Nie ma o czym rozmawiać

Z LESLIE SCANLON, ambasadorką Kanady w Polsce, sojuszniczką osób LGBT, oraz z jej nieheteroseksualną córką McKENZIE SCANLON rozmawia Mariusz Kurc

 

Z Julią Maciochą, szefową warszawskiej Parady Równości. Foto. arch. pryw.

Przyjechała pani do Polski w 2018 r., kilka miesięcy po tym, jak premier Justin Trudeau wygłosił słynne przeprosiny wobec ludzi LGBTQ2 w kanadyjskim parlamencie (patrz: ramka), i kilka miesięcy przed tym, jak w Polsce zaczęły powstawać „strefy wolne od LGBT”. Miała pani poczucie, że trafiła do innego świata?

Leslie Scanlon: Kanadyjska droga jest, cóż, kanadyjską drogą. Dla dyplomaty to dosyć normalne, że jedzie gdzieś za granicę i trafi a do kraju w zupełnie innej sytuacji, na innym etapie rozwoju. Natomiast podkreślamy zawsze, że prawa osób LGBT traktujemy jako część pakietu praw człowieka. Tu, na miejscu staram się więc pracować z przedstawicielami społeczeństwa obywatelskiego i samej społeczności LGBT. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tego, jak prężnie działają polskie organizacje LGBT. A jeśli chodzi o przeprosiny naszego premiera, nawet nie postrzegam ich jako specjalnie przełomowego wydarzenia, bardziej jako coś słusznego, ale oczywistego – coś, co musiało nastąpić. Kanada na pewno nie jest krajem doskonałym dla ludzi LGBT, wciąż wiele jest do zrobienia, ale takie przeprosiny nie podlegały nawet debacie, nie były dyskusyjne.

Przynajmniej jedną kwestię załatwiliśmy w Polsce wcześniej niż wy w Kanadzie. U nas stosunki homoseksualne przestały być przestępstwem w 1932 r., w Kanadzie – w 1969 r. za rządów Pierre’a Trudeau, ojca obecnego premiera. Podobno jego przeciwnicy rozgłaszali, że premier chciał zalegalizować homoseksualność tylko dlatego, że był pod wpływem swojej ówczesnej dziewczyny – Barbry Streisand, która już wtedy miała status „gejowskiej divy”.

LS: (śmiech) Tego akurat nie znałam. Ale Pierre Trudeau miał rzeczywiście liberalne poglądy. Pamiętam jego słynne zdanie z tamtych czasów: „Nie ma miejsca na państwo w sypialniach jego obywateli_ek”.

W tym roku Kanada zakazała „terapii konwersyjnej”, czyli „terapii” mającej na celu zmianę orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej.

LS: Uderzyło mnie, że nasz parlament zrobił to jednomyślnie – bez jednego głosu sprzeciwu. Jeszcze kilka lat temu poparcie dla tego zakazu nie było tak powszechne. To był wzruszający moment – posłowie różnych partii podawali sobie ręce, gratulowali jeden drugiemu. Jak to jest w Polsce? Są takie praktyki?

Są i zakazu nie ma. Za poprzedniej kadencji był projekt ustawy przygotowany przez Nowoczesną wraz z Kampanią Przeciw Homofobii, ale większość parlamentarna nie dopuściła nawet do dyskusji nad nim. W Polsce tego typu „terapie” mają nierzadko afiliację religijną i nie są reklamowane jako nakierowane na zmianę orientacji czy tożsamości, tylko jako praca z „niechcianą” orientacją.

LS: Rozumiem.

Może w tym momencie włączymy do rozmowy McKenzie, pani córkę? W Polsce debata o rodzicach osób LGBT weszła w nowy etap prawie 10 lat temu, gdy Kampania Przeciw Homofobii zorganizowała akcję społeczną „Rodzice, odważcie się mówić”. Pokazano w niej rodziców, którzy nie ukrywali, że ich dzieci to osoby LGBT – właśnie te dzieci dodały im odwagi.

McKenzie Scanlon: Ja chyba nie dodałam mojej mamie odwagi – nie musiałam. Znałam jej poglądy na temat LGBT, na długo zanim się wyoutowałam, zresztą moja mama miała chyba równościowe poglądy, jeszcze zanim w ogóle się urodziłam. Widziałam, że mama ma przyjaciół LGBT, którzy przychodzą do nas do domu. W Kanadzie powiedzieć, że się jest gejem czy lesbijką, czy – jak w moim przypadku – że się nie jest hetero, to nie jest chyba obecnie wielka sprawa. Nie miałam stresu przed coming outem. Wiedziałam, że mama zaakceptuje mnie bez problemu – podobnie jak i cała moja rodzina, również ta dalsza.

LS: McKenzie była hokeistką w szkole średniej. Pamiętam, jak w jej drużynie wiele dziewczyn okazało się niehetero.

MS: Mój coming out nastąpił, gdy miałam niecałe 16 lat.

LS: Mój ówczesny mąż pracował wtedy dla Randy’ego Boissonnaulta, który był specjalnym doradcą premiera Trudeau do spraw LGBTQ2. Mąż śmiał się, że coming out córki dobrze zrobi jego pozycji w pracy. (śmiech) Spytałam McKenzie, czy powiedziała też swojemu o 4 lata młodszemu bratu.

MS: Jasne, 6 miesięcy wcześniej. Jego reakcja? „Meh…”. Na imprezie rodzinnej żartował później, ze wszyscy czujemy się bardzo gay (co oznacza również „szczęśliwi/ weseli”).

LS: Poznałam tu w Polsce pewnego 17-latka, który powiedział mi, że nikt, oprócz jego chłopaka, nie wie, że jest gejem – i że tu u mnie, a przyszedł do mojej rezydencji, czuje się bezpiecznie. Naprawdę, złamał mi tym serce. Powiedział, że sprawdził informacje o mnie i wie, że jestem przyjazna osobom LGBT. Pocieszałam go, mówiłam, że na pewno rodzice go zaakceptują i że wszystko się ułoży.

MS: W moim liceum tak naprawdę nie tyle ludzie robili coming outy, ile po prostu to wychodziło samo, gdy zaczynali tworzyć pary – z chłopakami, dziewczynami czy osobami trans lub niebinarnymi. Ja sama definiuję się jako niehetero – jeszcze nie zdarzyło mi się zakochać w mężczyźnie, ale jakoś czuję, że nie jest to niemożliwe.

LS: Chodzi o to, że płeć nie jest dla ciebie ważna.

MS: Tak. Ale dalszej rodzinie nawet nie wyjawiałam orientacji, tylko przy danej okazji przedstawiałam partnerkę. Informacja, którą dostawali, brzmiała więc bardziej: „Tę osobę kocham, z tą osobą jestem”, niż „Jestem nieheteroseksualna”.

Jeśli nie powiesz inaczej, ludzie zakładają, że jesteś hetero.

MS: Oczywiście. A im więcej ludzi się outuje, tym lepiej. Ale coraz częściej w młodym pokoleniu nie ma zakładania z góry, że wszyscy są hetero, chyba że temu zaprzeczą. W starszych pokoleniach rzeczywiście coś takiego chyba funkcjonuje. Pamiętam, jak byłam zagadywana: „Spójrz, ten chłopak jest przystojny, nie sądzisz?” – o dziewczyny mnie tak nie pytano. A ja akurat wtedy nie interesowałam się jeszcze nikim seksualnie. (śmiech) Dziś myślę, że większość z nas jest gdzieś na spektrum pomiędzy stuprocentową heteroseksualnością a stuprocentową homoseksualnością.

Rodzice tych osób, dla których płeć nie jest ważna, pewnie woleliby, by ich dzieci znalazły sobie kogoś przeciwnej płci.

MS: Bycie z kimś przeciwnej płci jest łatwiejsze ze względów społecznych, więc do pewnego stopnia rozumiem takiego rodzica – pod warunkiem, że nie naciska.

W Kanadzie równość małżeńska obowiązuje od 17 lat – dorastałaś, gdy ona już była.

MS: A i tak się dziwię, że gdy się rodziłam, jeszcze jej nie było.

LS: Równość małżeńska jest dla mnie oczywistością, wręcz nie ma o czym rozmawiać, zresztą zanim ona stała się legalna w 2005 r., Kanada od lat, poza prowincją Quebec, uznawała konkubinaty zarówno różno-, jak i jednopłciowe. Pierwsze z równością małżeńską były Niderlandy, prawda?

Tak, w 2001 r.

LS: Jakieś 2 miesiące temu jadłam lunch z holenderskim ambasadorem i z Robertem Biedroniem, który powiedział, że 20 lat temu była w Polsce pierwsza Parada Równości i wtedy tylko holenderska ambasada ją wsparła. Natomiast prezydent Warszawy był na Paradzie po raz pierwszy dopiero w 2019 r., tak?

Zgadza się. A pani była na jakiejś polskiej Paradzie czy Marszu Równości?

LS: Może pana zdziwię, ale nie byłam nigdy na Paradzie w Kanadzie, natomiast w Polsce – jak najbardziej, w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu, we Wrocławiu. U nas te podstawowe prawa są już załatwione, natomiast w Polsce mam poczucie, że – mimo że źle czuję się w tłumie – powinnam wziąć udział. W 2020 r., czyli w czasie pandemii, gdy Parady nie było, zorganizowano barbecue, na które z przyjemnością poszłam. Zrobiłam sobie tego dnia zdjęcie z Julią Maciochą, szefową Parady. Wrzuciłam je na Twittera i zdumiałam się – okazało się, że to był mój najpopularniejszy tweet za czasów ambasadorowania w Polsce. Niesamowite! To pokazuje, jak potrzebne jest nasze wsparcie. Dlatego 17 maja, w Międzynarodowy Dzień Przeciwko Homofobii, Bifobii i Transfobii, osobiście wciągam tęczową fl agę, a w czasach pandemii z okazji tego dnia rozesłaliśmy nie wiem ile tęczowych maseczek. Również dlatego wspieramy finansowo np. spektakl z gejowskimi wątkami „Tom na wsi”, który miał premierę w warszawskim TR Warszawa w końcu kwietnia.

MS: A propos Niderlandów dodam tylko, że przez mojego tatę mam podwójne obywatelstwo – kanadyjskie i holenderskie. Na stałe mieszkam teraz w Amsterdamie i w tym roku po raz pierwszy wybieram się na tę wspaniałą Paradę na łodziach, po amsterdamskich kanałach.

Kanadyjsko-holenderskie obywatelstwo? Nic dziwnego, że nie jesteś hetero. (śmiech)

MS: Nie miałam wyjścia, co? (śmiech)

Ostatnio kanadyjskie drag queens stają się coraz bardziej popularne – dzięki kanadyjskiej wersji show RuPaula.

LS: RuPaul jest wspaniały!

MS: Widziałam wszystko – wersję podstawową i te lokalne też, włącznie z „All Stars”, wszystko.

LS: A ja zawsze chciałam iść na drag show. Niedługo będę w Poznaniu, gdzie poznałam fantastycznych aktywistów. Wiem, że powstają tam hostele będące schronieniami dla osób LGBT w kryzysie…

W Poznaniu prężnie działa Grupa Stonewall.

LS: A jaki klub na drag show by mi pan polecił?

Lokum.

LS: OK. A w Warszawie?

Galeria.

MS: Znam.

Serio?

MS: Tak, ja w sumie spędziłam w Polsce dobrych kilka miesięcy i mam tu przyjaciół LGBT, byłam w paru klubach. Powiem ci, że rodzice moich polskich przyjaciół są super – totalnie cool z kwestiami LGBT.

LS: Ja muszę przyznać, że nawet nie miałam z córką jakichś specjalnych pogadanek na temat seksualności, natomiast od początku wiedziałam, że muszę zapoznawać dzieci z różnorodnością – to jest podstawa. Nie wszyscy ludzie są biali, nie wszyscy są hetero, nie wszyscy są pełnosprawni. itd. Ach, właśnie mi się przypomniał pierwszy raz, gdy spotkałam kogoś, kto był otwarcie LGBT. Miałam 25 lat i to był mój kolega, który po raz pierwszy zaprosił mnie do swojego mieszkania i pokazywał mi je. Wiedziałam, że mieszka z… no, właśnie – z kolegą czy też że ma współlokatora. Dotarliśmy do sypialni i wskazując na duże, podwójne łóżko, on po prostu powiedział: „A tu śpimy”. Tik-tik-tik – pamiętam tysiąc myśli przelatujących mi w ułamku sekundy przez głowę. Następnie poczułam, jak się rumienię, i bezwiednie zaczęłam gapić się w okno – byle tylko nie patrzeć na to łóżko. Po chwili zdałam sobie sprawę, jak głupio to musi wyglądać, i zaczęłam sama się z siebie śmiać – ze swojej reakcji na informację, że kolega jest gejem. Zrozumiałam też od razu, dlaczego w relacjach z nim zawsze czułam idealną neutralność, czystą przyjaźń bez najmniejszych podtekstów. Ach, widzi pan, zapamiętałam ten moment – pierwszy raz, gdy ktoś wprost dał mi do zrozumienia, że nie jest hetero. A oni do dziś są razem – już ponad 35 lat.

Premier Kanady przeprasza społeczność LGBTQ2*

Stoję tu dziś, pełen wstydu, smutku i głębokiego żalu z powodu tego, co zrobiliśmy. Myliliśmy się. Przepraszamy. Ja przepraszam. My przepraszamy… Pragnę przekazać osobom ze społeczności LGBTQ2, młodszym i starszym, zarówno w Kanadzie, jak i na całym świecie: kochamy was. I wspieramy. To dzięki waszej odwadze jesteśmy dziś tutaj razem, przypominając sobie, że możemy i musimy być lepsi. Przepraszamy za ucisk społeczności lesbijek, gejów, osób biseksualnych, transpłciowych i queer oraz two-spirit. W imieniu rządu, parlamentu oraz wszystkich Kanadyjczyków: myliliśmy się. Przepraszamy. Nie dopuścimy, by to się kiedykolwiek powtórzyło.
Premier Justin Trudeau, 28 listopada 2017 r.

* W Kanadzie do skrótu LGBT+ dodaje się cyfrę 2 oznaczającą rdzennych Amerykanów_ki
niewpisujących się w binarny podział płci, tzw. two-spirit.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wariat w marynarce

Od trzech kadencji radny Młodzieżowej Rady Miasta Gdańska, członek Gdańskiej Rady ds. Równego Traktowania, a także m.in. stowarzyszenia Wszystko Dla Gdańska i Komitetu Doradczego Rankingu Szkół LGTBQ+. Ma 18 lat. Publiczny coming out zrobił 2 lata temu. Z JAKUBEM HAMANOWICZEM o aktywizmie, edukacji, homofobii i rozpętanej przeciw niemu nagonce TVP rozmawia Tomasz Piotrowski

 

Foto: Jakub Soja

 

W czerwcu mijają 2 lata od twojego „oficjalnego” coming outu na Facebooku. Miałeś wtedy niecałe 16 lat. Twój post skomentowała m.in. prezydentka Gdańska Aleksandra Dulkiewicz. Długo zbierałeś się do tego wpisu?

Czułem, że muszę to zrobić, zamknąć pewien rozdział w moim życiu i otworzyć nowy. Wiele osób już i tak o mnie wiedziało, więc była to czysta formalność. Chłopaki podobały mi się już, gdy miałem jakieś 7 lat. Nie umiałem jednak tego nazwać, brak edukacji seksualnej robił swoje. Na szczęście w moim domu nigdy nie było tematów tabu. Chociaż moi rodzice byli konserwatywni, to przy stole często dyskutowaliśmy o historii, polityce, religiach i problemach społecznych. Słysząc słowo „gej”, wiedziałem, kto się za nim kryje, ale jakoś do głowy mi nie przyszło, że mnie też to dotyczy. Przełomowym momentem nie był wpis na FB, a mój pierwszy coming out, gdy miałem 14 lat. Pisałem z moim internetowym kolegą, było już po godz. 22. W trakcie rozmowy napisałem mu o sobie. Chwilę później zadzwoniłem do swojej siostry, a na drugi dzień powiedziałem mamie, potem tacie, bratu, drugiej siostrze… Od wszystkich dostałem duże wsparcie. Jak wspominałem, rodzice byli kiedyś mocno konserwatywni. Dużo zdziałała moja najstarsza siostra, która często dyskutowała z rodzicami o gejach i lesbijkach. Można powiedzieć, że przetarła mi szlak. Coming out mnie uwolnił. Ściąłem też w tamtym okresie włosy, więc przemiana była też wizualna. Zyskałem więcej pewności, nie bałem się już tematu walki politycznej o prawa osób LGBT+. Dużo ludzi odradzało mi pisanie o tym, uważali, że narobię sobie problemów, ale nie mieli racji. Miło jest patrzeć, jak sytuacja zmienia się na lepsze chociażby w naszym mieście. Otwartość, jaką promował prezydent Paweł Adamowicz, jest świetnie kontynuowana przez aktualną prezydentkę Aleksandrę Dulkiewicz i jej zespół.

W tamtym comingoutowym poście opisałeś m.in. homofobiczne zdarzenie, którego byłeś ofiarą.

Kilka dni wcześniej spotkałem się z kolegą z Młodzieżowej Rady Miasta Gdańska – tu wyjaśnię, że to organ konsultacyjno-doradczy dla Urzędu, który reprezentuje gdańską młodzież, a radni i radne są wybierani na dwuletnie kadencje w wyborach przeprowadzanych w szkołach. No więc spotkałem się z kolegą, który jest niższy ode mnie i który jest 100% hetero. Szliśmy razem i na jednej z ulic mijał nas mężczyzna z dwójką dzieci: piwo w ręku, dziecko z głośnikiem, z którego dobiegały jakieś wulgarne rapy – i właśnie przechodząc koło nas, ten facet powiedział: „Jeden drugi, drugi mały…”, a dzieci dokończyły „Oto idą dwa pedały.” Zabolało, ale dzisiaj w sumie uważam, że dobrze się stało. Zetknąłem się z rzeczywistością, wyszedłem ze swojej tolerancyjnej, akceptującej bańki rodziny i znajomych i zobaczyłem, że wcale nie jest tak super, jak mi się wydawało. Przekłucie takiej bańki przypomina, po co walczymy o nasze prawa.

Oczywiście homofobii doświadczamy nieustannie, chociażby przez sam brak praw do związków partnerskich czy małżeństwa, ale czy naprawdę to był jedyny taki jawny objaw homofobii społecznej wobec ciebie?

