Majestic media

Polska tęczowa agencja interaktywna i dom mediowy

 

Bartek Jaźwiński                                             arch. pryw.

 

Na pomysł stworzenia Majestic Media wpadli w 2008 r. Hubert Maj ze swoim partnerem Aleksandrem Kuczkiem. Aleksander pracował wcześniej w dziale marketingu Queermedia, więc miał już podstawowe doświadczenie. Pod koniec 2008 r. do zespołu dołączył Bartek Jaźwiński, wcześniej dziennikarz, później współtwórca firmy, teraz jej prezes. Zwietrzyliśmy potencjał w rynku LGBT – mówi z perspektywy czasu.

Namiot mediowy?

Zaczęło się od obsługi reklamowej trzech największych wtedy stron adresowanych do tęczowej społeczności w polskim internecie. Chodziło o to, żeby ułatwić reklamodawcom życie: żeby nie musieli dzwonić po każdym z tych portali, dopytywać się o ceny, oferty, umawiać terminów kampanii reklamowych – mówi Bartek Jaźwiński. Do trzech największych portali szybko dołączały mniejsze strony, łącznie z branżowymi blogami, i w krótkim czasie Majestic Media stał się jedyną na polskim rynku firmą mającą kompleksową wiedzę o mediach i rynku skierowanym do osób LGBT. I choć na początku Hubert Maj żartował, że tworzą „namiot mediowy” w porównaniu z gigantycznymi domami mediowymi, to już wtedy firma była potentatem na skalę skromnego w Polsce rynku LGBT.

Szybko dostrzegli to potencjalni reklamodawcy, którzy ze swoją ofertą reklamową chcieli dotrzeć do społeczności LGBT. Były to zarówno biznesy prowadzone przez i adresowane do gejów i lesbijek, jak i wielkie firmy mainstreamowe, których jako swoich klientów pozyskało Majestic Media. I tak potencjał różowych pieniędzy dostrzegli: Allegro, SAS, EasyJet, Aviva, Gutek Film czy ITI. Do niektórych z tych firm musieliśmy dobijać się sami, ale spora część z nich z własnej inicjatywy odzywała się do nas z prośbą o pomysły na dotarcie do społeczności LGBT – mówi Bartek Jaźwiński i dodaje, że dzięki takim działaniom polskie i międzynarodowe koncerny dostrzegły, że w Polsce w ogóle istnieje niepornograficzny rynek mediów dla gejów i lesbijek. Dzięki Majestic Media do polskich mniejszości seksualnych dotarły ze swoją ofertą Brytyjska Izba Turystyczna i Wiedeń. Do tego doszły jeszcze kampanie społeczne, o zorganizowanie których poprosiło między innymi Krajowe Centrum do Spraw AIDS.

Biznes rusza z kopyta

Działalność gospodarczą przekształcono w sierpniu 2009 r. w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Biznes ruszył z kopyta, również dzięki temu, że zaistniał w ogólnopolskich mediach: o komentarze do tekstów dotyczących tęczowych biznesów prosili szefów MM między innymi „Przekrój”, „Wprost” czy „Dziennik Gazeta Prawna”, a także branżowe media traktujące o reklamie.

Pierwotna działalność Majestic Media, czyli sprzedaż powierzchni reklamowej w mediach adresowanych do osób LGBT, przekształcała się w całościowe działania reklamowe: od pomysłu na produkt skierowany do LGBT, kampanię reklamową, przez zaplanowanie, zakup mediów, w których reklama miała być emitowana, realizację i tzw. optymalizację, aż po podsumowanie kampanii i pokazanie klientowi, co dało mu skierowanie oferty do gejów i lesbijek. I taka jest strategia firmy na kolejne lata: dalsze wychodzenie z szufladki biznesu sprzedającego wyłącznie banery na gejowskich stronach internetowych na rzecz oferty obejmującej całościowe dotarcie do tęczowych klientów z wykorzystaniem wszelkich dostępnych kanałów.

Zmiana strategii działania wymagała też zmian w samej firmie. Przy planowaniu kampanii reklamowych okazało się, że klienci potrzebują stworzenia bannerów – dołączyli więc graficy. Do realizacji pomysłów potrzebni byli programiści, do innych form reklam kolejni pracownicy. Teraz zespół Majestic Media liczy 10 osób.

Szefowie MM wierzą w potencjał polskiego rynku LGBT i przekonują firmy, że geje i lesbijki to świetna grupa docelowa. I to się opłaca: w pierwszym półroczu tego roku udało się podwoić sprzedaż (w porównaniu do analogicznego okresu w zeszłym roku).

A „Replice” pozostaje mieć nadzieję, że reklamodawcy dostrzegą w końcu potencjał naszego magazynu, jedynego czasopisma LGBT w Polsce.

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wystarczająco dobra lesba

Foto: E. Oksentowicz/.kolektyw

 

Czasy są ciekawe – można sobie wybrać swoją ulubioną inbę i śledzić ją niczym kolejny serial. A że zwykle zna się osoby, które biorą udział w dramach, to emocje są większe niż przy „Na dobre i na złe”. Mamy więc tradycyjne od jakiegoś czasu TERFy, SWERFY oraz smerfy wymachujące prawdziwym feminizmem niczym Biblią. Mamy wewnętrzne niesnaski dla wtajemniczonych, które zrozumiałe są tylko dla tych osób, które śledzą romansowe sensacje lub fochy i fumy. Mamy wreszcie kwestie, które w dużej mierze opierają się na tożsamości środowiska oraz tych, które i którzy je tworzą.

