Cekin na wagę złota

Być drag queen w Polsce

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Bogusława „Voca” Ilnicka

Są tacy, co uwielbiają drag queens. Za niesamowity wygląd – kobieta w wersji niemal monstrualnej, za specyficzne poczucie humoru – drag queen powinna być trochę wyzywająca, trochę wulgarna, a jednocześnie ciepła i serdeczna, za świetną zabawę w klubach, za kabaretowy nastrój wyczarowywany na scenie. Są tacy, co je podziwiają. Za odwagę występowania w kobiecym przebraniu, za nieprawdopodobną metamorfozę – z niepozornego czasem chłopaka zmieniają się w fantastyczną divę, za łatwość chodzenia na szpilkach (oj, nie każdy to potrafi !).

Są też i tacy, którzy ich nienawidzą. Za wszystkie wymienione cechy i za to, że w ogóle istnieją. Homofobom przeszkadzają, bo „odstawianie” kobiety to dla mężczyzny, oczywiście, degradacja. Wielu gejów kręci na drag queens nosami, bo „psują nam opinię”, bo „przecież nie wszyscy geje są tacy”. Chcieliby tchórzliwie schować drag queens przed „normalnym” społeczeństwem, zamknąć je w szafach.

Nie uda się. Polskie drag queens, cudowne zjawisko kultury LGBTQ, już tu są i zostaną. Robią super show, a przy okazji zadają kłam genderowym stereotypom. Nie da się ich nie zauważyć ani przejść obok nich obojętnie.

Azjatycka piękność

W Polsce być drag queen jest dość trudno, niezależnie od często nieprzychylnej opinii publicznej problemem są też warunki finansowe – mówi Kim Lee, jedna z najaktywniejszych polskich drag queens, która właśnie obchodzi jubileusz 10-lecia na scenie. Całkiem możliwe, że nawet jeśli nie mieliście szczęścia widzieć Kim na żywo – a występuje niezmordowanie w klubach całego kraju – to mignęła wam gdzieś w prasie lub w internecie. Jest na szczycie drabiny, więc gdy narzeka na finanse, przypomina mi trochę Meryl Streep, która w wywiadach ubolewa nad brakiem ról dla kobiet 60+, ale gdy się pojawiają, sama zgarnia wszystkie najlepsze. Ale rzeczywiście z „dragqueenowania” utrzymać się nie da. Kilkaset złotych za występ, nawet jeśli jest ich kilka w miesiącu – to nie jest złoty interes. Trzeba mieć inne źródło zarobku, no, i być pasjonatką – dodaje Kim. Poza sceną ma na imię Andy, jest polskim Wietnamczykiem, albo wietnamskim Polakiem (A na scenie to Polką lub Wietnamką – śmieje się). Od 20 lat mieszka w Polsce. Ma chłopaka, który pomaga mu w zarządzaniu „firmą” pod nazwą Kim Lee (To mój szofer – puszcza oko).

Kim Lee na scenie nie wygląda jak „przebrany facet” ani jak „monstrualna kobieta”, tylko jak ekscentryczna azjatycka piękność. Ma specjalną garsonierę, aby pomieścić setki (!) strojów scenicznych – sukien (większość sam szyje!), piór, butów, peruk, korali, parasolek, rękawiczek, boa… Bo jeśli chce się być dobrą i naprawdę bawić, trzeba się do występów solidnie przygotować. Kim Lee jest dobrym duchem dragqueenowego środowiska w Polsce, a jednocześnie wychodzi poza „naturalny obszar występowania” drag queens i wkracza do mainstreamu: kilka razy wystąpiła w TV i w filmach dokumentalnych („Transakcja” „Aldona”, „Trans-Euro”). Była modelką profesjonalnych sesji zdjęciowych, pozowała nawet do obrazów. Ma na swym koncie recitale w miejscach, które nie kojarzą się z drag queen show – w Zachęcie, w Narodowej Galerii Sztuki, w Nowym Wspaniałym Świecie Krytyki Politycznej.

Od czterech lat w warszawskim klubie Le Garage organizuje wybory Królowej Drag Queens. O wielu „dziewczynach z branży” mówi, że to nie jej konkurentki, tylko „córki”, które wychowała, czyli „przyuczyła do zawodu”.

Szare życie nadrabiasz makijażem 

Drag queen to mężczyzna (często, choć niekoniecznie, gej), który nie mając (zazwyczaj) transpłciowej tożsamości, przebiera się na scenę za kobietę, a potem, parodiując kobiecość, zabawia gości klubu czy restauracji. Śpiewa znane piosenki (najczęściej z playbacku), tańczy, żartuje z publicznością. Czasem naśladuje jakąś znaną divę (np. Shirley Bassey albo Lady Gagę), a czasem jest osobowością samą w sobie.

Kiedyś drag queens były związane wyłącznie z „branżowymi” klubami, teraz zabawa kobiecością wchodzi do głównego nurtu: w Polsce wy- stępy drag coraz częściej uświetniają co bardziej nowoczesne wesela czy filmowe eventy, a także wieczory panieńskie i imprezy urodzinowe.

Ale przede wszystkim można je zobaczyć w gejowskich klubach. No, i na Paradach Równości! Media rzucają się wtedy na nie. W demonstracji idzie 3 tysiące osób, w tym kilka drag queens – ale telewizje pokazują właśnie je. I z tego biorą się zarzuty „normalnych” gejów o wspomniane „psucie” wizerunku.

Drag queens kolorują polską rzeczywistość nie od dziś. Kojarzycie Eugeniusza Bodo, który w filmie „Piętro wyżej” z 1937 r. stał się polską Mae West i w wieczorowej sukni śpiewał „Seksapil” – że to „nasza broń kobieca”? Drag queens robią podobne rzeczy, ale ich cechą charakterystyczną jest przerysowanie. Nie można być po prostu kobietą, trzeba być kobietą do n-tej potęgi. To coś innego niż w przypadku trans sióstr, które chcą być „kobietami po prostu”: Niektóre drag queens są krytyczne wobec osób trans, a raczej wobec ich stylu: uważają, że nie umieją się ubierać, źle robią makijaż. Nie rozumieją, że bycie drag queen i bycie trans jest nieporównywalne – zauważa Kim Lee. W zeszłym roku Kim po raz pierwszy prowadziła wybory Miss Trans. Była pomysłodawczynią i współorganizatorką imprezy wraz z Trans-Fuzją.

Ludzie mylą nas z transwestytami, z transseksualistami, z fetyszystami, mówią, że chcemy zmienić płeć – narzeka drag queen Charlotta ze Szczecina, która w „zawodzie” jest czwarty rok. Można mieć trudność ze znalezieniem partnera, bo jesteś postrzegany jako przegięty. Kluby słabo płacą, często nie mamy się nawet gdzie przebrać. Ale uwielbiam to, co robię, jest w tym coś magicznego, bo jednak jesteś popularny w środowisku, ludzie cię kojarzą, piszą do ciebie, chwalą cię. Nadrabiasz jakieś szare życie.

Siostrzyczki jednojajowe

Na początku lat 90. na polskiej scenie drag było ich tylko kilka. Najstarsze (stażem – o wiek takich dam nie pytam!) polskie drag queens to Lola Lou, Żaklina, Daruma, Merlin i Violetta. Każdy detal kreacji trzeba było sobie „wywalczyć” – zdobyć, załatwić, rzadko po prostu kupić. Suknia balowa czy z cekinami to było marzenie – mówi Lady Brigitte, która karierę zaczynała siedemnaście lat temu. Każdy cekin był na wagę złota. Ciuchlandy dopiero zaczynały powstawać. Brało się, co się nadało, błyszczało, a potem trzeba było przerabiać. Żadnych zakupów online, profesjonalnych pudrów czy rzęs. Była też mniejsza konkurencja i… zdecydowanie większe zarobki. Byłyśmy prawdziwą atrakcją dosyć godnie wynagradzaną – dodaje.

Brigittte od czterech lat współtworzy z Kim Lee duet „siostrzyczek jednojajowych”. Występują w identycznych, dopasowanych, „wielowarstwowych” strojach. Zrzucają je w trakcie show, a pod spodem widać kolejne, również identyczne. Między piosenkami są dialogi, kabaretowe gagi. W numerze „Burleska” w ciągu 11 minut zmiksowanych hitów Cher tańczą, śpiewają, biją się, kłócą, wyrywają sobie włosy, okładają się pejczami, oblewają wodą, biegają z siekierą, „strzelają” z karabinu itp. itd.

W latach 90. klubów LGBT powstawało dużo, ale szybko padały i miały mało gości – tłumaczy Lady Vee, która ze względu na problemy zdrowotne zakończyła karierę – właściciele szukali czegoś oryginalnego i dlatego zapraszali drag queens.

Ale drag queens raczej nie traktowano serio, bywały egzotyczną ciekawostką albo skandalem. I tak to trochę zostało. Niezrozumienie też zostało.

W 1995 r. do kin wszedł film „Priscilla, królowa pustyni” (reż. S. Elliott) o trzech drag queens, podróżujących autobusem, tytułową Priscillą, przez pustynię i występujących na australijskiej prowincji. Polscy krytycy nie poradzili sobie ze skomplikowaną tożsamością bohaterów. Widzieli w nich po prostu gejów, jeden tylko Bartosz Żurawiecki w „Filmie” rozpracował trio: Adam (Felicia) faktycznie był gejem, Anthony (Mitzi) był bi, a Ralph/Bernadette – transseksualistką. Żaklina, na scenie od prawie 25 lat (!) wspomina: Z Darumą i Celestą robiłyśmy w warszawskim klubie Paradise show z „Priscilli…” z takimi samymi kostiumami, jak w filmie.

Innym ważnym filmem celebrującym drag queens jest dokument „Paris is burning” (1990, reż. J. Livingstone) o wielkich dragqueenowych balach i konkursach w czarnej i latynoskiej dzielnicy Nowego Jorku. Wykreowały one subkulturę tańca zwanego „vogue”, który do pop kultury przeniosła potem Madonna w hicie pod tym samym tytułem.

Rajstopy do seksu?

Mijają lata, ale nawet sama „branża” wciąż postrzega drag queens stereotypowo: Mój chłopak często słyszał od ludzi, że ma chłopaka, co pewnie rajstopy do seksu zakłada. Ludziom to zaraz kojarzy się z seksem. To śmieszne, ale i tragiczne, pokazuje, jak mało wiemy o transpłciowości i o sztuce drag queens, która jest po prostu rodzajem kabaretu – mówi Charlotta. Przy występach sporo ludzi się dobrze bawi, ale w życiu codziennym? – zastanawia się Brigitte. Często słyszałem: A co ja powiem swoim znajomym? Że mój facet w sobotę biega po klubie w kiecce? Kim Lee: Ja przed swoim facetem przez kilka miesięcy ukrywałem, że jestem drag queen, a on się dziwił, że w każdą sobotę do późna siedzę w pracy.

Lady Vee zauważa dobrą stronę medalu: Jest też grupa osób, które nas ubóstwiają, jeżdżą za nami, proszą o autografy, pomagają, podsuwają nam utwory do wykonania, układają choreografię, szyją stroje.

Bycie drag queen to też trochę misja wychodzenia poza schematy – oswajania z innością, gwałcenia normy. Niedawno Żaklina pojawiła się w programie TV „Mam talent”. Prowadzący mieli wątpliwości, czy mówić o niej „on” czy „ona”; w końcu się przełamali, a my mogliśmy zobaczyć Żaklinę m.in. jako pszczółkę Maję. Juror Kuba Wojewódzki tego nie wytrzymał, ale jurorka Małgorzata Foremniak ubawiła się serdecznie, a jurorka Agnieszka Chylińska życzyła jej, żeby „bzykała do końca życia” i nie przejmowała się tym, co o niej mówią.

Dziś czynnych zawodowo drag queens nie jest kilka, ale kilkadziesiąt. W tegorocznym konkursie w klubie Le Garage w szranki stanęło 15 wyselekcjonowanych uczestniczek. Ale ilość niekoniecznie poszła w jakość. Czasami widzę osoby, które kompletnie nie znają tekstu. Wychodzą na scenę dlatego, że są po kilku głębszych. Stosunkowo niewiele jest nowych, którzy potrafi ą coś pokazać, wytworzyć wokół siebie czar – ocenia Lady Vee. Dużo zależy od przygotowania. Bywało, że ludzi cieszyło samo to, że facet był przebrany i umalowany. Kilka starszych drag queens jednak wysoko ustawiło poprzeczkę. Teraz trzeba się mocniej postarać – mówi Sellina de Mellon ze Szczecina.

Show w kapciach

Gdy pytam o początki, Żaklinę łapie nostalgia: Możliwości kostiumowe były mniejsze, ale kluby nas hołubiły. W latach 90. mój show w klubie Mykonos to było wydarzenie! Trwał 1,5 godziny, był brokat, scenografia, światła, na koniec trzaskały balony podwieszone w siatce pod sufitem… Występowałam nawet na wrotkach albo w basenie z wodą. A mój popisowy numer, czyli „Malowany dzbanek” Heleny Vondrackovej robiłam z piersiami w kształcie stożków, a na głowie miałam dzbanek z motylkami i ptaszkami.

