lecz ten nie otworzył mu drzwi. Miotany najgorszymi obawami „kawaler ambasady” wyszedł na balkon i poddawszy się ogarniającej go rozpaczy chciał z niego skoczyć. Na szczęście w chwili, gdy podnosił nogę nad balustradą, Williams wszedł na balkon, chwycił go wpół i pociągnął wstecz. Poniatowski odnotował w „Pamiętnikach”: „Przez kilka chwil obaj nie mogliśmy słowa wymówić. Nareszcie zaprowadził mnie do swego pokoju, a kiedym głos odzyskał, powiedziałem mu: »Zabij mnie lepiej, niżbyś miał mówić, że mnie więcej nie chcesz widzieć!«. Odpowiedział mi tylko uściskiem, ze łzami w oku, a przetrzymawszy chwil kilka w objęciach, prosił, abym nie pamiętał i nie wspominał nigdy tego, co zaszło”.

Tak oto serdeczni przyjaciele pogodzili się, lecz niebawem czekała ich rozłąka. Ponieważ romans Stanisława Antoniego Poniatowskiego z wielką księżną Katarzyną stał się problemem politycznym, rodzina wezwała go do Warszawy. Powrócił do Petersburga w początku stycznia 1757 r. jako ambasador Saksonii. Williams spodziewał się, że przyjaciel zacznie go odwiedzać zaraz po przyjeździe, jednakże Poniatowski ze względu na pełnioną funkcję nie mógł swobodnie się z nim spotykać. Złożył mu oficjalną wizytę, lecz nie miał odwagi, by widywać się z nim prywatnie, po kryjomu.

U schyłku lata 1757 r. Charles Williams otrzymał dymisję z funkcji ambasadora, którą odebrał jako życiową porażkę. Błagał Poniatowskiego, by odwiedzał go po przyjacielsku, co teraz nie powinno już kolidować z jego statusem dyplomaty. Poniatowski zaczął bywać u Williamsa, jednakże po kilku tygodniach doszedł do wniosku, że wizyty te mogą budzić podejrzenia, toteż przestał go odwiedzać. Ich niegdyś intensywny i intymny związek obumierał. W październiku 1757 r. załamany psychiczne, chorujący na syfi lis Williams wyjechał do ojczyzny. Niedługo później, na skutek działań podjętych przez dyplomatów francuskich, Poniatowski został uznany za angielskiego szpiega i odwołany ze stanowiska ambasadora Saksonii.

Stanisław Antoni Poniatowski był największą miłością Charlesa Williamsa i przez 7 lat obiektem jego adoracji. Łączyły ich silne i trwałe więzi intelektualne oraz emocjonalne, lecz czy towarzyszyła im fizyczna bliskość, czy kiedykolwiek przekroczyli granicę między intymnymi przeżyciami wewnętrznymi a stosunkami fizycznymi, tego trudno dociec. Poniatowski zdawał sobie sprawę z tego, co czuł do niego Williams, oraz z tego, ile mu zawdzięczał. „Był mi przewodnikiem, nauczycielem, opiekunem; (…) kochał mnie tak długo i tak tkliwie” – zapisał w „Pamiętnikach”. To dzięki Williamsowi znalazł się w Petersburgu w sytuacji umożliwiającej nawiązanie romansu z wielką księżną Katarzyną, przyszłą cesarzową Wszechrusi, która postanowiła wykreować go na króla Polski.

Toteż wspominał Williamsa serdecznie i z wdzięcznością, a tworząc wiele lat później swą kolekcję malarstwa zapragnął mieć w niej podobiznę przyjaciela i wychowawcy, który w 1759 r. popełnił samobójstwo. Dzięki podjętym w 1781 r. staraniom udało mu się zdobyć portret Williamsa, namalowany przed laty w Dreźnie przez Antona Raphaela Mengsa. Wisi on do dziś w królewskiej galerii obrazów w Łazienkach, w Pałacu na Wyspie.

***

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Królowa art déco

Sylwetkę wybitnej polskiej malarki TAMARY ŁEMPICKIEJ z perspektywy LGBT+ przedstawia Michalina Chudzińska. Prenumeratorzy_rki „Repliki” otrzymują GRATIS wraz z tym numerem magnes z wizerunkiem artystki, który specjalnie dla nas narysował Marcel Olczyński

 

Foto: Bettmann / Bettmann Archive/Getty Images

 

Niezwykła malarka stylu art déco. Intrygująca i kontrowersyjna, inteligentna manipulatorka, Polka, Żydówka, ale i obywatelka świata. Mówiono o niej, że była „nienasycona seksualnie, teatralna, elegancka, bystra i utalentowana”. „Romansowała z każdym mężczyzną i każdą kobietą, których uznała za pięknych”.

Self-made woman

Urodziła się w 1895 lub 1896 r. w Moskwie, choć za życia rozpowszechniała kłamstwo, że przyszła na świat w 1898 r. w Warszawie – podobno nawet sfałszowała własną metrykę nie tylko co do miasta urodzenia, ale również daty i imienia. Przyszła na świat jako Rozalia (fakt ten potwierdzono na konferencji prasowej Muzeum Narodowego w Lublinie w 2022 r.), a najczęściej uznawaną datą urodzin jest 16 maja 1898 r. Na 100% nie wiadomo – artystka była mistrzynią autokreacji i, jak wiele innych kobiet tamtej epoki, lubiła się odmładzać.