Jedna z dyskusji, które przetoczyły się w mediach społecznościowych, dotyczy kapitalizmu i LGBTQIA+. Pinkwashing znany jest nie od dziś, ale dopiero od kilku lat towarzyszy mu w Polsce refleksja. Nic dziwnego: dotychczas firmy, które wspierały tęczowe inicjatywy to co najwyżej biuro wujka, które dało nam skserować ulotki, no i może szef znajomej, który nawet nie wiedział o tym, że za jego pieniądze kupowana jest kawa i herbata na spotkanie lokalnej grupy wsparcia. Aż tu nagle „dobre praktyki” korporacyjne wprowadziły równość i różnorodność, życzliwie uśmiechając się do wszystkich tych, którzy dotychczas znajdowali się w szufladce „co my mamy z nimi zrobić, udajemy więc, że nie widzimy”. Z roku na rok mamy coraz więcej gadżetów, które zwłaszcza w okolicach Pride Month dosłownie zalewają sklepy, instagramy i media. A będzie pewnie jeszcze więcej takich produktów, bo rynek lubi zafiksować się na jakimś modelu na kilka sezonów. Pojawiają się więc głosy, że to zarabianie na osobach nieheteronormatywnych, które nie dość, że mają przechlapane w homofobicznym świecie, to jeszcze stają się żywą (i darmową!) reklamą tęczowych świecidełek. A co z tego mają? Firmy twierdzą, że bardziej tolerancyjne społeczeństwo. Część osób twierdzi jednak, że co najwyżej spłycenie idei i sprowadzenie jej do kolejnego przedmiotu, który można wepchnąć ludziom. Na dodatek część z tych przypinek, toreb i ubrań produkowana jest w koszmarnych warunkach, ich jakość jest niska i wszystko to trafi a szybko do śmietnika, niszcząc planetę. Stara ja z pewnością kręciłaby teraz głową z aprobatą. W sumie nadal się zgadzam i tak – to zarabianie kasy na tęczy. Ale, po pierwsze: której się nie zaświeciły oczy na widok super koszulki z równościowym hasłem, niech pierwsza rzuci brokatem. A po drugie, to w naszym kraju nie możemy sobie pozwolić na odrzucanie sojuszy i wsparcia – choćby kosztem zarobku. Zaraz tu będą drugie Węgry lub Rosja i kryminalizacja elgiebetów, należy więc zacisnąć zęby i patrzeć z życzliwością na wykwit produktów. Pilnowałabym jednak tego, aby każda z firm sprzedająca rainbow stuff przekazywała pewien procent na wybraną organizację lub inicjatywę. W innym przypadku nie będzie z tego pożytku, czyli realnych działań.

Kolejna inba to kwestia sojusznictwa. Pojawiły się na przykład głosy, że cis hetero zagarniają tęczową fl agę, wieszając ją w geście wsparcia na balkonie czy w oknie. Jest przecież wzór przygotowany dla przyjaciółek i przyjaciół, nie muszą używać tej, która zarezerwowana jest dla społeczności. Nie jestem jednak pewna, czy to możliwe, aby każdą osobę ścigać teraz za źle dobrane kolory, skoro wywieszając tęczę, ryzykuje ostracyzm sąsiedzki lub akty wandalizmu (wiele było przypadków rzucania kamieniami lub podpalania – choćby na Marszu Niepodległości, kiedy zaatakowano balkon wydawnictwa Dwie Siostry). Oczywiście nie jestem tą, która powie zaraz: „To trzeba na spokojnie, po rewolucji zajmiemy się tymi kwestiami, na razie radujmy się, że w ogóle ktoś chce nas wspierać”. Mam jednak wrażenie, że temperatura niektórych dowalanek jest nieproporcjonalnie wysoka co do sprawy.

Jednak moją ulubioną awanturą jest ta, w której zarzuca się komuś, że jest nie dość elgiebetowy i w związku z tym NIE ZASŁUGUJE na to, aby używać tej nazwy czy podszywać się pod nasz jakże zajebisty, elitarny klub. Przykładem może być coming out Piaska, który nie zadowolił wybrednych i znużonych, bo nie dość, że „oesuu, dopiero teraz”, to jeszcze „a w ogóle to on jest za mało/za dużo”. Generalnie zawsze źle i dlatego należy odebrać mu prawo wypowiadania się w mediach na wszelkie tematy dotyczące sprawy. A jeśli chce coś mówić, to powinien najpierw spytać o zgodę szanowną komisję. Kto miałby w niej zasiąść? O, tu by dopiero zaczęły się przepychanki. Kto zasłużył, kto co zrobił i jaki to jest kompetentny w sprawie życia innej osoby. Czasem mi się wydaje, że powinno powstać odrębne słowo na elgiebetowy mansplaining. Gaysplaining, lesplaining? Ocenianie i sądy nigdy się nie skończą. Dlatego też na koniec chciałabym oznajmić, że sama dla siebie jestem wystarczająco dobrą lesbą i nie mam zamiaru trafi ć pod żaden sąd koleżeński. A dla osób, które hołdują zasadzie less is more polecić regularne wpłaty lub innego rodzaju pomoc organizacjom pozarządowym i oddolnym inicjatywom, bez których bylibyśmy już dawno w jeszcze gorszej dupie niż jesteśmy teraz.

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mój przywilej

Ma zaledwie 19 lat, a już zdążyła zjednać sobie tysiące fanów, zaistnieć na Time Square w Nowym Jorku i… zdenerwować Jacka Kurskiego. KARIN ANN w rozmowie z „Repliką” wyznaje: „Nie jestem hetero, ale unikam metek. Moja orientacja seksualna nie będzie mnie definiować”. Tekst: Piotr Grabarczyk

 

Foto: Sara Irvin (IG: @sara_shoots_)

 

Słowacka wokalistka dała się poznać nie tylko jako utalentowana młoda artystka za sprawą takich utworów, jak m.in. „babyboy” czy „i’m a loser”, ale również zaangażowana aktywistka. Nie bez powodu niektórzy nazywają ją głosem pokolenia – Karin reprezentuje młodych, którzy nie chcą milczeć i biernie przyglądać się katastrofie klimatycznej czy nierównościom społecznym. Polska publiczność miała okazję podziwiać jej umiejętności wokalne w roli supportu popularnej Sanah, choć za jej przełomowy moment w kraju nad Wisłą należy uznać występ w „Pytaniu na śniadanie” w telewizyjnej Dwójce z 14 lipca tego roku. Młodziutka piosenkarka w jego trakcie wyjęła bowiem tęczową flagę i skierowała kilka słów wsparcia do społeczności LGBT+, co oczywiście wywołało mnóstwo kontrowersji, a wydawca tego odcinka, nomen omen gej, stracił pracę.

„Wiedziałam, że polski rząd jest homofobiczny, że to ich telewizja, że są ataki na osoby LGBT+ i legalnie nie można zawierać związków, adoptować dzieci. Podobnie jest w Słowacji. Oczywiście, nie spodziewałam się, że ktoś przez to straci pracę! Chciałam dodać trochę otuchy i nadziei tęczowej społeczności, szczególnie w mainstreamowych mediach, dzięki którym może się to stać przyczynkiem do dyskusji. Skala echa, jakim się to odbiło, zaskoczyła mnie. Na szczęście dostałam mnóstwo wiadomości od polskich osób LGBT+, bo przez moment wydawało mi się, że to ze mnie próbuje się zrobić tę złą” – wspomina w rozmowie z nami.