Były ze trzy czy cztery takie sytuacje, więc chyba naprawdę niewiele. Szczególnie pamiętam jedną ze szkoły. To było 4 lata temu, byłem wtedy w siódmej klasie, chwilę po moim coming oucie przed rodziną, więc był to dla mnie burzliwy okres. Tymczasem jedna z nauczycielek na lekcji otwarcie powiedziała, że jest homofobką i jest z tego dumna. Mówiła, że ma kolegów gejów, ale że nie akceptuje tego obnoszenia się na ulicach, że to niezgodne z naturą i takie tam. Wiesz, standardowe opowieści homofobów. Po tych zajęciach zapukałem do pokoju nauczycielskiego i poprosiłem ją o rozmowę. Powiedziałem jej, że oczywiście jest wolność słowa, ale mi jako homoseksualnej osobie się to nie podobało. Jej zdziwienie było ogromne, raczej nie spodziewała się konfrontacji. Dziś, po czasie, widzę, że zrozumiała swój błąd. Gdy zdarza mi się ją minąć, pyta, jak tam u mnie i co jeszcze robię w Polsce, bo przecież patrząc na to, co się dzieje, to powinienem wyjechać i spokojnie żyć za granicą. Zmieniła swoje poglądy całkowicie. Jeśli chodzi o koleżanki i kolegów, nigdy nie spotkałem się z nieprzyjemnymi komentarzami. Akceptują mnie takiego, jakim jestem, co potwierdza chociażby wybranie mnie po raz trzeci do Młodzieżowej Rady Miasta. Pierwszy raz zostałem radnym MRM w wieku 13 lat. W tegorocznych wyborach, gdy startowałem już jako wyoutowany gej, otrzymałem 260 głosów na 440 osób głosujących.

W poprzedniej kadencji MRM byłeś przewodniczącym Rady. Publicznie zabrałeś głos podczas jednej z manifestacji w obronie Margot. Zdaje się, że wtedy TVP zaczęła cię atakować. Z tego, co wiem, były też konflikty wewnętrzne w samej Radzie – radni MRM popierający PiS i Konfederację zaczęli walczyć o odwołanie cię z funkcji przewodniczącego.

Tej akcji przeciwko mnie niejako przewodniczył Daniel Nawrocki, syn aktualnego prezesa IPN-u. W 2020 r. na jednym z wewnętrznych spotkań Rady powiedziałem o swojej orientacji. Tak jak wspomniałeś, jakiś czas potem, w sierpniu 2020 r., wziąłem udział w manifestacji po aresztowaniu Margot, na której zabrałem głos. Młodzieżowi radni opozycji potraktowali to jako upolitycznienie organu, uważali, że jako przewodniczący Rady nie powinienem tam przemawiać. Nadmienię, że Rada jest polityczna, nie może być jedynie partyjna. Daniel zorganizował w tej sprawie specjalną konferencję prasową, na której też ujawnił m.in. naszą rozmowę na Messengerze, totalnie ją manipulując. Wyciął fragment mojej wypowiedzi, która bez całego kontekstu przedstawiała mnie jako agresora wobec osób o prawicowych poglądach. Sprawą zainteresowało się też TVP Gdańsk, która w wieczornych, lokalnych wiadomościach wyemitowała 3-minutowy news o tym, jaki to okropny człowiek pełni obecnie funkcję przewodniczącego MRM Gdańska. Po tych wszystkich wydarzeniach rzeczywiście młodzieżowi radni złożyli wniosek o odwołanie mnie z funkcji przewodniczącego, ale ostatecznie jednak sam złożyłem rezygnację. Nie zależy mi na stanowisku, jeżeli osoby, z którymi działam, nie podzielają moich idei. Jeśli członkowie Rady chcieli iść w kierunku prawicowym, to stwierdziłem, że niech idą, ale nie ze mną jako przewodniczącym.

Z moich dotychczasowych wywiadów z ludźmi w bardzo rożnym wieku wynika, że właściwie każde pokolenie myśli, że jest dużo lepsze niż poprzednie. Ja w swoje pokolenie przestałem już wierzyć, ale myślałem, że takie osoby jak ty, wychowane na Netflixie i social mediach – to już jest nowa jakość, nowe podejście.

Homofobia będzie prawdopodobnie istniała zawsze, tak samo jak rasizm, ale możemy mocno zniwelować skalę tych zjawisk. To, co się wydarzyło, wynikało oczywiście m.in. z homofobii, ale też z prywatnych ambicji poszczególnych osób. Starałem się dużo działać, współpracować i udzielać – a im więcej robisz, tym masz więcej wrogów. To chyba stara prawda, która też nigdy nie przestanie być aktualna. Po wyemitowaniu w TVP tego materiału miałem 2 tygodnie przerwy od działalności. Nauczyłem się czegoś o polityce. Poczułem, jak to jest być przedmiotem nagonki. Ale lecimy dalej. Zacząłem działać, gdy MRM – powołana do życia w 2011 r. – była w swej czwartej kadencji, w piątej byłem jej przewodniczącym, konflikt na tle praw osób LGBT+ bardzo nas wtedy podzielił. Obecnie, w szóstej kadencji, powołaliśmy Komisję ds. Równego Traktowania, której jestem przewodniczącym!

W wielu wpisach na Facebooku podkreślasz, że jesteś chrześcijaninem. W jakim stopniu to wpłynęło na twój coming out?

To jeszcze muszę ci powiedzieć, że przez prawie 10 lat byłem ministrantem i ta przygoda zakończyła się dopiero 2 lata temu! Ale dziś nie określam się już ani jako katolik, ani jako chrześcijanin. Najbliżej mi do agnostyka. I masz chyba rację. To, że byłem blisko Kościoła, mocno na mnie oddziaływało. Myślałem sobie, że może Bóg mnie „wyleczy”, zamartwiałem się. Z dzisiejszej perspektywy to oczywiście brzmi głupio, ale wiem, że na kilku moich znajomych religia ma do dziś wpływ i nie pozwala im w pełni cieszyć się życiem. Ja tak nie mam. Jeśli Bóg jest wszechmocny, to co mu przeszkadza dwóch kochających się ludzi? No naprawdę, świat jest za duży na takie problemy. Co ciekawe, w środowisku księży spotkałem się raczej z akceptacją, nie poczułem żadnego odrzucenia, a wręcz wsparcie. Wielu z nich wie o mojej orientacji. Ale nigdy nie spowiadałem się im z tego, że jestem gejem. Według Kościoła pewnie powinienem, ale orientacja seksualna, której nie wybieramy, nie może być sama z siebie grzechem. Kościół albo się zmieni, albo upadnie i patrząc na obecną sytuację, chociażby na słowa papieża Franciszka o wojnie w Ukrainie, zmierza raczej w tym gorszym dla niego kierunku.

Wiemy już, że jesteś bardzo aktywny w życiu publicznym, a jaki jesteś prywatnie?

Chyba zwariowany. (śmiech) Zawsze znajduję czas dla moich znajomych. Staram się dbać o te relacje, bo jednak polityka to supersprawa, ale nigdy nie powinna zdominować twojego życia, wtedy zapomnisz, po co tam jesteś. Siedzi gdzieś we mnie pozytywny wariat. Wielu ludzi w moim wieku, którzy zaczynają działać politycznie, bardzo szybko jakby „się starzeje” – wkładają marynarkę i robią z siebie poważnych polityków, a chyba nie na tym powinno to polegać.

Mówi 18-latek, który przyszedł na spotkanie ze mną w koszuli i marynarce.

(śmiech) Bo wcześniej byłem na ważnym spotkaniu! Gdybyśmy spotkali się po prostu pogadać jako znajomi, to bym marynarki nie miał. (śmiech) Ja naprawdę umiem się bawić, jednak zawsze odgraniczam, też ubiorem, życie prywatne od tego społecznego. Gdy tego nie potrafi my, może się to źle skończyć. Wielu działaczy młodzieżowych, jak zauważyłem, ma ogromny pociąg do alkoholu – niezależnie od partii politycznej. Martwi mnie to – naszą rolą jest działanie i reprezentowanie. Bywamy roszczeniowi, walczymy, by nasz głos miał znaczenie, a mnóstwo działaczy rówieśników proponuje mi spotkanie na piwo czy inny alkohol. Jak słucham tych wszystkich historii politycznych, że najważniejsze decyzje zapadają przy wódce – odraża mnie to jakoś. Może przez to dziś tak wygląda polska polityka. Nie mówię, że nie mamy bawić się i pić, ale martwię się po prostu o niektórych moich znajomych, którzy działają politycznie, a wysyłają mi nagrania, jak są tak pijani, że nie mają kontaktu z rzeczywistością. Jesteśmy radnymi i działaczami przez cały czas, nie zapominając jednak o czasie dla siebie. Przecież kiedyś ktoś może dojść do takiego nagrania i go użyć.

Znalazłeś w tym wolnym czasie miejsce na związek?

Tak, byłem w jednym związku. Bardzo miło wspominam ten czas, ale jednak rozstaliśmy się. Mamy dziś dobre relacje, on też jest społecznikiem, więc czasem działamy razem.

Chodziliście po ulicy, trzymając się za rękę? Wiesz, ja bardzo liczę, że moje pokolenie ludzi LGBT – mam 26 lat – a jeszcze bardziej twoje zacznie publicznie okazywać swoje uczucia, że wreszcie będziemy mogli być w związkach nie tylko za zamkniętymi drzwiami naszych mieszkań.

No to tutaj muszę cię zasmucić. My się tego dalej baliśmy. Co prawda nigdy nie przepadałem za publicznym okazywaniem sobie uczuć, ale po tych wszystkich wydarzeniach w Polsce, o których słyszeliśmy, wiem tylko, że jeden wariat z nożem może zniszczyć twoje życie raz na zawsze. Ale tak jak i ty mam nadzieję, że za kilka lat nie będziemy żyli w tym strachu. Jeżeli czyta to ktoś z małej miejscowości, ktoś, kto się ukrywa, boi się ujawnić – miejcie nadzieję na lepsze jutro, jest wielu ludzi, którzy chcą stworzyć świat lepszy i bezpieczniejszy dla was! Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście gorsi, liczy się człowiek – każdy.

W przyszłym roku zdajesz maturę. Co dalej? Politologia?

Może politologia, może dyplomacja. Myślę też o wyborach do Rady Miasta Gdańska. Mam już 18 lat, więc mogę kandydować. Jeżeli jakimś cudem by się udało, to byłbym najmłodszym radnym Gdańska i chyba nawet w jego całej historii! Wiadomo, że nie będzie to proste, bo to walka nie tylko o głosy ludzi, ale też wewnętrzna walka polityczna. Zobaczymy, co przyniesie mi życie! Marzę, działam, udzielam się, Mam nadzieję, że twój głos już mam? (śmiech)

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z półświatka do całego świata

Bydgoszczanin MAREK OJDOWSKI to jedna z pierwszych osób, które odpowiedziały na nasz apel o widoczność seniorów LGBT+. Ma 61 lat. Z kawą i papierosem w ręku opowiada o 20 latach swojego alkoholizmu, o małżeństwie z kobietą, o seksrandkach w latach 80., o pierwszej miłości i o nowym życiu, jakie rozpoczął wraz z coming outem w wieku 50 lat. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego (lat 26)

 

Foto: Magda Juraszewska

 

Dziś młode osoby LGBT+ mają aplikacje randkowe, seriale z wątkami LGBT czy portale społecznościowe, gdzie łatwo trafić na inne osoby queer, a tym samym zrozumieć swoją tożsamość czy seksualność. Dla mnie pomocne były chociażby łatwo dostępne filmy porno, bo dzięki nim zrozumiałem, że jednak pociągają mnie mężczyźni. Jak to było u ciebie, Marku?

Zrozumiałem to chyba już w zerówce. Spodobał mi się wtedy kolega z grupy. Jeszcze bardziej przekonałem się o tym, będąc już nastolatkiem, w siódmej klasie szkoły podstawowej. Importowano wtedy z NRD karty do gry, na których były nagie kobiety, a potem wydana została książka Michaliny Wisłockiej „Sztuka kochania”. Przeglądaliśmy z chłopakami te karty, te pozycje narysowane w książce i… mnie to zupełnie nie kręciło, chciałem zobaczyć na nich mężczyznę. Byłem wtedy przekonany, że jestem jedynym takim chłopakiem na świecie.

Ale udało ci się dowiedzieć, że jednak nie jedynym?

Pierwszą relację z mężczyzną miałem w wieku 16 lat. To były czasy tzw. pikiet, a więc spotykania się mężczyzn homoseksualnych w miejscach publicznych – na dworcu PKP, w szaletach miejskich i tym podobnych. Tam miałem swój pierwszy raz. Sam z obserwacji dowiedziałem się, że właśnie w takich miejscach należy szukać innych mężczyzn zainteresowanych tą samą płcią. Widziałem gejów przed dworcem PKP, widziałem, że idą do toalet, że stoją przy pisuarach, że wyciągają rękę jeden do drugiego. Tak wyglądała moja edukacja seksualna. Gdy pierwszy raz odważyłem się wejść do środka i inny mężczyzna wyciągnął rękę w kierunku mojego penisa, to uciekłem. Udało się dopiero przy drugim podejściu. Zazwyczaj chodzili tam mężczyźni starsi, ale moja pierwsza wspólna masturbacja była z 20-latkiem. Potem kilka razy jeszcze się widzieliśmy, raz pojechaliśmy nawet paczką znajomych do Gdyni. Niestety, dziś już on nie żyje.

Mężczyźni byli wtedy dla ciebie jedynie obiektami seksualnymi czy może bywało też uczucie?

Tak chyba wtedy się myślało, że życie możesz łączyć jedynie z kobietą, a jeśli podoba ci się mężczyzna, jest to jedynie seksualna potrzeba, którą trzeba ukrywać. Chodziłem więc z kobietami do kina, do kawiarni, zakochiwaliśmy się w sobie. I naprawdę je kochałem, ale od wszelkich stosunków seksualnych od razu uciekałem. Po szkole podstawowej oblałem pierwszą klasę w liceum i poszedłem do szkoły wieczorowej. Tam poznałem nieco młodszego Macieja. Mieliśmy wtedy taką fajną paczkę, po lekcjach chodziliśmy do kawiarni na jakieś lody, na lampkę wina. Raz zabrałem go do swojego kolegi na imprezę i tam się rękoma spletliśmy. Po imprezie poszliśmy do lasku i tam się całowaliśmy. Spotykaliśmy się potem, mieliśmy też seks. Ale potem poszedłem do wojska, a jak wyszedłem, to on poszedł. A potem się ożeniłem i tak się to rozpadło.

Czekaj, czekaj… byłeś żonaty?

Ech… To trudny dla mnie temat. Miałem 26 lat. To była koleżanka mojej siostry. Wychodziliśmy razem w różne miejsca i po jakimś czasie – dla mnie zupełnie nagle – okazało się, że wszyscy czekają na ślub. Poddałem się temu. Teoretycznie małżeństwo trwało 2 lata, a praktycznie – 12 dni. Z wojska wyszedłem kilka lat wcześniej ze względu na moją upozorowaną chorobę, ale jednak w 1987 r. się o mnie upomnieli. 10 lutego mieliśmy ślub, a 22 lutego musiałem stawić się do wojska. Przez pierwszy rok przyjeżdżałem na przepustki do niej. Uprawialiśmy też seks, ale myślę, że ani mnie, ani jej nie sprawiał przyjemności. W kolejnym roku w wojsku korzystałem już z wolnego czasu inaczej – jeździłem do innych miast na seks z mężczyznami. Potem skończyłem służbę i przez 6 miesięcy trwała sprawa rozwodowa. Ja tę kobietę naprawdę kochałem, nie chciałem jej wyrządzić krzywdy. Wtedy zacząłem pić. Z jakimiś przerwami, ale dużo; w sumie – przez kolejne 20 lat.

Ona wiedziała o twojej orientacji? Wiedziała, czemu się rozstajecie?

(cisza) Nie wiedziała i może do dziś nie wie. Gdy skończyłem z nałogiem, w wieku 48 lat zrozumiałem, co zrobiłem. Cały czas się z tym mierzę, ale wspólnie z psychologiem doszliśmy do wniosku, że jednak dziś, po ponad 30 latach nie mogę do niej iść i tego wytłumaczyć tylko po to, by mi było lżej. Wiem, że ułożyła sobie życie, mam nadzieję, że jest szczęśliwa, a ja muszę już z tym żyć.

O tamtych czasach często słyszymy trudne historie osób LGBT+, na czele z akcją „Hiacynt”. Skąd wiedziałeś, gdzie są pikiety w innych miastach? Nigdy nikt cię nie przyłapał?

Byliśmy kryminalizowani, należeliśmy do półświatka razem z prostytutkami i złodziejami. Pierwszy taki wyjazd miałem do Sopotu. Przeczytałem gdzieś o Fantomie. To był bar w bloku mieszkalnym, siedziało się tam całą noc i nikomu to nie przeszkadzało, wszyscy wiedzieli, że to lokal gejowski. Tak samo przeczytałem gdzieś w gazecie o tym, że w Warszawie geje spotykają się na Dworcu Centralnym. Pierwszy raz pojechałem z kolegą, ale zaraz każdy kogoś poznał i się rozeszliśmy. Dziś się za głowię łapię, że byłem pierwszy raz w Warszawie, a gdzieś na Ursynów z obcym człowiekiem pojechałem. A co do tego, skąd wiedziałem… Gdy byłem w wojsku w Gdyni na Oksywiu, co weekend mieliśmy przepustkę na miasto i chodziliśmy non stop balować. Pewnego razu obeszliśmy już wszystkie lokale, koledzy dalej chcieli pić, a już prawie wszystko było zamknięte. Prawie, bo był jeszcze Sezam w Sopocie, klub gejowski. Za każdym razem, gdy chodziłem tam sam w mundurze, to wszelkie drinki miałem za darmo od facetów. (śmiech) Stwierdziłem, że też ich tam zabiorę. Piliśmy, było miło, ale jednak wtedy też zaczęła się dla mnie homofobia w wojsku – co chwilę były teksty, że ich zabrałem do pedalskiego lokalu. Jeden chciał mnie pobić. Na szczęście skończyło się dobrze.

Po 2 latach wychodzisz z wojska, bierzesz rozwód. Co było dalej?