Kreując własną legendę, Tamara bezwzględnie kłamała również na temat swojej rodziny, przez co jej życiorys jest dzisiaj trudny do zweryfikowania. Wiadomo, że matka Tamary, Malwina z domu Dekler, pochodziła z zamożnej polskiej rodziny. Natomiast ojciec był doszczętnie wymazany z jej życiorysu. Dzisiaj wiadomo, że nazywał się Borys Gurwik-Gorski i był bogatym rosyjskim Żydem. Dzieciństwo artystka spędziła w Warszawie pod opieką matki i dziadków Deklerów. Kiedy miała zaledwie kilka lat, ojciec zniknął z jej życia – do dziś nie wiadomo, czy nagle zmarł, popełnił samobójstwo, czy rozwiódł się z jej matką. Tamara lubiła konsekwentnie podkreślać polskie korzenie (jej rodzina do dziś utrzymuje, że artystka urodziła się w Warszawie), sięgające nawet wojen napoleońskich, a także akcentowała zamożność i wpływy rodziny Deklerów, co jednak nie ma potwierdzenia w varsavianistycznych źródłach.

W 1911 r. Rozalia Gurwik-Gorska przeniosła się do Petersburga, by uczyć się rysunku na kursach w Akademii Sztuk Pięknych. Już wtedy, mając zaledwie kilkanaście lat, intensywnie uczestniczyła wieczorami w życiu towarzyskim i kulturalnym. Stefa i Maurycy Stifer, bogaci krewni, u których mieszkała, zabierali ją na przedstawienia do Teatru Maryjskiego, do prywatnego teatru książąt Jasupowów, na elitarne bale, recitale i koncerty w Carskim Siole, letniej siedzibie Romanowów. To właśnie w Petersburgu zakosztowała prawdziwych luksusów, które przyczyniły się do jej przyszłych aspiracji życiowych – przynależności do wyższych sfer i posiadanie odpowiedniego statusu. Podczas jednego z balów petersburskich poznała swojego przyszłego męża, Tadeusza Łempickiego, młodego prawnika uważanego powszechnie za bon vivanta, tj. imprezowicza. Jego rodzina, pochodząca z Warszawy, mieszkała w Sankt Petersburgu w „rezerwowym pałacu” wielkiego księcia Włodzimierza Aleksandrowicza.

Rozalia i Tadeusz wzięli ślub w 1916 r. w Sankt Petersburgu. Jeszcze w tym samym roku przyszła na świat ich jedyna córka Maria Krystyna, nazywana przez rodzinę Kizette. W czasie rewolucji w 1917 r. Tadeusz Łempicki został aresztowany przez władze bolszewickie (nie pasowały im przyjaźnie polityczne mężczyzny i jego światowy tryb życia). By uwolnić go z więzienia, zrozpaczona Tamara zgodziła się spędzić noc ze szwedzkim konsulem, który obiecał pomóc w uratowaniu męża. Dotrzymał słowa i po uwolnieniu Tadeusza, małżonkowie spotkali się w Danii, skąd wyjechali latem 1918 r. do Paryża. Ich małżeństwo od tego czasu przestało być szczęśliwe, miłość wygasła. Tadeusz na skutek więzienia popadł w depresję, a Tamara przestała być wierną żoną i niedługo później zaczęła mocno romansować, zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami.

Na salonach paryskich

W stolicy Francji małżeństwo borykało się z kłopotami finansowymi. Tadeusz nie był psychicznie w stanie podjąć pracy, więc Tamara postanowiła malować w celach zarobkowych. Za namową swojej siostry Adrianny, architektki, znanej we Francji jako Adrienne Gorska de Montaut, zapisała się do paryskiej Akademii Ranson i kształciła się pod okiem prestiżowych artystów: Maurice’a Denis, przyjaciela Paula Gauguina, a następnie u André Lhote’a. Denis pogłębił jej zamiłowanie do sztuki klasycznej oraz nauczył ją przywiązania do estetycznego i dekoracyjnego waloru sztuki, natomiast Lhote, będący propagatorem unowocześnienia malarstwa salonowego poprzez sięganie do malarstwa modernistycznego (przede wszystkim kubizmu), pozwolił jej rozwinąć skrzydła. Nauczył ją również umiejętnego łączenia nowoczesnych form komponowania obrazów z tradycją akademicką i klasycznymi formami, które Tamara mogła podziwiać w dzieciństwie na wakacjach we Włoszech i teraz, przebywając we Francji. Ta świeżość i dekoracyjność jej sztuki zdecydowały o wielkiej popularności Tamary. Wystawiała w paryskich salonach i za granicą, w tym w Polsce, a nawet w Stanach Zjednoczonych.