Mało kto planuje karierę drag. Zazwyczaj to się dzieje „samo”. Nikita Kociak, dwudziestoparoletnia drag queen-debiutantka z Wrocławia, przebrała się pierwszy raz całkiem niedawno na imprezie u znajomego. „Zaśpiewała” numer Cyndi Lauper „Girls just wanna have fun” i połknęła bakcyla. Kim Lee zaczynała od przebrania się z okazji Halloween. Zdjęcia z imprezy zobaczył właściciel klubu Rasko i zachęcił do występu. Pierwszy raz nie był zbyt serio: Miałam suknię pożyczoną od znajomej i jakieś akcesoria, ale nie miałam butów! Wystąpiłam w kapciach.

Wśród młodych drag queens można zauważyć pewne umiarkowanie w przerysowaniu kobiecości, co trochę stoi w sprzeczności z ideą drag. Nadzieje na świetlaną przyszłość polskiej sceny drag można jednak upatrywać w Nikicie, która zwraca uwagę swoimi skromnymi, bo… niewiele zakrywającymi kreacjami: Wielu myli mnie z kobietą trans. Jestem elegancka i bardzo ekstrawagancka, ale raczej odwzorowuję kobiecość, niż ją parodiuję.

A parodiowanie męskości? Jasne, a jakże! Ale tym zajmują się dziewczyny, które udają dwustuprocentowych facetów, czyli drag kings. O nich przy następnej okazji.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Życie to taniec

O „Vala Tanz Show”, o tańcu, o makijażu i biżuterii, o androgynii, a także o nienawiści i o tym, że geje lubią grać maczo na portalach randkowych, z tancerzem i performerem Tomaszem Foltynem rozmawia Magda Urbańska

 

foto: Klaudyna Schubert

 

Kiedy widziałam Tomka tuż po jego performansie „Vala Tanz Show”, miał ostentacyjnie rozmazany makijaż, długie pomalowane rzęsy i nieprzyzwoicie krótkie spodenki. Teraz otwiera mi drzwi młody, ujmująco kulturalny chłopak w zwykłych ciuchach i bez makijażu. Długa broda dodaje mu męskiej powagi.

Rozmawiam z Tomkiem, a Vala

Tomasz i Vala współuczestniczą w jednym życiu. Jest taki termin pochodzący z kultury rdzennych Indian: „two-spirit people”, czyli ludzie o dwóch duszach. Ja tak się czuję. Gdy występuję jako Valentyna, to działam artystycznie jako postać kobieca. Wtedy to jest Vala – drag queen i ta postać sceniczna zagarnia całą moją tożsamość.

Vala Tanz show” nie jest jednak typowym pokazem drag queen. Mówisz, że to „interdyscyplinarny performance”. Co to oznacza, skąd ten pomysł?

Pomysł na Valentynę Tanz pojawił się podczas mojego stypendium tanecznego w Filadelfi i w 2014 r. Poznałem tam wielu niesamowitych ludzi z kręgu drag queen, sztuki queer i tańca. Gdy wróciłem do Polski, odwiedziłem moją babcię Walentynę, która była wtedy ciężko chora. Zawsze była energetyczną, silną i bezkompromisową kobietą. Mój pomysł na performance jest hołdem dla jej życia. Vala jako projekt stanowi syntezę moich osobistych przeżyć oraz doświadczenia artystycznego – łączę różne elementy teatru tańca i performance’u. Interesują mnie działania radykalne, na granicy sztuki i życia, zestawianie różnych estetyk i dyscyplin.

Inaczej niż większość pokazów draq queen, „Vala Tanz Show” nie opiera się na wykonywaniu piosenek. To kompilacja współczesnego teatru tańca i ruchu scenicznego, w którym ważna jest również oprawa wizualna – kostium, rekwizyt. Nie opowiadasz konkretnej historii, ale za pomocą luźno powiązanych scen przybliżasz tytułową postać. Z jednej strony to trochę burleska, bo mamy taniec, skecze i lekko erotyczny wydźwięk, z drugiej – elementy kabaretowe: zabawa słowem, kontakt z publicznością.

I nie zapominaj, że jest to genderfuck queer performance, a więc występ świadomie prezentujący cechy przynależne różnym płciom, akcentujący płynną seksualność. Valentyna Tanz to diwa, performerka, miejska szamanka, wizjonerka, podróżniczka. Urodziła się gdzieś w lesie w Północnej Kalifornii… Ale zależy mi, by nie była tylko kabaretową postacią, która śmieszy. To kobieta skrajna w swojej ekspresji, bezkompromisowa.

W swojej pracy odwołuję się do działań amerykańskiej awangardy tanecznej, kultury beatników, społeczności Radical Faeries, współczesnego szamanizmu i praktyk duchowych.

Gdzie występujesz?

Prapremiera odbyła się w Teatrze Barakah w Krakowie w lutym 2015 r., a właściwa premiera miesiąc później w Lublanie, na Słowenii podczas 16. Queer Festival Rdece Zore. W zeszłym roku wiele jeździłem z projektem. Prezentowałem „Vala Tanz Show” od Szczecina, przez Warszawę, Kraków, Lublanę, po Oakland, Portland czy San Francisco. Poza tą serią odcinków perfomatywnych, gdzie Valentyna opowiada o swoich podróżach emocjonalnych, występuję również jako Tomasz/Valentyna w innych projektach, działaniach performatywnych i filmowych.

Ostatnio np. w projekcie Karola Radziszewskiego i Adama Walickiego „Slavox” w Nowym Teatrze, pokazywałeś też „Osobisty totem mocy” w CSW Zamek przy wystawie „Test Ducha”. Ponadto, realizowałeś projekt „Sztuka na giełdzie” w Lublinie czy performatywną wystawę „Królestwa. Podwójne zaprzeczenia” w ramach 40. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Jesteś bardzo aktywny!

Na scenie jestem od 14. roku życia, a więc już 16 lat. Zacząłem w „Terminus a Quo” – niezależnym teatrze ruchu Edwarda Gramonta w Nowej Soli. Wystąpiłem w ponad 30 spektaklach w przeciągu 6 lat. Tam zacząłem tańczyć, pracować ze słowem i uczyć się improwizacji. Potem, mając 20 lat, tańczyłem w Krakowie u Marty Pietruszki w SCKM i Iwony Olszowskiej w Hurtowni Ruchu, a następnie ukończyłem szkołę Shahara Dor „Artness – Home and School for Movement and its Performance” w Izraelu, Performers House w Danii oraz wyjechałem na stypendium do San Francisco do Anny Halprin – jednej z najważniejszych postaci awangardy tańca amerykańskiego. Po drodze były jeszcze studia na Uniwersytecie Jagiellońskim…

Większość twojego życia to scena!

Scena – nie. To coś, czego unikam. Rozróżniam sceniczność i performance. Koncepcja performansu zakłada ciągłe bycie w procesie artystycznym, który jest jednocześnie sposobem na życie. To trochę co innego niż teatr, w którym są aktorzy i aktorki ucieleśniający jakieś postacie na scenie. Gdy schodzą ze sceny, są z powrotem sobą. U mnie ta granica zanikła w procesie dojrzewania i kształtowania mojej tożsamości. Dlatego o Vali też nie do końca mówię jako o spektaklu czy teatrze. Ale można powiedzieć, że większość mojego życia to taniec.

Valentyna zaczęła zatem funkcjonować również w twoim życiu prywatnym?

Tak, odkryłem, że w życiu prywatnym też jest we mnie silny pierwiastek żeński. Przed Valą też to czułem, ale dopiero teraz istnieje on we mnie na równych prawach z pierwiastkiem męskim. Teraz Valę, uosobienie tej mojej kobiecości, traktuję jako publiczną postać – jest ona politycznym i artystycznym manifestem. Androgeniczność jest mi bardzo bliska, nie chcę się definiować płciowo.

Na co dzień nakładasz jednak delikatny makijaż, nosisz biżuterię.

„To” we mnie było, odkąd pamiętam – fascynacja ozdobami, biżuterią, ciuchami… Był w tym wpływ mojej mamy, która zawsze zwracała uwagę na detale. One zostały we mnie zaszczepione i zaczęły przybierać formę kobiecą: kolczyki, ubrania, których przeciętny chłopak by nie założył. Tak było praktycznie od podstawówki. Lubiłem założyć np. spodnie w kratkę, długi skórzany płaszcz czy obcisłe swetry. Mama zawsze patrzyła na to życzliwie, pilnowała, żeby wszystko było wyprasowane, zadbane, wypastowane buty. Ta dbałość o szczegóły wizualne jest we mnie i przekłada się na pracę artystyczną: scenografię, kostiumy, makijaż.

Rówieśnicy w szkole nie dokuczali chłopakowi w ubraniach, „których przeciętny chłopak by nie założył?

Jasne, w szkole nie było lekko, ale miałem swoją szajkę, z którą zawsze czułem się dobrze. Było grono „kolorowych” ludzi – inaczej ubranych, szukających alternatywy wobec większości.

Ale liczy się dzisiaj, tu i teraz. Nowness. Zresztą jest tak, że pośród fali homofobii, ksenofobii i rasizmu, zdarzają się miłe rzeczy. Bycie queer w tym kraju jest ciągłą walką – jesteś wahadłem pomiędzy byciem super-cool-sexy a byciem obiektem nienawiści, „elementem do odstrzału”. Jestem wyzwaniem dla przeciętnego Polaka (śmiech). Noszę makijaż i gdy czuję się na tyle silny w sobie, że mogę w nim wyjść do ludzi – to wychodzę. Ten proces rozwijał się i był związany z Valentyną. Czasami nawet przedstawiam się jako Vala. To też jest eksperyment: jak ludzie mnie wtedy odbiorą.

Jak odbierają?

Różnie. „– Vala? – Tak, Vala. – Co to w ogóle jest za imię?!”. To często jest problem, ale duża część moich znajomych już to zaakceptowała i mówi do mnie na co dzień „Vala”. Były pytania, dlaczego, skąd się wzięło, ale raczej z ciekawości. Język polski jest tak mocno zgenderowany i płeć mocno określa się w czasownikach, że forma zwracania się do mnie często jest pytaniem: czy mówić w formie żeńskiej, czy męskiej? Dla mnie obydwie formy są w porządku.

Spotykasz się z agresywnymi reakcjami?

Zdarzają się. Często jest tak, że kiedy wychodzę w pełnej odsłonie Vali, to rzeczywiście reakcje są bardziej radykalne, zdarzają się komentarze, chamskie teksty, zaczepki w barach. Nawet w miejscach przyjaznych LGTBQ czasem słyszę niefajne uwagi: „Ale sobie włosy, kurwa, podkręciłeś”, „Ja pierdolę, jaki koleś, kurwa, ma pomalowane oczy i usta”, „Jebany hipster-pedał”. Często zarzuca się mi, że „przez takich jak ja społeczność gejowska ma słaby wizerunek”. A czasem i bez makijażu zdarzają mi się takie sytuacje, słyszę: „Jebany pedał”, „Żydowska morda” itd. Szkoda tracić na to energię i czas. W Polsce jest ogromne przyzwolenie na mowę nienawiści. Ludzie bez oporów wyrażają opinie, zwłaszcza na temat czyjegoś wyglądu. Często zdarza się to w komunikacji publicznej, dlatego od lat poruszam się rowerem. Z większą agresją spotykam się ze strony mężczyzn, kobiety nierzadko doceniają, jak wyglądam. Ale też zdarzają się fajne zachowania: ludzie zagadują, robią zdjęcia, pytają o makijaż, o moją biżuterię.

Nigdy na szczęście nie doznałem fizycznej agresji. Ale są też takie przypadki: stoję przy barze, a obok siedzi facet, który totalnie mnie ignoruje, ostentacyjnie nie widzi, jest zamrożony, bo nie wie, „o co kurwa chodzi”. I ja wtedy zwracam się do niego, prawię mu komplementy, pytam, jak ma na imię i czy nie ma ochoty na drinka. Takie prowokowane sytuacje to fajna interakcja, rozbija się sztywną społeczną strukturę. W Polsce nie ma tego, co jest typowe np. w amerykańskiej kulturze – że po prostu mówi się komuś, że fajnie wygląda.

Emocje tego typu rozpaliła kilka lat temu Conchita Wurst. Czy często ludzie odwołują się do niej, komentują twój image?

Jasne. Nieraz ludzie nawet nazywają mnie „Conchita”. Myślę, że ona zrobiła ona kawał dobrej roboty, za co jestem jej wdzięczny. Widzialność osób LGTBQ w mediach jest bardzo ważna.

Inspirujesz się nią?

Nie, działamy na innych polach. Ja „krążę” wokół takich postaci jak Ana Halprin, Shahar Dor, Nina Simone czy Allen Ginsberg i cały ruch beat generation.

A czy potencjalnie partnersko, związkowo taka twoja dwoistość nie stanowi problemu?

