Heterycy z odczuciami homo

Głaskanie, przytulanie, a za masturbację kara 150 zł. Tak się „leczy” gejów w Radomiu

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Radosław Hołowczyc

Jakub Lendzion był bohaterem reportażu o „leczeniu” homoseksualizmu, wyemitowanego w programie Tomasza Sekielskiego „Po prostu” (TVP, 22.01.2013). Z kamerą ukrytą w guziku bluzy albo w zegarku, niczym James Bond, uczestniczył w zajęciach stowarzyszenia Pomoc 2002, działającego w Radomiu już od ponad 10 lat. Widzowie mogli się dowiedzieć, że terapia Pawła, guru grupy, polega m.in. na głaskaniu i przytulaniu młodych mężczyzn. Na koniec programu pojawiła się informacja, że 18 stycznia br. Urząd Miasta Radomia skierował wniosek do prokuratury w sprawie działalności Pomoc 2002.

Zdiagnozował mnie w 15 minut

Kuba ma 20 lat. Od kilku miesięcy studiuje prawo, od prawie dwóch lat działa w Kampanii Przeciw Homofobii. Rok temu pisał na łamach „Repliki” (nr 36) o swym coming oucie w szkole średniej. Gdy zdałem sobie sprawę, że jestem gejem, bardzo pragnąłem zmienić orientację. Zastanawiałem się, czy to jest możliwe. Są tacy, którzy twierdzą, że homoseksualizm to choroba, a więc może jakoś się „to” leczy? Na szczęście nie brnąłem dalej i zaakceptowałem moją seksualną tożsamość. Po ubiegłorocznej wizycie Richarda Cohena w Polsce (guru „leczenia” homoseksualizmu, w 2002 r. wyrzucony z Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego za niekompetencję i notoryczne łamanie etyki terapeutycznej) zacząłem szukać informacji na temat organizacji oferujących „terapię reparatywną” w naszym kraju. Już nie po to, by się wyleczyć, tylko by pokazać, że praktyki, które powinny odejść do lamusa, są wciąż u nas żywe. Natrafiłem na Pomoc 2002. Do podjęcia tematu zainspirowałem Magdalenę Belkę z TVP, która również interesowała się tą problematyką. Została autorką reportażu.

Na stronie internetowej Pomocy 2002 czytamy: Stowarzyszenie Pomoc 2002 jest grupą wsparcia dla osób z uzależnieniami seksualnymi. Jest wspólnotą ludzi dobrej woli i dobrego serca. Nie jest nam obcy los drugiego człowieka i jego cierpienie. Współpracują z nami wolontariusze, psycholodzy i seksuolodzy na terenie całej Polski. Ale nazwisk tych psychologów czy seksuologów rzekomo współpracujących z Pomocą 2002 próżno szukać. Wśród celów stowarzyszenia jest jeden zgrabnie odnoszący się do homoseksualności: wspomaganie osób o skłonnościach homoseksualnych w kształtowaniu ich życia zgodnie z zasadami etyki chrześcijańskiej, organizowanie pomocy terapeutycznej, a w przypadku osób chcących zachować swoje preferencje seksualne – nauczanie przystosowujące do życia w czystości z zachowaniem celibatu osób świeckich.

Zgodnie z Krajowym Rejestrem Sądowym, prezesem zarządu stowarzyszenia Pomoc 2002 jest Mirosław Chmura. Zapisać się do Pomocy 2002 jest stosunkowo łatwo, wystarczy wysłać e-mail na adres podany na stronie i umówić się na spotkanie. Przy czym – trzeba być mężczyzną. Organizacja kobiet nie przyjmuje, najwyraźniej lesbianizmu uleczyć nie potrafi.

Tak więc na początku grudnia 2012 r. rozpoczął się sześciotygodniowy kamuflaż Kuby, który na potrzeby programu został 24-letnim Łukaszem, gejem pragnącym desperacko zostać heterykiem. „Łukasz” był cały czas w kontakcie z Magdaleną Belką i ekipą TVP. Mężczyzna, który wyszedł po mnie na dworzec w Radomiu, przedstawił się jako Paweł, ale później wszyscy mówili o nim jako o prezesie. Gdy sześć tygodni później Magda Belka zwróciła się do niego „Panie Mirosławie”, zareagował – opowiada Kuba. Niczym niewyróżniający się starszy pan, trochę pomarszczony, wyglądał skromnie. Bardzo miły, życzliwy, otwarty i przyjazny. Uściskał mnie, poczęstował cukierkami. W domu, gdzie przyjmował, zjadłem obiad przygotowany przez jego mamę. Poprosił, bym opowiedział mu o sobie. W piętnaście minut zdiagnozował, że jestem homoseksualny, bo łączy mnie niezdrowa relacja miłości z mamą. Powiedział mi, że on też kiedyś był homoseksualny, ale wyleczył się, gdy zaczął podróżować i żyć samodzielnie. Żartował nawet, że sam nie wie, ile może mieć dzieci rozsianych po świecie z rożnych związków z kobietami.