W 1921 r., mieszkając na Rue Maupassant i stawiając pierwsze kroki w karierze artystycznej, Łempicka poznaje swoją sąsiadkę Irę Perrot. Niepospolita uroda kobiety od razu uderza Tamarę – ciemnorude włosy, brązowe oczy i porcelanowa skóra. Szybko znajdują wspólny język, zaprzyjaźniają się, po czym stają się dla siebie kochankami. Artystka pragnęła uwiecznić urodę Iry i zrobiła to wielokrotnie, po raz pierwszy w 1922 r. w obrazie „Dziewczyna w niebieskim” (z którym zresztą Ira zrobiła sobie zdjęcie).

Niestety niewiele wiadomo na temat Iry Perrot. Wiadomo, że była czerpiącą z życia hedonistką i ulubioną modelką Tamary. Była również jej największą miłością – tak twierdził mąż artystki. Związek Tamary z Irą trwał prawie dziesięć lat, równolegle, co rozpadające się małżeństwo z Tadeuszem. Oczywiście nie była to jej jedyna kochanka. Tamara chętnie wykorzystywała swój przywilej sławnej i pożądanej portrecistki. Modeli i modelki znajdowała na ulicach Paryża. Spacerowała szukając osób zaspokajających urodą jej gusta artystyczne i erotyczne. Tak powstała „Piękna Rafaela”, silnie nasycony zmysłowością portret kobiety (prostytutki nieznanej z nazwiska), którą Tamara przypadkiem spotkała podczas przechadzki w Lasku Bulońskim. W tym, jak i w wielu innych obrazach, głównie kobiecych aktach, krytycy artystyczni dostrzegali wyraźnie homoseksualne fantazje artystki. W swoich dziełach utrwalała swoje namiętne pragnienia, które nierzadko zamieniały się w romanse.

Czasy, w jakich żyła i tworzyła Tamara Łempicka, silnie cechowały się dekadentyzmem, który miał na nią ogromny wpływ. Jej styl życia daleko różnił się od panujących norm obyczajowych. Jej liczne romanse, których szczegółów niestety nie znamy, stanowiły jeden z elementów wizerunkowych artystki, jako kobiety prawdziwie niezależnej. Biografka Tamary, Laura Claridge, pisała również, że „pewna hrabina, która poznała artystkę we Włoszech, wspominała, że na początku lat 30. niektóre osoby z jej kręgu widziały, jak Tamara w obskurnych klubach paryskich »na oczach innych pieściła jednego wieczoru chłopca z klasy robotniczej, a drugiego – dziewczynę. Jej partnerzy zawsze wyglądali na zahipnotyzowanych jej wytwornością i urodą«”. Swoją wolność i autonomiczność Tamara najlepiej zobrazowała dziełem „Autoportret w zielonym bugatti”, które, jak pisała Sylwia Zientek (autorka książki „Polki na Montparnassie”), uosabia „ideał »nowej kobiety« w szalonych latach 20. XX w. – samodzielnej, nowoczesnej, robiącej to, na co ma ochotę, lubiącej pęd samochodu, sport i luksus”. Co ciekawe, artystka nigdy nie posiadała zielonego bugatti – była właścicielką jaskrawożółtego renault.

W połowie lat 20. XX w. Tamara była stałą gościnią salonu literackiego Natalie Barney, amerykańskiej poetki, jawnej lesbijki. W salonie spotykano się raz na tydzień i dyskutowano o sztuce, muzyce, literaturze i innych kwestiach, związanych głównie z kulturą. Spotykali się tu moderniści-emigranci oraz członkowie Akademii Francuskiej. Joan Schenkar, amerykańska pisarka, opisała salon jako „miejsce, gdzie lesbijskie schadzki mogły współistnieć z akademikami w duchu wesołości, wzajemnych oddziaływań oraz poznawczych rozdźwięków”. Na spotkaniach Tamara wciągała kokainę i sypiała z osobami, które uznała za interesujące (nierzadko z takimi, które mogły przydać jej się zawodowo). Taką osobą był m.in. Andre Gide, pisarz, laureat Nagrody Nobla, jawnie biseksualny mężczyzna, którego sportretowała 1924 r. Podobno miała również romans z francuską piosenkarką i aktorką Suzy Solidor, którą oczywiście również sportretowała, jak wiele innych swoich kochanek. Solidor na początku lat 30. XX w. otworzyła klub rozrywkowy w Paryżu o nazwie „La Vie Parisienne”, który szybko stał się jednym z najpopularniejszych w stolicy Francji. Suzy była, podobnie jak Barney, wyoutowaną (jak na ówczesne czasy) lesbijką, dzięki czemu sam klub przyciągał śmietankę gości o różnych orientacjach seksualnych. Być może sama Tamara była częstą gościnią klubu, byłoby to do niej podobne.

Skandale, rozstania i… zakon?

W drugiej połowie lat 20. XX w. sukcesy artystyczne „wyrównane” zostały kryzysem w życiu prywatnym. Tadeusz powoli już tracił cierpliwość do jawnych zdrad Tamary. Gwoździem do trumny ich związku był przelotny romans z włoskim poetą i Don Juanem, Gabrielem D’Annunzio. Zauroczenie, jakim Gabriel darzył artystkę, Tamara wykorzystała w celach marketingowych. Wiedziała, że przysporzy jej to dużego rozgłosu. Pozwoliła więc sobie na daleko idący flirt i jednorazowy seks. Po namiętnej nocy niespodziewanie zniknęła nad ranem z domu poety i już do niczego więcej nie doszło. Wymienili między sobą jedynie kilka liścików i na pożegnanie D’Annunzio wysłał jej prezent w postaci pierścienia z topazem. Tamara nosiła go do końca życia. Uzyskała rozgłos, ale straciła męża.