Karin Ann zdaje sobie jednak sprawę z tego, że takie gesty nie powinny być rozpatrywane w kategoriach odwagi czy bohaterstwa. „Wiele osób chciałoby zrobić coś takiego, ale z wielu powodów nie mogą, bo np. groziłoby im niebezpieczeństwo. Moim przywilejem jest to, że ja mogę i miałam ku temu okazję, dlatego postanowiłam z tego skorzystać”.

Wsparcie społeczności LGBT+ podczas pamiętnego występu w „Pytaniu na śniadanie” oraz w wywiadach naturalnie obudziły pytania fanów i obserwatorów, z jakiej pozycji to wsparcie wychodzi – sojuszniczki czy członkini społeczności? To zresztą znamienna sytuacja w przypadku pokolenia Z, które żyje w świecie, gdzie gesty pro- -LGBT+ nie są aktem heroizmu, a wręcz przeciwnie – czymś oczekiwanym i oczywistym. Aluzji do homoseksualności nie nagradza się już brawami, a słynny pocałunek Madonny i Britney zostałby dziś uznany za queerbaiting i nikt nie dopatrywałby się w nim hołdu dla lesbijek czy pomocy w budowaniu widoczności, jak to miało miejsce 18 lat temu. To pokolenie, które chce wiedzieć i metkować wszystko, choć jednocześnie mocno wierzy w instytucję „no labels”. Czy to w ogóle da się pogodzić i czy artystki pokroju Karin Ann są w stanie sprostać tym momentami wykluczającym się oczekiwaniom? „Każdy powinien robić to, co uważa dla siebie za najlepsze. Mnie szufladkowanie niesamowicie stresuje, bo jednego dnia czuję się w taki sposób, kolejnego już trochę inaczej. Ta presja, żeby się określić i zdecydować, by mnie wykończyła, bo jak niby mam to zrobić, przecież to nie zależy ode mnie. Dla wielu osób seksualność jest płynna, dla innych pozostaje taka sama przez całe życie i jeśli czują potrzebę nazwania tego, powiedzenia swoim bliskim – więcej mocy dla nich!” – tłumaczy. „Na pewno nie jestem hetero. Jeżeli komuś to nie wystarcza i wraca z kolejnymi pytaniami, to już działa mi na nerwy” – dodaje.

Trudno też pominąć aspekt sprowadzania queerowych artystów do jednowymiarowych nagłówków, w których orientacja seksualna czy tożsamość płciowa staje się dominantą i w zasadzie odbiera im jakiekolwiek inne cechy. Owszem, to buduje widoczność, ale dla „spłaszczonych” w ten sposób osób może być frustrujące i taka perspektywa również warta jest rozwagi. Tym bardziej, jeśli ich życie zawodowe kwitnie i tematów do rozmów nie brakuje. Karin Ann jest dopiero na początku swojej drogi, gdyż już niebawem światło dzienne mają ujrzeć nowy singiel i teledysk do utworu „XXX”, a także EP-ka. Jedno jest pewne – nie interesują jej tylko zwykłe, wpadające w ucho piosenki.

„Mam wrażenie, że kiedyś od wokalistek wymagało się tego, żeby wypuszczały hit za hitem, ładnie wyglądały i były bardziej fabryką przebojów niż żywym człowiekiem z opiniami i emocjami. Moje pokolenie oczekuje czegoś więcej, ja sama tego oczekuję, zarówno od siebie, jak i artystów, których słucham, więc w trakcie pracy nad swoimi utworami staram się, żeby były przystępne, ale niosły też jakąś wartość. Jeśli ktoś utożsamia się z moimi tekstami, podziela moje patrzenie na świat i chęć zmieniania go, to nie ma lepszego uczucia” – zapewnia. Jeśli zgodzić się z tym, że Karin Ann jest głosem nowego pokolenia, to chyba o przyszłość nie musimy się specjalnie martwić.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Queerowe radio

Sylwia Chutnik – ELGIEBETE TV

 

Foto: E. Oksentowicz/.kolektyw

 

Wychowałam się w domu, gdzie tuż po przebudzeniu włączało się radio. Trójkę (ech, świeć, panie, nad jej duszą), Radio Zet (złote czasy prywatnych radiostacji), a później Złote Przeboje (Sośnicka już od rana) czy Kampus (trochę alternatywy nie zaszkodzi). Pamiętam siedzenie na działce i słuchanie w Jedynce „Radia Dzieciom” albo hejnału z Wieży Mariackiej. Z siostrą cioteczną nagrywałyśmy na kasety program „Głupoty za sto złotych”, a z przyjaciółką z podstawówki robiłyśmy miksy muzyki i naszego gadania. Potem zaczęłam pracować w radiu: współprowadziłam w 2004 r. z Krystianem Legierskim „Gejzera”, pierwszą jawnie audycję niehetero w polskim radiu (wtedy Radio 94, późniejsze Antyradio). Uczyłam się nie tylko mówienia do/przez mikrofon, ale i realizacji dźwięku. Kiedyś nawet wyłączyłam całe radio na kilka minut i zapanowała przeraźliwa cisza, co uważam za jedną z najdziwniejszych przygód w mojej pracy. W każdym razie wiele momentów w życiu kojarzy mi się z radiofonią, która jest według mnie nie tylko przestrzenią komunikacyjną, ale i kulturotwórczą. Nie zdziwiłam się więc, że kiedy coraz więcej zaczęto mówić o podcastach, to zaczęły powstawać również te queerowe i feministyczne. Najpierw słuchałam „Feminist Frequency” o popkulturze, potem trochę „Dyking Out”, „Queer as Fact” czy „What would a feminist do?” przygotowywanego przez „Th e Guardian”.