Wyjechałem do Poznania, poczułem powiew Europy. Zaczęły się pojawiać gazety LGBT+, takie jak np. „Okay. Miesięcznik dla Panów” czy „Inaczej”, które można było kupić w pierwszym sex shopie na piętrze księgarni Mickiewicza w Poznaniu. Zyskałem wtedy nieco więcej pewności siebie i najpierw poznałem Zbyszka w Warszawie na Dworcu Centralnym. Dał mi swój adres, pojechałem do niego do Przasnysza na weekend. Mieszkał z matka i siostrą. Po tym pobycie ustaliliśmy, że szukam nam wspólnego mieszkania w Poznaniu. Tak zaczął się mój pierwszy poważny związek z mężczyzną. Jego rodzina bardzo nas wtedy wspierała. Na ślubie jego siostry byliśmy nawet razem, mimo że druga z jego sióstr była zakonnicą. Złego słowa nikt nie powiedział.

A twoja rodzina? Też was wspierała?

Nie chcę za wiele o tym mówić. Mama dziś już nie żyje, ale przez wiele lat, nawet jako dorosły człowiek, miałem z nią wiele awantur. „Ty gnoju, ty pedale…” – nasłuchałem się od niej i od siostry przez całe życie. Ciężko mi o tym mówić. Z kolei ojciec był cichy, spokojny, nijaki. Gdy w 1994 r. wróciłem z Poznania do Bydgoszczy, miałem już cały plik numerów „Inaczej”. Czytałem je na fotelu. Pewnego razu ojciec, amator prasy i krzyżówek, mówi: „Daj mi poczytać”. Dałem mu, przejrzał i oddał właściwie bez słowa.

Jak długo trwał twój związek ze Zbyszkiem?

Niemal 3 lata, ale potem poznał kogoś w pracy. Jak się okazało – oszukiwał mnie kilka miesięcy. Potem, będąc jeszcze w Poznaniu, wszedłem w drugi związek. Pismo „Okay. Miesięcznik dla Panów” zorganizowało spotkanie czytelników w Szklarskiej Porębie. To był październik 1991 r., miałem 30 lat i z Poznania pojechałem na to spotkanie w płaszczu, w kapeluszu i we fioletowych półbucikach. Tak wtedy było modnie! Dojeżdżam do Szklarskiej, a tam lód, śnieg i do pensjonatu szło się jeszcze pod górę! (śmiech) Trochę ludzi tam było, miały być jakieś występy, jakiś wiersz miałem czytać… ale wszyscy się popili i wiadomo, jak to się skończyło. (śmiech) Na drugi dzień chodziliśmy wszyscy w parach za rękę po miasteczku i starsze panie nam machały z sympatią. Tam poznałem Piotra z Kalisza, nie miał jeszcze 18 lat, wylądowałem z nim w łóżku i tak to się zaczęło. Przyjechał potem do mnie do Poznania i tak 3 kolejne lata byliśmy razem. Jego matka była świadkinią Jehowy, nasyłała nam na mieszkanie, jak ja to mówię, „bojówki”. (śmiech) Ale potem nawet nas odwiedzała.

Zawsze wydawało mi się, że to były trudne czasy, a z tego, co mówisz, wynika, że chyba nie było najgorzej.

Wtedy myślałem, że może być tylko lepiej. Były tylko takie pokątne dogryzania i plotki w społeczeństwie na temat osób homoseksualnych. Ale lata 80. i Poznań kojarzą mi się z wielką wolnością. Panie, które nam wynajmowały mieszkanie, były podobno kuzynkami, ale kto wie? Może i parą? Kiedyś postanowiły przyjść do nas na kawę, więc sypialnię, do której kupiliśmy duże podwójne łóżko, zamknęliśmy, by ich nie kłuła w oczy. Tymczasem jedna z nich tam wparowała i krzyczy: „Ewa! Chodź, zobacz, jakie fajne łóżko oni sobie kupili!”. (śmiech) Nie rozmawialiśmy wprost o naszej relacji, ale musiały wiedzieć. Sąsiadki z naprzeciwka nieco unikaliśmy, ale na sylwestra zapukała do nas z szampanem i kieliszkami – i potem już stale na kawkę przychodziła. Nigdy wprost też nie pytała, ale tak chyba było wtedy, że ludzie wiedzieli lub się domyślali i nawet nie pytali. Pamiętam, w piekarni kiedyś pani zapytała mnie: „A pan dzisiaj bez brata?”, a ja mówię: „Ale to mój mąż jest! Ja dla męża te bułki kupuję”. A ona: „No to fajnie, to niech pan te weźmie dla męża”. Może nie było wtedy akceptacji, ale tolerancja – tak. Myślałem, że będzie tylko lepiej. Dopiero potem zauważyłem problem. Myśmy wtedy niczego jako społeczność nie chcieli, nie mieliśmy żadnych postulatów, nie wiedzieliśmy, że możemy i powinniśmy czegoś żądać. W ogóle chyba nie stanowiliśmy społeczności. A dziś? Dwa lata temu jechałem autobusem i czytając książkę, słyszę, jak jakiś facet gada do dziecka: „Co mówiłeś? Bo tatuś na pedała patrzył”. Zauważył, że mam tęczowe skarpetki. Odpowiedziałem mu: „A żona wie, że ty na pedałów patrzysz?”. (śmiech) No, mam niewyparzony jęzor, kiedyś może to się źle dla mnie skończyć. Innym razem u nas w Bydgoszczy na Starym Rynku był protest przeciwko aresztowaniu Margot. Byłem tam z moją znajomą, radną miejską. Usiedliśmy z tyłu na ławeczce, żeby odpocząć, bo kręgosłupy już nie te, a przy okazji zapalić papierosa. No i nagle pojawiła się jakaś starsza pani i na nas: „A wy w piekle zgnijecie! A pedały, a Polskę niszczycie…”. Mi rzadko języka w gębie brakuje, ale to mnie akurat rozłożyło. Dotarło do mnie, że jest na to przyzwolenie, że w ludziach jest pogarda. Wcześniej tego nie czułem, ale prawdą jest, że dopiero od 50. urodzin żyję otwarcie. Więcej w życiu pamiętam sytuacji, w których ukrywałem, że jestem gejem. Niestety.

Nie oceniasz siebie zbyt surowo? Samo to, że mieszkałeś w tamtych czasach ze swoimi partnerami, jest dla mnie aktem odwagi i pewnym aktywizmem.

Tylko wiesz, moja rodzina o niczym nie wiedziała. Pewnie się domyślali, bo chociażby na sekretarce mieliśmy nagrane: „Tu mieszkanie Marka i Piotra”. Albo jak spotykałem się z Maciejem, moją pierwszą miłością, to razem z całą paczką odwieźli mnie do Gdyni do wojska. Weszliśmy jeszcze w pociągu z Maćkiem do toalety i się całowaliśmy. I jak wyszliśmy, to siostra od razu: „Ty się z nim całowałeś!”. Potwierdziłem. Ale jakiegoś aktywizmu we mnie nie było. Mówiłem kolegom, ale bardziej na zasadzie wyjawienia tajemnicy. Kiedy przestałem pić, zacząłem się leczyć i nabrałem świadomości. Teraz czuję się dopiero wyoutowany. Bardzo pomógł mi w tym Facebook. Pamiętam, jak pierwszy raz wrzuciłem post dotyczący LGBT+ i cały czas śledziłem, kto i co napisze. Moja ciocia, która ma 76 lat, lajkuje wszystkie moje zdjęcia z tęczowych protestów.

A siostra?

Nie, z nią nie mam kontaktu od 10 lat. Wysyłała mi jeszcze ostatnio jakieś święte obrazki na Messengerze. Mi to szkodzi, więc usunąłem ją ze znajomych.

Wspominałeś, że związek z Maćkiem rozpadł się samoistnie. Spotkaliście się jeszcze kiedyś po latach?

 Kilka lat temu znaleźliśmy się na Facebooku. Okazało się, że wtedy po wojsku też się ożenił i razem z żoną wyjechali do Niemiec. Tam teraz mieszka i pracuje, też już z nią nie jest i nawet dwa razy udało się nam spotkać już teraz, w dorosłym wieku. Poszliśmy nawet do łóżka po tych kilkudziesięciu latach. (śmiech) Fajnie się to zamknęło, bo wcześniej ciągle wspominałem tą relację.

Temat alkoholizmu pojawił się w naszej rozmowie kilka razy. Czujesz, że miała na to wpływ homofobia, ukrywanie przez ciebie orientacji?

Jasne. Ta presja społeczna… Nie miałem na świecie żadnego wzorca czy sygnału, że mogę zaakceptować moją homoseksualność, że tak można szczęśliwie żyć. To była wewnętrzna homofobia. Spotkałem ostatnio moją koleżankę z młodości i ona wprost mnie zapytała, czy mam jakiegoś faceta, mimo że wtedy o tym nie mówiliśmy. Ludzie wiedzieli, byli życzliwi, a sądziłem wtedy coś zupełnie innego. To nie społeczna homofobia zrzuciła mnie na dno, tylko ta w środku. Od roku jestem w trakcie terapii, żeby to sobie ułożyć. Obudziłem się dopiero w wieku 50 lat. Publiczny coming out Andrzeja Piasecznego – też w wieku 50 lat – był dla mnie naprawdę wartościowy. Ja wiem, co ta głowa myśli, ona zdaje sobie już sprawę, ile jest do stracenia.

Co sprawiło, że się obudziłeś?

Na ostatnim etapie mojego 20-letniego alkoholizmu koczowałem na działce mojej siostry w Gdańsku. Byłem po drugiej operacji nowotworu, po chemioterapiach. Po drugiej operacji już piłem z rozpaczy. Piłem non stop i od rana czołgałem się po mieście. Pewnego dnia usiadłem na przystanku i jakaś matka szarpnęła dziecko i mówi do niego: „Chodź, idziemy, bo tu pijak siedzi”. Był rok 2009. Na drugi dzień poszedłem do przychodni, tam mnie pokierowali dalej i jeszcze tego samego dnia byłem na meetingu Anonimowych Alkoholików. Terapia trwała 2 lata. Od 12 lat jestem czysty.

Alkohol wiele ci zabrał?

Znaczną część życia, wspomnień i pewnie też siebie. Nie potrafiłem utrzymać moich związków, normalnie ich poprowadzić.

Jak więc jest ci w tym nowym życiu?

Dwa lata temu zdałem maturę; wcześniej przez lata pracowałem jako sanitariusz. Podjąłem szkołę policealną, którą niestety przerwałem ze względu na homofobię jednej z nauczycielek. Zacząłem działać, walczyć. Chociażby w Grupie AA. Co roku przez kilka lat apelowałem na Warsztatach Literatury AA o to, żeby wyszła ulotka dla osób LGBT+. No i udało się. Od kilku lat jest w obiegu i mam nadzieję, że pomaga odnaleźć się potrzebującym w naszej społeczności wśród Anonimowych Alkoholików. Chociażby podczas spotkań indywidualnych z psychologiem usłyszałem, że temat mojej seksualności, a właściwie wynikającej z tego homofobii, jest nieistotny dla leczenia, że to jest osobna terapia i pewnie już ten temat mam dawno zamknięty. Nie, nie miałem i tak, homofobia była jednym z podstawowych przyczyn mojego alkoholizmu. Teraz udzielam się w środowisku, biorę udział w panelach dyskusyjnych, prowadziłem dwa spacery o queerowej PRL- owskiej Bydgoszczy z okazji Pride Month. Mam fajną grupkę przyjaciół w przeróżnym wieku od 15 do 40 lat. Myślę teraz nawet o studiach! Razem z kolegą chcemy iść na psychologię. Mam 61 lat, więc zawodowo to już może nie wypali, ale powstaje teraz w Bydgoszczy Miejski Ośrodek Seniora. Zamierzam tam uderzyć i podziałać w kierunku seniorów LGBT+.

Jak dziś patrzysz na młodych ludzi? Czujesz zazdrość czy może cię wkurzają?

(śmiech) Jak prowadziłem 3 lata temu pierwszy spacer po queerowej PRL-owskiej Bydgoszczy dla młodych osób z naszego środowiska czy innych, to pojawiały się różne pytania. Było mi wstyd, że spotykaliśmy w publicznych toaletach na seks. Dzisiaj już wiem, że rozliczanie kogoś z seksu jest po prostu straszne. Zazdroszczę tym młodym ludziom. Jestem sam, jest mi dobrze, ale gdyby trafi ł się jakiś fajny przyjaciel, byłbym chętny. Grindra nie mam, próbowałem kiedyś Fellow, ale to nie to. Mam takie dziwne marzenia, że spotkam kogoś na ulicy czy w tramwaju i na starość będziemy razem na ławeczce siedzieć. Czytać książki i palić papierosy przy kawie. Taki romantyk jestem! (śmiech)

Osoby LGBT 60+, które byłyby gotowe opowiedzieć swoje historie na łamach „Repliki”, zapraszamy do kontaktu: redakcja@ replika-online.pl

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bolesław Wstydliwy i Leszek Czarny

W drugiej części „Pocztu tęczowych królów i książąt polskich” dr Paweł Fijałkowski pisze o dwóch książętach, którzy nie współżyli z małżonkami. Historycy przypisywali i nadal przypisują im impotencję, ignorując inną możliwość, czyli homoseksualność – BOLESŁAW i LESZEK mogli współżyć ze sobą

 

Bolesław Wstydliwy, Leszek Czarny
Litografie Henryka Aschenbrennera według rysunków Aleksandra Lessera zamieszczone w albumie Juliana Bartoszewicza „Królowie polscy”,
Warszawa 1860 (Biblioteka Narodowa, Biblioteka Cyfrowa Polona; domena publiczna)

 

Bolesław V Wstydliwy, prawnuk Bolesława III Krzywoustego, książę krakowski i sandomierski, należał do władców dobrze wspominanych przez potomnych. Według łacińskiego „Rocznika Traski”, spisanego ok. 1340 r. na podstawie wcześniejszych źródeł, „był człowiekiem obyczajnym, wstydliwym, umiarkowanym i łaskawym, nikomu złem za zło nie odpowiadał; wolności Kościoła obrońca, rycerzy prawdziwy miłośnik, ponieważ sobie nic nie pozostawił, lecz wszystko rycerzom szczodrze oddał; mnichów wszelakich był dobroczyńcą” (cytat w przekładzie Pawła Żmudzkiego, „Studium podzielonego królestwa. Książę Leszek Czarny”, Warszawa 2000).

Bolesław nie całkiem Wstydliwy

Czytając tę i inne, równie pochlebne kronikarskie wzmianki o Bolesławie V, za każdym razem zastanawiam się, na czym polegała wychwalana przez dziejopisów książęca wstydliwość, jaką cząstkę jego natury opisali za pomocą łacińskiego słowa „pudicus”, oznaczającego zarówno osobę wstydliwą, jak i skromną lub przestrzegającą ogólnie przyjętych zasad. A może należałoby zadać pytanie: co ukryli przed potomnością, posługując się tym wieloznacznym określeniem? Jan Długosz, pisząc w „Rocznikach czyli kronikach sławnego Królestwa Polskiego” („Annales seu cronicae incliti Regni Poloniae”) o śmierci księcia w 1279 r., tak wyjaśniał genezę jego przydomka: „Chroniąc swe ciało od wszelkich pokus, zachował przez wszystkie lata trwania swego małżeństwa ze swą żoną Kingą czystość i z powodu tej niezwykle cennej cnoty otrzymał przydomek Bolesław Wstydliwy […]. Po trzydziestu siedmiu latach rządów umiera dziewiczo czysty wśród oznak głębokiej pobożności […]” (przekład Julii Mrukówny). Dodajmy, że Kinga, czyli Kunegunda, córka króla węgierskiego Beli IV, była formalnie żoną księcia przez 40 lat. Ich ślub odbył się w 1239 r., gdy Bolesław liczył sobie 12 lat, natomiast Kinga była 5-letnią dziewczynką. Taki wiek nowożeńców może nas dziś szokować, lecz w tamtych czasach nie robił na nikim wrażenia. Było to typowe małżeństwo dynastyczne, którego skonsumowanie następowało z reguły po osiągnięciu przez małżonków dojrzałości płciowej. Z reguły, lecz nie w przypadku Bolesława i Kingi, ponieważ – jak już wiemy od Długosza – pobożny książę zrezygnował ze współżycia płciowego ze swą żoną. Abstynencja seksualna budziła szacunek do Bolesława, natomiast jego sposób rządzenia wywoływał krytykę. Z „Roczników…” dowiadujemy się, że książę sprawował władzę w sposób chwiejny i skorumpowany, a jednocześnie unikał relacji erotycznych z kobietami, przy czym to drugie miało znaczący wpływ na pozytywną ocenę jego charakteru: „Był zaś książę Bolesław człowiekiem łagodnym, lecz zmiennym przy rozstrzyganiu spraw, nie wolnym od przekupstwa. Nieskazitelnie czysty stronił od miłostek i stosunków z kobietami. Z powodu tej szczególnej cechy charakteru wszyscy zgodnie nadali mu przydomek Wstydliwego. Był człowiekiem dobrym i prostym, dalekim od wszelkiej obłudy”. Analizując powyższy fragment, można odnieść wrażenie, że Jan Długosz przeczy w nim sam sobie. Stwierdza, że książę był człowiekiem „nie wolnym od przekupstwa”, a jednocześnie „dalekim od wszelkiej obłudy”. Może również jego „nieskazitelna czystość” i unikanie kobiet miały swoją drugą stronę? Wiemy, że Bolesław źle sprawował ciążące na nim obowiązki najwyższego sędziego i ponadto zaniedbywał swój dwór. Prowadził bardzo ruchliwy tryb życia, spędzając znaczną jego część na polowaniach. „Do tego dołączało się, że jako nadmierny i nieokiełznany miłośnik i zwolennik psów, a także jako myśliwy, polujący bez umiaru i względu na porę roku, wyrządzał raz po raz dotkliwe szkody tak duchownym, jak i świeckim” – czytamy w „Rocznikach…”. Książę ewidentnie wolał towarzystwo psów i mężczyzn od towarzystwa kobiet, a rycerze byli mu dużo bliżsi niż dwórki. Należał do władców chętnie i często wyruszających na wojenne wyprawy. Przed wojną z Jadźwingami w 1264 r. – jak relacjonuje Długosz – Bolesław, „zamierzając wkroczyć w ich granice, sprawia szyki, przestrzegając nader starannie wszystkiego, czego wymaga sztuka wojowania, a zwoławszy rycerzy na zebranie, zagrzewa ich do walki”. Nie ma wątpliwości, że wieloznaczna „wstydliwość” księcia Bolesława ograniczała się do jego stosunków z kobietami. W relacjach ze swym wojskiem był niestrudzonym, stanowczym i wymagającym dowódcą. Pod wieloma względami przypominał rzymskiego cesarza Konstansa, żyjącego w I połowie IV w., a więc w czasie, gdy chrześcijaństwo stawało się religią panującą Imperium. Wiemy, że Konstans jeszcze w dzieciństwie został zaręczony z Olimpiadą, ale nigdy jej nie poślubił, co zostało wyjaśnione przez duchowieństwo w ten sposób, że władca ślubował życie w czystości cielesnej. Podobnie jak Bolesław Wstydliwy znaczną część czasu spędził daleko od dworu, na polowaniach i wyprawach wojennych. Jednakże odnośnie do Konstansa kronikarze napisali wprost, że uwodził najurodziwszych ze swych najemnych żołnierzy z Germanii. W przypadku Bolesława możemy jedynie snuć domysły. Zapewne nigdy nie dowiemy się, czy Bolesław Wstydliwy był impotentem, czy homoseksualistą jak Konstans. W każdym razie wraz z małżonką znalazł sposób zamaskowania problemu, dzięki któremu uniknięto skandalu. Były nim śluby czystości, złożone najpierw przez Bolesława, a później także przez Kingę. Wprawdzie jak zauważa Karolina Maciaszek w świeżo opublikowanej książce „Bolesław Wstydliwy. Książę krakowski i sandomierski 1226–1279. Długie panowanie w trudnych czasach” (Kraków 2021), stwarzały one poważny problem dynastyczny, pozbawiały bowiem książęcą parę potomstwa, toteż musiały wywoływać krytykę, niemniej otworzyły księżnej drogę do świętości: jej beatyfikacja jednak nastąpiła dopiero w 1690 r., a kanonizacja w 1999 r. Jan Długosz, idąc w ślad za autorami żywotów przyszłej świętej, przypisuje inicjatywę ślubów Kindze: „Podają zaś, że […] od pierwszego dnia zaślubin najpierw przez jeden rok, po jego upływie przez dwa, następnie przez trzy, a po ich upływie za sprawą i namową Kingi [Bolesław] dobrowolnie ślubował Panu niebieskiemu czystość i dochował jej na zawsze”. Śluby te były ze strony Bolesława formalnym podporządkowaniem się surowym zasadom kultury średniowiecznego świata. Wiele wskazuje na to, że podobnie jak większość osób niemogących pogodzić swej seksualności z zasadami obowiązującymi w chrześcijaństwie, żył w poczuciu grzechu i winy. Tak jak wielu innych starał się je odkupić, angażując się w sprawy Kościoła o wiele bardziej od większości sobie współczesnych. Był uległy wobec jego dostojników, wydał wiele przywilejów dla różnych instytucji kościelnych, ufundował lub hojnie obdarował liczne klasztory. Pomimo tych zasług Bolesław Wstydliwy, w odróżnieniu od swej małżonki, nie dostąpił zaszczytu uznania go za świętego lub choćby błogosławionego. Stało się tak zapewne dlatego, że zbyt wiele niejasności i dwuznaczności kryje się w odnoszących się do niego kronikarskich zapiskach, zbyt wiele sugestii można wyczytać pomiędzy ich wierszami. Wiemy, że współżycie małżeńskie Kingi i Bolesława cechowały nieporozumienia, po których książę wybiegał z pałacu zagniewany i długi czas przebywał z dala od małżonki. Historycy, idąc w ślad za Długoszem, interpretują te sytuacje w ten sposób, że Bolesław usiłował nakłonić Kingę do współżycia małżeńskiego, by zapewnić swemu państwu dziedzica. Nie można jednak wykluczyć, że było zupełnie odwrotnie, że sfrustrowany książę opuszczał małżonkę, ponieważ próbowała zachęcić go do seksu, a on nie chciał lub nie mógł spełnić jej oczekiwań. Warto w tym kontekście przypomnieć stawiany Kindze zarzut, że nawiązała romans ze swym spowiednikiem, franciszkaninem Boguchwałem. Sprawa została potraktowana bardzo poważnie przez władze zakonu franciszkanów, które nałożyły na niefortunnego spowiednika pokutę za rozpustę. Jeszcze wiele lat po śmierci Kingi zastanawiano się, czy była wierną małżonką, później jednak uznano, że padła ofiarą plotki. Natomiast jeśli chodzi o Bolesława, to w żadnym z zachowanych źródeł nie znajdujemy poważnego oskarżenia pod jego adresem, z wyjątkiem zarzucanego mu fatalnego stylu sprawowaniu władzy. Nie powinno to nas dziwić. Święci i święte byli czymś w rodzaju moralnego kapitału każdej dynastii i każdego państwa. Toteż ze względu na kult Kingi, rodzący się tuż po jej śmierci, z pamięcią o Wstydliwym małżonku należało obchodzić się ostrożnie, maskując wątpliwości szacunkiem dla jego postawy.