W 1928 r. Tadeusz postanowił ostatecznie rozwieść się z Tamarą i związać się z inną kobietą, Ireną Spiess, córką farmaceuty z Warszawy. Tamara nie mogła pogodzić się z tym, że to on ją zostawił i przez następne miesiące desperacko próbowała namówić Tadeusza do powrotu. Na próżno. Dodatkową tragedią było dla niej rozstanie z Irą Perrot w 1930 r. Szczegóły zerwania relacji są niestety nieznane, Tamara zabrała je ze sobą do grobu.

Po nieszczęściach, które ją spotkały, artystka popadła w głęboką depresję. Dodatkowym impulsem było malejące zainteresowanie jej sztuką. Na początku lat 30. XX w. chciała spędzić czas w odosobnieniu, więc postanowiła wstąpić do… zakonu. W tym celu udała się do Parmy we Włoszech. Pragnęła zostać tam na dłużej i oczekując na decyzję matki przełożonej, zdecydowała się stworzyć jej portret. W tak zwanym międzyczasie zrozumiała, że życie zakonne jednak nie było dla niej. Samego portretu zakonnicy przez lata nie prezentowano publicznie, mimo że Tamara uznawała je za jeden z lepszych w swoim dorobku. Prawdopodobnie jeszcze przed ostateczną decyzją przełożonej opuściła klasztor. W 1934 r. ponownie wyszła za mąż – za barona Raoula Kuff nera, właściciela największego majątku ziemskiego w Austro-Węgrzech.

Nowy Świat

W 1938 r. razem z drugim mężem przeniosła się do Stanów Zjednoczonych i zamieszkała w Nowym Jorku. Oboje posiadali korzenie żydowskie, uciekali więc przed narastającym faszyzmem w Europie. Tamara zachłysnęła się dekadenckim i bujnym życiem towarzyskim Ameryki. Na początku lat 40. była portrecistką gwiazd Hollywood, towarzyskich i finansowych elit. Niestety, wobec radykalnych zmian w powojennej sztuce, zwracającej się raczej ku surrealizmowi i abstrakcji, sława malarki zaczęła maleć, nastąpił schyłek jej kariery. Jednak nie poddawała się. Eksperymentowała z innymi technikami artystycznymi, w tym z abstrakcją, ale nie udało jej się przywrócić sławy. W Ameryce stała się więc bardziej gwiazdą życia towarzyskiego aniżeli artystycznego.

Po śmierci Raoula Kuff nera w 1962 r., Tamara całkowicie porzuciła malarstwo i przeniosła się do Meksyku, gdzie zmarła w 1980 r. w swoim domu w Cuernavaca. Prasa praktycznie nie odnotowała śmierci artystki. W tamtym czasie mało kto pamiętał o jej sławie z okresu międzywojennego w Paryżu. Zgodnie z wolą Tamary jej prochy zostały rozrzucone nad wulkanem Popocatépetl.

Pośmiertna sława Łempickiej przyszła wraz z modą i popytem na jej obrazy w Hollywood. Zaledwie kilka lat po jej śmierci, dzieła artystki nabyli m.in. Jack Nicholson, Meryl Streep i Madonna. Ta ostatnia niejednokrotnie odwoływała się w swoich utworach i teledyskach do Tamary. Choćby w słynnym klipie do „Vogue” już w drugiej sekundzie można zauważyć obraz „Muzykantka” czyli portret Iry Perrot oraz „Piękną Rafaelę”! Madonna jest wielką wielbicielką malarstwa Tamary: „W Nowym Jorku mam masę jej obrazów. Mam własne muzeum Łempickiej” – mówiła.

Tamara jest najdrożej sprzedawaną kobietą- artystką na świecie i zarazem jedną z najbardziej rozpoznawalnych. W 2018 r. Madonna sprzedała „Muzykantkę” za 9,8 mln dolarów. Rekordowa cena za obraz Łempickiej wynosi 82 mln zł. Wcześniej najdroższą pracą była „La tunique rose” sprzedana w Sotheby’s za 52 mln zł. W październiku 2020 r. za obraz przedstawiający dwie nagie kobiety zapłacono blisko 36 mln zł.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Charlotte, Toni i Dora

O trzech transpłciowych kobietach, które jako pierwsze na świecie przeszły korektę płci – przed Lili Elbe, znaną z książki i filmu „Dziewczyna z portretu” – pisze RAIMUND WOLFERT. Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski. Konsultacja: Joanna Ostrowska

 

Od lewej: Toni Ebel, Charlotte Charlaque i Dora Richter. Zdjęcie pochodzi z filmu „Eldorado. Wszystko, czego nienawidzą naziści”) w reż. B. Cantu (Filmarchiv
Austria, Wien/Netflix)

 