To skomplikowany temat. Mam wrażenie, że maskulinizacja świata gejowskiego jest teraz w Polsce bardzo mocna. Jest moda na bycie bardziej męskim niż niejeden heteryk. W takiej kulturze gejowskiej mój wizerunek zniechęca nawet potencjalnych kolegów, a co dopiero partnerów. Zniechęca albo onieśmiela, albo to jest zupełnie nie w ich klimacie. Jak przeglądasz na Grindrze profile i opisy (właśnie wczoraj to robiłem), to panuje „super-fi t-macho-man”.

Wizja siebie w świecie aplikacji jest czymś zupełnie innym niż rzeczywistość – tam są jakieś marzenia, sfetyszyzowane pragnienia i wysokie wymagania. Często zagaduję kolesi na Grindrze i pojawia się niechęć do jakiejkolwiek manifestacji: „Po co w ogóle te przebieranki?”. Dla mnie to jest smutne, że samo środowisko gejowskie wyklucza się nawzajem. Jakim prawem ktoś ma mi mówić, jak mam wyglądać i pisać do mnie, że – a to też się zdarza – wyglądam jak dewiant. Strasznie trudno jest w takim świecie zbudować normalną relację z mężczyzną. Rzadko poznaję nowych ludzi, chłopaków. Czy to jest skrępowanie, onieśmielenie – nie wiem. Kraków jest dość konserwatywnym miejscem, zasiedziałym, zastanym, a jednocześnie wygodnym i pozwalającym sobie spokojnie żyć. Mój „queerowy gang” tutaj to głównie obcokrajowcy, których los rzucił do tego miasta…

Chcesz przełamywać bariery również w inny sposób: prowadzisz warsztaty „Świadomość dotyku. Dla mężczyzn gej, bi, trans & queer”.

Pomysł warsztatów, na których mężczyźni o nieheteronormatywnej seksualności mogą się spotkać i eksplorować intymność cielesną i duchową, wziął się z poznania środowisk w innych krajach, które tak funkcjonują. Obserwowałem społeczności, które rozwijają się nie tylko w barach, saunach czy darkroomach. Są bardziej międzypokoleniowe. Młodzi mężczyźni, którzy dopiero odkrywają swoją seksualność, mogą się wiele nauczyć od starszych. Będąc w Berlinie na Festiwalu Stretch, uczestniczyłem w takich warsztatach. Funkcjonowaliśmy jako „plemię”, które ma wspólne problemy, razem ich doświadcza i je rozwiązuje, a przede wszystkim ma przyjemność ze wspólnego bycia. Powstają zupełnie inne kontakty między ludźmi niż poprzez świat wirtualny, nastawiony na typowo seksualne randki. Pomyślałem, że muszę taki rodzaj sieci uruchomić w Krakowie. Włożyć całe swoje doświadczenie performatywne i taneczne, aby przekazać wiedzę, która może pomóc w rozwijaniu świadomości swojego ciała i ciała partnerów. Prowadzę warsztaty raz w tygodniu, w krakowskim studio jogi, tańca i rozwoju osobistego założonym kilka lat temu przez grupę przyjaciół-aktywistów. W Warszawie dopiero się rozkręcam, funkcjonuję w zaprzyjaźnionym studio jogi na pl. Zbawiciela.

Czy stosujesz jakąś konkretną technikę?

Dużo czerpię z wiedzy tanecznej, która opiera się na mechanizmach psychosomatycznych, gdzie ciało jest skarbnicą nieuświadomionej wiedzy. Kluczowe są dla mnie studia ze wspomnianą już Anną Halprin. W ogóle długo bałem się określać kontekst tych zajęć: dla mężczyzn gej, bi, trans i queer. Teraz już wiem, że ma to ogromny sens. Moje zajęcia są przestrzenią bezpieczną, wolną od homofobii, przestrzenią, w której można zyskać odwagę i swobodnie eksplorować swą tożsamość seksualną i płciową. A heteryk też może przyjść, jeśli tylko chce.

Na koniec jeszcze obiecałam sobie, że zapytam – robisz coś specjalnego, by być tak szczupłym?

To geny! Ale rzeczywiście, ta szczupłość konstytuuje moje ciało. Dlatego często noszę krótkie spodenki, miniówy. W ten sposób wchodzę w temat bezbronności ciała, pokazuję, że ono jest takie i zaznacza swoje prawo do bycia takim. Ja się dobrze czuję w swoim ciele, ale wszyscy mi na każdym kroku dają do zrozumienia, że nie jest ona przeciętna. Zauważam też, że osobie o większej wadze nikt nie mówi tego w twarz, a mnie często zdarza się na dzień dobry usłyszeć: „Wow! Ale nogi!” (śmiech).  

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ameryka wyzwolona?

Druga część tekstu Krystyny Mazur o kulturze i emancypacji AfroAmerykanów/ek LGBT

 

Kadr z filmu „Paris Is Burning” (mat. pras.)

 

W jednym z późnych wywiadów z pisarzem Jamesem Baldwinem, w programie TV białego dziennikarza (perspektywa, z której szerokiej publiczności prezentowani są czarni artyści jest niezmiennie biała) pojawia się charakterystyczna scena. Prowadzący wylicza jego społeczne „ograniczenia”: „Kiedy zaczynałeś jako pisarz, byłeś czarny, byłeś biedny i byłeś homoseksualistą” – na twarzy Baldwina pojawia się wyraz rozbawienia – „Musiałeś czasem myśleć, kurczę, można być bardziej pokrzywdzonym?” „Ależ skąd, myślałem, że wygrałem los na loterii!” ripostuje Baldwin ku uciesze dziennikarza i publiczności. Zdaje się, że nikt nie rozpoznaje ironii tej odpowiedzi, bo wtedy zapewne zamilkliby w konsternacji. Ale czy chcieliby uświadamiać sobie własną arogancję? Dziennikarz chciał chyba wydobyć z Baldwina łapiącą za serca historię upośledzenia społecznego. Jak zauważył inny czarny gej, Jason Holliday, „ludzie uwielbiają patrzeć na cierpienie”. Baldwin się nie dał, odpowiedział krótko i błyskotliwie, ale przez jego twarz przemknął teraz rodzaj zmęczenia, jakiego doświadczamy, kiedy znowu trzeba wszystko tłumaczyć od początku. „To było skandaliczne”, śmieje się, „nie do przebicia! Więc trzeba było znaleźć sposób, żeby to wykorzystać”. Znowu salwa śmiechu, zalew beztroskiej ignorancji i znowu nikomu przez myśl nie przyjdzie, że ten żart może mieć podwójne dno. Że to z nich Baldwin może kpić, że tym, kto ma być wykorzystany jest być może właśnie uprzywilejowany, biały, heteroseksualny dziennikarz i publiczność, której jest klonem. Ten rodzaj podwójnego języka – kodu wykluczonych, do którego wykluczający nie mają dostępu, gdyż, jak to diagnozował Baldwin, zbyt jest im droga iluzja własnej niewinności – jest obecny w obu społecznościach, do których będzie należał Baldwin do końca życia, nawet kiedy przestanie być biedny: gejów i czarnych. Ale w tym podwójnym języku i podwójnej perspektywie zasadza się też przewaga „pokrzywdzonych”, którzy widzą więcej, niż da się zobaczyć z pozycji przywileju.

Inna pisarka tego samego pokolenia, Lorraine Hansberry (1930-65), została pośmiertnie wsadzona do szafy wraz z „kompromitującą” częścią swego archiwum. Hansberry rozpoznawana jest jako orędowniczka praw czarnych Amerykanów i autorka m.in. „Raisin in the Sun” („Rodzynek w słońcu” to cytat z wiersza Langstona Hughesa o rasowej opresji i budzącym się buncie Afroamerykanów), sztuki o segregacji rasowej niepozwalającej czarnym na przeprowadzanie się do „białych” dzielnic. Z jej biografii wycina się systematycznie związki z kobietami oraz fakt, że w czasach, kiedy było to karalne, wstąpiła do pierwszej amerykańskiej organizacji lesbijskiej, „Daughters of Billitis”, oraz publikowała (anonimowo) w czasopismach lesbijskich i gejowskich. Dowodziła, że narzędzia feministyczne są niezbędne w walce o prawa zarówno lesbijek jak i gejów, ponieważ prześladowanie homoseksualistów ma u źródeł normatywne postrzeganie ról płciowych. Dopiero rok temu jej spadkobiercy udostępnili badaczom całe jej archiwum.

Kiedy tego lata odwiedziłam Lesbian Herstory Archives w Brooklyńskim Park Slope (archiwum, które jest nieocenionym źródłem materiałów dotyczących lesbijek w Stanach), wolontariuszka, z zawodu bibliotekarka, opowiedziała mi dramatyczną historię panelu, który ostatnio prowadziła na temat Hansberry. Otóż, wzięła w nim udział córka męża Hansberry, która w poruszających słowach wspominała o pragnieniu ojca, aby całe dziedzictwo pisarki było dostępne przyszłym pokoleniom. Jej wzruszenie mieszało się z żalem, że musiało minąć prawie pół wieku, aby ziściło się jego życzenie i aby zniesiono cenzurę, którą objęto życie i twórczość artystki. Wspomniała też, że swego czasu powstawała obszerna biografia Hansberry, ale jej autorka porzuciła ambitny projekt i urwał się z nią kontakt. Być może dlatego właśnie, że nie o wszystkim wolno jej było mówić? Dlatego, że nie miała dostępu do pełnego archiwum pisarki? Czy dziś, gdy archiwum zostało otwarte, mogłaby dokończyć dzieła? „Nigdy się tego nie dowiemy.” – zakończyła. Na te słowa wśród publiczności pojawiła się uniesiona ręka. „To ja. Ja pisałam biografię Hansberry”. Podobno burza, która się rozpętała po tym „wywołaniu ducha” była nie do okiełznania. To akademickie z założenia spotkanie stało się historycznym momentem zniesienia cenzury na kluczowy aspekt życiorysu pisarki.

Czego chcą czarne feministki?

Młodsza od Hansberry o cztery lata Audre Lorde (1934-1992), podobnie jak Baldwin, otwarcie pisała o swojej seksualności, co więcej, jej misją było właśnie przełamywanie milczenia: na temat seksualności kobiet, cielesności, rasizmu, mizoginii. Przedstawiała się jako „feministka, lesbijka, poetka, matka, wojowniczka”, odmawiając redukowania się do jednej tożsamości. Była autorką kultowych tekstów lesbijskich i feministycznych, w tym rewelacyjnej autobiografii Zami: „A New Spelling of My Name” (która niestety nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia), zbioru esejów „Sister Outsider” (polskie tłumaczenie „Siostra Outsiderka” właśnie się ukazało), „Cancer Journals” (również nieznanej w Polsce feministycznej krytyki amerykańskiego medycznego establishmentu z punktu widzenia chorej na raka piersi), wielu tomów poezji.

Lorde była uosobieniem odwagi i nieprzejednania w odmowie współpracy z jakąkolwiek formą opresji. Jej siła i bezkompromisowość stały się symbolicznym wsparciem dla pokoleń kobiet wielu ras i narodowości (nad jedną z pierwszych Manif w Warszawie górował portret Audre Lorde). Nawoływała do wspólnych działań i przełamywania strachu, który prowadzi do milczenia. Boimy się mówić, pisała, ale milczenie nie ratuje nas przed strachem. Mówienie może być bolesne, ale w obliczu nadchodzącej śmierci – Lorde po diagnozie raka – najbardziej żałuję tego, czego nie zdążyłam powiedzieć. Wierzyła w koalicje ponad różnicami narzucanymi przez arbitralnie definiowane koncepcje rasy, płci, klasy, orientacji seksualnej, wieku i stanu zdrowia. Podczas kilkuletniego pobytu w Niemczech doprowadziła do integracji i mobilizacji społeczności Afro-Niemek. Ale też wytykała marginalizację w obrębie społeczności aktywistek. W otwartym liście do wielkiej amerykańskiej działaczki feministycznej i lesbijki Mary Daly, Lorde pisze o „historii białych kobiet, które niezdolne są do usłyszenia słów kobiet czarnych” i zakładają, że wszystkie kobiety doświadczają takiej samej opresji. Co więcej, ślepota na punkt widzenia czarnych kobiet uprawomocnia białą patriarchalną przemoc wobec tych kobiet. W ostatecznym rozrachunku, odrzucenie czarnych kobiet przez radykalną lesbijską teorię feministyczną – mówi Lorde – prowadzi do jej upadku. (Daly jakby na potwierdzenie tego zarzutu nigdy Lorde nie odpowiedziała.)

Czarny feminizm lesbijski (odpowiedź na wykluczenie lesbijek przez feministki i marginalizację niebiałych kobiet w społeczności lesbijskiej) ma w Stanach długą tradycję, by wspomnieć Black Lesbian Caucus, który wyłonił się w 1971 r. z Gay Liberation Front, powstałą w 1974 r. grupę Combahee River Collectiva, działaczki takie jak Angela Davis, pisarki takie jak Bell Hooks. Ma też swoje odzwierciedlenie w literaturze, począwszy od przełomowej powieści Alice Walker „Color Purple” („Kolor Purpury”, 1982), science fi ction Jewelle Gomez i Octavii Butler, czy pisarstwa Sapphire (fi lm „Hej, skarbie” jest ekranizacją jej powieści „Push”).