Spotkania w cztery oczy z Pawłem odbywały się raz w tygodniu. Oprócz rozmowy, głaskał mnie, przytulał, dwa razy poprosił, bym położył mu głowę na piersi, a potem na udach. Raz zgodziłem się poleżeć kilka minut z głową na jego piersi. Raz zaproponował, bym się rozebrał do naga. Nie skorzystałem – wspomina Kuba z lekkim zażenowaniem. Podobno zdarzało się, że z innymi chłopakami sypiał w jednym łóżku.

Łukasz, przecież tobie niczego nie brakuje!”

Zaoferował mi też książki, m.in. „Terapia reparatywna męskiego homoseksualizmu” Josepha Nicolosi za 30 zł i „Wyjść na prostą” Richarda Cohena, też za 30 zł. Kupiłem, chciałem być wiarygodny. Do tego śpiewnik za 15 zł, bo podczas rekolekcji śpiewaliśmy piosenki. Same rekolekcje to koszt 150 zł, a wpisowe – 200 zł.

Rekolekcje Pomocy 2002 odbywają się ponoć raz w miesiącu w klasztorze w Kluczborku i trwają cały weekend. Kuba uczestniczył w jednym takim zjeździe. Poznał wtedy innych uczestników grupy – około dziesięciu mężczyzn w wieku dwudziestu paru lat, oprócz jednego, który był znacznie starszy. Jakie wrażenie zrobili na Kubie? Byli już zmanipulowani ideologią Pawła. Twierdzili, że są heteroseksualni, jak wszyscy, tylko mają odczucia homoseksualne, które są wynikiem jakiejś traumy, czegoś niezdrowego, co jednak można przezwyciężyć. Niektórzy mówili, że mają za sobą jakieś kontakty homoseksualne, inni jeszcze nie. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgodnie utrzymywali, że terapia działa. Najstarszy stażem chłopak uczęszczał na zajęcia od dwóch lat.

Nie utkwili mi w pamięci jako wyraziste osobowości. Raczej zwyczajni. Na studiach albo po studiach. Może trochę infantylni? Gdy jeden z nich podczas śniadania wymieszał płatki kukurydziane z czekoladowymi, reszta miała wielki ubaw. Z entuzjazmem opowiadali dowcipy z homoseksualnym podtekstem. Rozmawiali też bardzo poważnie o dziewczynach. „Ach, ładna jest…” i padało jakieś nazwisko celebrytki. „No, tak, ładna”. Może zbytnio się sugeruję, ale wyczuwałem w tym fałsz. Z jednym z nich rozmawiałem dłużej, bo obaj byliśmy z Warszawy. Prawił mi komplementy: „Łukasz, przecież tobie niczego nie brakuje!”. Był przekonany, że homoseksualizm wynika z kompleksów m.in. na tle wyglądu.

Rekolekcje oznaczały modlitwy przez całą sobotę i część niedzieli. Jestem niewierzący. Dla takiej osoby nie jest to łatwe doświadczenie, ale wiedziałem, po co tam idę i liczyłem się z tym, że będą modlitwy. Adoracja najświętszego sakramentu, brewiarz plus medytacje przeplatane warsztatami i ćwiczeniami motywacyjnym. Dzień zaczynał się o szóstej rano gimnastyką, potem śniadanie i już do modlitwy. Po kolacji – śpiewanie piosenek. Spanie? W trzyosobowych pokojach. I nie, nic się w nocy nie działo. Jak reagowali na nich duchowni z klasztoru? Wyczuwałem wyraźny dystans. Byli jakby zakłopotani naszą obecnością, nie próbowali nawet zagadywać.

Oprócz rekolekcji i wizyt u Pawła, do rytuałów grupy należało codzienne videoczatowanie. Uczestniczyło w nim codziennie co najmniej kilka osób. Każdy musiał wziąć udział choć raz w tygodniu. To właśnie z videoczata dowiedziałem się więcej na temat kar za masturbację, o których w Kluczborku usłyszałem po raz pierwszy. Masturbacja była zakazana, kto nie wytrzymał i jednak sobie ulżył, musiał poinformować Pawła i zapłacić karę – od 50 do 150 zł. On miał na nich taki wpływ, że nie wątpię, że go informowali i płacili. A poza tym te videoczaty, trwające zwykle od 20.00 do 22.00, były dość nużące – ludzie opowiadali o tym, jak im minął dzień.