Leszek, książę o „niezwykłych zaletach”

W 1265 r. książę Bolesław adoptował i uczynił swym następcą księcia sieradzkiego Leszka Czarnego, syna swego stryjecznego brata, Kazimierza I Kujawskiego. Nie wiemy, z jakich dokładnie powodów dokonał takiego wyboru. Jan Długosz wspomina ogólnikowo w swych „Rocznikach…”, że Leszek „wydawał się jemu i jego doradcom księciem o niezwykłych zaletach”. Ich zażyłość narodziła się około 1260 r., gdy niespełna 20-letni Leszek wyruszył u boku 34-letniego Bolesława na wojnę czesko-węgierską. Pięć lat później pojął za żonę Gryfinę, córkę księcia ruskiego Rościsława, która okazała się kobietą stanowczą, traktującą związek zupełnie inaczej niż poślubiona przez Bolesława Kinga. Gdy w ciągu kilku lat książę Leszek nie skonsumował małżeństwa, Gryfi na wywołała w 1271 r. wielki skandal. Wspomniany już kronikarz Traska umieścił w swym dziele informację, że „publicznie zdjąwszy czepek powiedziała, że jest dziewicą nietkniętą i jak powiadali nie mogła tego zmienić z powodu jego impotencji”. Jan Długosz, mający dostęp do wielu kronik, opisał to wydarzenie znacznie obszerniej: „Zwoławszy zgromadzenie panów, rycerstwa i pań sieradzkich opowiedziała, że choć prawie sześć lat mieszka wspólnie ze swoim mężem Leszkiem Czarnym, jednakże do tego dnia pozostała panną nietkniętą przez swego męża, zarzucając mu niemoc i oziębłość w obecności także księcia Leszka, który milczeniem potwierdzał oskarżenie”. Następnie osiadła w krakowskim klasztorze franciszkanów i „zamierzała starać się o rozwiązanie małżeństwa”. Do unieważnienia związku jednak nie doszło, a w 1275 r. Bolesław Wstydliwy, chcąc oczyścić Leszka Czarnego z hańbiących go zarzutów Gryfiny, udał się do Sieradza i pogodził ich ze sobą. W „Rocznikach…” Długosza znajdujemy górnolotny zapis, że książę Bolesław „wprowadza między obojgiem od nowa miłość małżeńską, której odtąd obydwoje szczerze aż do śmierci przestrzegali i dochowali”. Co więcej, małżonkowie poddali się kuracji, którą w sieradzkim lub krakowskim klasztorze dominikanów przeprowadził w 1278 r. pochodzący z Niemiec brat Mikołaj. Według „Rocznika Traski”: „Pan zaś Leszek, książę Sieradza, ze swoją żoną Gryfiną za pozwoleniem owych kaznodziejów [tj. dominikanów] tego roku zaczął jeść węże, jaszczurki i żaby, dlatego stał się obrzydliwy dla całego ludu, choć były mu bardzo pomocne”. Ściśle rzecz ujmując, kuracja polegała na jedzeniu wysuszonych i sproszkowanych gadów oraz płazów, a w jej skuteczność możemy wątpić. Małżeństwo Leszka i Gryfiny, trwające do śmierci księcia w 1288 r., pozostało bezdzietne. Historycy zgodnie uważają Leszka Czarnego za impotenta, nie zadając sobie pytania, czy jego niemoc płciowa nie ograniczała się do kobiet i nie była przejawem homoseksualności. Formułując to przypuszczenie, wchodzimy być może na trop okoliczności, która sprawiała, że książę Bolesław widział w Leszku bratnią duszę i znajdował z nim wspólny język, a być może nawiązał relacje erotyczne. Oczywiście, taki stan rzeczy musiał pozostać tajemnicą, zamaskowaną pomówieniami, które hańbiły, lecz nie były groźne. Impotencję postrzegano jako upokarzającą dolegliwość, natomiast sodomię (przypomnijmy: tak określano wówczas zachowania homoseksualne, a szczególnie stosunki analne) traktowano jako grzech równie ciężki jak herezja. Co więcej, oskarżenia o herezję i sodomię bardzo często łączono ze sobą. Toteż nic dziwnego, że książę Leszek Czarny postanowił milczeć na zwołanym przez małżonkę zgromadzeniu. Zapewne z tych samych przyczyn kronikarze Traska i Długosz woleli nie wnikać w istotę seksualnych problemów Leszka Czarnego, pozostawiając potomnym szerokie pole do możliwych interpretacji. Ci zaś woleli i nadal wolą widzieć w księciu godnego współczucia heteryka, który cieszyłby się małżeńskim szczęściem z Gryfiną, gdyby nie był impotentem, niż zaryzykować hipotezę, że był uwikłanym w nieszczęśliwe małżeństwo gejem. Źle pojmowany szacunek dla naszych dziejów i tradycji sprawia, że ta druga możliwość jest dla wielu ludzi wciąż trudna do zaakceptowania. XIX-wieczna pisarka Dionizja Poniatowska, autorka książki „Odłamek z dziejów Lechii. Bolesław Wstydliwy i Leszek Czarny” (Paryż 1875), ukazała książąt jako ludzi całkiem odmiennych charakterów, w zupełnie różny sposób sprawujących władzę i przeciwstawnie ocenianych przez współczesnych. O pierwszym z nich napisała: „Pan miłosierny i cichy; temi słowy chwalą go zarówno kroniki polskie i ruskie. Płakali go swoi i obcy […]. Sprężystością umysłu i znakomitszą do rządzenia zdolnością nieobdarzony Bolesław, sumiennością ludom swym służy, zaborczych i niesprawiedliwych wojen nie wszczynając, użycza im, o ile w jego mocy, dobrodziejstwa pokoju”. Z kolei drugi z nich „Leszek, czynny i w bojach szczęśliwy, nie miał jednak serca narodu. Raził w nim obyczaj niemiecki, o którym strój jego nawet zapomnieć nigdy nie dawał […]. Od dawna już osoba jego wstręt wzbudzała. Jeszcze kiedy był księciem sieradzkim, wiedziano, iż pragnąc potomstwa z rady jakiegoś zabobonnego dominikanina Niemca jadał węże, jaszczurki i żaby. Potomstwa się nie doczekał, a brzydził się nim lud cały”. Jedno nie ulega wątpliwości: obaj książęta w zupełnie inny sposób radzili sobie ze swymi życiowymi problemami. U podstaw łączącej ich więzi leżą więc zapewne wzajemne przyciąganie się przeciwieństw oraz być może także erotyczna wspólnota dusz i ciał, starannie skrywana przed światem.

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Studiuj tęczowo!

O stowarzyszeniu LGBT+ Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu opowiadają jego osoby członkowskie: DR JOWITA WYCISK – biseksualna wykładowczyni na Wydziale Psychologii i Kognitywistyki UAM, współzałożycielka stowarzyszenia, ROBERT PŁACHTA – homoseksualny student UAM, członek zarządu stowarzyszenia, oraz INGA MIKULSKA – aseksualna i niebinarna osoba studencka UAM, osoba aktywistyczna stowarzyszenia. Rozmowa Patryka Radzimskiego

 

Od lewej: Robert Płachta, Inga Mikulska i Jowita Wycisk. Foto: Katarzyna Wołyniak. Foto: Katarzyna Wołyniak

 

Na Uniwersytecie Warszawskim działa Queer UW, na Jagiellońskim – TęczUJ. Co was zainspirowało, by założyć Stowarzyszenie Społeczności LGBT+ Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu?

Jowita Wycisk: Początki sięgają 2019 r., gdy wokół społeczności LGBT+ zaczęło się robić gęsto w kontekście politycznym. Punktem zapalnym były słowa arcybiskupa Jędraszewskiego o „tęczowej zarazie”. Zaczęło się od listu protestacyjnego – to była inicjatywa sojuszniczek_ów z naszego uniwersytetu. Natomiast na stronie Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kojarzonego z naszym uniwersytetem i zrzeszającym jego pracowników, pojawił się otwarty list… dziękczynny do arcybiskupa. W imieniu klubu podpisał go prof. Mikołajczyk, który zresztą później atakował nasze stowarzyszenie. Wraz z dr Joanną Śmiecińską z Wydziału Anglistyki UAM, z którą razem działamy w Fundacji Tęczowe Rodziny, pomyślałyśmy, że chcemy zrobić coś więcej. Miałyśmy potrzebę przeciwstawienia się tej dyskryminacji. Zebrałyśmy znajomych pracujących z nami na Uniwersytecie, którzy jako ludzie LGBT+ poczuli się dotknięci tym działaniem, i wspólnie zwróciliśmy się do władz UAM o reakcję. Pod pismem podpisała się spora liczba osób. Część z nich potem przystąpiła do stowarzyszenia, inne nie chciały się szerzej ujawniać. Był to jednak dla każdej z tych osób ważny moment: oficjalnie zaznaczyliśmy swoją obecność i sprzeciw wobec dyskryminacji, obrażania nas. A Uniwersytet nie mógł wiele zrobić w kwestii prof. Mikołajczyka, bo on jest emerytowanym pracownikiem.

Niemniej te przykre wydarzenia dały początek stowarzyszeniu.

JW: Dokładnie. Ze strony prof. Pawła Leszkowicza (skądinąd również wyoutowanego aktywisty LGBT) padł pomysł założenia klubu czy stowarzyszenia, zaczęliśmy się regularnie spotykać i… tak to się zaczęło. Organizacyjnie wsparł nas Związek Zawodowy Nauczycieli Akademickich UAM, za co jesteśmy bardzo wdzięczni jego przewodniczącemu, Thomasowi Anessiemu.

Co ze wsparciem od samego Uniwersytetu?

JW: Dostaliśmy je w formie strony internetowej i oficjalnego e-maila podpiętego pod domenę UAM. Natomiast proces formalizacji stowarzyszenia był naszą samodzielną inicjatywą. Wykorzystaliśmy możliwości prawne do organizowania się, zasięgnęliśmy opinii prawnika. Doszło też do spotkania z jednym z rektorów, który odniósł się do pomysłu ze zrozumieniem i otwartością.

Stowarzyszenie to przede wszystkim wy – ludzie LGBT+. Jak wspominacie czas odkrywania swojej nieheteronormatywności?

JW: Raczej nie chcę opowiadać o swojej przeszłości. Natomiast muszę podkreślić, że mam to szczęście, że jako osoba nieheteronormatywna czuję się bezpiecznie na moim wydziale, mam same pozytywne doświadczenia. Dostaję sporo wsparcia w związku z moją tęczową działalnością w stowarzyszeniu. Cieszy mnie, że deklaracje o otwartości i poszanowaniu praw człowieka, które wybrzmiewają na uroczystych inauguracjach roku akademickiego, mają urzeczywistnienie w murach uczelni. Uważam, że każda próba intencjonalnego misgenderowania czy homofobiczne komentarze ze strony osób wykładających na uniwersytetach powinny wiązać się z wyciąganiem odpowiednich konsekwencji.

Robert Płachta: Zawsze, zastanawiając się nad pierwszym wspomnieniem dotyczącym mojej orientacji, myślę o wieczorze, kiedy jako mały dzieciak oglądałem z moją siostrą „Tarzana”. Pamiętam, że całą moją uwagę przykuwał półnagi główny bohater, a nie Jane. To był dla mnie pierwszy znak, wtedy zupełnie niezrozumiały. Potem, gdzieś na etapie gimnazjum pojawiła się cicha fascynacja chłopcami, którą oczywiście wypierałem. Długo myślałem, że to nic, przecież jestem hetero. Poza tym wszystko, co było „gejowe”, było czymś złym i wyśmiewanym przez rówieśników. Wstyd mi, gdy wracam wspomnieniami do czasów gimnazjum, bo byłem jedną z tych osób, które głośno nabijały się z wszystkiego, co wykraczało poza heteronormę. Ten system wyparcia i zinternalizowanej homofobii działał u mnie bardzo silnie aż do liceum, gdy wszedłem w nowe środowisko i to pozwoliło mi samego siebie odkryć na nowo. W drugiej klasie liceum po raz pierwszy powiedziałem wprost, że jestem gejem, i to przed całą klasą. Potem było już tylko lepiej.

Jaka była reakcja klasy?

RP: To była śmieszna sytuacja, bo mój coming out był wynikiem przemówienia napisanego na lekcję polskiego. Mieliśmy wybrać określoną mniejszość i napisać coś na jej obronę – ja wybrałem mniejszości seksualne i napisałem już we wstępie, że „a tak poza tym, to jestem gejem”. Moje przemówienie okazało się jednym z najlepszych w klasie i niespodziewanie musiałem je odczytać na lekcji, na środku klasy, przy wszystkich. Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nie bardzo widziałem, co było napisane na kartce. Po lekcji podeszły do mnie dwie osoby i pogratulowały przemowy. O samej orientacji nie było mowy, nikt nie podjął tego tematu. Niestety, nie sprawiło to, że było łatwiej mi się outować. Później, jeśli ktoś mnie pytał, mówiłem, że chyba jestem bi. Ten strach i problem z pełną akceptacją samego siebie pozostały i zajęło mi trochę czasu, nim w pełni je zażegnałem.

Ingo, kiedy uświadomiłoś sobie, że jesteś osobą aseksualną, i jak do tego doszłoś?

Inga Mikulska: Uświadomiłom to sobie jakoś w wieku 18 lat, po randce z jednym facetem. Doszło tam do czegoś, ale szału nie było. Dotarło do mnie, że każdy seks, jaki odbyłom z kimkolwiek, był właśnie „bez szału”. Zaczęłom myśleć i zastanawiać się, „co jest ze mną nie tak”. Po paru dniach dotarło do mnie, że przez całe życie nie miałom pojęcia, co to znaczy „czuć do kogoś pociąg seksualny”. Nie mogłom sobie tego absolutnie wyobrazić. W końcu trafi łom na komiks o demiseksualności. Wyjaśniał, że to orientacja pod parasolem aseksualności, że pociąg seksualny u osób demi wykształca się dopiero, gdy jest jakaś więź emocjonalna. Przygarnęłom ten label dla siebie jako „roboczy” i postanowiłom obserwować swoje zachowania. Z czasem dotarło do mnie, że ten pociąg nie jest uzależniony ani od więzi, ani od płci, ani od niczego innego. Zdarza się bardzo rzadko. Zaczęłom mówić o sobie jako o osobie aseksualnej.