Kto zostaje wyzwolony?

Audre Lorde i James Baldwin, pisarze afroamerykańscy, którzy jako pierwsi otwarcie mówili o związkach homoseksualnych, byli również zaangażowani w ruch praw obywatelskich i debaty związane z afroamerykańską walką o równouprawnienie w latach 60. i 70. Wyrośli w czasach segregacji rasowej, oboje opowiadają o doświadczeniu odmowy obsługi w białej restauracji, o udziale w protestach, ale też o heteronormatywności ruchów wyzwolenia. Świadectwem skali wykluczenia osób nieheteronormatywnych z Civil Rights Movement jest Bayard Rustin, organizator sławnego Marszu na Waszyngton w 1963 r. Pacyfi sta, komunista (potem socjalista) i działacz antywojenny, Rustin stał się ważnym doradcą Martina Luthera Kinga (m.in. uczył go filozofi i biernego oporu wypracowanej przez Gandhiego). Z powodu homoseksualnej orientacji i radykalnych poglądów, Rustin stał się obiektem niezliczonych ataków, zarówno ze strony establishmentu broniącego się przed uznaniem praw Afroamerykanów jak i współpracujących z Kingiem działaczy. Został uznany za obciążenie dla ruchu i zmuszony do usunięcia się w cień. Rustin do końca życia walczył o równouprawnienie, przenosząc w latach 80. nacisk na prawa gejów i lesbijek, twierdząc, że tak, jak w latach 60. barometrem praw człowieka w Stanach byli Afroamerykanie, tak w latach 80. są nim geje i lesbijki. Zmarł w 1987 r. Najwyższe odznaczenie w USA – Prezydencki Medal Wolności – przyznał mu pośmiertnie Barack Obama w 2013 r.

Ruch Black Power, który odrzucił pokojowe strategie Martina Luthera Kinga przyjmując ideologię czarnego nacjonalizmu, pogłębił jeszcze wykluczenie osób nieheteroseksualnych (i kobiet). Jeden z przywódców Partii Czarnych Panter, Eldridge Cleaver twierdził, że „Pokój Giovanniego” Baldwina jest świadectwem „rozdzierającej, totalnej nienawiści do Czarnych” jej autora. Wraz z innymi przywódcami ruchu używał zarzutu o zdradę rasową, twierdząc, że wchodząc w związki homoseksualne czarni mężczyźni poddają się białej korupcji i zostają pozbawieni męskości. W obrębie ruchu o prawa kobiet walczyła – do dziś aktywna politycznie ikona czarnego radykalizmu i feminizmu – Angela Davis, należąca wtedy do Czarnych Panter. W 1997 r. ujawniła, że jest lesbijką.

Kogo widzimy w wyzwolonym świecie?

Mimo tak bogatej tradycji artystycznej i politycznej, kultura mainstreamu nadal nie „rejestruje” czarnych mniejszości seksualnych. Dobrym przykładem jest powstały właśnie fi lm Ronalda Emmericha Stonewall, który we wrześniu miał premierę w Stanach. Film jest szeroko krytykowany w środowisku LGBTQ za wymazywanie sprawczej obecności czarnych gejów i drag queens w wydarzeniach Stonewall. Bez względu na spory o to, kto „zadał pierwszy cios” czy „rzucił pierwszą cegłę” nikt nie ma wątpliwości, że osoby w dragu i osoby transgender (takie jak Marsha P. Johnson czy Storme deLarverie), które mobilizowały tłum do podjęcia walki z policją, nie były białe. Film wkłada cegłę w rękę białego geja cisgender i już na pierwszy rzut oka na obsadę widać, że są to sami biali mężczyźni. Co więcej, fi lm opisywany jest jako „polityczne przebudzenie i dorastanie młodego mężczyzny w dniach i tygodniach prowadzących do zamieszek Stonewall”. Stonewall był momentem masowego protestu, którego znaczenie polegało na tym, że stworzył walczącą wspólnotę. Emmerich, w sposób charakterystyczny dla amerykańskiego mainstreamu, przedstawia ten historyczny przełom jako indywidualną historię białego chłopca.

Reprezentacja części społeczności LGBTQ, która nie jest biała i cisgender, pozostaje w rękach niezależnych reżyserów/ek. Jednym z najodważniejszych i najbardziej prowokacyjnych wśród nich był Marlon Riggs. Jego paradokumentalny fi lm „Tongues Untied” („Rozwiązane języki”, 1989), krytyka homofobii i rasizmu, jest specyficzną mieszanką dokumentu, performance, scen seksu, zdjęć archiwalnych, lirycznych obrazów, poezji, rapu i autobiografii. Również ton filmu – połączenie wściekłości i humoru – jest niekonwencjonalny i niepokorny. Film pokazuje obecność homofobii w społeczności Afroamerykanów (czy to w scenicznych żartach Eddie Murphy’ego, czy w filmie Spike’a Lee „School Daze”). Podobnie jak Lorde, Riggs wzywa czarnych gejów do przerwania milczenia. Ale według niego już „sam fakt, że czarny mężczyzna kocha czarnego mężczyznę jest aktem rewolucyjnym”.

Marlon Riggs zmarł w 1994 r. na powikłania związane z AIDS, chorobą, która najbardziej dotkliwie doświadczyła właśnie czarną społeczność gejowską. Jej ofiarami byli między innymi poeta Essex Hemphill, powieściopisarz Melvin Dixson, choreograf Alvin Ailey, poeta Assotto Saint, działacz i pisarz Joseph Beam, powieściopisarz Steven Corbin. Lista jest bardzo długa.

Niezwykle ważnym filmem jest też Paris Is Burning („Paryż płonie”, 1990, reż. J. Livingston), który dokumentuje nowojorską kulturę balową lat 80. w afroamerykańskim i latynoskim środowisku gejowskim i transgender (jej historia, jak pisałam wcześniej, sięga XIX w!). Film rejestruje konkursy, których uczestnicy występują („chodzą”) jak modelki haute couture, z elementami tańca i voguing: drag staje się tu nie tylko subwersywnym odegraniem płci, ale też rasy i klasy. Ważnym elementem filmu, oddającym głos jego bohaterom, są wywiady, w których opowiadają o zmaganiach z rasizmem, homofobią i AIDS, ale także o swych aspiracjach i dumie ze scenicznych osiągnięć.

Ta duma wpisuje się w zmieniającą się (auto) prezentację czarnych osób nieheteroseksualnych na scenie niezależnej już nie (albo nie tylko) jako ofiar, ale też jako podmioty sprawcze. Coraz więcej jest też przestrzeni dla płynnych definicji płci a osoby trans są coraz bardziej widoczne i odgrywają kluczową rolę w kształtowaniu się czarnej kultury LGBTQ. Ikony subkultury, takie jak Vaginal Davis (czarna latynoska performerka genderqueer, artystka związana ze sceną punkrockową i queercore, autorka kultowych zinów, blogerka), czy gwiazdy mainstreamu, takie jak Laverne Cox z serialu „Orange Is the New Black”, już nie muszą się starać o publiczność, ale wręcz nadają ton – czy to modzie, czy kierunkom nowej dziedziny akademickiej, Czarnych Studiów Queer. Dekady aktywizmu LGBTQ niewątpliwie wiele zmieniły w świadomości amerykańskiej. Ale jednak, jak pokazują badania, Amerykanom rzeczownik „gej” nadal kojarzy się z przymiotnikami „biały i bogaty”.

***

Dr Krystyna Mazur jest wykładowczynią Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyła studia magisterskie na warszawskiej anglistyce i doktoranckie w Cornell University. Jej doktorat Poetry and Repetition był opublikowany przez Routlege w 2005 r. Jej główne zainteresowania badawcze to poezja, modernistyczna i współczesna literatura transnarodowa oraz teoria queer. Pisze też o literaturze, fi lmie afro-amerykańskim i literaturze Latino/a.

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wszyscy mówią o Jamiem

Everybody’s Talking About Jamie (Wielka Brytania, 2021), reż. J. Butterell, dystr. Amazon Prime, na VOD 17.09.2021

 

mat. pras.

 

W 2017 r. w Wielkiej Brytanii Jamie faktycznie był na ustach wszystkich. Adaptowana na teatralne deski prawdziwa historia Jamiego, licealisty, który zapragnął zostać drag queen i przyjść na studniówkę w sukience (w 2011 r.!), podbiła serca zarówno krytyków, jak i widowni. Wyprzedane spektakle (nie licząc pandemii, grany bez przerwy), liczne nagrody, a nawet gościnne występy gwiazd (Michelle Visage i Bianki del Rio) spowodowały, że prace nad adaptacją filmową szybko ruszyły pełną parą. Butterell, odpowiedzialny za teatralny sukces, uczynił fi lm swoim debiutem filmowym. I choć chciałoby się rzec, że oto powstał kolejny udany odcinek tej historii, to wierne przeniesienie tekstu (kwestie wzięte żywcem ze sztuki, scenariusz praktycznie tylko przycięto, wyrzucając kilka numerów) nie pociągnęło za sobą eksplodującego energią ducha oryginału. Pod soczewkami kamery na wierzch wychodzi pretekstowość fabuły. Choć aktorzy starają się, jak mogą, nie dostają szansy, by zalśnić charyzmą w przyciętych do jednowymiarowości rolach (wspierająca matka, ojciec homofob, podstarzały gej mentor – dawna drag queen). Najbardziej boli odtwórca głównej roli, Max Harwood, który choć poprawny, to nie umywa się do Johna McCrei (o ironio, błyszczącego tu tylko w cameo) – pierwszego aktora wcielającego się w Jamiego. Jak już jednak zagryziemy zęby, przełkniemy sentymentalizm, patos i naiwność, to dostaniemy podnoszącą na duchu, choć banalną opowieść o chłopaku, który wcale nie ma problemów ze swoją seksualnością, jest już o krok dalej (ciągle będąc w liceum), umie zawalczyć o bycie drag queen, i to nie byle jaką, darling! (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Queerowe radio

Sylwia Chutnik – ELGIEBETE TV

 

Foto: E. Oksentowicz/.kolektyw

 

Wychowałam się w domu, gdzie tuż po przebudzeniu włączało się radio. Trójkę (ech, świeć, panie, nad jej duszą), Radio Zet (złote czasy prywatnych radiostacji), a później Złote Przeboje (Sośnicka już od rana) czy Kampus (trochę alternatywy nie zaszkodzi). Pamiętam siedzenie na działce i słuchanie w Jedynce „Radia Dzieciom” albo hejnału z Wieży Mariackiej. Z siostrą cioteczną nagrywałyśmy na kasety program „Głupoty za sto złotych”, a z przyjaciółką z podstawówki robiłyśmy miksy muzyki i naszego gadania. Potem zaczęłam pracować w radiu: współprowadziłam w 2004 r. z Krystianem Legierskim „Gejzera”, pierwszą jawnie audycję niehetero w polskim radiu (wtedy Radio 94, późniejsze Antyradio). Uczyłam się nie tylko mówienia do/przez mikrofon, ale i realizacji dźwięku. Kiedyś nawet wyłączyłam całe radio na kilka minut i zapanowała przeraźliwa cisza, co uważam za jedną z najdziwniejszych przygód w mojej pracy. W każdym razie wiele momentów w życiu kojarzy mi się z radiofonią, która jest według mnie nie tylko przestrzenią komunikacyjną, ale i kulturotwórczą. Nie zdziwiłam się więc, że kiedy coraz więcej zaczęto mówić o podcastach, to zaczęły powstawać również te queerowe i feministyczne. Najpierw słuchałam „Feminist Frequency” o popkulturze, potem trochę „Dyking Out”, „Queer as Fact” czy „What would a feminist do?” przygotowywanego przez „Th e Guardian”.

Aż przyszedł czas na polskie audycje! Podcast drag queen Twojej Starej, feministyczne „Nikt nas nie pytał, ale i tak się wypowiemy” (kocham tę nazwę!) czy „Mam ciało – i co dalej?” o politycznym spojrzeniu na cielesność. Tu oczywiście wspaniały jest również „Vingardium Grubiosa”. Są „Queerstorie” o ruchu osób LGBT+ czy „Biuletyn rewolucyjny” Radia TOK FM. Nie mogę zapomnieć o najdłużej nadawanej audycji „Lepiej późno niż wcale”. W „Queerantenie” poznamy ciekawe postaci i żywo dyskutowane tematy. No i absolutnie obowiązkowy podcast, zwłaszcza od czasu wyroku tzw. Trybunału, czyli „Coś na a” Karoliny Domagalskiej o aborcji (bez oceniania, za to szczerze i rzetelnie). Wiele ciekawych audycji jest również w Radiu Kapitał, jak „Piosenki comingoutowe”, „Girls to the front” czy „Lesbijki na szczycie”. Jest podcast o forsie („Własny $pokój”) czy polityce („Kobiety, polityka, władza”, robiony przez Camerę Feminę). Nie mogłabym zapomnieć o literackim „Już tłumaczę” oraz „Lj*AW. Wypatrzyć lesbijkę” o motywach niehetero w polskiej kinematografii. Absolutnym hitem okazał się podcast dwóch pracownic seksualnych „Dwie dupy o dupach” (dobra, ta nazwa wygrywa). Liczba odsłuchań była tak duża, że osoby przeszły do Newonce Radia, podpisały kontrakt na serial, a każdy odcinek podcastu jest wyczekiwany nie tylko przez nasze środowisko. Nic, tylko notować, uczyć się i przyswajać.