Doświadczenie w udawaniu

Nie obawiał się ani przez chwilę, że zostanie zdemaskowany? Jasne, że tak. Podczas rekolekcji w pewnym momencie dyktafon, który miałem w kieszeni, sam przełączył się z nagrywania na odtwarzanie. Musiałem natychmiast wybiec z sali. Na szczęście chyba nikt nie usłyszał głosów wydobywających się z mojej kieszeni. Innym razem, podczas spotkania z Pawłem, kamera zamontowana w guziku zaczęła piszczeć. Nie mam pojęcia dlaczego. Powiedziałem, że to mój telefon i wybiegłem z pokoju. Ale w końcu Paweł dowiedział się, że Kuba wcale nie chce „wyleczyć się” z homoseksualizmu: Na ostatnim spotkaniu zaproponowałem mu spacer po parku. Czekała tam ekipa telewizyjna, podeszli do nas, to wtedy Magda Belka zwróciła się do niego „Panie Mirosławie” i zapytała o Pomoc 2002. Zaprzeczył, jakoby „leczył” homoseksualizm i szybko się wycofał. To był ostatni raz, gdy go widziałem.

Jak Kuba zniósł sześć tygodni udawania? Musiałem mieć wszystko dobrze opracowane, żeby się nie wydać – wiarygodną opowieść o sobie, wiarygodne zachowania. Ale, jak wielu gejów i lesbijek, mam doświadczenie w udawaniu kogoś, kim nie jestem – śmieje się Kuba i dodaje: Jeśli dzięki programowi w TVP choć jeden chłopak przestał wierzyć, że może „wyleczyć” homoseksualizm i nie zgłosi się na podobną „terapię”, to było warto. Mam nadzieję, że organizacje typu Pomoc 2002 odejdą w końcu do historii. Co teraz? Podobno reportaż i inne nasze nagrania zostały zabezpieczone przez prokuraturę. Myślę, że może chodzić o zarzuty związane z molestowaniem seksualnym. Rozumiem, że będę przesłuchany w charakterze świadka. Czekam na wezwanie z prokuratury.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przebranie nie wystarczy

Z JAKUBEM WOJTASZCZYKIEM, autorem książki „Cudowne przegięcie. Reportaż o polskim dragu”, rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Katarzyna Wołyniak

 

Pamiętasz pierwszy występ drag queen, który widziałeś?

Mam bardzo mgliste wspomnienia, chociaż to nie było aż tak dawno temu. Okolice 2008 r., klub gejowski w piwnicy, mało kto wiedział, gdzie się znajduje, wszystko owiane jakąś tajemnicą. Tam pojawiła się drag queen, ale nawet nie wiem, czy to był występ, po prostu wyszedł koleś przebrany za babę, dosłownie. Teraz uznałbym, że każdy ma prawo przebierać się tak, jak ma ochotę. Wtedy dopiero odkrywałem siebie jako geja, więc skrzywiłem się, uważałem, że drag niszczy normatywny wizerunek homoseksualistów. (śmiech) Taka była moja pierwsza styczność z drag queen.

Strasznie późno.

Tak, ale łatwo to wyjaśnić. Wychowywałem się w niewielkich Błaszkach, skąd przeprowadziłem się do Poznania, gdy miałem 21 lat. Początkowo żyłem w szafie, na pierwszy Marsz Równości wybrałem się dopiero po powstaniu Grupy Stonewall.

W takim razie jak to się stało, że zostałeś autorem pierwszej książki o kulturze drag w Polsce?

Najpierw był portal Kultura u Podstaw, dla którego piszę od wielu lat. W pewnym momencie pozwolono mi wprowadzić tematy równościowe, np. rozmowy o aktywizmie. Dragowe teksty zaczęły się od mojego wywiadu z Twoją Starą w styczniu 2019 r. Klucz był prywatny, bo przez wspólną przyjaciółkę poznałem Piotra Buśko, czyli właśnie Twoją Starą. Tak dowiedziałem się, że on zaczyna robić drag, który jakoś mi do niego pasował – Piotr zawsze był otwarty na popkulturowe tematy, uwielbiał musicale, dużo mówił o programie RuPaula, który mnie nie zachwycał. Uznałem, że z jednej strony warto Piotra podpromować, a z drugiej pokazać trochę inną scenę dragu. Wtedy ciągle miałem w głowie ten nieszczęsny występ lata wcześniej. Wraz z początkiem rozmów z osobami w dragu rozpoczął się też proces mojej edukacji. Uznałem Twoją Starą za nową jakość! To już nie był facet przebierający się za kobietę, tylko profesjonalny artysta znoszący binarny podział na męskość i kobiecość.

Nic dziwnego, że Twoja Stara znalazła się na okładce książki. Co było dalej?