Jak wspominasz coming out przed najbliższymi?

IM: Moim rodzicom powiedziałom, gdy miałom jechać do Warszawy na sesję zdjęciową do kampanii Asfery z okazji Asexual Awareness Week 2020. Spytali, czy w takim razie jestem aseksualne – odpowiedziałom, że tak. Nie byli zaskoczeni, po prostu powiedzieli „OK”. W ciągu kilku dni mama napisała do mnie z prośbą o źródła o aseksualności, żeby mogła sobie poczytać bez trafiania na jakieś fake’i. Przekazała źródła tacie i później nigdy o tym nie rozmawialiśmy. A przyjaciele byli podekscytowani, że odnalazłom coś, co do mnie pasuje, byli dumni i wspierający. Cieszyli się moim szczęściem.

A propos fake’owych informacji na temat aseksualności – jest ich wciąż wiele, aseksualność często traktuje się jako następstwo jakichś seksualnych traum z przeszłości albo jako czynnik uniemożliwiający wejście w związek, relację miłosną. Jak odniosłobyś się do tych mitów?

IM: Owszem, mam za sobą wydarzenia traumatyczne. Mimo to wiem, że orientacja kształtuje się w życiu płodowym, a ja, odkąd pamiętam, czułom brak pociągu seksualnego, nawet zanim tamte krzywdzące wydarzenia miały miejsce. Jeśli chodzi o resztę mitów, np. o niemożności wejścia w związek jako as, to faktycznie jestem tego zaprzeczeniem. Nie tylko jestem w szczęśliwym związku, ale też jestem osobą poliamoryczną, ergo mogę się zakochać i być w związku z kilkoma osobami naraz. Asy wcale nie są pozbawionymi emocji i nieumiejącymi kochać robotami, na jakich się nas często kreuje.

Chciałbym też zapytać o twoją niebinarność.

IM: Nie czuję się ani facetem, ani kobietą. Takie trochę „ni pies, ni wydra”, jak to określił mój ojciec. Nie wiem właściwie, co to znaczy „odczuwać płeć”. Wiem, że coś tam jest, ale nie mam pojęcia, co konkretnie. Jak jest spektrum między mężczyzną a kobietą, to ja jestem jakoś… w 1/3 od środka w stronę kobiety – nie wiem, czy to jest zrozumiałe, ale to w końcu moja definicja. Moja relacja z płcią jest stosunkowo luźna, więc np. z rozsądku i na podstawie faktu, że jestem AFAB, czasem automatycznie zaliczam się do grona kobiet.

Kiedy zaczęłoś „oficjalnie” identyfikować się jako osoba niebinarna?

IM: Szczerze, nie pamiętam. Pamiętam za to, że dużo bardziej stresowałom się coming outem niebinarnym niż aseksualnym. Rodzicom przebąknęłom coś tylko, jak była ta sprawa z Margot. Zapytali, jak to jest, że mówią do niej jak do kobiety, choć wygląda jak facet. Powiedzieli mi, że do zaimków nie mają zamiaru się dostosować, bo „to jakaś nowomowa jest, ja nie umiem”. Zresztą… tak samo podeszli do tego, jak zmieniałom imię w urzędzie na, w moim odczuciu, mniej kobiece. Zadeklarowali, że nie mają zamiaru się dostosowywać, bo wychowywali mnie pod deadname’em i się już nie przestawią. Nawet mimo że jak słyszę, że ktoś mnie nazywa deadname’em, to trauma z przemocowego domu się uruchamia, że nie wspomnę o dysforii wynikającej z tego, że ten nekronim brzmiał bardziej kobieco. Generalnie podejście typu „no tak, tak, akceptujemy, ale dopóki nie każesz nam się dostosować”.

Jak trudno jest się odnaleźć osobie niebinarnej w tak binarnym świecie jak nasz?

IM: Może być trudno. Są osoby, które nie mają większego problemu np. ze swoim ciałem albo używają „normalnych” zaimków, a są też takie, które przechodzą proces korekty płci lub używają zaimków dotąd niespotykanych w języku polskim. Przyzwyczajenie i akceptacja ze strony społeczeństwa dałyby naprawdę dużo, jednak jak widzę kolejny kałszkwał o to, że ktoś w jakimś totalnie trywialnym poście użył zaimków neutralnych, to dociera do mnie, że jeszcze daleko do jakiegokolwiek obycia z tematem. Ludzie często określają osoby niebinarne jako niespełna rozumu, głupie, zaburzone. Pomijam w ogóle używanie odniesień do zaburzeń jako obelg, bo to też jest temat rzeka. Często widzę, jak ludzie mają nas za przewrażliwionych idiotów, którzy chcą burzyć porządek społeczny.

Na waszej stronie można przeczytać, że chcecie „tworzyć platformę do działań na rzecz równości, kultury i nauki, przeciwstawiając się wszelkim formom dyskryminacji”. Jakie projekty udało się wam zrealizować?

RP: Jednym z pierwszych był Tęczowy Dyskusyjny Klub Filmowy, w ramach którego organizowaliśmy pokazy we współpracy z Outfilmem. Udało nam się zdobyć pierwszy grant na udział w poznańskim Tygodniu Tolerancji. Pozwoliło to przygotować kompleksową dyskusję ekspercką wokół filmu „Szalone noce z Emily”. Powstał również Queerowy Klub Książki, w ramach którego omawiamy tytuły literatury nieheteronormatywnej. Dotychczas klub spotykał się wyłącznie online, na początku marca pierwszy raz zorganizowaliśmy spotkanie na żywo – dotyczyło książki „Dziewczyna, kobieta, inna”, a naszą gościnią była tłumaczka Aga Zano. Podjęliśmy też kroki zmierzające do współpracy z innymi tęczowymi grupami uniwersyteckimi – nie tylko polskimi. Powodem do dumy może być nasz udział w projekcie „Uniwersytet Otwarty”, skierowanym również do osób spoza środowiska akademickiego, w ramach którego prowadzimy cykl wykładów zatytułowany „Nieheteronormatywność w kontekstach: język, kultura, społeczeństwo”. Warto również wspomnieć o naszej akcji promocyjnej – na wszystkich wydziałach UAM zawisły plakaty, które mają posłużyć zwiększeniu naszej widoczności.

A co przed wami? Jakich inicjatyw możemy się spodziewać?

RP: Chcielibyśmy rozszerzyć naszą działalność i zaangażować absolwentów_ki naszej uczelni. W czerwcu odbędzie się ogólnopolska konferencja naukowa „Genealogie w ruchu LGBT+”, którą organizujemy wraz z Interdyscyplinarnym Centrum Badań Płci Kulturowej i Tożsamości UAM oraz Wydziałem Psychologii i Kognitywistyki UAM. Podczas wydarzenia postaramy się poruszyć problematykę relacji rodzinnych w tęczowej społeczności z wielu różnych perspektyw.

Waszą grupę tworzą zarówno osoby pracujące na uniwersytecie, jak i studiujące – jak, pomimo różnić pokoleniowych, układa się współpraca? Czy mieliście okazję nauczyć się czegoś od siebie?

IM: Według mnie ten podział czy dystans, który dzieli osoby wykładowcze i studiujące, wciąż maleje, oczywiście w dobrym znaczeniu. Jako osoba niebinarna uzyskałom sporo wsparcia. Moja grupa wie, że jestem niebinarne, i przy różnych zadaniach grupowych, dyskusjach mówi o mnie, używając zaimków „ono/jego”. Niektórzy wykładowcy to zauważyli. Czasem podchodzili do mnie i pytali, jakich zaimków używam. W stowarzyszeniu działamy w jednej sprawie, jedziemy na tym samym wózku, dlatego staramy się utrzymywać koleżeńskie stosunki, również z osobami pracującymi na uczelni.

JW: Muszę przyznać, że naprawdę wiele się od moich studentek i studentów uczę – nie w sensie nabywania konkretnej wiedzy, ale wymiany myśli i doświadczeń. Taka międzypokoleniowa wymiana chyba jest ucząca dla obu stron. Często podziwiam młodzież za determinację i odwagę w formułowaniu oczekiwań dotyczących praw osób LGBT+. Przekonuję się, że choć należymy do innych pokoleń, jesteśmy podobni pod względem swojej wrażliwości i niezgody na krzywdzące traktowanie. Oprócz działalności w stowarzyszeniu prowadzę też na moim wydziale od kilku lat Koło Naukowe Psychologii LGBT+. Jest to przestrzeń do rozmów, wymiany obserwacji. Dyskutujemy więc o wspomnianych różnicach międzypokoleniowych, queerowym języku czy właśnie niebinarności, która dla mnie jest jeszcze dość świeżym tematem. Dzięki osobom studenckim, które znają temat z własnego doświadczenia, oswajam się nie tylko z używaniem niebinarnego języka, ale i z samą obecnością takich osób w najbliższym otoczeniu.

Jako stowarzyszenie braliście udział w zeszłorocznym poznańskim Marszu Równości.

JW: Chodzę w poznańskich Marszach praktycznie od początku. Widzę, jak na przestrzeni lat to się zmienia. Pamiętam rok 2005, kiedy doszło do zatrzymania uczestniczek_ów przez policję. Ostatnie lata pokazują, że to może być naprawdę radosne, pozytywne wydarzenie. Za każdym razem spotykam roześmiane_ych studentki_ów – niektórych czasami trudno rozpoznać, gdy zmieniają codzienny styl i prezentują swoje dragowe odsłony.

Ta radość ostatnio jest tłamszona m.in. przez ministra Czarnka.

IM: Osoba, która ze względu na pełnione stanowisko ministra ma wpływ na życie nas wszystkich, dyskryminuje sporą część uczniów, studentów, obywateli. Zarówno Czarnek, jak i inni politycy z obozu rządzącego posuwali się do rzeczy, które przekraczały jakiekolwiek granice. Myślę, że mogą pojawić się próby uciszania tęczowych wydarzeń i organizacji takich jak nasza.

JW: Wygląda to czarno-brunatnie, bardzo źle. Nie chodzi tylko o naszą społeczność, ale i ogólną sytuację w kraju. Staram się nie myśleć o przyszłości, nie niepokoić się na zapas. Lepiej koncentrować się na tym, jak działać mimo to. Jestem na bieżąco z polityką, ale staram się nie katować negatywnymi wiadomościami i w ten sposób radzić sobie z rzeczywistością. Na szczęście jest wiele osób heteronormatywnych, które nie ulegają temu antytęczowemu dyskursowi władzy, są wrażliwe i chętne do angażowania się.

W jednym z numerów „Repliki” Janina Bąk opowiadała, że jej studenci w Irlandii byli zszokowani, że w Polsce w 2021 r. homofobia istnieje na tak szeroką skalę. Gdy tam odbywało się referendum w sprawie równości małżeńskiej, uniwersytety otwarcie przekonywały do głosowania na „tak”.

RP: Z pewnością czeka nas dużo pracy, zanim dojdziemy do takiej sytuacji. Patrząc na to z perspektywy nie tylko samego Poznania, ale i całego kraju, stwierdzam, że nie będzie to łatwe. Potrzebujemy zmian nie tylko w prawodawstwie, ale też w świadomości ludzi. Powinniśmy dążyć do tego, żeby ludzie chcieli się edukować, poznawać i zauważać nas jako osoby LGBT.

Co z coming outami w środowisku akademickim? Wydawać by się mogło, że są one coraz częstsze, ale chyba wielu nauczycieli akademickich wciąż siedzi w szafach?

JW: Bywa różnie. Jestem psycholożką i bliskie mi jest uznanie, że każdy jest w jakimś procesie rozwoju i powinien sam decydować, kiedy, przed kim, w jaki sposób się ujawniać. Wydaje mi się, że mimo wszystko wśród kadry akademickiej są osoby, które mogą obawiać się coming outu. Na szczęście ja do nich nie należę.

Ingo, a jak wyglądał twój coming out na uczelni?

IM: Jeśli chodzi o znajomych z uczelni, przyjęli tę informację tak, jak gdybym powiedziało, jaki mamy dzień tygodnia, to nie było dla nich nic nadzwyczajnego czy nienaturalnego. Dość łatwo przerzucili się też na stosowanie zaimków „ono/jego”. Na moim wydziale jest też sporo osób transpłciowych, które również nie kryły się ze swoją tożsamością i zostały ciepło przyjęte przez rówieśników.

RP: Warto pochwalać nawet małe gesty osób wykładających, które starają się nikogo nie wykluczać. Przykładem może być prof. Dorota Piontek z Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa, która używa w odpowiednich sytuacjach feminatywów, a do osób uczestniczących w zajęciach zawsze zwraca się „studentki, studenci i osoby studenckie”.

Jowito, jesteś też jedną z założycielek fundacji Tęczowe Rodziny.

JW: Fundacja to dziecko trzech matek – poza mną są nimi Asia Śmiecińska i Ania Strzałkowska. Organizacja działa na rzecz rodzin nieheteronormatywnych. Najczęściej współpracujemy z kobietami, które żyją w związkach z kobietami i wychowują dzieci. Funkcjonujemy od 2018 r. Skupiamy się na projektach, które mają uwidaczniać takie rodziny, wspomagać je, a także podkreślać, jak ważne są relacje rodzinne, również dla młodych osób LGBT+, które ze względu na swoją orientację mogły nie otrzymać od swoich bliskich wystarczającego wsparcia. Jednym z ostatnich naszych większych projektów był ogólnopolski zjazd tęczowych rodzin, którego celami były wzajemna nauka, wymiana doświadczeń, ale też oczywiście integracja. Dzięki tym spotkaniom wiem, że tęczowe rodziny są coraz bardziej świadome swoich praw, dostrzegają różnice między polskim a unijnym prawodawstwem i są gotowe walczyć o siebie i o swoje dzieci.

Na koniec: co należy zrobić, aby zasilić szeregi waszego stowarzyszenia?

Zapraszamy każdego, kto chciałby, aby osoby LGBT+ były widoczne na UAM w Poznaniu. Oczywiście mile widziane są też osoby sojusznicze. Na naszej stronie jest formularz – to pierwszy krok do kontaktu z nami. W stowarzyszeniu można być pełnoprawną osobą członkowską, a osobom, które nie chcą lub nie mogą być aktywne, oferujemy też członkostwo wspierające.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pozytywna męskość

Z drag kingiem Blue, czyli z TEO ŁAGOWSKĄ, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Anna Huzarska

 

Pamiętasz moment, kiedy poczułeś, że dragkingowanie może być twoją ekspresją?

Pierwsze zdjęcie, na którym można powiedzieć, że jestem w dragu, zostało zrobione w łazience w 2010 r. Wyostrzyłem cieniami rysy twarzy, ciachnąłem brwi i baki maskarą, założyłem biały tank w prążki, marynarkę i krawat. Wcześniej nie znajdowałem przestrzeni na taką ekspresję ani nie miałem większej świadomości siebie jako osoby LGBTQ+. Wtedy do łazienki trafiłem przez poszukiwania tożsamościowe. Męska persona klarowała mi się od dawna, ale była w szafie, nie w pełni ukształtowana. Zastanawiałem się: czy interesuje mnie cross-dressing? Ale czy w ogóle można o nim mówić w kontekście osoby AFAB (ang. assigned female at birth, czyli przypisanej do płci żeńskiej po urodzeniu – przyp. red.)? Przecież na co dzień chodzimy w spodniach, a przez nierówności społeczne i socjalizację jesteśmy mocno w dupie? Wszystkie te pytania kłębiły mi się w głowie, kiedy ze zdziwieniem odkryłem, że z lustra spogląda na mnie twarz mojego ojca, ha, ha. Było to bardzo trudne doświadczenie, ale chyba pokrewne wszystkim drag kingom.

Wspomniałeś o socjalizacji AFAB-ów. Czy twoja przebiegała na podobnej zasadzie?

Wychowałem się w niedużym Lubaniu na Dolnym Śląsku. Z dzisiejszego punktu widzenia moją matkę można byłoby określić jako feministkę; jest niesamowicie nowoczesną i otwartą osobą. Natomiast ja sam jestem w spektrum autyzmu, więc od małego mam potrzebę czytania i analizowania komunikatów, które wysyła mi świat, oraz kontroli zachowania zgodnie z tym, czego się dowiedziałem. Moim skaraniem, o którym nikt nie miał pojęcia, było to, że za wszelką cenę starałem się dopasować do wszelkich narzucanych reguł, także tych związanych z przypisaną mi płcią, czyli godnym zachowaniem osób AFAB. Absorbowałem to, czego chcieli ode mnie rodzina, nauczyciele_ki, koleżanki i koledzy – bycia cichą, grzeczną, pomocną, niezajmującą miejsca. Chłopcy krzyczeli: „Nie dla bab!”, widać było, że niektóre drogi są dla mnie zamknięte lub utrudnione.

Kiedy odkryłeś, że nie jesteś osobą hetero?

Nie miałem w otoczeniu kochającego się związku dwóch kobiet, aby móc odnotować, że nieheteronormatywność w „normalnym życiu” jest w ogóle możliwa. Jako dziecko czytające z homoseksualnością zetknąłem się chyba w „Kalendarzu szalonego małolata” Jacka Prześlugi, o lesbijkach może dwukrotnie napisano też w magazynie „Bravo”. Trudno jednak nazwać to reprezentacją, to było bardziej informowanie, że HIV szaleje, ale nie wolno za to atakować gejów. Tyle udało mi się wtedy wyłapać. Mimo braku wzorca nieheteronormatywność musiała we mnie kiełkować. Pamiętam, że kiedy miałem 13 lat, na letnisku zakochałem się w trochę młodszej dziewczynce. Zapytałem dziadka, czy mogę ją przewieźć łódką. Tak przecież się działo w romansach. Dziadek nie był osobą głupią, ale pełną uprzedzeń wobec świata. Wziął mnie na rozmowę i zaczął opowiadać szokujące dla mnie rzeczy o seksie więźniarek w ZSRR i o tym, jakich przyrządów do niego używają. Te szczegóły na długo pozostały mi w głowie. Co prawda wraz z dojrzewaniem osoby niehetero przewijały się w kolejnych przeczytanych lekturach, ale traktowałem je jako istoty znajdujące się gdzieś pomiędzy światami. Piękni ludzie-elfy, którzy bardzo mi się podobają, ale ja, zwykły śmiertelnik, do tej kategorii po prostu nie pasuję. Czułem ogromne zagubienie, zamiast planów czy marzeń miałem w sobie chaos, którego nie rozumiałem i nie umiałem nazwać. Im mocniej moja nieneurotypowość dawała o sobie znać, tym bardziej chciałem wywiązać się z wymogów norm, które wyczytywałem w społeczności. W liceum wszedłem w związek heteroseksualny, który zakończył się ślubem.