Aż przyszedł czas na polskie audycje! Podcast drag queen Twojej Starej, feministyczne „Nikt nas nie pytał, ale i tak się wypowiemy” (kocham tę nazwę!) czy „Mam ciało – i co dalej?” o politycznym spojrzeniu na cielesność. Tu oczywiście wspaniały jest również „Vingardium Grubiosa”. Są „Queerstorie” o ruchu osób LGBT+ czy „Biuletyn rewolucyjny” Radia TOK FM. Nie mogę zapomnieć o najdłużej nadawanej audycji „Lepiej późno niż wcale”. W „Queerantenie” poznamy ciekawe postaci i żywo dyskutowane tematy. No i absolutnie obowiązkowy podcast, zwłaszcza od czasu wyroku tzw. Trybunału, czyli „Coś na a” Karoliny Domagalskiej o aborcji (bez oceniania, za to szczerze i rzetelnie). Wiele ciekawych audycji jest również w Radiu Kapitał, jak „Piosenki comingoutowe”, „Girls to the front” czy „Lesbijki na szczycie”. Jest podcast o forsie („Własny $pokój”) czy polityce („Kobiety, polityka, władza”, robiony przez Camerę Feminę). Nie mogłabym zapomnieć o literackim „Już tłumaczę” oraz „Lj*AW. Wypatrzyć lesbijkę” o motywach niehetero w polskiej kinematografii. Absolutnym hitem okazał się podcast dwóch pracownic seksualnych „Dwie dupy o dupach” (dobra, ta nazwa wygrywa). Liczba odsłuchań była tak duża, że osoby przeszły do Newonce Radia, podpisały kontrakt na serial, a każdy odcinek podcastu jest wyczekiwany nie tylko przez nasze środowisko. Nic, tylko notować, uczyć się i przyswajać.

Ja sama również prowadzę swoje Radio Sylwia (zaskakująca nazwa, przyznacie). W poszukiwaniu kolejnych ciekawych głosów postanowiłam założyć Koalicję QueerFem Podcastów. Chciałam po prostu zebrać wszystkie te wspaniałe inicjatywy w jedno miejsce. Liczyłam również, że może zainspiruje to pozostałe osoby do zrobienia własnego programu. To prawdziwe DIY, chociaż, wiadomo, w profesjonalnym studiu jest lepiej.

Wystarczą mikrofon (ale do tego wbudowanego w komputer też można, byle głośno), program do nagrywania i konto na bezpłatnej platformie, na którą załadowuje się każdy odcinek, który potem automatycznie ląduje na wszystkich większych platformach podcastów. To otwarta platforma aktywizmu z nieskończonymi możliwościami. Dobrze jest znaleźć główny temat i mieć pomysł na to, o czym się chce mówić. Przed nagraniem zebrać myśli, zrobić notatki. Może zaprosić gościa, aby urozmaicić audycję. To nic trudnego, a dodatkowo oswajamy się z brzmieniem własnego głosu i tremą (tak, ja też mam problem ze słuchaniem siebie, ale dzięki temu coraz rzadziej mówię „yyy”), (no dobra, STARAM SIĘ mówić rzadziej). Nie tylko ze względu na pandemiczne czasy warto słuchać i robić podcasty: przecież słuchać ich można wszędzie. W domu, na spacerze z psem, w samochodzie i w czasie nudnej roboty. Przed snem, na dzień dobry i po obiedzie. To z jednej strony wsparcie twórczyń i twórców, z drugiej rozrywka, z trzeciej edukacja, a pewnie i czwarta opcja się znajdzie. Do usłyszenia, kochane kłiry!

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Miłość nigdy nie kłamie?

Dwudziestego piątego stycznia Netflix wypuścił swoje pierwsze polskie reality show „Love Never Lies Polska”, w którym sześć par zamieszkuje razem w willi i mierzy się z trudnymi pytaniami dotyczącymi relacji, uczuć czy ewentualnych sekretów, a ich prawdomówność jest sprawdzana przez nowoczesny wykrywacz kłamstw. Jedną z par (jedyną jednopłciową) tworzą wizażysta JĘDRZEJ URBAŃSKI i fryzjer DAMIAN BRUNO WOLNY. Co skłoniło ich do wzięcia udziału? Czy obawiają się reakcji rodzin na program? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Jędrzej (z lewej) i Bruno. Foto: Netflix

 

Z programu wiem, że jesteście ze sobą od 2,5 roku. Jak się poznaliście?

Jędrzej: To jest filmowa historia. Zawodowo jestem wizażystą dla jednej ze znanych marek, a tym samym cały czas jeżdżę po Polsce. Wtedy byłem we Wrocławiu. Nagle usłyszałem znajomy dźwięk ze znanego nam wszystkim branżowego portalu społecznościowego. (uśmiech) Treść wiadomości była bardzo bezpośrednia: „Hej, pójdziesz ze mną na randkę?”. Czyli od razu z grubej rury. Wszedłem na profil, obejrzałem zdjęcia: „No, zdrowy chłopak, niczego nie brakuje!”. To był jednak mój czwarty dzień pracy po 12 godzin dziennie, byłem strasznie zmęczony, nie miałem nastroju i napisałem mu po prostu: „Nie”. Bruno zaobserwował mnie jednak na Instagramie, ja jego też, wymieniliśmy kilka wiadomości, ale nie poszło to dalej. Nagle Bruno przestał odpisywać i przez kolejne pół roku – totalna cisza. Przyszły wakacje, leżałem na plaży i miałem etap tzw. detoksu – zero randkowania, zero aplikacji, koniec z pisaniem po raz setny z tymi wszystkimi kolesiami cały czas o tym samym. Ale nagle przypomniało mi się: „Ej, był taki jeden Bruno, całkiem spoko się z nim pisało”. Wykopałem go z tego Instagrama i napisałem „No dobra, chodź na tę randkę”. (śmiech) Zaczęliśmy ze sobą pisać, minęły 3 miesiące, trafiła mi się praca we Wrocławiu, spotkaliśmy się i postanowiliśmy być w związku.

Bruno, co cię skłoniło, by napisać do Jędrzeja? I to tak bezpośrednio?

Bruno: Szczerze? Przeglądałem wszystkie profile po kolei i każdy był beznadziejny – rzadko kiedy zdarza się taki kolorowy ptaszek jak Jędrzej! Zobaczyłem i stwierdziłem – zaryzykuję. Wiadomo, czego ludzie szukają na tych portalach, a ja mam naprawdę wąskie grono chłopaków, którzy mi się podobają. Jędrzej ma ładną buźkę, więc uznałem, że może coś z tego będzie, mimo że w opisie nic właściwie chyba nie miał.

J: Nieprawda. Miałem w opisie, że szukam pierwszego męża. (śmiech)

B: No więc bardzo krótki i rzeczowy. (śmiech) A że Jędrzej wydał mi się atrakcyjny, to zaproponowałem randkę, żeby dowiedzieć się o nim czegoś więcej na żywo.

Który z was wpadł na pomysł, żeby zgłosić się do reality show?