Szybko okazało się, że osób robiących ciekawy drag jest cała masa. Zacząłem wchodzić w ten świat. Początkowo to było dla mnie coś nowego, nieznajomego. Poznawałem pojęcia, jakbym uczył się nowego języka. (śmiech) Długo drag utożsamiałem z cross-dressingiem! Edukacja przed każdym nowym wywiadem była fascynującą drogą. Otwierałem kolejne drzwi szeroko pojętej nienormatywnej wiedzy. Szukałem sam, bo wtedy, nawet w społeczności LGBT+, drag cały czas stał na uboczu.

Zanim przejdziemy dalej, muszę zapytać o te słowa, że program RuPaula cię nie zachwycał. Musisz się z tego wytłumaczyć! (śmiech)

Początkowo faktycznie nie kliknęło, ale to z tego prostego powodu, że z zasady nie lubię wszelkich reality show, szkoda mi czasu. Jednak kiedy zacząłem robić wywiady z osobami w dragu, zwłaszcza tymi z młodszego pokolenia, bardzo często pojawiało się określenie, że „one/oni wszyscy i wszystkie są z RuPaula”. Jednocześnie pojawił się zarzut promowania w programie binarnego podziału, czyli musisz być mężczyzną, żeby być drag queen. Dla kobiet w ogóle nie było tam miejsca. Mówiono też, że RuPaul wypacza pogląd na polski drag, bo amerykański kontekst nijak ma się do rodzimej sceny. Musiałem to sprawdzić. Zacząłem od dziewiątego sezonu i absolutnie zauroczyłem się występami Sashy Velour, zresztą kluczowej drag persony dla wielu rodzimych osób performerskich. Z moim partnerem szybko zaliczyliśmy kolejne odsłony „RuPaul’s Drag Race”. Mieliśmy swoich faworytów i faworytki, zarówno w dragu klasycznym, pageantowym, jak i w bardziej niebinarnych odsłonach. I to jest fajne, dla każdego jego drag, który można sobie wybrać. W programie znajdziemy też silny walor edukacyjny. Przez prywatne historie mamy okazję zobaczyć, kto kryje się za tymi kolorowymi, wymalowanymi, przebranymi i głośnymi postaciami. Tam są ludzie tacy jak my, z całym bagażem pozytywnych i negatywnych doświadczeń. W podobny sposób chciałem skonstruować swoją książkę.

Na początku robisz zastrzeżenie: „Nie jest to opowieść skończona, tylko zaledwie fragment pejzażu polskiego dragu”. Jaki miałeś klucz doboru bohaterek i bohaterów?

Wybór był w dużej mierze subiektywny, na miejscu tych osób mogły się pojawić zupełnie inne. Pierwszy pomysł zakładał prześledzenie kolejnych dekad, ale szybko od tego uciekłem. Nie jestem historykiem i nie mam potrzebnej wiedzy. Zależało mi na tym, żeby reprezentacja była możliwie szeroka, i tak konstruowałem książkę. Są nie tylko geje, ale i lesbijki, pojawiają się osoby trans, niebinarne, kobiety i mężczyźni… Na przykład Babcia i Vrona, które prezentują „przetrącony” drag, daleki od glamouru, tak naprawdę nie wiadomo, co oglądasz. Zastanawiasz się: czy to jest potwór, kobieta, mężczyzna? Zacieranie granic płciowych było dla mnie kluczowe. Bardzo cenię polityczny drag i to, co robi Lola Eyeonyou Potocki, o której hejterski materiał wyemitowała Telewizja Polska. Książka nie mogła się obyć bez Lulli La Polaca, najstarszej polskiej drag queen. Tekst o niej był sporym wyzwaniem. Ludzie często nie do końca wiedzą, kim ona jest, myślą, że matką założycielką polskiego dragu. Z drugiej strony jej historia była już wielokrotnie opowiadana. Powstały wywiady i reportaże, za chwilę ukaże się o niej film dokumentalny. Szukałem klucza, jak opisać Lullę inaczej niż dotychczas. Ważne było spotkanie z ikoną, czyli Kim Lee, która miała klasyczne podejście do dragu, a jednocześnie była niezwykle otwarta na różnorodność. Byłem prawdopodobnie ostatnią osobą, która robiła z nią wywiad. Zgromadziłem ponad 20 historii, m.in. Gąsia, drag king Freddiego, Black Divy, Graży Grzech, Charlotte, boysbandu Da Boyz, Shady Lady.

Definiujesz drag bardzo szeroko: w książce znalazł się też rozdział o siostrze Mary Read, która nie występuje na scenie.