Prapremiera austriackiego „seksualnego filmu dźwiękowego” „Misterium płci” (niem. Mysterium des Geschlechtes), który miał się przyczynić do rozszerzenia ówczesnych debat o płci, tożsamości czy samookreślaniu się, miała miejsce w kwietniu 1933 r. w Wiedniu. Obraz – w skrócie – opowiada o przygotowaniach przyszłych lekarzy, Feliksa Werkmanna oraz Elisabeth Gärtner do egzaminu końcowego na uniwersytecie. Pewnego dnia Werkmann proponuje swojej przyjaciółce, żeby zbadali nocne życie „osób seksualnie anormalnych”. W jednym z barów poznają morfinistkę oraz mężczyznę przebranego za kobietę. Następnego dnia w uniwersyteckiej klinice przeprowadzona zostaje operacja korekty płci, a później pokazane są tzw. operacje odmładzające. W fabułę filmu zostały wplecione różne sekwencje dokumentalne. W jednej z nich widać trzy eleganckie kobiety, które ufryzowane, z porządnym makijażem i biżuterią, dumnie uśmiechają się do kamery. Sceny te komentuje głos z off u: „Widzimy tu trzy osoby, które z wyglądu wydają się być kobietami. W rzeczywistości zaś są to trzej mężczyźni, którzy od urodzenia, wskutek ich nastawienia psychicznego, wykazywali kobiece skłonności i na własne życzenie dzięki operacji stali się kobietami”.

W „Misterium płci” nie wymieniono ani ich nazwisk, ani żadnych innych danych osobowych, które mogłyby umożliwić identyfikację. Jeszcze przed paroma laty film ten był znany jedynie wtajemniczonym historykom filmu. W wyniku masowych protestów i interwencji policji już po kilku dniach obraz usunięto z repertuaru wiedeńskiego kina Lichtspieltheater. W Niemczech zaś z powodu cenzury w ogóle nie doszło do publicznej projekcji. Dziś, 90 lat później, wiemy już więcej o samym filmie, kulisach jego powstania i bohaterkach. Te trzy kobiety to Charlotte Charlaque, Toni Ebel oraz Dora Richter. Wszystkie trzy w tamtym czasie mieszkały i pracowały w Instytucie Seksuologii berlińskiego lekarza Magnusa Hirschfelda (1868-1935). Z całą pewnością były pierwszymi transpłciowymi kobietami na świecie, które przeszły korektę płci wcześniej niż Lili Elbe (1882-1931). Dotychczas, przede wszystkim dzięki popularności filmu „Dziewczyna z portretu” z 2015 r. (reż. Tom Hooper), Elbe traktowano błędnie jako pierwszą kobietę po operacji korekty płci.

Nie wiemy jednak, jaki stosunek do „Misterium płci” miały Charlotte, Toni i Dora. Po 1933 r., z wiadomych względów (dojście Hitlera do władzy – przyp. red.)milczały i ukrywały fakt, że przy nim pracowały. Przez dziesięciolecia ich dalsze losy pozostawały tajemnicą, aż do 2015 r., kiedy rozpoczęto badania rzucające nowe światło na te biografie. Nadal ich historia zawiera mnóstwo białych plam i pytań bez odpowiedzi. Jednak mimo wszystko jesteśmy już w stanie nakreślić życiorysy tych trzech pionierek.

Centralnym punktem tych opowieści nie będzie jednak Wiedeń, a Berlin – kolebka współczesnego ruchu LGBT i queerowej rzeczywistości, którą znamy dziś. Przed stu laty praktycznie nie było miejsca na świecie, gdzie lesbijki, geje, osoby bi czy trans cieszyłyby się taką wolnością jak w Berlinie Republiki Weimarskiej. Oczywiście zanim naziści zniszczyli znienawidzoną przez siebie queerową infrastrukturę, brutalnie prześladując, mordując czy zmuszając do ucieczki osoby, które z tożsamościowego i seksualnego punktu widzenia były inne – tak jak Charlotte, Toni i Dora.

Charlotte

Charlotte Charlaque urodziła się 14 września 1892 r. w Berlinie jako drugie dziecko w rodzinie o żydowskich korzeniach. Właściwie jej nazwisko rodowe brzmiało Scharlach, a jako że przy narodzinach rodzice uznali ją za chłopca, nadali jej imię Curt. Charlotte czasami nawiązywała do swojego pierwotnego imienia, używając wybranej przez siebie wersji „Charlotte von Curtius”. Jej ojciec Edmund Scharlach prowadził sklep, ale w 1901 r. wyemigrował do USA. Jego żona Jenny wraz z dwójką dzieci dołączyła do niego rok później. Osiedlili się w San Francisco, gdzie mogli być świadkami katastrofalnego trzęsienia ziemi, które nawiedziło miasto w 1906 r.

