Byłem dziewczyną

Rozmawiał: Mariusz Kurc

Foto: Oiko Petersen

 

Bartosz Żurawiecki – krytyk filmowy, recenzent „Filmu“ i „Przekroju“, autor powieści „Trzech panów w łóżku nie licząc kota. Romans pasywny“ (2005) oraz trzech dramatów zebranych w tomie „Erotica alla polacca“ (2005). W tekście „O tym, którego nie ma“ opublikowanym jesienią 2002 r., napisał: „Oczywiście, że jestem gejem, co deklaruję z pewną niechęcią, nie dlatego, że się wstydzę – po prostu chronicznie nie znoszę wszelkich etykietek i deklaracji (…). Ale się deklaruję, bo mam po dziurki w nosie z jednej strony różnych „życzliwych“, którzy pod płaszczykiem „bezstronnej tolerancji“ kryją wstydliwie własne upodobania, z drugiej – ignorantów od teologii, socjologii, psychologii itd., znających sprawę z trzeciej ręki. Np. Ręki Boskiej.“

 

Mariusz Kurc: Jak się czujesz jako wyautowany publicznie gej z prawie 4-letnim stażem?

Bartosz Żurawiecki: Nie odczuwam jakiejś kolosalnej zmiany. Nie miałem żadnych nieprzyjemności. Robię to, co robiłem. Może gdybym mieszkał w małym, konserwatywnym miasteczku, byłoby inaczej, ale obracam się w środowisku liberalnym.

Co cię popchnęło do publicznego ujawnienia się?

Wkurwienie. „Oficjalną“ deklarację złożyłem w tekście „O tym, którego nie ma“. Był on moją reakcją na obłudną dyskusję, którą opublikowano w czasopiśmie katolickim „Więź“ (w lipcu 2002 r. – przyp. MK). Walnąłem pięścią w stół. Zaprotestowałem przeciwko temu, jak wygląda polska debata nt. homoseksualizmu. Debata, w której sami zainteresowani nie mieli prawa zabrania głosu. Na dyskusję o homoseksualizmie zapraszano do mediów psychologów, psychiatrów, księży itp., ale nigdy samych gejów i lesbijek. Dosyć miałem już bycia gejem z zakneblowanymi ustami. Niestety, mojego tekstu nie zdecydował się opublikować żaden tytuł wysokonakładowej prasy. Po kilku miesiącach, jesienią 2002 r., „O tym, którego nie ma“ ukazał się w niszowym piśmie „Bez Dogmatu“ a w 2004 r. – w książce „Homofobia po polsku“.

„Więź“ jakoś zareagowała?

Tak. Odpowiedzieli mi w duchu fałszywego zatroskania, którego nie znoszę. Że im smutno, że mam na pewno problemy psychiczne, a oni poczuli się zranieni. Potem prawie całość mojego tekstu ukazała się w ich książce „Męska rozmowa“ z podpisem „N.N.“ (nazwisko znane redakcji). Wściekłem się! Ja z tej przysłowiowej szafy wyszedłem, a oni próbowali mnie z powrotem do niej wepchnąć! Zmusiłem ich, by dodali do książki erratę informującą, kto jest autorem listu.

Poczułeś po tym coming oucie ulgę, wyzwolenie?

Nie, ja już się wyzwoliłem wcześniej. Ten coming out był bardziej postawieniem kropki nad „i“, niż jakimś początkiem.

Kiedy powiedziałeś rodzicom?

Gdy miałem 20 lat, ktoś powiedział o tym moim rodzicom. Ja jeszcze wtedy nie byłem gotowy na coming out, ale stało się. Był dramat i szlochy.

Ale zaakceptowali cię?

Byłem wtedy w ogóle w permanentnym konflikcie z rodzicami. Chciałem się wybić na niepodległość i ten przymusowy coming out mi w tym pomógł. Ich pierwsza reakcja była jednoznacznie negatywna, histeryczna. Natychmiast wyprowadziłem się z domu do mojego chłopaka. Doszedłem do może trochę okrutnego wniosku, że od pewnego momentu to rodzice bardziej potrzebują nas niż my ich. Ja już wtedy byłem samodzielny, na dodatek zakochany… Po dwóch tygodniach to rodzice wyszli z inicjatywą unormowania stosunków.

Jaka konkretnie była ta ich pierwsza histeryczna reakcja?

Na przykład ojciec zażądał, żebym się przebadał, czy nie mam AIDS. Kategorycznie odmówiłem. To było zupełnie absurdalne, zwłaszcza że ja wtedy miałem bardzo skromne doświadczenie seksualne. I żebym poszedł do seksuologa się leczyć. A ja już wtedy świetnie wiedziałem, że homoseksualizm nie jest chorobą.

Sam się dokształcałeś?

Chodziłem do liceum w drugiej połowie lat 80, studia zacząłem w pamiętnym roku 1989. Nie było internetu, nie było czasopism gejowskich, kluby może i jakieś w Poznaniu podziemne działały, ale jako chłopiec z dobrego domu i tak nigdy bym do nich się nie wybrał. „Zmagałem się“ więc z homoseksualizmem intelektualnie i… raczej samotnie. Odkryłem Prousta, Geneta, Iwaszkiewicza… Obejrzałem „Kabaret“, filmy Pasoliniego, „Sunday, Bloody Sunday“ Schlesingera.

Pamiętasz jakieś inne swoje znaczące coming outy?