Jak się dobraliście?

Była to akcja porażka! Pochodziliśmy z dwóch różnych środowisk, w których byliśmy inaczej socjalizowani. W liceum nawet za bardzo nie wiedziałem, że istnieją ludzie na poważnie słuchający Radia Maryja! Tymczasem mój partner, za sprawą ultrakonserwatywnego ojca, który nadawał w jego domu dominujący ton, miał tak na co dzień. Gdybyśmy byli wtedy bardziej dojrzali, pewnie zauważylibyśmy, że nasz związek to atomówka z opóźnionym zapłonem, tak zresztą twierdzili moi rodzice. Na pewnym etapie partner nawet oponował, bo twierdził, że nie nadaję się do małżeństwa. Za wszelką cenę chciałem pokazać, że się myli. Przecież tego oczekiwało ode mnie społeczeństwo! Z naszego związku urodziło się dziecko, które, mimo że chciane, go nie uratowało. Coraz częściej miewałem mroczne myśli, pojawiła się skłonność do depresji, której wtedy nie umiałem do niczego przypiąć. Zacząłem tęsknić do zawodów artystycznych, wolności, a takie ściąganie w dół, do rzeczywistości, przestało mi służyć. Po latach się rozstaliśmy.

Jak w Polsce wychowuje się dziecko, będąc rodzicem LGBTQ+?

Połowa wychowania mojego dziecka przypadła na czas, kiedy nie określałem się jako taki rodzic. Zacząłem nim być, gdy dogasał mój związek formalny i zaczął się nowy, nienormatywny. Nie zmieniłem się nagle w inną osobę, ale w świetle prawa mogło się okazać, że stałem się niezdolny do wychowywania dziecka. Było to przerażające. Mój ówczesny mąż nie chciał żadnych ugodowych rozwiązań – szantażował mnie i próbował mnie zawstydzić. Owszem, trafiliśmy na mądrą sędzię i na bardzo mądrego mediatora w RODK (rodzinnym ośrodku diagnostyczno-konsultacyjnym – przyp. red.), ale do końca życia nie zapomnę, gdy w 2012 r. w internecie zbierałem informacje o tym, że badania Marka Regnerusa, przywołane w pozwie, to bullshit (zostały uznane przez świat naukowy za homofobiczne i obciążone wieloma wadami metodologicznymi – przyp. red.). Zachowywałem się jak rodzic, bo nim jestem, w tej kwestii nic się nie zmieniło. A że nastąpił rozwód? Wiele dzieci z klasy mojego dziecka przez to przechodziło. Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić. Pamiętam, że przez długi czas bałem się konfrontacji w moim bliskim otoczeniu, zastanawiałem się, co grozi mojemu dziecku, czy jest bezpieczne. Na szczęście okazało się, że jak trzeba było coś rozwiązać, gdzieś się stawić, z kimś porozmawiać, to nie było to takie straszne. Poradziłem sobie.

Niebinarność pojawiła się nagle?

Miałem około 25 lat. Potrzebowałem czasu, aby zrozumieć, że taką mam tożsamość. Za dziecka uważałem się za dziewczynkę. Potrafiłem kłócić się z mamą o ładną sukienkę. Ale kilka lat później i potem, w okresie dojrzewania, już fantazjowałem o męskiej postaci, którą chciałbym być – znikąd pojawił mi się wizażysta Aleksander, typ z kitką, w czarnym golfie malujący gwiazdy, i nie chciał odejść. Zastanawiałem się: czy ja go kocham? Nie, ja chcę nim być! Przez te wszystkie lata w głowie towarzyszyła mi zmiennokształtna męska postać. Im bardziej się klarowała, tym mocniej byłem przekonany, że nie jestem mężczyzną, że jestem osobą agender, nieodczuwającą płci. Podczas studiów we Wrocławiu chodziłem na spotkania koła naukowego gender studies, gdzie widywałem wspaniałe queerowe osoby. Dowiadywałem się więcej o orientacjach niehetero, o biseksualności i panseksualności (z którą obecnie się identyfikuję). Z czasem na blogu „Trzyczęściowy Garnitur” odkryłem wpis o drag kingach, a potem forum o cross-dressingu i postanowiłem sprawdzić, jak to jest. Wszedłem do wspomnianej na początku naszej rozmowy łazienki.

Kto z niej wyszedł?

Postać, która zapoczątkowała rewolucję w moim życiu i która najpierw pozwoliła mi powrócić do siebie. Następnie poprosiła, żeby ją z tej łazienki wypuścić. W lutym 2019 r. trafiłem na dragkinowe warsztaty organizowane podczas Queernavalu, imprezy tworzonej przez wrocławską Kulturę Równości. Wraz ze mną były jeszcze dwie osoby, w tym moja wieloletnia przyjaciółka. Dużo rozmawialiśmy i eksperymentowaliśmy z makijażem. Pamiętam, że na mojej twarzy pojawił się włoski mafiozo! Na scenie występowali Drag King Freddie, Maryjan Bear z SharmTrio i Vera Cruz. Robili niesamowite performanse, aż szczęki nam opadły. To był jakiś inny świat. Wtedy też na scenie zatańczyliśmy do „Kolorowych snów” zespołu Just 5. Byłem przekonany, że, aby w ogóle myśleć o wystąpieniu w dragu, trzeba długo się do tego przygotowywać i nie wolno mi być takim niedoskonałym, nieopierzonym kimś. Tymczasem nagle okazało się, że w kiepsko zrobionym make-upie robię dwa kroki w lewo i dwa kroki w prawo – i jest to wyzwalające. Wraz z uczestnikami warsztatów wiedzieliśmy, że chcemy dragować dalej. Tak powstała nasza grupa Drag King Heroes.

Czy tak jak w prawdziwym boysbandzie każdy z was reprezentuje inny charakter postaci?

Ha, ha, można tak powiedzieć, chociaż nie do końca jesteśmy boysbandem, ponieważ występujemy też w solowych numerach. Supportujemy się w zupełnie odpalonych rolach, jak Wiedźmin czy kapitan Jack Sparrow. Faktycznie jednak każdy z nas reprezentuje zupełnie inną postać, a wspólnym punktem jest to, że szukamy pozytywnej męskości. Transformers to drag queer, który podczas występu odbywa podróż od płci do płci. Z kolei Jack Strong eksploruje cis męskość; jest gniewnym punkrockowcem, ale zdecydowanie nie hetero. Niebawem pojawi się wśród Heroesów kolejna postać, ale nie mogę spoilerować.

A Drag King Blue?

Był pomyślany jako reprezentant pozytywnej polskiej męskości, który sprząta i gotuje. W pracy na managerskim stanowisku w korpo niby się realizuje, ale generalnie jego prawdziwe życie zaczyna się wtedy, kiedy trzyma swoją tęczową miotełkę i ścierkę. Blue to mężczyzna uległy, który jest miły do oglądania i miły w obyciu. Zdarzyła się jednak pandemia, a wraz z nią zmasowana nagonka na osoby LGBTQ+. Od początku Blue miał ojcowski vibe, był opiekunem domu. Skoro ktoś atakował nienormatywne dzieciaki, to postać się wkurwiła i poszła na protest.

Ewoluowała przez sytuację polityczną?

Z jednej strony tak, ale z drugiej na scenie czujesz, co chcesz przekazać. Najpierw rozegrałem pierwsze rzeczy, które siedziały mi w kościach i bolały. To było udupienie w kobiecości i niechęć do kojarzących się z nią atrybutów, mimo że one są dobre – opiekuńczość, troska o dom, sprzątanie czy mycie okien. Potem przyszedł czas na bardziej polityczny performans. Kiedy pojawiły się „strefy wolne od LGBT”, poczułem się fizycznie zgnojony. Musiałem zareagować i przekazać bezsilność, złość, sprzeciw czy smutek. Najpierw na scenie skakałem po transparentach, potem były też uliczne akcje. Wśród kostiumów pojawiły się koloratka i sutanna.

Drag King Blue uzupełnia ciebie, Teo?

Odbieram drag na poziomie głębszym, duchowym. To Blue zmienia mnie, nie odwrotnie. Daje rodzaj energii, którego na co dzień mi brakuje albo którego przez socjalizację oduczyłem się okazywać. Nie jest hałaśliwy, ale jednocześnie jest pewny siebie – zajmuje miejsce, nie jest ugrzeczniony, robi to, co mu w duszy gra. Na początku, jeszcze przed pandemią, widziałem się w aktywizmie dyplomatycznym. Lewacka inba mnie brzydziła, odbierałem ją jako czepianie się o szczegóły. Miałem pomysł, aby wszystkich godzić. Szybko okazało się, że nie mam racji. Można się wznosić ponad podziałami, kiedy obie strony wykazują się dojrzałością. Jeśli z tej drugiej spotykasz lekceważenie czy wręcz agresję, to skuteczne działanie nie polega na przemilczaniu swoich krzywd. Dlatego trudno mi nie robić zaangażowanych politycznie performansów, kiedy w Polsce zewsząd jestem otoczony przemocową presją, a osobom LGBTQ+ grozi realne niebezpieczeństwo. Dlatego moje performanse są takie wyraziste. Wyrazisty bywam także w działalności równościowej, gdzie staję przeciwko wykluczaniu osób transpłciowych i osób nienormatywnych. Deklaruję się jako intersekcjonalna feministka, mająca wyjebane na passing, estetykę i na środowiska, które nie chcą poszanować praw osób transpłciowych.

Jak dragkingowanie wygląda na dragowej scenie?

Bycie drag kingiem jest czymś zasadniczo innym niż bycie drag queen. Wystarczy rozpocząć od samego pomysłu przegiętego odgrywania płci męskiej na scenie. Gdy grasz płeć kobiecą, to wcielasz się w płeć idealizowaną i seksualizowaną, której reprezentantki są jednocześnie dyskryminowane i poniżane, uznawane za gorszy rodzaj człowieka. Gdy grasz płeć męską, grasz płeć defaultową, której przedstawiciele, owszem, podlegają ograniczeniom, ale są uprzywilejowani. Zupełnie czym innym jest to, że drag queen wyjdzie na scenę z brokatową brodą, niż to, że ja miałbym grać na scenie męską rolę z wyeksponowanym biustem. Moje cekiny też będą czymś innym niż dragqueenowe, bo przecież chłopcom ich się zabrania. To, czego w socjalizacji zabrania się AFAB- -om, nigdy nie będzie tak samo spektakularne czy wesołe. Uważam, że jako osoba socjalizowana do roli kobiety wołam z innego miejsca niż osoby socjalizowane do roli męskiej. Uczono mnie, że moja praca jest mniej ważna, mój głos powinien być cichszy, nie wypada mi być silnym, a kiedy coś mówię, to powinienem to zmiękczać i udawać niepewność. Kiedy wchodzę na scenę jako drag king, zabieram ze sobą cały ten bagaż. Myślę też, że możemy mówić o paradoksie drag kinga na płaszczyźnie estetycznej.

Co to takiego?

W skrócie formuła dragu polega na tym, że wykonuje się występ w odjechanym stroju do znanej albo chwytliwej muzyki. Scena znajduje się głównie w klubach tanecznych, raczej gejowskich, choć nazywanych „tęczowymi”. W 80% performują tam drag queens. Czuję się tam dobrze, tylko jeśli dostosowuję się do ich estetyki i stylu, nie stać mnie psychicznie na ich przełamywanie. Staram się działać zgodnie z podpatrzonymi na Instagramie ogólnoświatowymi dragkingowymi trendami i wyciągam wnioski z każdego występu. Mam kostium z błyskiem, zaskakujące rekwizyty, makijaż, który ewidentnie wzorowany jest na drag queens. Jestem osobą AFAB odgrywającą męskość w stylu służącym do odgrywania kobiecości, stworzonym głównie przez osoby AMAB. Z dragkingowym make-upem mam dziwną relację. Na początku uważałem, że nie po to udaję faceta na scenie, by z pietyzmem nakładać puder, robić idealnie równe kreski czy przyszywać cekiny. Obecnie narzekam na swój brak wytrwałości w rękach, ale przełamuję się i jest zabawnie.

Dlaczego nie wyjdziesz bez makijażu?

Są takie osoby jak drag king Gigi Amoroso z SharmTrio, które porywają widownię samą mimiką! Wiem, że ja jako „natural man” nie dam rady na tyle przyciągnąć uwagi osób, zwłaszcza gdy występuję w klubie, i odpowiedzieć na ich oczekiwania. Potrzebuję też mieć wewnętrzne poczucie, że pasuję do niepisanych zasad miejsca, w którym jestem. Tak działa moje bycie w spektrum. Dlatego na nowo odkrywam makijaż i przechodzę metamorfozę, co zresztą bardzo polubiłem w całej tej dziwności. Dlatego równolegle szukam coraz to nowszych formuł i przestrzeni na drag, jak np. dofinansowana z Fem-Fundu „Brokatowa Wstęga Mobiusa”, którą, dzięki wsparciu Grupy Stonewall i pozqueeru, wystawi_śmy w Poznaniu (w składzie: Transformers, Jack Strong, ja, drag kingowie z SharmTrio, czyli Maryjan Bear, Gigi Amoroso, Jean Jacques, nasza koleżanka drag queen Amethyst Heart oraz reżyserka Krystina Candida i konferansjerka Karo Mitsuke). Niebawem będzie nas więcej na scenach! Razem z Fem-Fundem działamy bardziej spektaklowo i parodystycznie.

Blue i pozostałe osoby z Drag King Heroes wychodzą na scenę z występami, a jak Teo działa na rzecz społeczności LGBTQ+?

Wypaliłem się aktywistyczne, ponieważ mimo obciążeń psychicznych najpierw rzuciłem się w politykę. W 2019 r. kandydowałem w wyborach, angażowałem się też w kampanię osób kandydujących z partii Razem. Potem wychodziłem na ulicę, organizowałem i współorganizowałem protesty. Kosztowało mnie to dużo serca i energii. Najbardziej wyczerpujące były rok 2021 i dbanie o inkluzywność w każdym środowisku, w którym byłem. Wiele „strzałów” w inkluzywność przychodziło z wewnątrz, od osób w ruchu opozycyjnym i feministycznym, w lewicowych partiach, nawet w mediach, które na co dzień robią wiele dla równości – i takie uderzenia bolą jak cholera. Tak jak wspomniałem, żeby załatwiać rzeczy dyplomatycznie, obie strony muszą być na to gotowe. A co, kiedy strona strukturalnie silniejsza ignoruje stronę słabszą? Nie jest łatwo stawać przeciwko transfobii, terfizmowi, niedoreprezentowaniu kobiet i ogólnie osób AFAB, mówić o potrzebie oddawania nam przestrzeni na uczciwych zasadach i działania bez wyrządzania nam krzywdy. Jestem zadowolony ze wszystkiego, co zrobiłem, ale też nie mam na to już siły. Jestem dragiem. Występuję i opowiadam o dragu. Jako Blue korzystam z ofiarowanych mi platform. Aktywistycznie sprofilowałem się na pracę zawodową w równościowych NGO-sach. Obecnie współpracuję z Fundacją HerStory i z Kulturą Równości – w obu miejscach współtworzę i komunikuję działania tworzące równiejszy świat.

Zabierasz swoje dziecko na występy Drag King Heroes?

Reinan, moje już dorosłe dziecko, akceptuje to, co robię, i mnie dopinguje. Nie tylko działa równościowo, ale też identyfikuje się jako osoba niebinarna, tak więc żyjemy blisko siebie, w jednej bańce. Moje dziecko czuje wielką niezgodę na różne absurdy świata, którą bardzo często mnie zaraża. Poczucie bezsiły czy wściekłości często wynika z tego, że nie chcę zostawić mu świata w takim stanie, w jakim jest. Reinan jednak nie stoi pod sceną, kiedy występuję. Nie chodzi do klubów, bo jest nadwrażliwe na tłok, dźwięk i światło. Myślę też, że drag to jest taka rzecz, którą dziecko może woleć zostawić rodzicowi. Chociaż w lumpeksach czy na przecenach wynajduje mi ciuchy „idealne dla Blue”, najlepsze kredki i cienie też mam od jej/ go. Ostatnio jednak wraz z Reinan i moją mamą postanowiliśmy, że wystąpimy razem! Czekamy na zaproszenie od gospodyń i gospodarzy polskich scen dragowych. To będzie mocne!

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przebranie nie wystarczy

Z JAKUBEM WOJTASZCZYKIEM, autorem książki „Cudowne przegięcie. Reportaż o polskim dragu”, rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Katarzyna Wołyniak

 

Pamiętasz pierwszy występ drag queen, który widziałeś?

Mam bardzo mgliste wspomnienia, chociaż to nie było aż tak dawno temu. Okolice 2008 r., klub gejowski w piwnicy, mało kto wiedział, gdzie się znajduje, wszystko owiane jakąś tajemnicą. Tam pojawiła się drag queen, ale nawet nie wiem, czy to był występ, po prostu wyszedł koleś przebrany za babę, dosłownie. Teraz uznałbym, że każdy ma prawo przebierać się tak, jak ma ochotę. Wtedy dopiero odkrywałem siebie jako geja, więc skrzywiłem się, uważałem, że drag niszczy normatywny wizerunek homoseksualistów. (śmiech) Taka była moja pierwsza styczność z drag queen.

Strasznie późno.

Tak, ale łatwo to wyjaśnić. Wychowywałem się w niewielkich Błaszkach, skąd przeprowadziłem się do Poznania, gdy miałem 21 lat. Początkowo żyłem w szafie, na pierwszy Marsz Równości wybrałem się dopiero po powstaniu Grupy Stonewall.

W takim razie jak to się stało, że zostałeś autorem pierwszej książki o kulturze drag w Polsce?

Najpierw był portal Kultura u Podstaw, dla którego piszę od wielu lat. W pewnym momencie pozwolono mi wprowadzić tematy równościowe, np. rozmowy o aktywizmie. Dragowe teksty zaczęły się od mojego wywiadu z Twoją Starą w styczniu 2019 r. Klucz był prywatny, bo przez wspólną przyjaciółkę poznałem Piotra Buśko, czyli właśnie Twoją Starą. Tak dowiedziałem się, że on zaczyna robić drag, który jakoś mi do niego pasował – Piotr zawsze był otwarty na popkulturowe tematy, uwielbiał musicale, dużo mówił o programie RuPaula, który mnie nie zachwycał. Uznałem, że z jednej strony warto Piotra podpromować, a z drugiej pokazać trochę inną scenę dragu. Wtedy ciągle miałem w głowie ten nieszczęsny występ lata wcześniej. Wraz z początkiem rozmów z osobami w dragu rozpoczął się też proces mojej edukacji. Uznałem Twoją Starą za nową jakość! To już nie był facet przebierający się za kobietę, tylko profesjonalny artysta znoszący binarny podział na męskość i kobiecość.