Pod koniec 1910 r., jeszcze zanim państwo Scharlach się rozwiedli, matka ze starszym synem zdecydowali się wrócić do Niemiec. Charlotte Charlaque vel Curt Scharlach została w USA i przeniosła się najpierw do Chicago, a następnie do Nowego Jorku, gdzie kształciła się jako skrzypaczka. W 1922 r., jak pokazuje jej amerykański paszport, również wróciła do Niemiec, aby tam studiować. Na początku pobytu w Berlinie występowała jako śpiewaczka, tancerka oraz aktorka. Później pracowała jako nauczycielka języków obcych, tłumaczka, a także recepcjonistka w Instytucie Seksuologii Magnusa Hirschfelda. Jednym z jej obowiązków było doradzanie „transwestyckim” pacjentom i pacjentkom przy wyborze stroju. W tamtym czasie pojęcie transpłciowości jeszcze nie istniało, ale w 1929 r. Charlotte pojechała z Magnusem Hirschfeldem oraz jego życiowym partnerem Karlem Giese (1898-1938), pracującym w Instytucie archiwistą, na trzeci międzynarodowy kongres Światowej Ligi Reformy Seksualnej do Londynu.

W tym czasie również, tj. w latach 1929- -1931, Charlotte poddała się w Berlinie operacjom korekty płci, które częściowo sfinansowali brytyjski seksuolog Havelock Ellis (1859-1939) oraz duński lekarz Jonathan Hoegh von Leunbach (1884–1955). W świetle tych faktów wspomnienia Lili Elbe, które ukazały się po raz pierwszy w 1931 r. pod tytułem „Fra mand til kvinde” (dun. Z mężczyzny w kobietę) i wywołały sensację, są problematyczne, gdyż Lily nie była pierwsza i jedyna. Urodziła się w 1882 r. i żyła najpierw w Danii i Francji pod nazwiskiem Einar Wegener. Jak czytamy w „Z mężczyzny w kobietę”, gdy Wegener po raz pierwszy odwiedził Instytut Seksuologii, do poczekalni weszła „dama, asystentka Hirschfelda”. Zaczęła z nim rozmawiać, taktownie dobierając słowa, bez cienia nachalności rzuciła: „Pański przypadek jest dla nas tutaj novum. A to, co z naukowego punktu widzenia dodatkowo wzmaga nasze zainteresowanie, to fakt, że jest pan artystą, intelektualistą, jest pan więc w stanie analizować siebie samego, swoje uczucia i życie emocjonalne. Doświadczy pan wszak czegoś niesłychanego, czegoś niewiarygodnego, żyjąc i czując jak mężczyzna, w końcu będzie pan żyć i czuć jak kobieta”.

W 1930 r. Lili Elbe nie była jednak żadnym novum w Instytucie Seksuologii. Tym bardziej, że biorąc pod uwagę późniejsze wypowiedzi Charlotte Charlaque o jej pracy w Instytucie, możemy śmiało przypuszczać, że to właśnie ona była kobietą, która tak czule powitała Wegenera. Przemawia za tym także fakt, że Charlotte Charlaque protekcjonalnie wypowiadała się o Lili w latach 50. XX w. W jednym z wywiadów powiedziała: „Była zniewieściałym (tuntig – przyp. red.) chłopakiem włóczącym się po ulicach. […] Później Lili Elbe była bardzo nieszczęśliwa. Przygruchała sobie jakiegoś chłopaczka. Bardzo głupio z jej strony”.

Lili Elbe nie była także pierwszą artystką, która poddała się operacjom korekty płci w Instytucie Seksuologii. Tytuł ten o wiele bardziej należy się Toni Ebel, która tak jak Elbe była malarką.

Toni

Toni Ebel urodziła się 10 listopada 1881 r. jako pierwsze z jedenaściorga dzieci berlińskiego kupca i jego żony. Rodzice ochrzcili rzekomego syna imieniem Arno. Jednak już jako małe dziecko wyróżniał się „dziewczyńskim usposobieniem” oraz wybitnym zainteresowaniem pracami domowymi. Gdy w wieku 19 lat Toni poróżniła się z rodzicami, ponieważ zakochała się w mężczyźnie, opuściła Berlin i udała się w podróż, docierając do Włoch, Afryki Północnej i Ameryki.

W 1908 r. Toni vel Arno Ebel wróciła do Niemiec, gdzie widocznie starała się dopasować do stawianych jej wymogów społecznych, przyjmując rolę męską. W 1911 r. poślubiła Olgę Boralewski (1873-1928) z położonego na północ od Torunia Culmsee (ob. Chełmża), która miała syna z wcześniejszego związku. Niestety to małżeństwo było bardzo nieszczęśliwe. Ebel kilkukrotnie próbowała popełnić samobójstwo, aż w końcu została skierowana do zakładu zamkniętego. W 1916 r. powołano ją do służby wojskowej i jako starszy szeregowiec Arno Ebel walczyła na froncie zachodnim we Francji podczas I wojny światowej. W okopie przysypała ją ziemia i z tego powodu przeżyła silne załamanie nerwowe. Zwolniono ją ze służby wojskowej i uznano za „osobę o znacznym stopniu niepełnosprawności”.