Nie bardzo. To, że jestem gejem, jakoś wynikało samo z siebie – zaczęliśmy wszędzie bywać razem z Maćkiem, nie kryliśmy, że jesteśmy parą… Z drugiej strony, ja jestem dość introwertyczny i wydawało mi się, że nie ma potrzeby zaznaczania swojej orientacji seksualnej. Potem przekonałem się, że to był błąd. Wszystko, czego nie powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie. Póki jasno się nie określisz jako gej – nie istniejesz i wysłuchujesz mnóstwa docinków, jakichś aluzyjek. Albo jesteś wpychany w heteronormę i musisz się tłumaczyć, dlaczego nie masz dziewczyny itd. Dlatego razem z Robertem Biedroniem, Jackiem Kochanowskim, Sławkiem Królakiem i innymi osobami założyłem Kampanię Przeciw Homofobii. Zacząłem odczuwać potrzebę, by homofobii postawić tamę.

Skąd się ta potrzeba bierze?

Z rozwoju świadomości. Nie jestem typem gościa, który chce opowiadać o sobie masom w talk showach. Co nie znaczy, że będę tolerował homofobiczne uwagi.

Ostatnio uderzyły mnie wypowiedzi gejów w czasopiśmie „Brief“. Są oni np. przeciwni paradom, bo „najpierw trzeba pokazać społeczeństwu, że jesteśmy normalnymi ludźmi“. A wszyscy wypowiadali się anonimowo! Z jak niskim poczuciem własnej wartości muszą ci ludzie żyć, skoro tak bardzo chcą społeczeństwu cokolwiek udowadniać, tak bardzo zabiegają o jego łaskę, o certyfikat „normalności“. Na dodatek nie zdają sobie sprawy, że oni nigdy nie będą „tacy sami“ jak większość społeczeństwa. Zawsze będą trochę inni. I bardzo dobrze. Poza tym, społeczeństwo to nie jest obcy twór, jakaś uprzywilejowana większość. Także i my jesteśmy częścią społeczeństwa.

Czy napisanie „Trzech panów w łóżku nie licząc kota“, twojej pierwszej powieści, też było wynikiem „rozwoju świadomości“?

W naszej kulturze brakuje gejowskiego głosu. Nie ma świadectwa, że istniejemy. Postanowiłem tę lukę wypełniać na tyle, na ile mogę. Zawsze gardziłem zakłamaniem i hipokryzją, czyli tym, co jest fundamentem polskości. Zresztą, pisanie w manierze Iwaszkiewicza, w poetyce „niewyrażalnego pożądania“, byłoby teraz śmieszne.

Dziś, gdy rozmawiamy, mija tydzień od Parady Równości w Warszawie, na której byłeś. Jakie masz wrażenia?

Bardzo dobre, zwłaszcza że było spokojnie. Ale większość mediów zachowała się jak zwykle głupio, doszukując się afery. Cieszę się, że dzięki paradom organizacje gej/les przestały być traktowane jak pokątne marginalne klubiki. Cieszę się, że jest rezolucja Parlamentu Europejskiego potępiająca homofobię. Z drugiej strony, drażni mnie postawa niektórych działaczy, którzy mówią, że na przyszłość trzeba się jeszcze bardziej unormować, trzeba np. wyrzucić anarchistów, bo psują nam wizerunek, „schować“ te drag queens… Chętnie zobaczyłbym jeszcze więcej drag queens za rok.

Sam też lubisz przebieranki?

W szkole na Prima Aprilis nie miałem nigdy żadnych problemów, by przebrać się w damskie ciuchy. Mówiono mi, że mam delikatną, dziewczęcą urodę i bardzo mi się ten komplement podobał. Zawsze było mi bliżej do świata „kobiecego“ niż „męskiego“. Przypomina mi się pewne zdarzenie z pierwszych lat podstawówki. Byłem wtedy egzaltowanym religijnie dzieckiem i gdy nadeszła informacja o konkursie wiedzy na temat Maryi organizowanym przez ojców salezjanów, siostra-katechetka, której byłem pupilkiem, wytypowała mnie do udziału w nim. Po konkursie przyniosła mi pamiątkowe zdjęcie uczestników. Zacząłem je uważnie studiować i w końcu mój wzrok padł na pewną dziewczynkę, której sobie nie przypominałem. Przypatrzyłem się uważnie i w końcu doznałem olśnienia: „ach, to przecież ja!“. Wtedy po raz pierwszy spojrzałem na siebie z dystansu, jak na inną osobę.

Czułeś się odmieńcem?

Tak, zdecydowanie. Pewnego razu, w trzeciej czy czwartej klasie podstawówki nasza klasa dostała zadanie powyrywania chwastów z jakiegoś trawnika. Podzielono się na dwie rywalizujące grupy – dziewczynki i chłopcy. Nie miałem najmniejszej ochoty na głupią rywalizację. Naturalne wydawało mi się, że będę te chwasty wyrywał razem z dziewczynkami, bo z nimi się głównie przyjaźniłem. I co się stało? Chłopcy okrzyknęli mnie zdrajcą, a dziewczynki uznały mnie za piątą kolumnę – stwierdziły, że na pewno chcę wyrywać chwasty z „ich“ miejsca tylko po to, by znosić je na kupkę chłopców. A więc trochę nie pasowałem do żadnej z płci. Nie mam transseksualnych potrzeb. Po prostu ciasno pojmowana męskość jest dla mnie nieatrakcyjna.

Parę lat temu napisałeś w jednym z artykułów, że „chciałbyś być Catherine Deneuve“.

A któż by nie chciał?!

Specjalne podziękowania dla kina Muranów.

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.