Nic dziwnego, że Twoja Stara znalazła się na okładce książki. Co było dalej?

Szybko okazało się, że osób robiących ciekawy drag jest cała masa. Zacząłem wchodzić w ten świat. Początkowo to było dla mnie coś nowego, nieznajomego. Poznawałem pojęcia, jakbym uczył się nowego języka. (śmiech) Długo drag utożsamiałem z cross-dressingiem! Edukacja przed każdym nowym wywiadem była fascynującą drogą. Otwierałem kolejne drzwi szeroko pojętej nienormatywnej wiedzy. Szukałem sam, bo wtedy, nawet w społeczności LGBT+, drag cały czas stał na uboczu.

Zanim przejdziemy dalej, muszę zapytać o te słowa, że program RuPaula cię nie zachwycał. Musisz się z tego wytłumaczyć! (śmiech)

Początkowo faktycznie nie kliknęło, ale to z tego prostego powodu, że z zasady nie lubię wszelkich reality show, szkoda mi czasu. Jednak kiedy zacząłem robić wywiady z osobami w dragu, zwłaszcza tymi z młodszego pokolenia, bardzo często pojawiało się określenie, że „one/oni wszyscy i wszystkie są z RuPaula”. Jednocześnie pojawił się zarzut promowania w programie binarnego podziału, czyli musisz być mężczyzną, żeby być drag queen. Dla kobiet w ogóle nie było tam miejsca. Mówiono też, że RuPaul wypacza pogląd na polski drag, bo amerykański kontekst nijak ma się do rodzimej sceny. Musiałem to sprawdzić. Zacząłem od dziewiątego sezonu i absolutnie zauroczyłem się występami Sashy Velour, zresztą kluczowej drag persony dla wielu rodzimych osób performerskich. Z moim partnerem szybko zaliczyliśmy kolejne odsłony „RuPaul’s Drag Race”. Mieliśmy swoich faworytów i faworytki, zarówno w dragu klasycznym, pageantowym, jak i w bardziej niebinarnych odsłonach. I to jest fajne, dla każdego jego drag, który można sobie wybrać. W programie znajdziemy też silny walor edukacyjny. Przez prywatne historie mamy okazję zobaczyć, kto kryje się za tymi kolorowymi, wymalowanymi, przebranymi i głośnymi postaciami. Tam są ludzie tacy jak my, z całym bagażem pozytywnych i negatywnych doświadczeń. W podobny sposób chciałem skonstruować swoją książkę.

Na początku robisz zastrzeżenie: „Nie jest to opowieść skończona, tylko zaledwie fragment pejzażu polskiego dragu”. Jaki miałeś klucz doboru bohaterek i bohaterów?

Wybór był w dużej mierze subiektywny, na miejscu tych osób mogły się pojawić zupełnie inne. Pierwszy pomysł zakładał prześledzenie kolejnych dekad, ale szybko od tego uciekłem. Nie jestem historykiem i nie mam potrzebnej wiedzy. Zależało mi na tym, żeby reprezentacja była możliwie szeroka, i tak konstruowałem książkę. Są nie tylko geje, ale i lesbijki, pojawiają się osoby trans, niebinarne, kobiety i mężczyźni… Na przykład Babcia i Vrona, które prezentują „przetrącony” drag, daleki od glamouru, tak naprawdę nie wiadomo, co oglądasz. Zastanawiasz się: czy to jest potwór, kobieta, mężczyzna? Zacieranie granic płciowych było dla mnie kluczowe. Bardzo cenię polityczny drag i to, co robi Lola Eyeonyou Potocki, o której hejterski materiał wyemitowała Telewizja Polska. Książka nie mogła się obyć bez Lulli La Polaca, najstarszej polskiej drag queen. Tekst o niej był sporym wyzwaniem. Ludzie często nie do końca wiedzą, kim ona jest, myślą, że matką założycielką polskiego dragu. Z drugiej strony jej historia była już wielokrotnie opowiadana. Powstały wywiady i reportaże, za chwilę ukaże się o niej film dokumentalny. Szukałem klucza, jak opisać Lullę inaczej niż dotychczas. Ważne było spotkanie z ikoną, czyli Kim Lee, która miała klasyczne podejście do dragu, a jednocześnie była niezwykle otwarta na różnorodność. Byłem prawdopodobnie ostatnią osobą, która robiła z nią wywiad. Zgromadziłem ponad 20 historii, m.in. Gąsia, drag king Freddiego, Black Divy, Graży Grzech, Charlotte, boysbandu Da Boyz, Shady Lady.

Definiujesz drag bardzo szeroko: w książce znalazł się też rozdział o siostrze Mary Read, która nie występuje na scenie.

To było dla mnie odkrycie, że na świecie działają zakony dragowe Sióstr Nieustającej Przyjemności! Zgromadzenia te funkcjonują jako część społeczności LGBT+ i robią dla niej wiele dobrego, m.in. pomagając w prewencji HIV/AIDS. Mary Read jest znana uczestnikom i uczestniczkom Marszów i Parad Równości, często pomaga w ich organizacji i/ lub edukuje w ich trakcie o chorobach przenoszonych drogą płciową. Osoby LGBT+ często udają się do niej po radę. Z tego względu historię Mary wplotłem w opowieść o tragicznym Marszu Równości w Białymstoku z 2019 r. Co do definicji, to przecież to, co robiła Lulla La Polaca w PRL-u, „wygłupiania się” w prywatnych mieszkaniach, też nie można nazwać klasycznym dragiem. Lola Eyeonyou Potocki mówi, że wciąż wiele osób odbiera jej prawo do nazywania się drag queen, bo jest kobietą. A przecież to pojęcie dragu jest płynne, zmienia się. Myślenie, że to musi być koleś przebierający się za słynną aktorkę czy piosenkarkę, jest zdecydowane ograniczające i passé. Dla mnie drag to wolność!

Symboliczny jest pierwszy rozdział książki poświęcony Kim Lee. Wraz z jej śmiercią (18 grudnia 2020 r. na koronawirusa – przyp. red.) odeszła część historii polskiego dragu.

Kim Lee powinna mieć swoją osobną biografię. Może zabrzmi to głupio, ale dla mnie jest trochę polskim RuPaulem. Nie tylko był obecny na scenie przez prawie 20 lat i wciąż występował, ale też dzięki prowadzonemu przez siebie festiwalowi drag queens stał się bardzo ważną postacią dla mnóstwa osób. Chyba nie zdarzyła mi się rozmowa, podczas której ktoś nie wspomniałby Kim Lee. Już samo to plasuje go niesłychanie wysoko, a dodatkowo przyjechał z zupełnie innego kraju, z innej kultury. Bardzo ciekawa postać. Pomijając nawet fakt, że prowadził sekretne drugie życie z żoną i synem. Jego biografia to gotowy materiał na film.

Zastrzegasz, że twoja książka nie jest historyczna, ale rozdział o latach 90. jest.

Oczywiście, ma przede wszystkim uświadomić, że historia polskiego dragu jest już długa i na pewno nie zaczęła się od Twojej Starej. (śmiech) Początkowo myślałem, że pojawią się tam inne postaci. Niestety, zdarzyła się pandemia, ktoś odmówił spotkania, ktoś inny przestał odpisywać, a prace nad książką musiały iść dalej. Szybko zorientowałem się, że warto przedstawić Lady Brigitte, która zaczynała w latach 90. i występuje do dziś. Przez zupełny przypadek trafiłem na Lolę Lou. Remigiusz Grzela opisał jej występ w jednej ze swoich powieści. Okazało się, że to Francuz Luc, który przyjechał do Polski w połowie lat 90. i jako jeden z pierwszych zaczął robić drag, osiągając spory sukces, także medialny. Lola Lou trafiła na okładkę pisma „Gentleman”, a materiały o niej ukazały się w „Elle”, „Cosmopolitan” i „Polityce”. Występowała w teatrach telewizji, a jedna ze stacji nakręciła pilot talk-show, który Lola miała prowadzić. Mimo że przecierała szlaki, dzisiejsze młode dragsy bardzo często nie mają pojęcia o jej istnieniu.

Straszne, Lola Lou była prawdopodobnie pierwszą drag queen, na której występie byłem. Wspaniale! Gdzie ją widziałeś?

W różnych miejscach. Wielokrotnie w Koźla Pub, ale pamiętam też jej występy np. w Między Nami. Z kolei w dyskotece Paradise królowała Daruma.

Tak, ich było więcej, to są historie do osobnego opisania. Chciałbym, żeby moja książka była zaczynem, żeby inne osoby podjęły temat zarówno z historycznego, jak i współczesnego punktu widzenia. Tym bardziej że dużo się dzieje. Minęły 2 lata, odkąd zacząłem pisać, a w wielu miejscach trzeba było dodawać uaktualniające przypisy, np. Dom Ka Katharsis już nie istnieje, a Club Galeria zaprasza na niebinarny drag. Poza tym wciąż jest rotacja, pojawiają się nowe osoby, inne przestają występować.

Na jakim etapie rozwoju sceny dragowej jesteśmy? Czy stanie się ona bardziej profesjonalna, czy też raczej będzie „ekscentrycznym hobby”, jak mówi Bartek Bobrowski, czyli Graża Grzech?

Ten rozwój przebiega dwutorowo. Z jednej strony mamy alternatywę. Bardzo młode osoby, dwudziestoparoletnie, które w dużej mierze proponują queerowy i/lub mroczny drag, wychodzą z nim w przestrzeń publiczną. To już nie jest tylko element występu w klubie, ale po prostu bycie. Widzę, że jest coraz więcej osób performujących w taki sposób: to już nie tylko Babcia i Vrona, ale też np. Misia Joachim, zresztą również bohaterka mojej książki, Cosmia czy Sorry Elvis. Z drugiej postępuje profesjonalizacja, media mainstreamowe wspierają binarny drag, chcą po prostu piękności, jak np. drag queen Himera, która stawia na wygląd, makijaż i kostiumy. Pojawiła się jako prowadząca talent show na jednym z kanałów TV. Wydaje mi się, że najpopularniejszą polską osobą w dragu jest obecnie Twoja Stara, choć Shady Lady depcze jej po piętach. Oczywiście mówimy pewnie o LGBT-owej niszy, ale i w niej ta rozpoznawalność jest duża.

A na jakim etapie jako autor ty jesteś? Wcześniej opublikowałeś cztery powieści, zaskoczyło mnie, jak bardzo w „Cudownym przegięciu” odszedłeś od literatury w stronę reportażu. Bardzo dbasz o fakty i ich dokumentację, przy każdej postaci jest solidna kwerenda, dużo cytujesz, nie tylko swoje wywiady.

Chciałem jak najdokładniej oddać różnorodność polskiej sceny dragowej i jednocześnie pokazać motywacje poszczególnych osób do występów. Takie głębsze spojrzenie, z uwzględnieniem perspektywy lat 90. i początku pierwszej dekady XXI w., pozwoliło mi prześledzić, jak zmieniało się podejście do dragu. Ta książka to również zapis drogi, którą przeszedłem. Nie zarzekam się, że nigdy już nie napiszę powieści, ale po kilku latach intensywnej pracy dziennikarskiej zauważyłem, że w taki sposób mogę dotrzeć do szerszej grupy osób. W dużej mierze piszę dla i o społeczności LGBT+. Literatura faktu to świetny sposób na edukację. A ta jest zresztą niezmiernie potrzebna, bo dotarły do mnie głosy od osób, które gdy usłyszały, że piszę o polskim dragu, sądziły, że powstaje książka o narkotykach. (śmiech)

Na promocji wystąpisz w dragu?

Absolutnie nie. Wolę stać z boku, nie jestem jedną z nich. Nawet kiedy Gelejza zrobiła mnie na dragsę, nie rozpaliła we mnie performerskiej iskry. Według mnie drag musi tkwić głębiej, nie wystarczy samo przebranie.

Jakub Wojtaszczyk (ur. 1986) – dziennikarz i autor powieści: „Portret trumienny” (2014), „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” (2016), „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?” (2017) i „Słońca narodu” (2018). „Cudowne przegięcie” jest jego reporterskim debiutem. Od roku Jakub jest członkiem zespołu redakcyjnego „Repliki”.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Żółty beret z antenką

Z A. MARKIEM DRĄŻEWSKIM, reżyserem pierwszego polskiego filmu o osobach transpłciowych, krótkometrażowego dokumentu „Transsex” z 1987 r., rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Kadry z filmu “Transsex”. Foto: Michał Bukojemski/ Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych

 

Rok 1987. Schyłek PRL-u. Jak to się stało, że mógł wtedy powstać krótkometrażowy dokument „Transsex” – pierwszy polski film o osobach transpłciowych, czy też, bo tak wtedy mówiono, transseksualnych?

Wcześniej zrobiłem film popularnonaukowy „Katastrofa”. O teorii katastrof René Thoma. To był francuski matematyk, który wraz z Henrim Poincarém i kilkoma innymi naukowcami doszedł do wniosku, że nawet niewielka, drobniutka zmiana w układzie może spowodować drastyczną zmianę całego systemu. Robiąc „Katastrofę”, zrozumiałem, że życie jest właśnie takim przykładem katastrofy w naturze. Zanim urodzi się człowiek, działa tak wiele czynników, nad którymi zupełnie nie panujemy. Postanowiłem znowu zrobić film o naturze, której się nie da zmienić. Jest, jaka jest. Zapytałem w Wytwórni Filmów Dokumentalnych, czy wyprodukują dokument o transseksualizmie. Oni na to: „A co to jest? A kogo to obchodzi?”. Odpowiedziałem: „Tych ludzi to obchodzi! To jest ileś tysięcy ludzi, którym to jest potrzebne”. „No dobra, ale po taniości trzeba pójść. Mało pieniędzy będzie”. „Niech będą jakiekolwiek, zobaczymy”. Tak więc, korzystając z niewiedzy decydentów, zrobiłem film za pół darmo.

Transseksualizm nie był tematem, o którym mówiłoby się wtedy w środkach masowego przekazu, w szkole, na uczelniach.

Przeczytałem przed filmem tysiące stron literatury naukowej, dokumentacji medycznej. Głównie po angielsku, oczywiście. Przeprowadziłem setki rozmów z lekarzami, psychologami. I wyszedł mi z tego tragiczny obraz. O ile w badaniach klinicznych i laboratoryjnych coś się budowało, o tyle w sferze społecznej trwały totalna niewiedza i ignorancja. W rozmowie z prof. Tarkowskim, słynnym genetykiem z Uniwersytetu Warszawskiego, pytam: „Panie profesorze, proszę mi powiedzieć, najprościej, jak się da, co powoduje, że te geny wiedzą, jak się właściwie rozdzielić między jedną a drugą przyszłą komórkę”. Tarkowski się zaśmiał: „Panie, gdybym ja to wiedział! Nobel! Nobel od ręki! Nic jeszcze nie wiemy. I tak naprawdę nie ma stuprocentowych mężczyzn i stuprocentowych kobiet. Każdy z nas ma to yin i yang wymieszane. Między dwiema płciami istnieje całe spektrum. Tymczasem świat działa w ten sposób, że zanim określimy siebie jako komunistę albo faszystę, to musimy się zdefiniować – jesteśmy mężczyzną czy kobietą”.

Jak znalazłeś bohaterów, bohaterki swojego filmu?

Pomógł mi doktor Stanisław Dulko, pierwszy lekarz w Polsce, który nie traktował osób trans jak dziwadeł. Dał mi namiary do trzech, czterech osób, a potem to już poszło na zasadzie szeptanki. Jeden drugiemu przekazywał, że powstaje taki film. Nie musiałem się za bardzo napocić. Rozmawiałem z wieloma ludźmi. Na przykład spotykam człowieka młodszego ode mnie o dwadzieścia parę lat, 1,90 m wzrostu, ręka jak dwa bochny chleba. Górnik przodowy z kopalni. Podaje mi rękę i grubym barytonem przedstawia się: „Joanna”. Mimo tej ogromnej postury wielka delikatność, wrażliwość. Opowiada, jaką miała gehennę. Ojciec ciął jej sukienki, bił. Nieprawdopodobne, nieludzkie.

Bohaterowie_ki bez problemu pokazują twarze do kamery, szczerze opowiadają o swoim życiu. Na ekranie widzimy prawdziwe osoby transpłciowe czy może jednak grali je podstawieni aktorzy?

Wszyscy byli prawdziwi. Ba! Kilka osób miało do mnie żal, że się nie zmieściły w filmie. Była w tym środowisku solidarność ludzi, których społeczeństwo odrzuca. Chcieli więc w moim filmie wystąpić, żeby pomóc innym. Z drugiej strony miałem świadomość, że wystawiając ich twarze do tłumu, narażam ich na poważne niebezpieczeństwo. I uświadamiałem im to za każdym razem. Sam się zresztą mitygowałem. Chciałem np. wziąć tę Joannę wysoką jak wieża, ale powiedziałem sobie: „Nie, nie, Drążewski! Chwyt jest fajny, ale to pójdzie w niedobrą stronę, bo wywoła śmichy chichy na sali”. Musiałem różne rzeczy brać pod uwagę.

Trans kobieta, która na początku filmu wykonuje striptiz, też nie miała obiekcji?

Skądże! Wręcz mnie namawiała, że może by tak coś bardziej seksualnie podkręcić. Aż musiałem ją upominać, że kręcę poważne kino, a nie pornola. Ona żyła z tego, że robiła striptiz w nocnych klubach. Sceny kręcone na ulicy też są jak najbardziej prawdziwe. Zarejestrowałem autentyczne reakcje na moich bohaterów.

Jest też sonda uliczna. Padają zdania jeżące włos na głowie, choć czasami zabawne. Zabawna jest np. wypowiedź jednej z kobiet, która mówi, że jest przeciwna „zmianie płci”, bo „każdy powinien być sobą”. Pada również w filmie pytanie: „Czy jesteśmy dzisiaj łaskawsi dla odmieńców?”.