Po proklamacji republiki w Niemczech Toni Ebel zaczęła karierę polityczną. Zaangażowała się najpierw w SPD (Socjaldemokratyczną Partię Niemiec), później w KPD (Komunistyczną Partię Niemiec). Po śmierci żony skontaktowała się z Magnusem Hirschfeldem w celu rozpoczęcia procedury korekty płci. Pomogła jej przy tym przyjaciółka Charlotte Charlaque, choć nie wiadomo, kiedy dokładnie się poznały. W 1928 r. Toni otrzymała tzw. legitymację transwestyty, dzięki której mogła pokazywać się w kobiecym stroju także publicznie. Pierwszą z pięciu operacji korekty płci przeszła 6 stycznia 1929 r., zaś jej wniosek o pozwolenie na używanie imienia „Toni” rozpatrzono pozytywnie rok później. Nigdy nie było to jednak jej wymarzone imię.

Dora

Trzecią z pionierek była Dora Richter, nazywana czule przez wszystkie inne w Instytucie „Dorchen”. Urodziła się 16 sierpnia 1892 r. w Seifen (ob. Ryžovna w Czechach) jako najstarsze z sześciorga dzieci muzyka i koronczarki. Również jej rodzice założyli przy narodzinach, że to chłopiec, więc nadali jej imię Rudolf. Dora vel Rudolf już jako dziecko wykazywała zainteresowanie dziewczyńskimi ubraniami i zabawami, gardząc jednocześnie wszystkim tym, co szorstkie, prostackie czy grubiańskie – co kojarzyło jej się z chłopcami. Najpierw Richter szukała ukojenia i oparcia w wierze katolickiej, w której ją wychowano. Bez skutku. Miała liczne próby samobójcze, ponieważ nienawidziła swoich męskich organów płciowych. Po ukończeniu praktyki piekarskiej w 1909 r. przeniosła się do większego miasta, prawdopodobnie do Karlsbad (ob. Karlowe Wary), a w końcu do Lipska, gdzie znalazła zatrudnienie w restauracji, w której mogła nosić strój kelnerki. W 1916 r., podobnie jak Toni Ebel, dostała powołanie do wojska, choć już po dwóch tygodniach zwolniono ją ze służby. W 1920 r. za namową przyjaciela przeprowadziła się do Berlina i zameldowała w Instytucie Hirschfelda. Od tego momentu mieszkała tam i pracowała jako pokojówka i pomoc kuchenna.

Pracujący w Instytucie lekarz Ludwig Levy-Lenz (1889-1966), który urodził się w Poznaniu, napisał w pamiętniku: „Dla transwestytów problematyczna była też kwestia zatrudnienia. […] Jako że mieliśmy tego świadomość i tylko nieliczne miejsca zatrudniały transwestytów, dawaliśmy im w miarę możliwości pracę w naszym instytucie. Mieliśmy więc np. pięć pokojówek – wszystkie to transwestyci i nigdy nie zapomnę tej sceny, którą ujrzałem, gdy raz po pracy zajrzałem do kuchni. Siedziało tam obok siebie spokojnie pięć »dziewcząt«, robiło na drutach i szyło, śpiewając przy tym stare piosenki ludowe. W każdym razie była to najlepsza, najbardziej pracowita i sumienna pomoc domowa, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Nie zdarzyło się, by ktoś z osób odwiedzających Instytut »coś« zauważył”.

Według Levy-Lenza życie „transwestyckich pokojówek” w Instytucie Seksuologii około 1930 r. mogło być jednak tak spokojne co najwyżej w kuchni, czyli wśród przyjaciółek i przyjaciół. Już poza kręgiem bliskich osób, nawet w Berlinie sprzed 1933 r., kobiety nie były chronione przed wrogością, oszczerstwami i atakami. Często były również zmuszone zerwać kontakty z rodziną. W przypadku Charlotte Charlaque liczył się jeszcze fakt, że była Żydówką, co tylko wzmagało prześladowania.

Charlotte i Toni

Toni Ebel, którą z Charlotte łączyła głęboka przyjaźń czy wręcz relacja miłosna, przeszła na początku lat 30. na judaizm. Najpóźniej od 1932 r. mieszkały już razem w berlińskiej dzielnicy Schöneberg, a ponieważ obie oczywiście były zdecydowanymi przeciwniczkami narodowego socjalizmu, wiosną 1934 r. uciekły do Czechosłowacji, gdzie osiadły najpierw w Karlowych Warach, a następnie w Brnie i Pradze. Podczas gdy Ebel malowała obrazy dla kuracjuszy i innych klientów, Charlaque dawała lekcje angielskiego i francuskiego m.in. Żydom i Żydówkom, uciekającym przed prześladowaniami z nazistowskich Niemiec. W Brnie miały też chwilowo kontakt z byłym partnerem Magnusa Hirschfelda – Karlem Giese, który na początku 1938 r., tuż po aneksji Austrii przez Rzeszę Niemiecką, z rozpaczy odebrał sobie życie.

Parę miesięcy przed wkroczeniem Niemców do Czechosłowacji i ustanowieniem „Protektoratu Czech i Moraw” sytuacja Toni i Charlotte pogorszyła się. W ich domu przeprowadzano rewizje i zwłaszcza Ebel uchodziła za „nieproszoną cudzoziemkę”. Przeprowadzka z Brna do Pragi stanowiła jedynie tymczasowe rozwiązanie. 19 marca 1942 r. praska policja ds. cudzoziemców aresztowała Charlotte Charlaque za bycie Żydówką. Charlotte początkowo miała być internowana w getcie Th eresienstadt i nawet przygotowano dla niej odpowiednią kenkartę. Jednak Toni Ebel udało się przekonać szwajcarskiego konsula w Pradze, że Charlotte jest amerykańską obywatelką. Nie posiadała odpowiednich dokumentów tylko dlatego, że miała je wcześniej przekazać amerykańskiemu wicekonsulowi w Wiedniu, aby otrzymać nowy paszport. Ebel nie wspomniała jednak, że ów wicekonsul nie zgodził się na wystawienie paszportu dla Charlaque z jej kobiecym imieniem.