J: A oglądałeś program?

Niestety, dostałem od produkcji Netflixa tylko trzy pierwsze odcinki (wywiad odbył się przed premierą programu – przyp. red.).

J: No i jak myślisz, komu to przyszło do głowy? Oczywiście, że mnie! (śmiech) Lubię śpiewać, więc od dzieciaka stałem na scenie. Uwielbiałem to! Wychowałem się w otoczeniu ludzi, publiczności, sceny, świateł. Dodatkowo byłem też ogromnym fanem reality shows, wychowałem się na Kardashiankach, na Króliczkach Playboya i zawsze chciałem wziąć w czymś takim udział. Nigdy jednak nie było formatu dopasowanego do gejów. Był początek stycznia zeszłego roku i stwierdziłem: „Teraz albo nigdy, coś znajdę!”. Wszedłem na grupkę na FB z castingami i zobaczyłem informację: „Casting dla par”, ale w opisie nie było ani słowa o tym, że mają to być heteroseksualne pary, więc… BINGO! Wysłałem zgłoszenie, nie pytając nawet Bruna o zgodę. (śmiech) Gdy Bruno wrócił z pracy, powiedziałem mu od razu, że wysłałem zgłoszenie. I o dziwo, jego odpowiedź była bardzo na luzie: „Okej!”. W życiu nie pomyślałem, że akurat on może tak zareagować. Wydawało mi się, że to zupełnie nie jego świat i będę musiał go długo przekonywać.

B: Na co dzień w mojej głowie są trzy rzeczy: praca, Jędrzej i pasje. ALE! Kiedyś, bardzo dawno temu, miałem małe marzenie, żeby iść do takiego show. Nie sądziłem jednak, że jest ono osiągalne. A jednak dzięki Jędrzejowi – udało się!

Mówicie o tym bardzo entuzjastycznie. Nie mieliście żadnych wątpliwości?

J: Przez wiele lat rezygnowałem w swoim życiu z ważnych dla mnie rzeczy kierując się obawami: a co rodzina pomyśli, a czy to nie zrobi mi siary, a czy to nie wpłynie na moją pracę… Na wczesnym etapie też czułem ten strach: nie wiedziałem, jakie to konsekwencje przyniesie, tym bardziej dlatego, że zupełnie nie wiedzieliśmy, co to może być za program. Tego dnia stwierdziłem jednak, że prawie 30 lat asekuracji w moim życiu wystarczy. To jest ten moment: albo ekstremalnie, albo wcale!

Z czasem, w trakcie kolejnych castingów, dowiedzieliście się jednak, co was czeka. Wtedy nie pojawiło się zwątpienie?

J: Do czasu wyjazdu i pojawienia się w willi nie wiedzieliśmy nic poza tym, że to program dla par, że sprawdzą w nim nasze zaufanie wobec siebie i chodzi o rywalizację. Nic więcej. Na początku myślałem, że może to jakieś zawody olimpijskie, jakieś zbieranie kokosów na tropikalnej wyspie. (śmiech) Zasady poznaliśmy na miejscu, od Mai Bohosiewicz – prowadzącej program. Wymagało to więc totalnej odwagi i chyba to ma sens, bo dzięki temu ten program jest naprawdę szczery.

Jestem w szoku. Chciałem zapytać, czy zdążyliście przed programem jeszcze na szybko zrobić sobie bilans kłamstw w życiu, żeby jednak przygotować się w miarę możliwości na ewentualne dramy.

B: Nic nie wiedzieliśmy! Totalnie nie mieliśmy jak tego omówić.

J: Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, na czym to będzie polegać, nie miałoby to sensu. Wszystko, co się tam dzieje – śmiech, łzy, rozmowy – jest naprawdę szczere i odbywało się na spontanie. Wielokrotnie oglądając takie programy, sam myślałem, że jest jakiś skrypt, bo to niemożliwe, że oni sami z siebie tak histeryzują. Ale przynajmniej w tym programie – wszystko było prawdziwe.

B: W ciągu pierwszych dni w willi my też musieliśmy się przyzwyczaić. Daleko od domu, na greckiej wyspie, dookoła kamery, wszyscy nas słyszą, nawet gdy tego nie chcemy, wszystko może być wykorzystane przeciw nam. Do tego mieszkamy z obcymi ludźmi, których nie znamy. Nie wiem, czy już dotarłeś do tego odcinka, ale przychodzi taki moment, w którym nagle niespodziewanie jesteśmy rozdzielani ze swoimi parami i trwa to dłuższy czas. Dramat! Miał być wspólny fun, a nagle jesteśmy sami!

A co z obawami o homofobię? Po gejowskim show „Prince Charming” czy potem, przy okazji udziału Jacka Jelonka w „Tańcu z gwiazdami”, w internecie naprawdę wrzało. Oprócz pochwał i miłych komentarzy, wylewały się pełne wiadra hejtu. Wy, idąc jako para gejowska do reality show Netflixa, musieliście mieć już świadomość, z czym to się może wiązać.

J: Pochodzę z małej miejscowości – Chełmży, około 15 tysięcy mieszkańców. Dla moich rówieśników zawsze byłem dziwny – miałem długie włosy, inne zainteresowania, ubierałem się nieco inaczej. A mój tata był dyrektorem szkoły, do której chodziłem. Każdy wiedział, kto jest synem dyrka! Nie miałem jeszcze pojęcia o swojej orientacji, nie sądziłem, że coś może być ze mną „nie tak”, ale od szkoły podstawowej aż do końca liceum nie było dnia, w którym nie słyszałbym słowa „pedał” rzuconego w moim kierunku. Były też groźby pobicia, a nawet i śmierci. Więc szczerze? Ja nie wiem, co bym musiał usłyszeć czy przeczytać na swój temat, żeby mnie to ruszyło. Gdy tylko wróciliśmy po programie, przypomniałem sobie o mojej Chełmży, gdzie dostawałem najgorsze ciosy, i pomyślałem: „Kurde! Całe moje życie po mnie cisnęliście, chcieliście, żebym zapadł się pod ziemię, a ja dziś, jako dumny gej, będę na waszych ekranach bez poczucia żadnego wstydu i siary! Who’s the winner now, bitch?!”. (śmiech) Czułem naprawdę ogromną satysfakcję i ważny udział w tym mieli rodzice. Tak jak wszyscy dookoła mnie wyzywali, tak gdy wracałem do domu, słyszałem od rodziców tylko to, że jestem najpiękniejszy, najzdolniejszy, najcudowniejszy i w ogóle naj, naj, naj, i wszyscy inni mi tylko zazdroszczą. Tylko dzięki nim jakoś to przeżyłem, bo budowali cały czas moją wiarę w siebie, a tym samym i moje zaufanie – dziś mamy świetny kontakt, ufam im bezgranicznie.