To jest odwieczny problem tego kraju – problem tolerancji, której po prostu nie ma. W 1974 czy 1975 r. chciałem przygotować dokument o tolerancji właśnie, w związku z czym zrobiłem eksperyment społeczny. Nosiłem włosy do pasa, brodę jak Mojżesz. I założyłem żółty beret z antenką. Kochany, najtrudniejsze doświadczenie w moim życiu. Miałem zamiar tak chodzić po Łodzi, gdzie studiowałem, przez 2 tygodnie, ale po czwartym wypchnięciu z tramwaju doszedłem do wniosku, że to jest niebezpieczne dla zdrowia i życia. Zrezygnowałem po tygodniu. Żółty beret z antenką i to wystarczyło, żeby mnie nazwać: „żydem”, „pedałem”, „zboczeńcem”… Padały wszystkie inwektywy, jakie możesz wymyślić. Dzisiaj żółty beret z antenką chyba już tak nie denerwuje, ale może dotyczy to tylko wielkich miast.

„Transsex” dostał w 1988 r. Brązowego Lajkonika na Ogólnopolskim Festiwalów Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Ale czy był gdzieś rozpowszechniany?

Telewizja Polska powiedziała, że takiego filmu nie puści. Mówiłem, że powinni, bo to edukacja, ale gdzie tam. My jako autorzy nie mieliśmy wtedy nic do gadania, gdzie, jak i czy w ogóle nasz film będzie rozpowszechniany. Do dzisiaj tak zresztą jest. Natomiast któregoś dnia dzwoni do mnie kumpel i mówi: „Chodź ze mną na czeski film, to coś zobaczysz”. „Jaki znowu czeski film?”. „A taka zła komedia czeska”. „Będę chodził na złą komedię czeską? Mam inne rzeczy do roboty”. „Chodź, nie pożałujesz”. Zaciągnął mnie na tę złą komedię czeską. Kino pełne. Wtedy przed głównym seansem dawali Polską Kronikę Filmową i czasami jakiś dodatek krótkometrażowy. Poszła Kronika. I nagle – tadam! tadam! – idzie „Transsex”. Skończył się „Transsex” – łubudu! łubudu! – w kinie zostało sześć osób.

Skąd ludzie wiedzieli, że będzie „Transsex”? Tytułów dodatków nie podawano na plakatach.

Fama poszła. Więcej, dowiedziałem się, że w kościele był odczytywany list biskupów, żeby broń Boże nie oglądać tego filmu, bo to same świństwa. No któż mógł zrobić lepszą reklamę!

Co ludzi przyciągnęło? Temat czy raczej „sex” w tytule i nagość, której jest bardzo dużo w filmie?

Pewnie nagość. Ale taki też był mój cel. Wykorzystać ciekawość, żeby wyedukować. Po to jestem reżyserem, żeby wiedzieć, jak zadziałać na publiczność.

Jak odbierała film widownia? Nie było gwizdów, śmiechów, wyzwisk, okrzyków oburzenia?

Nie, publiczność oglądała go na przydechu. Choć jak pokazywałem operację na członku, to sala zrobiła: „Sssss!”. Oj, boli!

Miałeś potem kontakt z bohaterami filmu? Jak potoczyły się ich losy?

Tak, odzywali się. Zaprzyjaźnili się bardzo z moją żoną. Bo jest empatyczną osobą, wzbudzającą zaufanie. Łagodną i cierpliwą. Tak więc czasami, dzwoniąc do mnie, dzwonili do niej, bo to z nią tak naprawdę chcieli rozmawiać, żeby opowiedzieć o swoich problemach. Ich losy ułożyły się dobrze. Oczywiście, nie przypisuję sobie tutaj żadnych zasług, to wszystko dzięki działalności dr. Dulki. Bardzo im pomógł. Do mnie natomiast jeszcze kilka lat po filmie ludzie się odzywali z pytaniem, do którego doktora pójść, do jakiej kliniki pojechać.

Potem nie zajmowałeś się już tego typu tematyką. Zwróciłeś się ku sprawom historycznym.

Uważałem, że warto o sprawie transseksualizmu opowiedzieć. Ale nie jestem od zbawiania świata, jestem od wskazywania problemów. Szlag mnie jednak trafi a, gdy widzę np., jak dzisiaj wygląda prawodawstwo w tej kwestii. Za minionego, zresztą słusznie, reżimu wystarczyło pójść do sądu, mieć trzy opinie psychiatry, seksuologa i chirurga i można było uzyskać zmianę oznaczenia płci i zmianę nazwiska. W tej chwili, żeby to zrobić, trzeba pozwać rodziców. Jakiś absurd katolicki, którego nie mogę zaakceptować! Mnie zawsze najbardziej interesowała problematyka władzy. Jak jest zbudowana, jak to się dzieje, że ktoś rządzi, i co z tego wynika.

Ta dzisiejsza władza nie tylko twojego filmu nie chce pokazywać w reżimowej telewizji. Przez 6 lat wstrzymywała telewizyjną premierę innego filmu o transpłciowej bohaterce – współprodukowanego przez TVP „Mów mi Marianna”. Wreszcie wyemitowała go po cichu w niszowej stacji TVP Dokument.

No i wychodzi na to, że znowu jestem reżyserem antysystemowym.

Film „Transsex” można obejrzeć na platformie ninateka.pl.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Morderca z pikiety

W latach 1988–1993 zamordował siedmiu łódzkich gejów. Nigdy nie udało się go złapać. Do sprawy wraca ARKADIUSZ LORENC w swoim reporterskim śledztwie

 

„Dziennik Łódzki”, 16 lipca 1993 r.

 

Pierwszy był Stefan. Morderca wbił mu nóż bardzo celnie, prosto w serce, we wrześniu 1988 r. Potem, do 1993 r., w Łodzi zginęło jeszcze sześciu innych mężczyzn. Tylko dlatego, że byli gejami. Policji do dziś nie udało się ustalić sprawcy tej największej w polskiej kryminalistyce niewyjaśnionej serii zabójstw. Powody, dla których śledztwo pozostaje bez szczęśliwego finału, mogą być mocniej osadzone w kontekście historycznym, niż dotychczas się wydawało.

„Wszyscy go widywaliśmy”

Przypuszcza się, że miał na imię Roman. Tak w każdym razie pisały o nim media, którym informacje przekazali z kolei policjanci. – To był bardzo młody chłopak – zaczyna Jacek Solista, badacz i kronikarz lokalnej łódzkiej społeczności homoseksualnej. Siedzimy w lokalu, w którym kiedyś mieściła się restauracja Orfeusz, popularne miejsce spotkań łódzkich gejów. – Roman? Skąd pan to wie? – Bo go widywałem. – Mordercę? – dopytuję, bo nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. – Mordercę. Wszyscy go widywaliśmy. Wszyscy też panu powiedzą, że ich zdaniem Roman zawyżał swój wiek. Sądzę, że mógł mieć kilkanaście lat, na pewno poniżej 20. Miał nawet przyjemną urodę, tylko był bardzo zaniedbany. Przez to rówieśnicy, o ile wiem, zbytnio za nim nie przepadali. Wytykali mu prowincjonalność i niemodny strój. A że był małomówny, zamknięty w sobie, nie był w stanie odeprzeć tych ataków. I jeszcze jedno zapamiętałem: to był chłopak, który ciągle się ślinił. I tę spienioną ślinę wycierał z kącików ust niezbyt świeżą bawełnianą chusteczką. Jestem w szoku. Dotychczas byłem przekonany, że Roman był niemal niewidoczny, zjawiał się, mordował, a potem znikał. – Skoro go widywaliście, to dlaczego nie udało się go złapać? – Sam sobie zadaję to pytanie. Były takie sytuacje, że panowie siedzieli tutaj, w Orfeuszu. I on wtedy stawał przed witryną, po drugiej stronie szkła. I patrzył. Może miał ochotę wejść, ale się wstydził. – To dlaczego nikt za nim nie wyszedł? – Nie wiem. Wiem tylko, że on bardzo szybko znikał. Wchodził w jakąś bramę i rozpływał się w powietrzu. Sprawa siedmiu niewyjaśnionych do dziś morderstw łódzkich gejów od lat z pewną regularnością pojawiała się w mediach – jeśli nie w ogólnopolskich (mówił o niej m.in. Michał Fajbusiewicz w programie „Magazyn Kryminalny 997”), to przynajmniej w lokalnych i branżowych. W numerze „Filo” z kwietnia 1992 r. opublikowano tekst pod tytułem „Kiedy jeszcze zabije?”. „Ma 22 lata, jasne kręcone włosy i może właśnie się z nim kochasz…” – pisał autor Sławomir Ślubowski. Swój tekst kończył słowami: „Na bywalców pikiet padł blady strach. Opustoszały parki, ostrożniej zawiera się znajomości. Niewyjaśnione zbrodnie bulwersują. Bezsilność policji oburza. Wszyscy mają tylko jedną nadzieję: że zbrodniarz już się nie pojawi. Pewności jednak nie ma nikt”. Autor nie wiedział, że – sądząc po datach – Roman zamorduje mniej więcej w tym czasie, kiedy będzie oddawał swój tekst do druku. W każdej ze spraw toczyło się odrębne śledztwo, a niewyjaśnioną serią zabójstw po wielu latach zajęło się także tak zwane „policyjne Archiwum X”, czyli jednostka zajmująca się sprawami nierozwiązanymi, działająca przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Zeznania złożyły setki świadków. Milicjanci, a potem po zmianie ustroju policjanci, prowadzili eksperymenty i przygotowywali ekspertyzy. Podszywali się nawet pod gejów, chodzili na pikiety. Zbierali informacje, odciski palców, zabezpieczali ślady krwi, dowody rzeczowe. Śledztwo było wyjątkowo trudne: sprawy dotyczyły gejów, a o homoseksualności nie mówiło się głośno w tamtych latach. Na początku zresztą dla śledczych nie była to ważna informacja. Dopiero po jednym z kolejnych zabójstw zaczęli łączyć wątki i podejrzewać, że za wszystkimi tymi morderstwami może stać jedna osoba. Roman, „morderca z pikiety”. W 2023 r. przedawni się ostatnia ze spraw. Śledztwo w sprawie zabójstwa Kazimierza K., ostatniej ofiary, pozwoliło policjantom zdobyć najwięcej informacji na temat sprawcy. Wciąż jednak nie dostatecznie dużo, by potrafili rozwiązać tę zagadkę.

Metoda „na geja”

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą sprawą, jeszcze jako dzieciak, a nie reporter, też zadałem sobie pytanie: kto i dlaczego mordował łódzkich gejów? Chciałem poznać jego tożsamość i zrozumieć motyw lub motywy, bo mogło ich być przecież kilka. Ta myśl wracała po latach, nie dawała mi spokoju. Zdałem sobie jednak w końcu sprawę, że nawet prowadząc własne śledztwo, przeglądając akta i rozmawiając ze świadkami, o ile będą chcieli ze mną rozmawiać i o ile w ogóle jeszcze żyją, nie będę w stanie wnieść do tej sprawy nic ponad to, co udało się ustalić śledczym. Mogę co najwyżej dokonać syntezy materiału i wyciągnąć wnioski, z pewnością podobne do tych, do których doszli policjanci. Słowem: nie mam żadnych narzędzi, które byłyby przydatne, poza tymi, które zdobyłem, pisząc na przestrzeni kolejnych lat do prasy, głównie na tematy społeczne. Szczęśliwie równolegle w mojej głowie pojawiło się inne pytanie, na które – jak zacząłem sądzić – mogę przynajmniej spróbować znaleźć odpowiedź. To pytanie brzmi: dlaczego śledztwo zakończyło się niepowodzeniem? Wskutek opieszałości służb? A może powodem było marginalne traktowanie homoseksualistów przez policjantów? Dyskryminacja mniejszości seksualnych w Polsce nie jest niczym nowym, w późnym PRL-u i w czasach transformacji ta grupa społeczna nie cieszyła się, mówiąc najdelikatniej, uznaniem społecznym. Ale czy to mogło być powodem, dla którego śledczym nie zależało na wykryciu sprawcy? Wydawało mi się to niemożliwe. Każdą ze spraw „odtworzyłem” na podstawie materiałów, jakie otrzymałem z prokuratur. Uważnie przejrzałem dokumenty. Okazało się, że sprawca działał za każdym razem bardzo podobnie. Najpierw zapoznawał ofiarę na jednej z łódzkich pikiet (z reguły byli to mężczyźni w średnim wieku, niekiedy starsi), a potem doprowadzał do sytuacji, w której znajdował się z nowo poznanym partnerem sam na sam w jego mieszkaniu. Co działo się później – tego policjanci mogą się tylko domyślać. Przypuszcza się, że dochodziło do stosunku, a potem do kłótni. Następnie morderca zabijał swoją ofiarę i znikał. Czasami zabierał cenne rzeczy jak telewizor czy magnetowid. Taki sposób działania nie był dla milicjantów niczym nowym. Nawet w wewnętrznych raportach milicyjnych pisano o tzw. morderstwach metodą „na geja”. Sami zainteresowani też zdawali sobie sprawę z zagrożenia. – Na pikietach można było spotkać każdego, nie tylko cioty. Nawet jeżeli byłeś prawnikiem, lekarzem, wykonywałeś inny zawód uważany za prestiżowy, należałeś do elity kulturalnej, to po seks i tak musiałeś zniżyć się do poziomu szaletu czy parku. A tam spotkać mogłeś przede wszystkim kryminalistów, to prawda. A skoro było to środowisko pełne kryminalistów, to były przestępstwa, to zupełnie naturalne – powiedział mi Michał Witkowski, autor „Lubiewa”. – Na pierwszym miejscu występków była kradzież. To zdarzało się bardzo często i nie robiło na nikim wrażenia. Okraść kogoś przy spuszczonych spodniach, kiedy nie czuje, że grzebiesz mu w kieszeniach, to było bardzo proste. I zdarzało się na porządku dziennym. Ale były też morderstwa. Dużo, to znaczy: w takim Wrocławiu – Michałowi bliższy jest Wrocław niż Łódź, ale pikiety w każdym z dużych miast działały tak samo, pewnie ze trzy rocznie. No to dużo, nie oszukujmy się.

Hermetyczna społeczność?

Żeby dobrze zrozumieć sprawę łódzkiego „mordercy z pikiety”, postanowiłem zapytać jeszcze raz policjantów i homoseksualistów. Jak się okazało, to, co powiedzieli mi jedni i drudzy, stało ze sobą w sprzeczności. Były policjant, Andrzej Szczepański, który zajmował się tą sprawą z ramienia Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi w ramach Archiwum X, mówił: – Było nam bardzo trudno pozyskiwać jakiekolwiek informacje od środowiska homoseksualistów. Jacek Solista zirytował się: – To bzdura! Policjanci mówili ciągle: „środowisko hermetyczne”. Powtarzali to jak mantrę. A my naprawdę chcieliśmy z nimi rozmawiać. Komu, jak nie nam, mogło bardziej zależeć na schwytaniu i ukaraniu sprawcy? To w końcu my byliśmy zagrożeni. Który z nich ma rację? A może żaden? Odpowiedź, jaką znalazłem, sięga 1985 r. i akcji „Hiacynt”. Tyle tylko, że każda ze stron tłumaczy związek śledztwa w sprawie „mordercy z pikiety” z tamtymi wydarzeniami zupełnie inaczej. Policjanci: że akcja zraziła gejów do organów śledzenia, więc śledztwo z góry skazane było na porażkę. Geje: że kiedy nie było już akcji, grasujący morderca i śledztwo pozwalało dalej pozyskiwać informacje, także te intymne.

Serial dokumentalny „Morderca z pikiety” jest dostępny w aplikacji Empik Go w formie audio oraz jako książka o tym samym tytule (w formie e-booka oraz druku na życzenie: empik.com).

Arkadiusz Lorenc – absolwent Uniwersytetu Łódzkiego i Polskiej Szkoły Reportażu. Interesują go tematy społeczne i polityczne. Publikował m.in. w „Dużym Formacie” – magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”. W miesięczniku „National Geographic Traveler” pisał o podróżach. Sprawa mordercy łódzkich gejów poruszyła go jako człowieka i jako geja, dlatego postanowił się jej przyjrzeć.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pasolini. Sny przed końcem

Reż. Judyta Berłowska. Wyst.: B. Jaźnicki, A. Stela, J. Rozkosz, W. Jaworski, J. Teska, J. Suwiński. Teatr im. Wilama

Borys Jaźnicki jako Pasolini, w tle Wojciech Jaworski. Foto: Piotr Nykowski

Zazwyczaj piszę o spektaklach, w których wątek LGBT, nawet jeśli drugoplanowy, został odpowiednio wpleciony w całość i uwiarygodniony. Może się przez to wydawać, że   polski teatr odrobił queerową lekcję i tam,   gdzie to jest potrzebne, nie ma mowy o przemilczaniu. Niestety, rzeczywistość jest z reguły   bardziej pesymistyczna, czego świadectwem   najnowszy spektakl z Torunia. Dramaturg   Amadeusz Nosal i reżyserka Judyta Berłowska   wzięli na warsztat jedną z gejowskich ikon,   włoskiego reżysera Pier Paolo Pasoliniego (1922–1975), którego życie było fascynujące,   twórczość pionierska, a śmierć wstrząsająca   i wciąż owiana tajemnicą (zamordowano go   w listopadzie 1975 r., a oskarżony o zbrodnię chłopak bronił się, że Pasolini chciał go nakłonić   do seksu). Grający główną rolę Borys Jaźnicki jest faktycznie nieco podobny do reżysera, jednak trudno uwierzyć, że mamy do czynienia   z wybitnym twórcą, który potrafił przenieść   na ekran swoje wizje i zapanować na planie   nad ekipą. Wątek homoseksualny, choć tak istotny, nie tylko w prywatnej biografii, ale także filmach Pasoliniego, zostaje tu całkowicie pominięty – raz czy dwa razy pada słowo „zboczeniec”. Pierwsza scena zapowiada trochę   inny spektakl – na plaży w Ostii, gdzie Pasolini spędzał dużo czasu, zwraca on uwagę na opalającego się półnagiego mężczyznę (Jakub Suwiński). Okazuje się jednak, że z tego spotkania nic nie wynika, zapomniano też, że pobyty w okolicy plaży nie wynikały jedynie z chęci podziwiania przyrody, lecz także łączyły się z szukaniem przygodnego seksu. W spektaklu pojawiają się głośne postacie związane z Pasolinim: przyjaciółka Oriana Fallaci (Anna Stela), muza Maria Callas (Joanna   Rozkosz), a także obsadzana w jego filmach matka (Jolanta Teska). Żadna z tych relacji nie przekonuje – Callas w niczym nie przypomina   światowej divy, Fallaci nie ma siły wybitnej reporterki, a w przypadku matki nie udaje się wyjść poza stereotyp prostej kobiety. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.