Ja sama również prowadzę swoje Radio Sylwia (zaskakująca nazwa, przyznacie). W poszukiwaniu kolejnych ciekawych głosów postanowiłam założyć Koalicję QueerFem Podcastów. Chciałam po prostu zebrać wszystkie te wspaniałe inicjatywy w jedno miejsce. Liczyłam również, że może zainspiruje to pozostałe osoby do zrobienia własnego programu. To prawdziwe DIY, chociaż, wiadomo, w profesjonalnym studiu jest lepiej.

Wystarczą mikrofon (ale do tego wbudowanego w komputer też można, byle głośno), program do nagrywania i konto na bezpłatnej platformie, na którą załadowuje się każdy odcinek, który potem automatycznie ląduje na wszystkich większych platformach podcastów. To otwarta platforma aktywizmu z nieskończonymi możliwościami. Dobrze jest znaleźć główny temat i mieć pomysł na to, o czym się chce mówić. Przed nagraniem zebrać myśli, zrobić notatki. Może zaprosić gościa, aby urozmaicić audycję. To nic trudnego, a dodatkowo oswajamy się z brzmieniem własnego głosu i tremą (tak, ja też mam problem ze słuchaniem siebie, ale dzięki temu coraz rzadziej mówię „yyy”), (no dobra, STARAM SIĘ mówić rzadziej). Nie tylko ze względu na pandemiczne czasy warto słuchać i robić podcasty: przecież słuchać ich można wszędzie. W domu, na spacerze z psem, w samochodzie i w czasie nudnej roboty. Przed snem, na dzień dobry i po obiedzie. To z jednej strony wsparcie twórczyń i twórców, z drugiej rozrywka, z trzeciej edukacja, a pewnie i czwarta opcja się znajdzie. Do usłyszenia, kochane kłiry!

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Niech drag Cię pochłonie!

BIANCA DEL RIO, zwyciężczyni 6. sezonu „RuPaul’s Drag Race”, opowiada Jakubowi Wojtaszczykowi, co znaczy dla niej drag, dlaczego woli standup od lip syncu i jak radzi sobie w kulturze unieważniania. Zdradza też, co zaprezentuje podczas europejskiego tournée „Unsanitized”. 23 i 24 lipca wystąpi w Poznaniu, a 26 – w Warszawie

 

Foto: Matt Crockett

 

Mimo że drag mocno zakorzeniony jest w komedii, nieczęsto zdarza się, że przybiera formę klasycznego standupu. Ty przybywasz do Polski z takim właśnie show.

Spójrz na moją twarz i powiedz: czy jestem piękna jak sfeminizowane drag queens?! Nie! Jestem klaunem w sukni. Odkąd pamiętam, komfortowo czułam się w komedii, żartowaniu z siebie i z widowni. Nigdy tak naprawdę nie lubiłam lipsyncować jak inne drag queens.

Zaczynałaś jednak jako impersonatorka Cher.

Tak, wychowywałam się w Nowym Orleanie, gdzie w dragu panował trend na pełną iluzję. Miałam duży nos i naturalną twarz jak Cher przed operacjami plastycznymi. Choć teraz, kiedy patrzę na zdjęcia z tamtego okresu, stwierdzam, że musiałam mieć urojenia, iż chociaż trochę wyglądam jak ona, ha, ha. Mimo to taki drag był wtedy popularny, więc wieczorami wychodziłam na scenę i zmuszałam się do poruszania ustami do „If I Could Turn Back Time” czy „I Found Someone”. Powoli odkrywałam, że dużo pewniej i lepiej czuję się w konferansjerce oraz żartowaniu. Widziałam, że właśnie tym sprawiam widowni największą przyjemność.

Jak wspominasz początki swojej dragowej kariery?

To słodkie, że uważasz, iż coś z tego czasu jeszcze pamiętam. Jestem przecież taka stara! Zaczynałam 26 lat temu, co, jak o tym pomyślisz, jest po prostu wariactwem. Na pewno nie planowałam, że zostanę drag queen. Nie jestem jedną z tych osób, które obudziły się pewnego dnia i stwierdziły: „Albo będę występować w kiecce, albo moje życie nie ma sensu”. Co prawda byłam związana z teatrem, ale od strony technicznej – przez wiele lat zajmowałam się kostiumami, perukami i make- -upem. Dopiero bodajże w 1996 r. zapytano mnie, czy w ramach zastępstwa nie wyszłabym na scenę. I może nigdy nie byłam osobą, która chciała być drag queen, ale zdecydowanie byłam ciekawska i mówiłam „tak!” nowym doświadczeniom. Zrobiłam pierwszy krok i od tego momentu moja kariera ruszyła jak kula śnieżna.

Niewątpliwie największą rozpoznawalność dała ci wygrana w „RuPaul’s Drag Race”. Podobno jednak na początku nie lubiłaś tego show. Co zmieniło twój stosunek do niego?

Uważałam, że się do niego nie nadaję, bo nie jestem młoda, nie lubię lipsyncować i nie potrafi ę zrobić death dropów czy szpagatów. Do udziału zmusiła mnie rzeczywistość. Po pierwsze w telewizji zobaczyłam moje mniej uzdolnione przyjaciółki, jak Manila Luzon, która brała udział w trzecim sezonie. Po drugie miałam już 37 lat, a moja kariera nie wyglądała tak, jak sobie wymarzyłam – w dzień harowałam, by wieczorem móc wyjść na jedną ze scen nowojorskich barów, aby zarobić marne 75 dolców. Obiecałam sobie, że jeżeli do czterdziestki sytuacja się nie zmieni, kończę z Biancą. Nie mając nic do stracenia, postanowiłam spróbować i wysłałam zgłoszenie do „Drag Race”. Okazało się – jak w przypadku pierwszego wyjścia w dragu – że ponownie dokonałam mądrego wyboru. Oczywiście nie planowałam wygranej, ale wyszło jak wyszło, za co jestem ogromnie wdzięczna.

Jesteś uważana za jedną z najbardziej popularnych „królowych” z programu Ru- Paula. Jak ukoronowanie zmieniło twoją rzeczywistość?

Platforma, którą oferuje zwycięstwo w „RuPaul’s Drag Race”, jest ogromna! Nie dałam się jednak ponieść temu szaleństwu, ponieważ rzuciłam się w wir pracy. Wiele osób przede mną i wiele po mnie marzyło o nagraniu teledysków i płyt. Miałam inaczej – pragnęłam wyruszyć w trasę komediową, być blisko ludzi i dzielić się z nimi moimi żartami, rozbawiać ich do nieprzytomności. W dalszym ciągu w pamięci miałam lata spędzone w Nowym Orleanie i Nowym Jorku, podczas których mój styl dragu nie był w pełni celebrowany i doceniany – teraz miałam szansę to zmienić. W tym roku mija 8 lat od emisji mojego, szóstego sezonu programu. Od tego czasu czterokrotnie objechałam świat. „Unsanitized” jest piątą trasą komediową!

Jak opisałabyś „Unsanitized”?

To jazda bez trzymanki! Jeśli kiedykolwiek zobaczysz mnie na żywo, tak naprawdę nie będziesz wiedział, czego możesz się spodziewać. Lubię mówić: „Oczekuj nieoczekiwanego!”. Show ewoluuje w zależności od kraju, w którym go przedstawiam. Widzowie_ ki po prostu muszą nastawić się na 2 godziny spędzane ze mną na chichotaniu, a często na głośnym rechocie. To, czego nauczyła nas pandemia, to umiejętność znalezienia humoru we wszystkim, co nas otacza. Jeżeli tego nie zrobimy – skończymy marnie!

Skoro zmieniasz materiał w zależności od kraju, do którego przybywasz, czego możemy spodziewać się w Polsce?

Dobry pytanie, ale… nie odrobiłam jeszcze pracy domowej, ponieważ dopiero dowiedziałam się, że do was jadę, ha, ha. Do lipca na pewno się przygotuję. Mówiąc zupełnie szczerze, na pewno zacznę od sprawdzenia na mapie, gdzie znajduje się Polska. Wiem, że ludzie potrzebują eskapizmu i humoru, a to mogę dostarczyć.

Żyjemy w czasach cancel culture, kultury unieważniania, a standup dla niektórych może być trudny do przełknięcia. Jak manewrujesz na drogach poprawności politycznej?

Mam to gdzieś! Hejterzy będą hejtować, taka ich rola. Wiele osób będzie to robić dla odsłon, klików i polubień. Niestety żyjemy w świecie, w którym wynosi się ludzi na piedestał tylko po to, aby ich z niego zrzucić. Od zawsze stawiam na bycie sobą. Nigdy nie udawałam miłej osoby. Jestem zadziorna, bezczelna i nie boję się szokować, ale nikogo nie krzywdzę. Zazwyczaj inteligentna widownia to łapie. Jeżeli jednak nie lubisz moich występów, to ich nie oglądaj.

Drag jest specyficzną formą sztuki, której częścią jest reading, czyli umiejętne wytykanie komuś błędów, wyśmiewanie. Czy dzięki temu możesz pozwolić sobie na więcej?

Zawsze wytykam błędy innym, tak samo jak sobie. Faktycznie jednak w dragu, dzięki kostiumowi, peruce i mistyfikacji, dostajesz większą przestrzeń na ironię, żart. Reading jest świetną rozrywką. Mimo to zauważyłam, że im jestem starsza, tym bardziej staję się odważna i mniej się przejmuję. Przecież właśnie minęły 2 lata covidowego szaleństwa. Czy może być jeszcze gorzej?

Jak pandemia wpłynęła na twoją pracę?

Nauczyłam się pracować z domu, będąc w dragu od pasa w górę, ha, ha. A tak na poważnie, zaczęłam bardziej doceniać to, co robię. Kiedy ruszałam w trasę „Unsanitized”, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Bałam się, że ludzie nie będą chcieli się spotykać, chodzić do klubów albo będą siedzieć cicho na widowni. Na szczęście stało się zupełnie odwrotnie. Jeżeli podobnie będzie w Polsce, jestem gotowa na tę przygodę.

Prócz tras standupowych masz na swoim koncie występ w musicalu na West Endzie, pojawiłaś się w Carnegie Hall i na Wembley Arena. Czy jest coś w dragu, co jeszcze chciałabyś osiągnąć?

Tak jak powiedziałam na początku, zgadzam się na wszystko, bo moja ciekawość zawsze zwycięża. Najbardziej w dragu uwielbiam właśnie trasy. Jeżeli nadal będę mogła w nie wyruszać, poczuję się spełniona. Telewizja może być kłopotliwa, bo zabiera za dużo czasu i utrudnia występy, ale nie powiem „nie” ciekawym propozycjom. Obecnie też dużo się dzieje – współtworzę musical w Los Angeles i kręcę kolejną odsłonę „Huraganu Bianca”, ale nic więcej nie mogę zdradzić.

Jako ikona dragu pewnie spotykasz się z prośbami o radę od początkujących performerów i performerek. Co im odpowiadasz?

Nie róbcie tego! To pułapka! Oczywiście żartuję. Jeżeli drag przynosi ci szczęście, koniecznie go kultywuj. Po co traktować życie tak bardzo serio? Początkujące osoby jednak powinny zrozumieć, że drag nie zawsze da pieniądze, sławę i przyniesie sukces, ale na pewno będzie niesamowitą podróżą. Tak jak powiedziałam, sama jej nie planowałam, nie wiedziałam, że Bianca tyle przetrwa. Miałam swoje mroczne momenty, zamartwiałam się związkami i pieniędzmi, ale życie bywa nieprzewidywalne. Nagle nastąpiło „boom!” i wszystko się zmieniło. Dlatego zawsze powtarzam, by korzystać z nadarzających się okazji: przebrać się, wyjść i pochłonąć cały ten drag.  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

The Rocky Horror Picture Show

(UK, 1975), reż. Jim Sharman, wyk. T. Curry, S. Sarandon, B. Bostwick, dystr. Disney+. Premiera światowa: 14.08.1975

 

mat. pras.