To było dla mnie odkrycie, że na świecie działają zakony dragowe Sióstr Nieustającej Przyjemności! Zgromadzenia te funkcjonują jako część społeczności LGBT+ i robią dla niej wiele dobrego, m.in. pomagając w prewencji HIV/AIDS. Mary Read jest znana uczestnikom i uczestniczkom Marszów i Parad Równości, często pomaga w ich organizacji i/ lub edukuje w ich trakcie o chorobach przenoszonych drogą płciową. Osoby LGBT+ często udają się do niej po radę. Z tego względu historię Mary wplotłem w opowieść o tragicznym Marszu Równości w Białymstoku z 2019 r. Co do definicji, to przecież to, co robiła Lulla La Polaca w PRL-u, „wygłupiania się” w prywatnych mieszkaniach, też nie można nazwać klasycznym dragiem. Lola Eyeonyou Potocki mówi, że wciąż wiele osób odbiera jej prawo do nazywania się drag queen, bo jest kobietą. A przecież to pojęcie dragu jest płynne, zmienia się. Myślenie, że to musi być koleś przebierający się za słynną aktorkę czy piosenkarkę, jest zdecydowane ograniczające i passé. Dla mnie drag to wolność!

Symboliczny jest pierwszy rozdział książki poświęcony Kim Lee. Wraz z jej śmiercią (18 grudnia 2020 r. na koronawirusa – przyp. red.) odeszła część historii polskiego dragu.

Kim Lee powinna mieć swoją osobną biografię. Może zabrzmi to głupio, ale dla mnie jest trochę polskim RuPaulem. Nie tylko był obecny na scenie przez prawie 20 lat i wciąż występował, ale też dzięki prowadzonemu przez siebie festiwalowi drag queens stał się bardzo ważną postacią dla mnóstwa osób. Chyba nie zdarzyła mi się rozmowa, podczas której ktoś nie wspomniałby Kim Lee. Już samo to plasuje go niesłychanie wysoko, a dodatkowo przyjechał z zupełnie innego kraju, z innej kultury. Bardzo ciekawa postać. Pomijając nawet fakt, że prowadził sekretne drugie życie z żoną i synem. Jego biografia to gotowy materiał na film.

Zastrzegasz, że twoja książka nie jest historyczna, ale rozdział o latach 90. jest.

Oczywiście, ma przede wszystkim uświadomić, że historia polskiego dragu jest już długa i na pewno nie zaczęła się od Twojej Starej. (śmiech) Początkowo myślałem, że pojawią się tam inne postaci. Niestety, zdarzyła się pandemia, ktoś odmówił spotkania, ktoś inny przestał odpisywać, a prace nad książką musiały iść dalej. Szybko zorientowałem się, że warto przedstawić Lady Brigitte, która zaczynała w latach 90. i występuje do dziś. Przez zupełny przypadek trafiłem na Lolę Lou. Remigiusz Grzela opisał jej występ w jednej ze swoich powieści. Okazało się, że to Francuz Luc, który przyjechał do Polski w połowie lat 90. i jako jeden z pierwszych zaczął robić drag, osiągając spory sukces, także medialny. Lola Lou trafiła na okładkę pisma „Gentleman”, a materiały o niej ukazały się w „Elle”, „Cosmopolitan” i „Polityce”. Występowała w teatrach telewizji, a jedna ze stacji nakręciła pilot talk-show, który Lola miała prowadzić. Mimo że przecierała szlaki, dzisiejsze młode dragsy bardzo często nie mają pojęcia o jej istnieniu.

Straszne, Lola Lou była prawdopodobnie pierwszą drag queen, na której występie byłem. Wspaniale! Gdzie ją widziałeś?

W różnych miejscach. Wielokrotnie w Koźla Pub, ale pamiętam też jej występy np. w Między Nami. Z kolei w dyskotece Paradise królowała Daruma.

Tak, ich było więcej, to są historie do osobnego opisania. Chciałbym, żeby moja książka była zaczynem, żeby inne osoby podjęły temat zarówno z historycznego, jak i współczesnego punktu widzenia. Tym bardziej że dużo się dzieje. Minęły 2 lata, odkąd zacząłem pisać, a w wielu miejscach trzeba było dodawać uaktualniające przypisy, np. Dom Ka Katharsis już nie istnieje, a Club Galeria zaprasza na niebinarny drag. Poza tym wciąż jest rotacja, pojawiają się nowe osoby, inne przestają występować.

Na jakim etapie rozwoju sceny dragowej jesteśmy? Czy stanie się ona bardziej profesjonalna, czy też raczej będzie „ekscentrycznym hobby”, jak mówi Bartek Bobrowski, czyli Graża Grzech?