Super! A w samym programie spotkaliście się z homofobią? Chociażby ze strony pozostałych uczestników_czek?

B: Zupełnie nie. Zostaliśmy przyjęci przez pary heteroseksualne bez żadnego mrugnięcia okiem. Okazało się też, że moje problemy, osoby homoseksualnej, są często identyczne jak osoby heteroseksualnej. Wiemy, jaka w Polsce jest obecnie sytuacja, myślę więc, że ten program obali pewne stereotypy, chociażby ten, że geje „inaczej” kochają albo że wcale nie ma między nami miłości. Ten program pokazuje, że wszyscy mamy coś za uszami – kto wie, czy osoby hetero nawet nie więcej niż osoby LGBT+!

J: Mam nadzieję, że osoby oglądające wreszcie przekonają się, że miłość, uczucia, śmiech czy łzy nie mają ani płci, ani orientacji, ani rasy.

Najtrudniejsze pytanie, które usłyszeliście?

J: No, przecież nie możemy ci powiedzieć, jakie były pytania, bo ludzie nie będą mieli frajdy z oglądania! A w ogóle, gdybyś obejrzał wszystkie odcinki, to nie zadałbyś tego pytania. (śmiech) Moim zdaniem jedno miało rozmiar bomby atomowej. Totalnie rozjechało wszystko w programie. Zgadnij, kto je dostał. Tak, my! (śmiech)

B: Niestety. I tylko możemy dziś żałować, że prawda wyszła na jaw dopiero w programie, gdzie warunki do rozmowy o tym wszystkim były znacznie trudniejsze. Wszyscy jednak popełniamy błędy.

W jednym z pierwszych odcinków padło pytanie do ciebie, Jędrzej, które trochę podało w wątpliwość działanie tego całego wykrywacza kłamstw. Mieliście takie momenty, że nie do końca zgadzaliście się z wynikiem testu?

J: A wiesz, jak trudno było odpowiadać na takie pytania? Gdy możesz tylko powiedzieć „tak” lub „nie”? Spróbuj sam. Ciągle ma się jakieś dylematy, bo wiesz – „w jakiejś części tak, ale trochę też nie” itd. (śmiech)

B: Ja bardzo dużo analizuję w mojej w głowie. Czasami aż za bardzo. Przez to bywały momenty, w których sam już nie wiedziałem, czy tak, czy nie. Tego, jak wykrywacz kłamstw ocenia nasze odpowiedzi, dowiadywaliśmy się dopiero na tzw. ceremoniach, które można zobaczyć w programie. Czasem sami byliśmy w szoku.

J: Te ceremonie to było wydarzenie. Wchodzisz, myślisz: „Lajcik, spoko”. A tam nagle wszystko na ciebie leci z nieba i wychodzisz totalnie oniemiały tym, co się przed chwilą wydarzyło.

Zastanawiam się, czy w jakiś sposób można oswoić się z bolesną prawdą. Czy pierwsze wyjście na jaw waszych prywatnych sekretów bolało bardziej niż te kolejne?

J i B: Nie!

B: Totalnie na odwrót. Zawsze zakładamy, że ciągle możemy usłyszeć jeszcze coś gorszego, i przez to w głowie tworzą się czasem niepotrzebnie projekcje. To było jak koniec rundy w boksie – jesteś totalnie wykończony, leżysz na ziemi, krew się leje, a sędzia każe wstać, gwiżdże i od nowa dalej trwa walka. Psychicznie już byliśmy totalnie wykończeni, ale na planie i po zakończeniu zdjęć mieliśmy zapewnioną opiekę psychologa, co było bardzo pomocne.

W programie zdradzacie swoje sekrety, do których czasem nawet nie przyznajemy się przed samym sobą. Po obejrzeniu programu poznają je wasi znajomi, bliscy czy rodzice. Nie mieliście w sobie strachu pt.: „Jezu, moja mama się dowie, że zrobiłem XYZ”?

J: Ja jestem dużo bardziej wylewny, otwarty i bezkompromisowy – co w głowie, to na języku. Moja mama i tata wiedzą o mnie wszystko, mam z nimi kumpelską relację. To jest moje sumienie, czy ja to uważam za stosowne, czy nie, więc… nikomu nic do tego. To wszystko, co tam się dzieje, to są problemy i przypadki każdego z nas. Myślę, że zamiast oceniać innych, którzy te sekrety wyjawili, lepiej zastanowić się, czy nie dotyczą one też nas samych. Mnie bardzo cieszy, że to nie jest program o szukaniu nowej miłości czy imprezowaniu, ale dotykający szerszych zagadnień – problemów, możliwych wątpliwości czy braku zaufania w związkach.

Bruno chyba aż tak chętnie tych sekretów nie wyjawiał – mówię to, patrząc na jego minę. (śmiech)

J: Nie miał wyboru! (śmiech)

B: Tak, ja pierwsze, co mam zamiar zrobić po premierze to wylogować rodziców z Netflixa! (śmiech) A tak na serio: pochodzimy z Jędrzejem z dwóch różnych domów, chyba każdy z nas był inaczej wychowany, przekazano mu inne wartości. Dom Jędrzeja jest bardzo ciepły, otwarty, rozmawia się o wszystkim. U mnie jest na odwrót – jestem z małej wioski, ok. 50-70 mieszkańców, na pierwszym miejscu jest kościół, a prawda na drugim. Najważniejsze, żeby na obrazku wszystko ładnie wyglądało. U mnie w domu nie rozmawia się o uczuciach. Wiem, że mogę liczyć na bliskich, gdy będzie taka potrzeba, ale na co dzień każdy ma swoje życie i tyle. Temat dojrzewania, seksu, czyjejś frywolności, uczuć – tego w moim domu nie było. A tym bardziej takiego grubego tematu, jaki wyjdzie w trakcie programu. Nie wiem, czego spodziewać się po rodzicach, i sam jestem ciekawy, jak zareagują. Może bardziej się przez to zaangażują? Są bardzo spokojnymi osobami, wycofanymi, i nawet ta informacja, że będziemy gdzieś tam na srebrnym ekranie, to dla nich totalny kosmos.