 

Przejęcie wytwórni Fox przez Disneya wzbudziło lęki nad losem queerowych klasyków z przepastnego foxowego archiwum. Na szczęście na razie obawy okazały się nieuzasadnione, a dostęp do jednego z najbardziej queerowych musicali stał się wręcz prostszy: od czerwca „Rocky Horror Picture Show” dostępny jest na platformie Disney+. Najpierw, w 1973 r. był sceniczny musical. Queerowa adaptacja opowieści o Frankensteinie (doktor kosmita tworzy dla siebie napakowanego młodzieńca blondyna, Rocky’ego) autorstwa Richarda O’Briena i w reżyserii Jima Sharmana była listem miłosnym do horrorów i sci-fi klasy B z połowy XX w. Sztuka odniosła sukces, była grana w Londynie aż do 1980 r. (w 1999 r. zagościła w chorzowskim Teatrze Rozrywki, a w 2011 r. – w warszawskim Och-Teatrze). Jeszcze większy sukces przyszedł z adaptacją filmową, w którym udział wzięła lwia część scenicznej obsady na czele z Timem Currym (jako panseksualnym szalonym doktorem, „słodkim transwestytą z transseksualnej Transylwanii”) i twórcą O’Brienem (jako Riff Raffem). Tradycyjną purytańską parę nowożeńców, którzy natykają się na ceremonię stworzenia Rocky’ego (i w rezultacie weryfikują swoje skostniałe przekonania), zagrali Barry Bostwick i Susan Sarandon (od tej roli zaczęła rosnąć jej popularność). Na fali sukcesu midnight shows (seansów o północy z „dziwnymi” filmami) w USA postawiono właśnie na tę formę dystrybucji. Na zwykłych dziennych seansach widownia świeciła pustkami, ale nocne pokazy nadal cieszą się dużą popularnością. Tak, nadal, „Rocky…” nigdy nie wyszedł z regularnej dystrybucji kinowej i ciągle jest grany w kinach na całym świecie (to absolutny rekord!). Wokół filmu wytworzyły się zwyczaje i rytuały, jak chociażby rzucanie ryżem w scenie ślubu czy osłanianie się gazetą przed deszczem w analogicznej scenie filmu. W San Francisco czy Los Angeles ciągle też wystawiane są tzw. shadow plays (sztuki cienia), w których aktorzy w pełnych strojach lipsyncują cały fi lm w trakcie seansu. Dla niektórych fanów regularny cotygodniowy seans stał się queerowym odpowiednikiem mszy. (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Zawsze kolejny będzie żart

„Kiedyś, gdy tylko ktoś się nie zaśmiał z mojego dowcipu, drętwiałem: »Jezu, nie jestem śmieszny!«. Teraz już wiem, że mogę być i śmieszny, i nieśmieszny” – mówi drag king VUJO DE LA CRUZ. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: Emilia Lyon

 

Czy uważasz się za zabawną osobę?

Moje poczucie humoru raczej utrzymuje się na takim samym poziomie, własne żarty od zawsze mi się podobały. (uśmiech) Nie wiem, jak innym, bo dopiero od pewnego czasu zacząłem konfrontować je z rzeczywistością. Natomiast to, co się u mnie przez lata zmieniło, to kwestia nerwowości. Kiedyś, gdy żartowałem, pojawiał się milion czarnych myśli. Kiedy ktoś się skrzywił lub nie zaśmiał, uznawałem: „Jezu, nie jestem śmieszny!”. Teraz już o tym nie myślę. Wiem, że mogę być śmieszny i nieśmieszny. Nie każdy żart wyląduje. Ważne jest jednak to, że jestem w stanie zadbać o swoje emocje w momencie, kiedy sprzedaję siebie, jak również zadbać o innych. Zawsze będzie przecież kolejny żart.

Kiedy zostałeś przedstawiony światowi komedii?

Przypadkiem, w 2017 r. Koleżanka zaprosiła mnie do warszawskiej Szkoły Impro do współudziału w kursie improwizacji. Miałem mózg wyprany agencją brandingową, w której pracowałem, i nie mogłem uwierzyć, że zamiast przeznaczyć pieniądze na szkolenie z biznesu, można je wydać na naukę przyjemnych rzeczy. Na kursie zaskoczyło mnie, że improwizacja jest demokratyczna, bo to sztuka współpracy. Nie istnieje tu rywalizacja, kto jest śmieszniejszy, ponieważ śmieszni są tu ludzie wspólnie. Jestem tylko tak śmieszny, jak osoba partnerująca mi na scenie. Nie mogę komuś przerwać i powiedzieć: „A ja mam inny żart”. Nie mogę kogoś zgasić, gdy żart mi się nie spodoba. To nie jest zgodne ze standardami improwizacji. Jest tu dużo grania na inne osoby. Ta umiejętność później przydała mi się w wielu sytuacjach, zarówno na scenie, jak i poza nią. Improwizacja ma też jedną prostą zasadę „tak, i…”. Gdy ktoś coś powie, nawet największą bzdurę, my to potwierdzamy i dodajemy coś od siebie. Bo to sztuka wspólnego budowania jednej bardzo wysokiej wieży. Chcemy, aby jak najdłużej się utrzymała. Oczywiście tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem, gdy poszedłem z koleżanką na kurs dla początkujących w improwizacji, tego dowiadywałem się później. Co prawda podobała mi się wspomniana demokratyczność, ale nadal byłem sceptyczny. Wydawało mi się, że to jakieś takie głupie, ale jednocześnie sprawiające przyjemność, no i dziwiłem się, że nie ma tam rywalizacji. Czułem blokadę przed otworzeniem się na scenie. Po jakimś czasie podjąłem decyzję, że może jednak się tym zajmę. Dobrze mi szło improwizowanie, a to duża zachęta do dalszej pracy. Zacząłem chodzić na inne kursy, trochę więcej grać.

Improwizacja okazała się odskocznią czy próbą odnalezienia się w rzeczywistości?

Bardziej to drugie. Z racji wieku, a przekroczyłem już trzydziestkę, jestem jedną z tych osób, które szukając siebie zawodowo i życiowo, zaufały kapitalizmowi trochę bardziej niż teraz trzeba. Studiowałem anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Po studiach wróciłem do Warszawy, skąd pochodzę, i już tu, w stolicy, zostałem. Podczas studiów nie pokazywano nam za wiele innych możliwości rozwoju i sukcesu niż praca w korpo czy po prostu na etacie. Panowało przekonanie, że na sztukę w życiu codziennym nie ma za dużo miejsca. Chyba że człowiek godził się na małe zarobki i bycie strasznie nieszczęśliwym. Z perspektywy widzę, że to nie była prawda. Przez improwizację i sztukę odnalazłem siebie dla siebie, ale też dla innych. Podobnie jak inne dragsy w moim wieku, najpierw musiałem osadzić się w dorosłej rzeczywistości, a dopiero później zobaczyć, że nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem. Pomogło też, że świat komedii ewoluuje. Na scenę dopuszcza się już inne osoby niż biały cis hetero chłop. Kiedy wychodziłem na scenę, ta rewolucja już się działa. Nie musiałem przepychać się łokciami, aby – jako osoba AFAB (ang. assigned female at birth – osoba z oznaczoną przy urodzeniu płcią żeńską – przyp. red.) lub niewyglądająca jak typowy standuper – móc uczestniczyć w współtworzeniu humoru. Dopuszczenie różnorodności pomaga innym, którzy nie są w mainstreamie tożsamościowym, być usłyszanym w komedii.

Improwizacja to jedna z gałęzi twojej działalności. Druga to wcielanie się w celebrytów i celebrytki, jak Andrzej „Piasek” Piaseczny, Michał Bajor, Aldona Orłowska.

Te postaci powstały na potrzeby „Snacz Gejm” Shady Lady, czyli show inspirowanego „RuPaul’s Drag Race”, w którym dragowe osoby udają celebrytów. Zaczynałem z wysokiego C, ponieważ efekt impersonifikacji, parodii może być różny. Sztuka ta polega na sklejeniu ze sobą dwóch rzeczy – mojej osobowości, bo to ja, nie Bajor czy Piasek, jestem tą postacią na scenie – oraz wyobrażenia parodiowanej postaci, które powinno być oparte na faktach. Odgrywam postaci z szacunkiem, dlatego też wybieram osoby, które choć trochę lubię. Jakby oglądały show, może byłyby zniesmaczone, ale na pewno by nie zwymiotowały. (śmiech) Taki jest mój cel. Zawsze robię risercz, oglądam wywiady, czytam o konkretnej osobie. Przy okazji Bajora, koleżanka, która specjalizuje się w impersonifikacjach, Martyna Cytryna, na przykładzie jednego wideo uczyła mnie tego, jak artysta się wypowiada. W nieskończoność powtarzaliśmy słowo „melodyjność”. W graniu tej postaci ta fraza była dla mnie swoistą kotwicą, esencją osobowości i stylu mówienia Bajora. Z tego względu, że „Snacz” też jest improwizowany, mocno wchodzą tam instynkty sceniczne. Każda z postaci, czy to Piasek, Bajor, czy Aldona, ma swój punkt odbicia, czyli to, na czym jej w danym momencie zależy, dlaczego tutaj przyszła, ale też pojawia się miejsce na reakcję na inne osoby na scenie i niesprzyjające okoliczności, jak niewygodne buty.

Czy nazywasz te postaci dragowymi?

Gdy zaczynałem, jeszcze z Bajorem, nie nazwałbym tych występów w pełni zrealizowanym dragiem. To znaczy pojawiły się makijaż, blokowanie brwi, musiałem rozjaśnić skórę, bo artysta jest bledszy ode mnie. Ale jeszcze nie czułem, że sam dla siebie jestem drag performerem. Czułem, że moim zadaniem jest wcielenie się w Michała Bajora. Nie sądziłem, że przestrzeń dragowa jest w ogóle dla mnie możliwa. Wtedy, w latach 2017, 2018, w moim przekonaniu w przestrzeni wspólnej nie istniało zbyt wielu drag kingów. Niektóre osoby zaczynały, ale jeszcze nie funkcjonowały w mojej świadomości jako występujące regularnie.

Czyli scenę zapełniali cis geje?

Według mojej ograniczonej wiedzy, raczej tak. Moja podróż różni się jednak od innych osób dragowych. Zaczynałem od teatru, mniej przejmowałem się bookingiem i frekwencją. Na „Snacz Gejm” przychodziły tłumy. Występy nie odbywały się jednak w przestrzeni klubowej, co sprawiało, że nie miałem pełnego oglądu świata dragu. Dominował w nim wtedy, jak powiedziałem wcześniej, bardziej mainstreamowy drag, czyli cis osoby męskie w peruce, dużym paddingiem, piersiami. „Snacz Gejm” okazał się ciekawym narzędziem weryfikacji takiego postrzegania dragu, bo samo przerysowanie kobiecości to za mało, kiedy musisz przerysować konkretną postać i skupić się na jej cechach.

Skąd w ogóle to zainteresowanie dragiem?

Zawsze chciałem robić drag, ale nie wiedziałem, że mi wolno. Nie widziałem też reprezentacji. Co prawda nie siedziałem w szafie, ale zostałem zsocjalizowany do budowania szafy wokół siebie, czyli miałem „normalną” pracę, znajomych, hobby. Strasznie źle się czułem w tej normatywności, ale myślałem, że tak wygląda życie. Osoby queerowe poznałem dopiero na studiach, ale one również zbudowały szafę, pracowały w korpo. Byłyśmy i byliśmy zadowoleni, że nikt nas tam nie szykanuje, a do tego, raz na jakiś czas, mogliśmy wyskoczyć do klubu dla osób LGBTQ+. Szczyt wolności! Tak naprawdę rozpoczynałem pierwszy „Snacz”, prowadząc cis życie. Do teatru biegłem po robocie z wywieszonym językiem. Dopiero dzięki kolejnym wydarzeniom współtworzonym przez Shady Lady zobaczyłem, że mogę występować jako pełnoprawna osoba performerska, że na takich zasadach mogę przebywać w przestrzeni queerowej. Do tego jeszcze jest tam coraz więcej osób, które wymykają się sztywnym podziałom. Dużo w tej kwestii robi również Twoja Stara przy okazji „Twój Drag Brzmi Znajomo” (TDBZ), zapraszając osoby AFAB, z kobiecego spektrum, i te, które robią niestandardowy drag.

Tak naprawdę jednak moja tożsamość dragowa ugruntowała się w okresie popandemicznym. Poczułem energię, której próżno było szukać we własnym pokoju; ona jest w klubie, na scenie, gdzie sypie się brokat i leje się sztuczna krew, a zewsząd dochodzą krzyki widowni. Odkryłem to na nowo. Wcześniej zdarzało mi się występować w postaci kobiecej. Przestała mi ona pasować, ale też uznałem, że drag, aby mógł cokolwiek zmienić, powinien mieć wymiar aktywistyczny. Mogę odważyć się w nim na głębsze czerpanie z mojej tożsamości i jej eksplorowanie. Drag musi pokazywać, że jest szansa dla innych osób takich jak ja. Być reprezentacją. Był to początek odkrywania tego, co świadomie dla mnie oznaczają kobiecość i męskość.

Kiedy sam dla siebie stałeś się drag performerem?