Ten rozwój przebiega dwutorowo. Z jednej strony mamy alternatywę. Bardzo młode osoby, dwudziestoparoletnie, które w dużej mierze proponują queerowy i/lub mroczny drag, wychodzą z nim w przestrzeń publiczną. To już nie jest tylko element występu w klubie, ale po prostu bycie. Widzę, że jest coraz więcej osób performujących w taki sposób: to już nie tylko Babcia i Vrona, ale też np. Misia Joachim, zresztą również bohaterka mojej książki, Cosmia czy Sorry Elvis. Z drugiej postępuje profesjonalizacja, media mainstreamowe wspierają binarny drag, chcą po prostu piękności, jak np. drag queen Himera, która stawia na wygląd, makijaż i kostiumy. Pojawiła się jako prowadząca talent show na jednym z kanałów TV. Wydaje mi się, że najpopularniejszą polską osobą w dragu jest obecnie Twoja Stara, choć Shady Lady depcze jej po piętach. Oczywiście mówimy pewnie o LGBT-owej niszy, ale i w niej ta rozpoznawalność jest duża.

A na jakim etapie jako autor ty jesteś? Wcześniej opublikowałeś cztery powieści, zaskoczyło mnie, jak bardzo w „Cudownym przegięciu” odszedłeś od literatury w stronę reportażu. Bardzo dbasz o fakty i ich dokumentację, przy każdej postaci jest solidna kwerenda, dużo cytujesz, nie tylko swoje wywiady.

Chciałem jak najdokładniej oddać różnorodność polskiej sceny dragowej i jednocześnie pokazać motywacje poszczególnych osób do występów. Takie głębsze spojrzenie, z uwzględnieniem perspektywy lat 90. i początku pierwszej dekady XXI w., pozwoliło mi prześledzić, jak zmieniało się podejście do dragu. Ta książka to również zapis drogi, którą przeszedłem. Nie zarzekam się, że nigdy już nie napiszę powieści, ale po kilku latach intensywnej pracy dziennikarskiej zauważyłem, że w taki sposób mogę dotrzeć do szerszej grupy osób. W dużej mierze piszę dla i o społeczności LGBT+. Literatura faktu to świetny sposób na edukację. A ta jest zresztą niezmiernie potrzebna, bo dotarły do mnie głosy od osób, które gdy usłyszały, że piszę o polskim dragu, sądziły, że powstaje książka o narkotykach. (śmiech)

Na promocji wystąpisz w dragu?

Absolutnie nie. Wolę stać z boku, nie jestem jedną z nich. Nawet kiedy Gelejza zrobiła mnie na dragsę, nie rozpaliła we mnie performerskiej iskry. Według mnie drag musi tkwić głębiej, nie wystarczy samo przebranie.

Jakub Wojtaszczyk (ur. 1986) – dziennikarz i autor powieści: „Portret trumienny” (2014), „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” (2016), „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?” (2017) i „Słońca narodu” (2018). „Cudowne przegięcie” jest jego reporterskim debiutem. Od roku Jakub jest członkiem zespołu redakcyjnego „Repliki”.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Morderca z pikiety

W latach 1988–1993 zamordował siedmiu łódzkich gejów. Nigdy nie udało się go złapać. Do sprawy wraca ARKADIUSZ LORENC w swoim reporterskim śledztwie

 

„Dziennik Łódzki”, 16 lipca 1993 r.

 

Pierwszy był Stefan. Morderca wbił mu nóż bardzo celnie, prosto w serce, we wrześniu 1988 r. Potem, do 1993 r., w Łodzi zginęło jeszcze sześciu innych mężczyzn. Tylko dlatego, że byli gejami. Policji do dziś nie udało się ustalić sprawcy tej największej w polskiej kryminalistyce niewyjaśnionej serii zabójstw. Powody, dla których śledztwo pozostaje bez szczęśliwego finału, mogą być mocniej osadzone w kontekście historycznym, niż dotychczas się wydawało.

„Wszyscy go widywaliśmy”

