Czasy są ciekawe – można sobie wybrać swoją ulubioną inbę i śledzić ją niczym kolejny serial. A że zwykle zna się osoby, które biorą udział w dramach, to emocje są większe niż przy „Na dobre i na złe”. Mamy więc tradycyjne od jakiegoś czasu TERFy, SWERFY oraz smerfy wymachujące prawdziwym feminizmem niczym Biblią. Mamy wewnętrzne niesnaski dla wtajemniczonych, które zrozumiałe są tylko dla tych osób, które śledzą romansowe sensacje lub fochy i fumy. Mamy wreszcie kwestie, które w dużej mierze opierają się na tożsamości środowiska oraz tych, które i którzy je tworzą.
Jedna z dyskusji, które przetoczyły się w mediach społecznościowych, dotyczy kapitalizmu i LGBTQIA+. Pinkwashing znany jest nie od dziś, ale dopiero od kilku lat towarzyszy mu w Polsce refleksja. Nic dziwnego: dotychczas firmy, które wspierały tęczowe inicjatywy to co najwyżej biuro wujka, które dało nam skserować ulotki, no i może szef znajomej, który nawet nie wiedział o tym, że za jego pieniądze kupowana jest kawa i herbata na spotkanie lokalnej grupy wsparcia. Aż tu nagle „dobre praktyki” korporacyjne wprowadziły równość i różnorodność, życzliwie uśmiechając się do wszystkich tych, którzy dotychczas znajdowali się w szufladce „co my mamy z nimi zrobić, udajemy więc, że nie widzimy”. Z roku na rok mamy coraz więcej gadżetów, które zwłaszcza w okolicach Pride Month dosłownie zalewają sklepy, instagramy i media. A będzie pewnie jeszcze więcej takich produktów, bo rynek lubi zafiksować się na jakimś modelu na kilka sezonów. Pojawiają się więc głosy, że to zarabianie na osobach nieheteronormatywnych, które nie dość, że mają przechlapane w homofobicznym świecie, to jeszcze stają się żywą (i darmową!) reklamą tęczowych świecidełek. A co z tego mają? Firmy twierdzą, że bardziej tolerancyjne społeczeństwo. Część osób twierdzi jednak, że co najwyżej spłycenie idei i sprowadzenie jej do kolejnego przedmiotu, który można wepchnąć ludziom. Na dodatek część z tych przypinek, toreb i ubrań produkowana jest w koszmarnych warunkach, ich jakość jest niska i wszystko to trafi a szybko do śmietnika, niszcząc planetę. Stara ja z pewnością kręciłaby teraz głową z aprobatą. W sumie nadal się zgadzam i tak – to zarabianie kasy na tęczy. Ale, po pierwsze: której się nie zaświeciły oczy na widok super koszulki z równościowym hasłem, niech pierwsza rzuci brokatem. A po drugie, to w naszym kraju nie możemy sobie pozwolić na odrzucanie sojuszy i wsparcia – choćby kosztem zarobku. Zaraz tu będą drugie Węgry lub Rosja i kryminalizacja elgiebetów, należy więc zacisnąć zęby i patrzeć z życzliwością na wykwit produktów. Pilnowałabym jednak tego, aby każda z firm sprzedająca rainbow stuff przekazywała pewien procent na wybraną organizację lub inicjatywę. W innym przypadku nie będzie z tego pożytku, czyli realnych działań.
Kolejna inba to kwestia sojusznictwa. Pojawiły się na przykład głosy, że cis hetero zagarniają tęczową fl agę, wieszając ją w geście wsparcia na balkonie czy w oknie. Jest przecież wzór przygotowany dla przyjaciółek i przyjaciół, nie muszą używać tej, która zarezerwowana jest dla społeczności. Nie jestem jednak pewna, czy to możliwe, aby każdą osobę ścigać teraz za źle dobrane kolory, skoro wywieszając tęczę, ryzykuje ostracyzm sąsiedzki lub akty wandalizmu (wiele było przypadków rzucania kamieniami lub podpalania – choćby na Marszu Niepodległości, kiedy zaatakowano balkon wydawnictwa Dwie Siostry). Oczywiście nie jestem tą, która powie zaraz: „To trzeba na spokojnie, po rewolucji zajmiemy się tymi kwestiami, na razie radujmy się, że w ogóle ktoś chce nas wspierać”. Mam jednak wrażenie, że temperatura niektórych dowalanek jest nieproporcjonalnie wysoka co do sprawy.
Jednak moją ulubioną awanturą jest ta, w której zarzuca się komuś, że jest nie dość elgiebetowy i w związku z tym NIE ZASŁUGUJE na to, aby używać tej nazwy czy podszywać się pod nasz jakże zajebisty, elitarny klub. Przykładem może być coming out Piaska, który nie zadowolił wybrednych i znużonych, bo nie dość, że „oesuu, dopiero teraz”, to jeszcze „a w ogóle to on jest za mało/za dużo”. Generalnie zawsze źle i dlatego należy odebrać mu prawo wypowiadania się w mediach na wszelkie tematy dotyczące sprawy. A jeśli chce coś mówić, to powinien najpierw spytać o zgodę szanowną komisję. Kto miałby w niej zasiąść? O, tu by dopiero zaczęły się przepychanki. Kto zasłużył, kto co zrobił i jaki to jest kompetentny w sprawie życia innej osoby. Czasem mi się wydaje, że powinno powstać odrębne słowo na elgiebetowy mansplaining. Gaysplaining, lesplaining? Ocenianie i sądy nigdy się nie skończą. Dlatego też na koniec chciałabym oznajmić, że sama dla siebie jestem wystarczająco dobrą lesbą i nie mam zamiaru trafi ć pod żaden sąd koleżeński. A dla osób, które hołdują zasadzie less is more polecić regularne wpłaty lub innego rodzaju pomoc organizacjom pozarządowym i oddolnym inicjatywom, bez których bylibyśmy już dawno w jeszcze gorszej dupie niż jesteśmy teraz.
Tekst z nr 92/7-8 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.