Charlotte Charlaque przewieziono do obozu internowania Liebenau, który założono w 1940 r. w miejscu byłego zakładu zamkniętego dla osób psychicznie chorych w południowych Niemczech. Stamtąd zaś, wraz z innymi nie-niemieckimi kobietami i dziećmi, przeznaczonymi na wymianę za Amerykanki i Brytyjki niemieckiego pochodzenia, wysłana do USA. Toni Ebel została sama w Pradze, gdzie wielokrotnie przesłuchiwało ją gestapo. Oszczędzono jej deportacji i internowania w obozie, ale, jako Niemka, została wydalona z Czechosłowacji na początku 1945 r. Zostawiła tam cały swój dorobek. Od granicy między Czechosłowacją, a Niemcami szła pieszo do Cottbus. Stamtąd składem węglowym przyjechała do Berlina.

Po wojnie

Po II wojnie światowej Toni Ebel znów zamieszkała w swoim rodzinnym mieście. Osiedliła się we wschodniej części Berlina, otrzymała status „ofiary faszyzmu” (OdF), a także, w pierwszych latach istnienia Niemieckiej Republiki Demokratycznej (NRD), zyskała pewną sławę jako malarka. Wspierała NRD, zwłaszcza że to „pracowniczo-rolnicze państwo” przyznało jej „honorową emeryturę”, a jej obrazy były prezentowane na licznych wystawach. W 1956 r. z okazji jej 75. urodzin uhonorowano ją własną wystawą w jednym z muzeów we wschodnim Berlinie. Krótko po wojnie utrzymywała listowny kontakt z Charlotte, która 2 lipca 1942 r. bezpiecznie dotarła do Nowego Jorku. Z czasem Charlotte zasłynęła jako aktorka w off -broadwayowskim teatrze oraz „królowa promenady Brooklyn Heights”. Jednak obie kobiety nigdy więcej już się nie spotkały.

Toni Ebel zmarła 9. stycznia 1961 r. we wschodnim Berlinie po długiej chorobie. Charlotte Charlaque odeszła niespełna dwa lata później 6 lutego 1963 r. w Nowym Jorku.

O losach Dory Richter wciąż krążą plotki. Po dziś dzień nie udało się ustalić, kiedy i gdzie dokładnie zmarła. Przyjęło się myśleć, że została zamordowana podczas akcji plądrowania Instytutu Seksuologii przez nazistów w maju 1933 r. Najwyraźniej jednak było inaczej. W 1955 r. w Nowym Jorku Charlotte Charlaque, wspominając losy przyjaciółki w kontekście przejęcia władzy przez nazistów, powiedziała: „Jako że była wybitną kucharką, szybko przejęła restaurację w jej rodzinnym mieście”. Dalsze badania być może pokażą, czy faktycznie tak było. Dopiero niedawno nazwisko Dory Richter odnaleziono w spisie powszechnym z 1939 r. z jej rodzinnego miasta. W spisie mieszkańców Ryžovnej z 1950 r. już nie fi guruje. Warto jednak pamiętać, że do tego czasu większość Niemców została już wysiedlona z Czechosłowacji. Poszukiwania więc nadal trwają.

W tekście pojawiają się fragmenty źródeł z epoki, w których używano innego języka dotyczącego transpłciowości. Warto pamiętać o tym, że w pierwszych trzech dekadach XX w. słowa dziś uznane za opresywne były używane w zupełnie innym kontekście.

Za pomoc w zdobyciu fotografii Toni, Charlotte i Dory dziękujemy Benjaminowi Cantu – reżyserowi filmu „Eldorado. Wszystko, czego nienawidzą naziści” (patrz: s. 68).   

***

Raimund Wolfert (ur. 1963 r.) studiował skandynawistykę, językoznawstwo i bibliotekoznawstwo w Bonn, Oslo i Berlinie. Mieszka w Berlinie, pracuje w Towarzystwie Magnusa Hirschfelda i jest redaktorem czasopisma „Mitteilungen der Magnus-Hirschfeld-Gesellschaft”. Autor książek: „Nirgendwo daheim: das bewegte Leben des Bruno Vogel” (2012), „Homosexuellenpolitik in der jungen Bundesrepublik: Kurt Hiller, Hans Giese und das Frankfurter Wissenschaftlich-humanitäre Komitee” (2015), „Botho Laserstein: Anwalt und Publizist für ein neues Sexualstrafrecht” (2020) oraz „Charlotte Charlaque: Transfrau, Laienschauspielerin, »Königin der Brooklyn Heights Promenade«” (2021). Jeden z konsultantów historycznych filmu „Eldorado…”.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.