Przypuszcza się, że miał na imię Roman. Tak w każdym razie pisały o nim media, którym informacje przekazali z kolei policjanci. – To był bardzo młody chłopak – zaczyna Jacek Solista, badacz i kronikarz lokalnej łódzkiej społeczności homoseksualnej. Siedzimy w lokalu, w którym kiedyś mieściła się restauracja Orfeusz, popularne miejsce spotkań łódzkich gejów. – Roman? Skąd pan to wie? – Bo go widywałem. – Mordercę? – dopytuję, bo nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. – Mordercę. Wszyscy go widywaliśmy. Wszyscy też panu powiedzą, że ich zdaniem Roman zawyżał swój wiek. Sądzę, że mógł mieć kilkanaście lat, na pewno poniżej 20. Miał nawet przyjemną urodę, tylko był bardzo zaniedbany. Przez to rówieśnicy, o ile wiem, zbytnio za nim nie przepadali. Wytykali mu prowincjonalność i niemodny strój. A że był małomówny, zamknięty w sobie, nie był w stanie odeprzeć tych ataków. I jeszcze jedno zapamiętałem: to był chłopak, który ciągle się ślinił. I tę spienioną ślinę wycierał z kącików ust niezbyt świeżą bawełnianą chusteczką. Jestem w szoku. Dotychczas byłem przekonany, że Roman był niemal niewidoczny, zjawiał się, mordował, a potem znikał. – Skoro go widywaliście, to dlaczego nie udało się go złapać? – Sam sobie zadaję to pytanie. Były takie sytuacje, że panowie siedzieli tutaj, w Orfeuszu. I on wtedy stawał przed witryną, po drugiej stronie szkła. I patrzył. Może miał ochotę wejść, ale się wstydził. – To dlaczego nikt za nim nie wyszedł? – Nie wiem. Wiem tylko, że on bardzo szybko znikał. Wchodził w jakąś bramę i rozpływał się w powietrzu. Sprawa siedmiu niewyjaśnionych do dziś morderstw łódzkich gejów od lat z pewną regularnością pojawiała się w mediach – jeśli nie w ogólnopolskich (mówił o niej m.in. Michał Fajbusiewicz w programie „Magazyn Kryminalny 997”), to przynajmniej w lokalnych i branżowych. W numerze „Filo” z kwietnia 1992 r. opublikowano tekst pod tytułem „Kiedy jeszcze zabije?”. „Ma 22 lata, jasne kręcone włosy i może właśnie się z nim kochasz…” – pisał autor Sławomir Ślubowski. Swój tekst kończył słowami: „Na bywalców pikiet padł blady strach. Opustoszały parki, ostrożniej zawiera się znajomości. Niewyjaśnione zbrodnie bulwersują. Bezsilność policji oburza. Wszyscy mają tylko jedną nadzieję: że zbrodniarz już się nie pojawi. Pewności jednak nie ma nikt”. Autor nie wiedział, że – sądząc po datach – Roman zamorduje mniej więcej w tym czasie, kiedy będzie oddawał swój tekst do druku. W każdej ze spraw toczyło się odrębne śledztwo, a niewyjaśnioną serią zabójstw po wielu latach zajęło się także tak zwane „policyjne Archiwum X”, czyli jednostka zajmująca się sprawami nierozwiązanymi, działająca przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Zeznania złożyły setki świadków. Milicjanci, a potem po zmianie ustroju policjanci, prowadzili eksperymenty i przygotowywali ekspertyzy. Podszywali się nawet pod gejów, chodzili na pikiety. Zbierali informacje, odciski palców, zabezpieczali ślady krwi, dowody rzeczowe. Śledztwo było wyjątkowo trudne: sprawy dotyczyły gejów, a o homoseksualności nie mówiło się głośno w tamtych latach. Na początku zresztą dla śledczych nie była to ważna informacja. Dopiero po jednym z kolejnych zabójstw zaczęli łączyć wątki i podejrzewać, że za wszystkimi tymi morderstwami może stać jedna osoba. Roman, „morderca z pikiety”. W 2023 r. przedawni się ostatnia ze spraw. Śledztwo w sprawie zabójstwa Kazimierza K., ostatniej ofiary, pozwoliło policjantom zdobyć najwięcej informacji na temat sprawcy. Wciąż jednak nie dostatecznie dużo, by potrafili rozwiązać tę zagadkę.

Metoda „na geja”