Jędrzeju, w programie wspomniałeś, że przed poznaniem Bruna nie szukałeś związku. To wynika z jakiejś trudnej przeszłości?

J: Moja pierwsza relacja trwała 3 miesiące, a potem był związek, który był trochę klinem na tę relację. Człowiek od razu chce się pozbierać, zaczyna randkować i szyb ko wchodzi w kolejny związek. To była toksyczna relacja, ta osoba była strasznie zazdrosna, a ja miałem 23 lata i wsiąkłem w to totalnie. Do tego stopnia, że ze sobą zamieszkaliśmy. On sam w moją głowę wrzucał pewne myśli. Leżymy sobie, a on do mnie: „Boże! Ty naprawdę chcesz ze mną żyć i mieszkać? Przecież ty się jeszcze nie wyszalałeś w życiu!”. A ja miałem takie: „O kuźwa, rzeczywiście!”. Ale on to robił specjalnie, żeby potem mógł być o to zazdrosny! Totalnie toxic! Zbierałem się bardzo długo, by z nim zerwać, a z racji tego, że to była moja jedyna długotrwała relacja, to byłem potem święcie przekonany, że właśnie tak wygląda związek. Że jest to kara, sytuacja, w której nic nie możesz robić, w której jesteś ciągle podejrzewany, nie możesz być sobą, nie jesteś szczęśliwy. Jestem osobą, która świetnie się ze sobą bawi. Uwielbiam siebie, lubię swoje poczucie humoru, swoją kreatywność, jestem bardzo szczęśliwy, gdy jestem sam.

Ale jednak zdecydowałeś się na randkę z Brunem.

J: Z Brunem trafiło mnie coś totalnie innego, bo to moje całkowite przeciwieństwo. Jak czerń i biel. Sądzę, że to klucz do wszystkiego. To, że jesteśmy z różnych światów, że mamy różne pasje, interesujemy się innymi rzeczami. Codziennie mamy sobie coś do powiedzenia. Sądzę, że to sprawia, że jesteśmy dla siebie atrakcyjni i nie próbujemy się dopasować do siebie na siłę, tylko każdy ma swój świat, a nie jest tak, że jedna osoba ma swój świat i wspólny, a druga osoba tylko wspólny. To by było dramatyczne. Z Brunem jestem, bo chcę, bo jestem szczęśliwy, bo jest mi super, a nie dlatego, że muszę być w związku.

B: Jesteśmy dwiema skrajnościami na wielu płaszczyznach. Jedyny warunek w trakcie moich wszystkich poszukiwań faceta to było to, żeby była to osoba wrażliwa na sztukę, na piękno. I nie mówię, że ma znać się na historii sztuki, na kompozycji, projektowaniu, tylko ogólnie – żeby był wrażliwy. I nawet jeśli jesteśmy z dwóch różnych światów, tym jednym łącznikiem jest chociażby to, że wspólnie cenimy sztukę.

 

Jak realizujecie tę wspólną miłość do sztuki?

J: Żeby nie było tak kolorowo, to nasza wrażliwość na sztukę bardzo się różni. (śmiech) Jak Bruno zabiera mnie do opery czy do muzeum, to ja krwawię w środku i płaczę, ale robię to z miłości, bo wiem, że dla niego to ważne i jego to cieszy. Natomiast kiedy ja oznajmiam Brunowi, że jedziemy na koncert Justina Biebera, to z kolei wtedy Bruno krwawi. (śmiech) Albo jak Brunowi wysyłam sylwetki z pokazów, sesje zdjęciowe projektantów, to on tak patrzy i mówi: „Nooo, ciekawe…”. i wiem doskonale, że mu się to zdecydowanie nie podoba, ale nie chce mi tego powiedzieć.

B: Bo ja zamiast tych sylwetek wysyłam Jędrzejowi stare fotografie Gdańska, Wrocławia, modę przedwojenną, ciekawostki z I i II wojny światowej albo pokazuję mu, że nauczyłem się pisać gotykiem. Zbieram porcelanę, a mój pokój prywatny w domu rodzinnym to buduar albo – jak to mówi Jędrzej – muzeum. (śmiech) Różnimy się więc w tym zupełnie, ale dalej gdzieś nas to łączy.

Jędrzej, w programie jedną z rzeczy, które zarzucasz Brunowi, jest pracoholizm.

B: Muszę przyznać, że mam z tym jakiś problem. To chyba mój nałóg. Stąpam twardo po ziemi. Jędrzej nigdy nie widzi problemów – załatwimy, zrobimy, jest hajs, nie ma hajsu, ogarniemy, przeżyjemy, załatwi się. A ja potrzebuję stabilności, poczucia bezpieczeństwa. W przeszłości bywało różnie – zdarzało się, że nie było mnie na coś stać, więcej płaciłem za pokój we Wrocławiu, niż zostawało mi na życie. Musiałem odmawiać sobie wielu rzeczy i gdzieś w środku mam w sobie lęk, że to może wrócić. Zgodnie jednak z tym, co obiecałem Mai Bohosiewicz w programie – chodzę na terapię. Kotwicą jest dla mnie jednak dalej praca, dzięki której mogę kupować Jędrzejowi kwiaty, zapraszać go na kolację czy zabierać moje kochanie do opery czy filharmonii. I jest wtedy bardzo szczęśliwy, prawda? (śmiech)

 J: Ta, bardzo. (śmiech)

Wkrótce walentynki. Czego można życzyć szczęśliwym parom?

J: Prawdy! Nie oszukujcie się, mówcie prawdę, chociaż byłaby najtrudniejsza.

B: „Love Never Lies Polska” pokazuje, że chyba każdy z nas ma jakieś tajemnice, ale też to, jak bardzo one mogą boleć nasze drugie połówki, a ranić ich chyba nikt z nas nie chce. Uważajcie więc na to.

J: No i oglądajcie nasz program na Netfliksie! Mam nadzieję, że nie rozwali on wielu związków tuż przed walentynkami, chociaż nie gwarantuję, że tak nie będzie! (śmiech)

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Uwielbiam być singlem

Z MICHAŁEM DZIEDZICEM, wyoutowanym dziennikarzem Wirtualnej Polski, rozmawia Piotr Grabarczyk

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Co jest takiego w show-biznesie, że przyciąga młodych adeptów dziennikarstwa? Co ciebie skłoniło, żeby iść akurat w rozrywkę?

