Morderca z pikiety

W latach 1988–1993 zamordował siedmiu łódzkich gejów. Nigdy nie udało się go złapać. Do sprawy wraca ARKADIUSZ LORENC w swoim reporterskim śledztwie

 

„Dziennik Łódzki”, 16 lipca 1993 r.

 

Pierwszy był Stefan. Morderca wbił mu nóż bardzo celnie, prosto w serce, we wrześniu 1988 r. Potem, do 1993 r., w Łodzi zginęło jeszcze sześciu innych mężczyzn. Tylko dlatego, że byli gejami. Policji do dziś nie udało się ustalić sprawcy tej największej w polskiej kryminalistyce niewyjaśnionej serii zabójstw. Powody, dla których śledztwo pozostaje bez szczęśliwego finału, mogą być mocniej osadzone w kontekście historycznym, niż dotychczas się wydawało.

„Wszyscy go widywaliśmy”

Przypuszcza się, że miał na imię Roman. Tak w każdym razie pisały o nim media, którym informacje przekazali z kolei policjanci. – To był bardzo młody chłopak – zaczyna Jacek Solista, badacz i kronikarz lokalnej łódzkiej społeczności homoseksualnej. Siedzimy w lokalu, w którym kiedyś mieściła się restauracja Orfeusz, popularne miejsce spotkań łódzkich gejów. – Roman? Skąd pan to wie? – Bo go widywałem. – Mordercę? – dopytuję, bo nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. – Mordercę. Wszyscy go widywaliśmy. Wszyscy też panu powiedzą, że ich zdaniem Roman zawyżał swój wiek. Sądzę, że mógł mieć kilkanaście lat, na pewno poniżej 20. Miał nawet przyjemną urodę, tylko był bardzo zaniedbany. Przez to rówieśnicy, o ile wiem, zbytnio za nim nie przepadali. Wytykali mu prowincjonalność i niemodny strój. A że był małomówny, zamknięty w sobie, nie był w stanie odeprzeć tych ataków. I jeszcze jedno zapamiętałem: to był chłopak, który ciągle się ślinił. I tę spienioną ślinę wycierał z kącików ust niezbyt świeżą bawełnianą chusteczką. Jestem w szoku. Dotychczas byłem przekonany, że Roman był niemal niewidoczny, zjawiał się, mordował, a potem znikał. – Skoro go widywaliście, to dlaczego nie udało się go złapać? – Sam sobie zadaję to pytanie. Były takie sytuacje, że panowie siedzieli tutaj, w Orfeuszu. I on wtedy stawał przed witryną, po drugiej stronie szkła. I patrzył. Może miał ochotę wejść, ale się wstydził. – To dlaczego nikt za nim nie wyszedł? – Nie wiem. Wiem tylko, że on bardzo szybko znikał. Wchodził w jakąś bramę i rozpływał się w powietrzu. Sprawa siedmiu niewyjaśnionych do dziś morderstw łódzkich gejów od lat z pewną regularnością pojawiała się w mediach – jeśli nie w ogólnopolskich (mówił o niej m.in. Michał Fajbusiewicz w programie „Magazyn Kryminalny 997”), to przynajmniej w lokalnych i branżowych. W numerze „Filo” z kwietnia 1992 r. opublikowano tekst pod tytułem „Kiedy jeszcze zabije?”. „Ma 22 lata, jasne kręcone włosy i może właśnie się z nim kochasz…” – pisał autor Sławomir Ślubowski. Swój tekst kończył słowami: „Na bywalców pikiet padł blady strach. Opustoszały parki, ostrożniej zawiera się znajomości. Niewyjaśnione zbrodnie bulwersują. Bezsilność policji oburza. Wszyscy mają tylko jedną nadzieję: że zbrodniarz już się nie pojawi. Pewności jednak nie ma nikt”. Autor nie wiedział, że – sądząc po datach – Roman zamorduje mniej więcej w tym czasie, kiedy będzie oddawał swój tekst do druku. W każdej ze spraw toczyło się odrębne śledztwo, a niewyjaśnioną serią zabójstw po wielu latach zajęło się także tak zwane „policyjne Archiwum X”, czyli jednostka zajmująca się sprawami nierozwiązanymi, działająca przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Zeznania złożyły setki świadków. Milicjanci, a potem po zmianie ustroju policjanci, prowadzili eksperymenty i przygotowywali ekspertyzy. Podszywali się nawet pod gejów, chodzili na pikiety. Zbierali informacje, odciski palców, zabezpieczali ślady krwi, dowody rzeczowe. Śledztwo było wyjątkowo trudne: sprawy dotyczyły gejów, a o homoseksualności nie mówiło się głośno w tamtych latach. Na początku zresztą dla śledczych nie była to ważna informacja. Dopiero po jednym z kolejnych zabójstw zaczęli łączyć wątki i podejrzewać, że za wszystkimi tymi morderstwami może stać jedna osoba. Roman, „morderca z pikiety”. W 2023 r. przedawni się ostatnia ze spraw. Śledztwo w sprawie zabójstwa Kazimierza K., ostatniej ofiary, pozwoliło policjantom zdobyć najwięcej informacji na temat sprawcy. Wciąż jednak nie dostatecznie dużo, by potrafili rozwiązać tę zagadkę.