Nie jestem mocno straumatyzowany toksyczną męskością, taką „discopolową”. Mój drag wziął się z chęci odzyskania męskości dla siebie. Inspirował mnie mój nieżyjący już ojciec. Mam jego zdjęcie z czasów studiów, kiedy jest w „PRL-owskim dragu” – ma warkoczyki i fartuszek, lekki makijaż. Nie wiem, co się tam dzieje, oprócz tego że „drag” powstał na potrzeby teatralnego show, co przypomina moją drogę. Tata był takim barwnym ptakiem, lubił kolory, pozwalał sobie na ekspresję, na którą cis hetero mężczyźni sobie raczej nie pozwalają, na takie pewne przegięcie formy. Nie wchodzę w ogóle w jego kwestie tożsamościowe, bo tak naprawdę są dla mnie zagadką. Poszukiwałem w sobie tego obszaru ekstrawaganckiej męskości. Kiedy drag king wychodzi na scenę, najczęściej jest napakowanym, owłosionym, typowym „męskim” heterykiem. A co, jak mężczyzna taki nie jest? Sam kursuję między biegunami spektrum, nie osadzając się w żadnej binarności, ani kobiecej, ani męskiej. Dlatego zacząłem kreować mężczyznę, który lubi być dobrze ubrany, siedzi w szafie, jest bogaty, nawiązuje sekretne znajomości. Sentymentalnie kłaniam się tym wszystkim facetom, których nieheteronormatywność ze względu na okoliczności społeczne musiała pozostać sekretem. Do tej gejowskiej, ekstrawaganckiej męskości dokładam estetykę, która od zawsze we mnie była, jak złoty kolor, kipiące cekinami i kryształami kostiumy i odrealniony makijaż. Jeżeli ktoś miałby uczyć się z mojego dragu, jak wygląda cis mężczyzna, nie otrzymałby wysokiej oceny na klasówce. (śmiech)

Skąd wzięło się twoje imię, Vujo de la Cruz?

Słowo „Vujo” jest pisane przez „V”, co oznacza że postać jest z zagranicy. Wiadomo, jeśli chcesz, aby coś miało powiew luksusu, musi być przez „V” lub „X”. To dla mnie postać wujka, który nigdy się nie ożenił, ma siedem kotów, nosi piękne jedwabne szlafroki i gdy go pytasz, dlaczego znowu idzie z kolegą na imprezę, odpowiada wymijająco. Inspiracją był Bohdan Gadomski i to, co się z nim kojarzy, czyli piękne białe pudle, wypowiedzi typu: „mój serdeczny przyjaciel, Krzysztof Krawczyk”, domniemane bycie w szafie, niedomówienia, półsłówka… Nazwisko „de la Cruz”, choć nie od razu było dla mnie symboliczne, jest z jednej strony tajemnicze i „światowe”, z drugiej po polsku oznacza „od krzyża”, a ja mam cały set o Kościele katolickim i wcielałem się kilka razy w postać pewnego bardzo znanego dostojnika kościelnego. Lubię jednak pewną aurę tajemnicy wokół mojego drag name’u, które jest połączeniem wyrafinowania i jowialności.

Jak wpasowałeś się w scenę drag kingową?

Jeden z moich pierwszych występów jako Vujo był w Madame Q, na zaproszenie Red Juliette. W malutkiej garderobie, a potem na panelu dyskusyjnym rozmawialiśmy z Maxem Reaganem Thatcherem, Mr. Scratchem i drag kingowym wcieleniem Red Juliette o tym, co dla każdego z nas oznacza „drag king”, co uważamy za obowiązkowe w przygotowaniach. Każdy miał inaczej: ja skupiałem się nie tyle na technicznych szczegółach, ile na budowaniu historii i przekazu w numerach. Obecnie maluję się tyle, co przeciętna osoba dragowa, czyli dwie godzinki minimum. Stroje mam odrobinę bardziej błyszczące i przegięte niż typowy drag king. W moich numerach zawsze pojawia się jakiś wymiar komedii, angażowania publiczności i zawsze będzie dziać się coś dziwnego. Myślę, że to mój znak rozpoznawczy. Na TDBZ rozdawałem widzom złote kaczki, które pomogła mi powołać do życia Martwa/Martwy, a sam też byłem przebrany za złotą kaczkę – jest to już pewien poziom mojego „odklejenia”, który staje się znakiem rozpoznawczym. Strój był nawiązaniem do warszawskiego motywu show, jednak dla mnie znaczył więcej. Złota kaczka z legendy chowa się w podziemiach i spełnia życzenia. Wiele osób queerowych czuje, że nie może w pełni ujawnić swojej tożsamości ze względu na potencjalny brak akceptacji otoczenia. Jesteśmy trochę jak te złote kaczki: mamy coś szczególnego, pięknego, co nas wyróżnia, ale otoczenie nie zachęca do tego, by tę inność eksponować. Dopóki się nie przełamiemy, żyjemy dla innych.

Jak ewoluowała twoja „prywatna” tożsamość, out-of-drag?

Byłem socjalizowany jako kobieta, ale na szczęście moi rodzice nie wciskali we mnie wiele AFAB-owych oczekiwań. Jako dziecko mylono mnie z chłopcem, też przez sposób ekspresji, który do pewnego momentu nie był standardowy. Ubierano mnie w chłopięce ciuchy, ja sam miałem zainteresowania związane z bardziej nerdowymi tematami, i wypowiadałem się jak mały profesorek. Niestety reszta rodziny oczekiwała ode mnie odgrywania typowo kobiecej roli. Próbowano mnie socjalizować, co mnie straumatyzowało. Od małego wiedziałem, że moją rolę jest mieć przewalone. Kobiety mają po prostu gorzej. Moje życie w społeczeństwie to nie gra, w której mam wszystkie karty i możliwość wygranej; mam tylko jedną i odpadnę w połowie. Nie wiedziałem, że mogę mieć inną tożsamość niż cis. Tym bardziej, że do pewnego momentu byłem osobą, która stara się przestrzegać zasad i reguł, nie kwestionuje ich. Dla mnie to było tragiczne doświadczenie, bo nie znam też kodów kobiecego zachowania, nie są one dla mnie intuicyjne.

Co to znaczy?

Na przykład moje koleżanki uczyły mnie, że od faceta nie możesz oczekiwać, że coś zrobi z własnej woli. Musisz go pochwalić, jak dziecko. Myślałem sobie: czyli tylko dlatego, że jestem osobą AFAB, moją rolą w związku jest stworzenie warunków do tego, by ktoś czerpał przyjemność z czegoś, co tak naprawdę jest średnio przyjemne, jak sprzątanie. Mam do tego jeszcze wytworzyć przestrzeń manipulacyjną, w której ta osoba wykonuje zadanie, nie do końca wiedząc, że to robi, i mam jeszcze ją za to pochwalić. Oczekiwaniem wobec kobiet jest bycie mistrzynią manipulacji w gospodarstwie domowym. Nie kleiło mi się to. Sam siebie nie jestem w stanie zmanipulować, a co dopiero innych. Byłem przerażony, że nie sprostam zadaniom, które odgórnie przydzielane są osobom AFAB. Myślałem, że przyszło mi przejść przez życie jako osoba nieudolna. Mam też taką mieszankę genów, że dla osoby z zewnątrz moja twarz będzie kobieca. To sprawia, że narzuca mi się różne oczekiwania. A trudno mi ciągle tłumaczyć, że wyglądam tak, ale to nie oznacza, iż czuję i działam w określony sposób. Jestem osobą genderfluid, co ma odzwierciedlenie w moich zaimkach. W dragu i przestrzeniach queerowych używam męskich, w pozostałych, jak praca – damskich i neutralnych. Jeszcze nie mam siły wszystkim wyjaśniać, jak mają się do mnie zwracać. Ustawiłem jednak odpowiednie zaimki na LinkedIn. Krok po kroku będę więcej robić na rzecz widzialności osób niebinarnych w pracy.

To właśnie okres 2017/2018 był dla mnie kluczowy w dookreśleniu siebie. Podczas improwizacji, wchodząc w różne role, zacząłem zastanawiać się, czy w „prawdziwym” życiu nie tworzę postaci „dobrze zsocjalizowanej osoby kobiecej” tylko dlatego, żeby ludzie dali mi spokój? Może tak naprawdę jestem kimś innym i ta osoba też chciałaby się wypowiedzieć? Ale to też temat nie tylko na drag i performance, ale i na terapię, gdzie się odzierasz ze wszystkich przekonań, uczuć i zachowań. Od mniej więcej 13. roku życia identyfikowałem się jako osoba biseksualna, później panseksualna, kiedy poznałem takie pojęcie. Jest to podobny element mojej tożsamości jak kolor oczu czy rozmiar stopy. Co prawda jestem obecnie w czasie eksploracji, ale zdecydowaną większość życia poświęcam nie relacjom, a pracy twórczej. Nawiązywanie nowych znajomości nie jest dla mnie najprostsze, bo nie piję alkoholu ani nie biorę żadnych używek. Szukam osób, które wyznają podobne wartości, a do tego mają podobne zajawki i zainteresowania. W Polsce jest ich niewiele.

Kilkukrotnie wspomniałeś o widzialności i reprezentacji osób enby na scenie. Pomaga to w dookreśleniu siebie?

Na pewno! Zarówno na scenie dragowej, jak i improwizacyjnej ta przestrzeń dla wymienionych przez ciebie osób się poszerza. Daje to, przynajmniej mnie, również ballroom. Mimo że wiele jest w nim kategorii binarnych, spotyka się tam dużo osób niebinarnych, powoli uwzględnia się je też w sędziowaniu kategorii (jak Face czy Sex Siren). Nawet kiedy osoby enby wychodzą w kategoriach konkretnie zgenderowanych, sam fakt, że tam są, wiele dla mnie znaczy. Odbijam się w ich oczach, w ich działaniach. Potrzebuję tych wzorców, jak również tego, by zostały one nazwane, aby każda osoba mogła otwarcie mówić o swoich zaimkach, swojej tożsamości. Staram się robić to samo. Tylko w taki sposób można ośmielić osoby szukające własnej tożsamości. Sam wychodzę w kategoriach konceptualnych i modowych, ale chcę się rozwijać i próbować swoich sił również w tych afirmujących tożsamość, np. Sex Siren. Bez względu na to, czy jestem w dragu, czy nie, performuję dla innych. Znajduję w sobie coś, co kocham, i pokazuję światu. Ballroom jest dla mnie przestrzenią demokratycznej wymiany uwagi: czasem wychodzę w kategorii, czasem wspieram bliskie mi osoby. Po sobie i innych widzę, że dobre perfo zaczyna się od pokochania siebie, zaufania sobie i skoku na głęboką wodę. Potrzebujemy queerowych przestrzeni, żeby coraz więcej osób mogło zrobić pierwszy krok na drodze do odkrycia siebie.  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Byłam jak Batman

DRAG QUEEN ALYSSA EDWARDS (Justin Dwayne Lee Johnson), która międzynarodowy sukces zawdzięcza piątemu sezonowi talent show „RuPaul’s Drag Race”, opowiada Jakubowi Wojtaszczykowi o początkach na dragowej scenie, o miłości do tańca, a także o tym, skąd czerpie odwagę. Zdradza też, co zaprezentuje podczas nadchodzącego europejskiego tournée „Becoming Alyssa, The Life Story of a Traveling Queen”. 20 maja Alyssa wystąpi w Warszawie w klubie Progresja

 

mat. pras.

 

Co prawda z programu RuPaula nie przywiozła korony, ale otrzymała klucz, którym otworzyła drzwi do sukcesu. Krótko po show zaczęła występować w internetowym serialu ,,Alyssa’s Secret”, by następnie jeszcze lepiej dać się poznać jako utalentowana choreografka w netflixowym dokumencie „Dancing Queen”. To właśnie we własnym studiu tańca Beyond Belief Dance Company Alyssa odnajduje szczęście. Ładuje też baterie, które pozwalają jej realizować kolejne projekty. W 2016 r. ponownie skradła serca publiczności w drugiej edycji „RuPaul’s Drag Race: All Stars”, w której zajęła czwarte miejsce. Po wyprzedanym i entuzjastycznie przyjętym przez krytyków występie w Vaudeville Theatre na londyńskim West Endzie wyruszyła w trasę po Stanach Zjednoczonych. Tym razem, jak mówi, „z otwartymi ramionami” wita Europę. Jej „Becoming Alyssa, The Life Story of a Traveling Queen” po drugiej stronie oceanu zdobyło pełne zachwytu recenzje i wypełniło po brzegi sale klubów i teatrów. Rozmawiam z Alyssą w połowie marca.

W show „Becoming Alyssa, Th e Life Story of a Traveling Queen” opowiadasz o swojej niezwykłej karierze drag queen, tancerza i performera. Cofnijmy się zatem do początku. Jak queerowemu dziecku dorastało się w małym miasteczku w Teksasie?