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą sprawą, jeszcze jako dzieciak, a nie reporter, też zadałem sobie pytanie: kto i dlaczego mordował łódzkich gejów? Chciałem poznać jego tożsamość i zrozumieć motyw lub motywy, bo mogło ich być przecież kilka. Ta myśl wracała po latach, nie dawała mi spokoju. Zdałem sobie jednak w końcu sprawę, że nawet prowadząc własne śledztwo, przeglądając akta i rozmawiając ze świadkami, o ile będą chcieli ze mną rozmawiać i o ile w ogóle jeszcze żyją, nie będę w stanie wnieść do tej sprawy nic ponad to, co udało się ustalić śledczym. Mogę co najwyżej dokonać syntezy materiału i wyciągnąć wnioski, z pewnością podobne do tych, do których doszli policjanci. Słowem: nie mam żadnych narzędzi, które byłyby przydatne, poza tymi, które zdobyłem, pisząc na przestrzeni kolejnych lat do prasy, głównie na tematy społeczne. Szczęśliwie równolegle w mojej głowie pojawiło się inne pytanie, na które – jak zacząłem sądzić – mogę przynajmniej spróbować znaleźć odpowiedź. To pytanie brzmi: dlaczego śledztwo zakończyło się niepowodzeniem? Wskutek opieszałości służb? A może powodem było marginalne traktowanie homoseksualistów przez policjantów? Dyskryminacja mniejszości seksualnych w Polsce nie jest niczym nowym, w późnym PRL-u i w czasach transformacji ta grupa społeczna nie cieszyła się, mówiąc najdelikatniej, uznaniem społecznym. Ale czy to mogło być powodem, dla którego śledczym nie zależało na wykryciu sprawcy? Wydawało mi się to niemożliwe. Każdą ze spraw „odtworzyłem” na podstawie materiałów, jakie otrzymałem z prokuratur. Uważnie przejrzałem dokumenty. Okazało się, że sprawca działał za każdym razem bardzo podobnie. Najpierw zapoznawał ofiarę na jednej z łódzkich pikiet (z reguły byli to mężczyźni w średnim wieku, niekiedy starsi), a potem doprowadzał do sytuacji, w której znajdował się z nowo poznanym partnerem sam na sam w jego mieszkaniu. Co działo się później – tego policjanci mogą się tylko domyślać. Przypuszcza się, że dochodziło do stosunku, a potem do kłótni. Następnie morderca zabijał swoją ofiarę i znikał. Czasami zabierał cenne rzeczy jak telewizor czy magnetowid. Taki sposób działania nie był dla milicjantów niczym nowym. Nawet w wewnętrznych raportach milicyjnych pisano o tzw. morderstwach metodą „na geja”. Sami zainteresowani też zdawali sobie sprawę z zagrożenia. – Na pikietach można było spotkać każdego, nie tylko cioty. Nawet jeżeli byłeś prawnikiem, lekarzem, wykonywałeś inny zawód uważany za prestiżowy, należałeś do elity kulturalnej, to po seks i tak musiałeś zniżyć się do poziomu szaletu czy parku. A tam spotkać mogłeś przede wszystkim kryminalistów, to prawda. A skoro było to środowisko pełne kryminalistów, to były przestępstwa, to zupełnie naturalne – powiedział mi Michał Witkowski, autor „Lubiewa”. – Na pierwszym miejscu występków była kradzież. To zdarzało się bardzo często i nie robiło na nikim wrażenia. Okraść kogoś przy spuszczonych spodniach, kiedy nie czuje, że grzebiesz mu w kieszeniach, to było bardzo proste. I zdarzało się na porządku dziennym. Ale były też morderstwa. Dużo, to znaczy: w takim Wrocławiu – Michałowi bliższy jest Wrocław niż Łódź, ale pikiety w każdym z dużych miast działały tak samo, pewnie ze trzy rocznie. No to dużo, nie oszukujmy się.

Hermetyczna społeczność?

Żeby dobrze zrozumieć sprawę łódzkiego „mordercy z pikiety”, postanowiłem zapytać jeszcze raz policjantów i homoseksualistów. Jak się okazało, to, co powiedzieli mi jedni i drudzy, stało ze sobą w sprzeczności. Były policjant, Andrzej Szczepański, który zajmował się tą sprawą z ramienia Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi w ramach Archiwum X, mówił: – Było nam bardzo trudno pozyskiwać jakiekolwiek informacje od środowiska homoseksualistów. Jacek Solista zirytował się: – To bzdura! Policjanci mówili ciągle: „środowisko hermetyczne”. Powtarzali to jak mantrę. A my naprawdę chcieliśmy z nimi rozmawiać. Komu, jak nie nam, mogło bardziej zależeć na schwytaniu i ukaraniu sprawcy? To w końcu my byliśmy zagrożeni. Który z nich ma rację? A może żaden? Odpowiedź, jaką znalazłem, sięga 1985 r. i akcji „Hiacynt”. Tyle tylko, że każda ze stron tłumaczy związek śledztwa w sprawie „mordercy z pikiety” z tamtymi wydarzeniami zupełnie inaczej. Policjanci: że akcja zraziła gejów do organów śledzenia, więc śledztwo z góry skazane było na porażkę. Geje: że kiedy nie było już akcji, grasujący morderca i śledztwo pozwalało dalej pozyskiwać informacje, także te intymne.

Serial dokumentalny „Morderca z pikiety” jest dostępny w aplikacji Empik Go w formie audio oraz jako książka o tym samym tytule (w formie e-booka oraz druku na życzenie: empik.com).

Arkadiusz Lorenc – absolwent Uniwersytetu Łódzkiego i Polskiej Szkoły Reportażu. Interesują go tematy społeczne i polityczne. Publikował m.in. w „Dużym Formacie” – magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”. W miesięczniku „National Geographic Traveler” pisał o podróżach. Sprawa mordercy łódzkich gejów poruszyła go jako człowieka i jako geja, dlatego postanowił się jej przyjrzeć.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.