Metoda „na geja”

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą sprawą, jeszcze jako dzieciak, a nie reporter, też zadałem sobie pytanie: kto i dlaczego mordował łódzkich gejów? Chciałem poznać jego tożsamość i zrozumieć motyw lub motywy, bo mogło ich być przecież kilka. Ta myśl wracała po latach, nie dawała mi spokoju. Zdałem sobie jednak w końcu sprawę, że nawet prowadząc własne śledztwo, przeglądając akta i rozmawiając ze świadkami, o ile będą chcieli ze mną rozmawiać i o ile w ogóle jeszcze żyją, nie będę w stanie wnieść do tej sprawy nic ponad to, co udało się ustalić śledczym. Mogę co najwyżej dokonać syntezy materiału i wyciągnąć wnioski, z pewnością podobne do tych, do których doszli policjanci. Słowem: nie mam żadnych narzędzi, które byłyby przydatne, poza tymi, które zdobyłem, pisząc na przestrzeni kolejnych lat do prasy, głównie na tematy społeczne. Szczęśliwie równolegle w mojej głowie pojawiło się inne pytanie, na które – jak zacząłem sądzić – mogę przynajmniej spróbować znaleźć odpowiedź. To pytanie brzmi: dlaczego śledztwo zakończyło się niepowodzeniem? Wskutek opieszałości służb? A może powodem było marginalne traktowanie homoseksualistów przez policjantów? Dyskryminacja mniejszości seksualnych w Polsce nie jest niczym nowym, w późnym PRL-u i w czasach transformacji ta grupa społeczna nie cieszyła się, mówiąc najdelikatniej, uznaniem społecznym. Ale czy to mogło być powodem, dla którego śledczym nie zależało na wykryciu sprawcy? Wydawało mi się to niemożliwe. Każdą ze spraw „odtworzyłem” na podstawie materiałów, jakie otrzymałem z prokuratur. Uważnie przejrzałem dokumenty. Okazało się, że sprawca działał za każdym razem bardzo podobnie. Najpierw zapoznawał ofiarę na jednej z łódzkich pikiet (z reguły byli to mężczyźni w średnim wieku, niekiedy starsi), a potem doprowadzał do sytuacji, w której znajdował się z nowo poznanym partnerem sam na sam w jego mieszkaniu. Co działo się później – tego policjanci mogą się tylko domyślać. Przypuszcza się, że dochodziło do stosunku, a potem do kłótni. Następnie morderca zabijał swoją ofiarę i znikał. Czasami zabierał cenne rzeczy jak telewizor czy magnetowid. Taki sposób działania nie był dla milicjantów niczym nowym. Nawet w wewnętrznych raportach milicyjnych pisano o tzw. morderstwach metodą „na geja”. Sami zainteresowani też zdawali sobie sprawę z zagrożenia. – Na pikietach można było spotkać każdego, nie tylko cioty. Nawet jeżeli byłeś prawnikiem, lekarzem, wykonywałeś inny zawód uważany za prestiżowy, należałeś do elity kulturalnej, to po seks i tak musiałeś zniżyć się do poziomu szaletu czy parku. A tam spotkać mogłeś przede wszystkim kryminalistów, to prawda. A skoro było to środowisko pełne kryminalistów, to były przestępstwa, to zupełnie naturalne – powiedział mi Michał Witkowski, autor „Lubiewa”. – Na pierwszym miejscu występków była kradzież. To zdarzało się bardzo często i nie robiło na nikim wrażenia. Okraść kogoś przy spuszczonych spodniach, kiedy nie czuje, że grzebiesz mu w kieszeniach, to było bardzo proste. I zdarzało się na porządku dziennym. Ale były też morderstwa. Dużo, to znaczy: w takim Wrocławiu – Michałowi bliższy jest Wrocław niż Łódź, ale pikiety w każdym z dużych miast działały tak samo, pewnie ze trzy rocznie. No to dużo, nie oszukujmy się.

Hermetyczna społeczność?

Żeby dobrze zrozumieć sprawę łódzkiego „mordercy z pikiety”, postanowiłem zapytać jeszcze raz policjantów i homoseksualistów. Jak się okazało, to, co powiedzieli mi jedni i drudzy, stało ze sobą w sprzeczności. Były policjant, Andrzej Szczepański, który zajmował się tą sprawą z ramienia Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi w ramach Archiwum X, mówił: – Było nam bardzo trudno pozyskiwać jakiekolwiek informacje od środowiska homoseksualistów. Jacek Solista zirytował się: – To bzdura! Policjanci mówili ciągle: „środowisko hermetyczne”. Powtarzali to jak mantrę. A my naprawdę chcieliśmy z nimi rozmawiać. Komu, jak nie nam, mogło bardziej zależeć na schwytaniu i ukaraniu sprawcy? To w końcu my byliśmy zagrożeni. Który z nich ma rację? A może żaden? Odpowiedź, jaką znalazłem, sięga 1985 r. i akcji „Hiacynt”. Tyle tylko, że każda ze stron tłumaczy związek śledztwa w sprawie „mordercy z pikiety” z tamtymi wydarzeniami zupełnie inaczej. Policjanci: że akcja zraziła gejów do organów śledzenia, więc śledztwo z góry skazane było na porażkę. Geje: że kiedy nie było już akcji, grasujący morderca i śledztwo pozwalało dalej pozyskiwać informacje, także te intymne.

Serial dokumentalny „Morderca z pikiety” jest dostępny w aplikacji Empik Go w formie audio oraz jako książka o tym samym tytule (w formie e-booka oraz druku na życzenie: empik.com).

Arkadiusz Lorenc – absolwent Uniwersytetu Łódzkiego i Polskiej Szkoły Reportażu. Interesują go tematy społeczne i polityczne. Publikował m.in. w „Dużym Formacie” – magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”. W miesięczniku „National Geographic Traveler” pisał o podróżach. Sprawa mordercy łódzkich gejów poruszyła go jako człowieka i jako geja, dlatego postanowił się jej przyjrzeć.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.