W energetycznym spektaklu dzielę się nie tylko historią narodzin Alyssy Edwards, ale też życia młodego geja w niewielkim Mesquite w Teksasie. Opowiadam, jak to się stało, że mały Justin z baseballowego boiska dostał się do szkoły tańca, by wiele lat później uczestniczyć w swojej pierwszej paradzie równości. A ta droga wcale nie była taka oczywista! Wiem, że trudno w to uwierzyć, bo dziś jestem wygadaną panią, ale byłem bardzo nieśmiałym dzieciakiem. Pochodzę z typowej rodziny z Południa. Mam siedmioro rodzeństwa. Jednak przez długi czas mieszkałem z babcią. To z jej domu wybiegałem na lekcje tańca. W niedzielę chodziłem do kościoła baptystów. Czułem, że to bezpieczna przestrzeń. Ludzie byli uśmiechnięci, a ja lubiłem spędzać z nimi czas. Byłem bardzo szczęśliwym chłopakiem. Dopiero w okresie dojrzewania, a to zaczęło się stosunkowo późno, bo w wieku 16 lat, poczułem, że odstaję od większości.

Co ci przeszkadzało?

Nie wiedziałem, co jest ze mną nie tak. Próżno było szukać reprezentacji. Nie tylko w prawdziwym życiu, ale też w telewizji. Teraz z perspektywy widzę, że wiele osób z Kościoła nie było tak otwartych, jak mi się wydawało. Mojemu ojcu też trudno było mnie zrozumieć. Był bardzo konserwatywnym rodzicem. Dla niego kolor niebieski był dla chłopców, a różowy dla dziewczynek. Tymczasem ja, początkujący tancerz, kochałem pastele. Chciałem ubierać się w tęczę! Myślę jednak, że nie byłem dziwnym dzieckiem, tylko sobą. Born this way, jak śpiewała Lady Gaga. Czułem ograniczenia i miewałem naprawdę złe dni. Najszczęśliwszy byłem na lekcjach tańca, na które chodziłem dwa razy w tygodniu. Wreszcie, w wieku 18 lat, postanowiłem, że chcę żyć moim prawdziwym życiem. Bez udawania. Powiedziałem sobie: „Justin, oni dopiero cię zaakceptują, kiedy ty zaakceptujesz samego siebie”. Podjąłem decyzję o wyprowadzce. Pamiętam moment, kiedy dotarłem na skraj podjazdu, odwróciłem się i spojrzałem na dom rodziców. Poczułem ogromną siłę, o którą się nie podejrzewałem. Obiecałem sobie, że nigdy tam wrócę. Dotrzymałem tego słowa.

Trudna decyzja?

Tak, tym bardziej że mojemu ojcu niełatwo było to zrozumieć. Naprawdę starał się wychować mnie na prawdziwego amerykańskiego chłopaka. Dzięki pracy nad „Becoming Alyssa” miałem możliwość spojrzenia na moje życie z dystansu. Zdziwiłem się, jak często natrafiałem na zwroty akcji, które definiowały moje kolejne kroki. Dostrzegam w tym piękno bycia tu i teraz oraz robienia tego, co się kocha. Warto sobie o tym przypominać.

Czytałem, że to twoja babcia wyoutowała cię przed innymi z rodziny, to prawda?

Tak, zgadza się, ale nic więcej nie mogę zdradzić, ponieważ opowieść o coming oucie jest jednym z najpiękniejszych momentów show! Powiem tylko, że moja babcia najbardziej wpłynęła na to, jakim dziś jestem człowiekiem. Wiele jej zawdzięczam… Reszty dowiesz się w maju. (śmiech)

W takim razie porozmawiajmy o tym, kiedy zauroczył cię świat dragu. Pamiętasz?

Miałem 19 lat. Po raz pierwszy poszedłem wtedy do gejowskiego baru, który przypominał teatr kabaretowy. Stałem pośrodku jednocześnie zdezorientowany i zaintrygowany. Na scenę wyszła ogromna postać. Musiała mieć chyba z 2,5 metra! Nosiła zabójczy makijaż i wielgachną perukę. Była kolorowa i głośna. Elektryzująca! Podczas występu artystki powietrze wręcz wibrowało. Byłem jak zahipnotyzowany, ale nie tyle samym show, ile władzą, którą postać miała nad publicznością. Wtedy do klubu poszedłem z moim jedynym przyjacielem gejem, poznanym w szkole tańca. Zapytałem go: „Kto to jest?!”. A on: „No, jak to kto? Drag queen”. Nie miałem pojęcia, czym jest to zjawisko. Zresztą mało mnie to wtedy interesowało. Trwałem w urzeczeniu. Byłem też pewnie w szoku, bo od małego wiedziałem, że chcę być choreografem. Nie interesował mnie świat przesłuchań, nie myślałem o występach na scenie. Jak wspomniałem, byłem bardzo nieśmiały. Nie miałem pojęcia, że niebawem sam założę kostium, perukę i nałożę makijaż, że wyjdę przed ludzi i będę tym absolutnie zachwycony. Taką moc ma drag! Dzięki niemu uzyskałem głos. Drag pozwolił też odkryć cel mojego życia, czyli Alyssę Edwards.

Kiedy ją stworzyłeś?

Jeszcze kilkukrotnie wróciłem do miejsca, w którym oglądałem pamiętny występ. Pewnego dnia na drzwiach wisiał plakat zapraszający na dragową scenę otwartą. To był ten moment! Zebrałem się na odwagę i zdecydowałem wystąpić, zrobić show. Nadeszła czwartkowa noc, której nigdy nie zapomnę. Nie miałem peruki, kostiumu ani porządnego makeupu. Założyłem trykot taneczny ze szkoły. Perukę pożyczyłem. Makijaż załatwiłem od siostry. Podeszła do mnie dziewczyna odpowiedzialna za konferansjerkę i zapytała o moje imię. Odpowiedziałem: „Justin”. Ona: „To wiem, ale jakie masz dragowe imię?”. Zbladłem, bo cały czas nad nim pracowałem. Ona ciągnęła dalej: „Masz dwie sekundy. Zaraz zaczynamy”. Wtedy już się nie wahałem, powiedziałem: „Szanowna pani, na imię mi Alyssa”. Usłyszałem: „Mogłeś wybrać każde imię świata, a postawiłeś akurat na to?”. Całe dzieciństwo oglądaliśmy z rodzeństwem sitcom „Who’s the Boss” z Alyssą Milano. Marzyłem, że gdybym był dziewczynką, byłbym jak ta aktorka. Wiedziałem już, że moje dragowe imię jest świetne!

A Edwards?

Wywodzi się ze spuścizny dragowego domu Edwards. Moją matką jest Laken Edwards, ikona z Teksasu. Od zawsze we mnie wierzyła. Raz od niej usłyszałem, że będę kiedyś bardzo znany, bo mam w sobie magię. Byłem szczęściarzem, że Laken wzięła mnie pod swoje skrzydła i zaoferowała przyjęcie nazwiska. To wielka sprawa. Stałem się częścią tej dragowej dynastii. Moja matka postawiła warunek, abym kontynuował dziedzictwo domu Edwards. Dlatego sama zostałam drag matką. Wiem, że rodzina jest ze mnie bardzo dumna.

Czy na początku twojej kariery drag był celebrowany przez społeczność LGBTQ+?

Tak, ale nie w taki sposób, jak jest dzisiaj. Wychodziłyśmy na scenę „po godzinach”. Show zaczynał się o 23:00, jako dodatek do imprezy czy jej przerywnik. Drag nie pojawiał się telewizji, nie dostawałyśmy propozycji reklam i sygnowania palet do makijażu. Nikt nie kręcił serialu dokumentalnego skupionego wokół naszego życia. Mało tego, rzadko byliśmy w centrum parad i marszów równości.

Wszystko zmienił „RuPaul’s Drag Race”.

Wprowadził do mainstreamu to, co do tej pory robiliśmy w piwnicach klubów i na scenach maleńkich teatrów. Dzięki telewizji pojawiamy się w dragu w salonach „zwykłych” śmiertelników. Ludzie oglądają „Drag Race” na przerwach w pracy i szkole. Podróżni w oczekiwaniu na samolot na ekranach swoich telefonów śledzą lipsyncowe bitwy w programie. Gdy to widzę, za każdym razem chichoczę, a moje serce rośnie! Wiem, że gdzieś na świecie jest mały Justin, który – jak ja kiedyś – czuje się zdezorientowany, bo nie przystaje do innych. Teraz ma okazję zobaczyć kogoś takiego jak Alyssa Edwards i znaleźć reprezentację. Ta świadomość sprawia mi wiele radości.

W 2012 r. pojawiłeś się w piątym sezonie programu RuPaula. To była trudna decyzja?

Bardzo, bo nikt z moich najbliższych nie wiedział o istnieniu Alyssy. Co więcej, już wtedy prowadziłem szkołę tańca w Teksasie. Bałem się, że kiedy ludzie się dowiedzą o dragu, będą na mnie krzywo patrzeć i w konsekwencji mój biznes upadnie. Nie wydaje mi się, żeby ten strach był bezpodstawny. Niechęć do dragu widzimy też w dzisiejszych czasach. Amerykańscy politycy wprowadzają uchwały antydragowe, ograniczające możliwość występowania. Takie reakcje zawsze spędzały mi sen z powiek. W tamtym czasie Alyssa była jak Batman. W nocy wkładałem kostium, wychodziłem na scenę i zabawiałem widownię. Za dnia byłem Justinem, choreografem. Kiedy więc ogłoszono obsadę piątego sezonu „RuPaul’s Drag Race”, całe Mesquite się o mnie dowiedziało. Na szczęście dostałem bardzo dużo wsparcia. Mieszkańcy nie tylko mnie zaakceptowali, ale i wraz ze mną świętowali mój sukces! Przychodzili pogratulować, przybić piątkę. Sprawili, że czułem się wyjątkowo. Pamiętam, gdy pewnego wieczoru, po próbie, dostałem maila od ojca jednej z moich uczennic. Napisał, że jest dumny, iż jego córka ma możliwość studiowania pod okiem kogoś tak utalentowanego jak ja. Bardzo wiele to dla mnie znaczyło. Takie reakcje sprawiły, że dziś się nie boję i zabieram głos w ważnych dla mnie kwestiach.

Jak po programie zmieniła się twoja kariera?

Do tego momentu zdążyłam zgarnąć korony m.in. Miss Teksasu, Miss Continental i Miss Gay America. Myślałam, że dokonałam już wszystkiego. Tymczasem „RuPaul’s Drag Race” otworzył przede mną całkiem nowy świat. Świat, który kocha drag. Alyssa Edwards wzniosła się na zupełnie nowe wyżyny! Niebawem lecę do Europy. Nigdy nie sądziłam, że taka trasa jest w zasięgu mojej ręki. Dlatego jestem tak dumny, że po drodze się nie poddałem, tylko stoczyłem walkę, by być tym, kim jestem dzisiaj. Do końca życia będę wdzięczny za czas spędzony w show RuPaula.

Czego możemy spodziewać się po twoim show?

Wystrzałowych kostiumów, niespożytej energii, numerów tanecznych, opowieści wziętych z życia, dużo śmiechu i… tongue pops, „strzelania z języka”. Wszystko to, co kojarzy ci się z Alyssą Edwards zaklęte w jednym spektaklu. Nie mogę doczekać się, gdy z otwartymi ramionami przywitam Europę!

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chrissy Judy

(USA, 2022), reż. Todd Flaherty, 14. LGBT+ Film Festival

 

mat. pras.

 

Męskie dojrzewanie to temat dla kina zawsze wdzięczny, szczególnie jeśli w tle mamy wielką miłość lub przyjaźń. I tak oto Judy (w tej roli debiutujący pełnym metrażem reżyser filmu Todd Flaherty) i Chrissy (Wyatt Fenner) – najlepsi przyjaciele w życiu oraz duet dragowy na scenie – przeżywają relacyjny kryzys. Ten pierwszy ciągle chce być Piotrusiem Panem: występować, dobrze się bawić i mieć na każde skinienie oddanego kumpla. Chrissy natomiast coraz poważniej myśli o ustatkowaniu się i pewnego dnia oznajmia, że wyjeżdża z wielkiego miasta, żeby wieść bardziej rodzinne życie z nowym partnerem. Judy musi zatem przeorganizować nie tylko program estradowych show, ale też przede wszystkim emocjonalną przestrzeń pozostałą po rozłące z przyjacielem. Pustka, której nie da się ukryć pod grubym makijażem, prowokuje do coraz to nowszych refleksji na temat własnych wyborów życiowych. To, co może pachnieć kliszami, okazuje się jednak całkiem zręcznie i sprytnie poprowadzoną narracją. Flaherty oddaje stany bohaterów umiejętnie, bez popadania w przesadę. Jednocześnie nadaje im niebywałej chemii, energii i kokieteryjności, które szybko przekładają się na sympatię odbiorcy. Jednocześnie to fi lm, który przy większym budżecie, niewymagającym przyszlifowania konceptu do mainstreamowych szablonów, mógłby być artystycznym sukcesem na miarę „Bros” Nicholasa Stollera. Pozostaje mieć nadzieję, że mimo kameralności wybrzmi z właściwą siłą, a finałowy występ Judy na długo zostanie w pamięci widzów. (Agnieszka Pilacińska)

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.