Pochodzę spod Krakowa i największymi gwiazdami, z jakimi miałem przez długi czas do czynienia, byli Lajkonik i Smok Wawelski, więc gdy po studiach przeprowadziłem się do Warszawy, byłem złakniony „wielkiego świata”. Chciałem uczestniczyć w wydarzeniach, o których jako nastolatek czytałem na Pudelku z wypiekami na twarzy. Owszem, tak było, no shame in Pudelek game. Zawsze interesowałem się popkulturą, a show-biznes jest jej częścią. Poza tym skoro praca może jednocześnie być źródłem rozrywki, to dlaczego nie spróbować? Działając w tego typu mediach, można się wiele nauczyć i od podszewki poznać branżę, o której krąży wiele legend. To chyba właśnie one rozbudzają wyobraźnię wielu młodych ludzi. Ekscytujące jest też to, że pracując w dużym serwisie, śledzonym przez miliony osób, masz realny wpływ na narrację. No i przyświeca ci też ważna misja! Tak, nie śmiej się…

Ja się nie śmieję, to są poważne sprawy! Ale poproszę o jakiś dowód anegdotyczny.

Pamiętam, jak wylądowałem pół roku temu na SOR-ze i podeszła do mnie na korytarzu pani doktor, mówiąc, że oglądała mój wywiad, to był chyba wywiad z Sebastianem Fabijańskim. Pogratulowała, a później stwierdziła z uśmiechem, że dostarczył jej sporo emocji i rozmawiała o nim przez cały dzień z kolegami z oddziału. I wtedy na głupim jasiu naszła mnie refleksja, że jeżeli moja nie zawsze poważna praca może zapewnić chociaż chwilę rozrywki bardzo poważnym ludziom, którzy realnie ratują życia, to jednak ma to trochę sensu.

Zderzenie wyobrażeń o tej branży z rzeczywistością było brutalne czy wręcz odwrotnie, telewizja jednak nie kłamie?

Na pewno jest ciekawe i całkiem zabawne. Wiesz, naoglądasz się w telewizji amerykańskich, uroczystych gal z czerwonymi dywanami, a później dostajesz takie nasze Hollywood z AliExpress. Mówię to z czułością, bo przecież też w jakiś sposób jestem częścią tego ekosystemu. Niezależnie od skali rynku there’s no business like show business. Podchodząc do tego z odpowiednim dystansem, każdy dzień jest wspaniałą komedią: aspirujące celebrytki dyskutujące z przejęciem o tym, gdzie warto operować pośladki, topowa gwiazda dzwoniąca z furią, żeby donieść na „koleżankę”, która miała czelność zrobić sobie taką samą fryzurę, menadżer, wymyślający związek swojej podopiecznej, żeby wypromować jej nowy lakier do paznokci… Po kilku latach w branży jestem bogatszy o wiele soczystych historii, które absolutnie nie nadają się do publikacji, ale jako anegdoty przy drinku sprawdzają się fantastycznie i sprawiają, że towarzystwo jest bardziej wstrząśnięte niż zmieszane. W jakiej innej pracy dostaniesz takie perełki?

Przez wiele lat byłeś twarzą portalu, który niekoniecznie cieszył się sympatią gwiazd, a mimo to większość z nich nie odmawia ci wywiadów i wypowiedzi, co owocuje właśnie takimi perełkami jak wspomniany wywiad z Fabijańskim. Jak myślisz, dlaczego?

Owszem, portal, o którym mówisz, ma temperaturę i budzi kontrowersje, ale jakkolwiek patrzeć, stanowi część polskiej popkultury. Dodatkowo od lat wspiera społeczność LGBT+ i nie unika trudnych spraw politycznych czy społecznych. Powiedziałem to pani Agnieszce Holland, gdy podszedłem do niej, by zapytać, czy zgodzi się na wywiad. Uśmiechnęła się do mnie i przyznała rację. Zawsze okazuję moim rozmówcom szacunek i traktuję ich z empatią. Nawet gdy biorę kogoś pod włos i zadaję niewygodne pytanie, bo przecież nie może być nudno, staram się to robić możliwie najbardziej kulturalnie. Oczywiście, każdy oceni efekty mojej pracy po swojemu, przywykłem do tego, rozmowy budzą różne emocje. Prawda jest jednak taka, że nigdy nie puściłem materiału, na który mój rozmówca nie wyraziłby zgody. I wszyscy, z którymi przecinam się na różnych wydarzeniach, wiedzą, że mogą na taką przyzwoitość liczyć. Myślę sobie też, że artyści z klasą i dorobkiem nie boją się rozmowy z różową kostką, bo wiedzą, co sobą reprezentują, są spójni, nie mają kompleksów. Tego właśnie życzę wszystkim osobom publicznym, których ego jest czasem większe niż dokonania.

Szerokim echem odbiła się twoja rozmowa z Ewą Chodakowską i pytania o wsparcie dla społeczności osób LGBT+ i Paradę Równości. Faktycznie zrobiło się wtedy na moment gorąco w studiu?

Może odrobinę. Znałem poglądy Ewy i chciałem spróbować skłonić ją do tego, by jako osoba z autorytetem i pozycją w końcu zabrała głos. No i udało się. Wchodzenie w merytoryczną dyskusję z takimi silnymi osobowościami to jedna z najfajniejszych rzeczy w tej pracy.

Ciekawie było obserwować reakcje internautów na tę rozmowę. Jedni chwalili podjęcie tematu, inni pisali, że przecież nie można nikogo zmuszać do wsparcia. Śledziłeś to?

Szczerze powiedziawszy nie, bo wiem, że postąpiłem słusznie. Moja rozmówczyni też była zadowolona z wywiadu, w którym po raz pierwszy nie tylko publicznie wsparła społeczność LGBT+, ale też zdecydowanie opowiedziała się politycznie. Tak czy inaczej cieszę się, że wywiązała się jakaś dyskusja. Burza w komentarzach oznacza zasięgi, a ten temat na zasięgi zasługuje.

Jak ogólnie oceniasz środowisko celebrytów pod tym względem? Widzisz różnice w natężeniu tego wsparcia w porównaniu do tego, co się działo w mediach 5, 10 lat temu?

Jasne. Zaszła niesamowita zmiana. Kiedyś osoby wspierające można było policzyć na palcach jednej ręki, a dziś dziwne jest, jeżeli ktoś nie wspiera społeczności. Poza wąskim gronem sam-wiesz-jakich mediów homofobia skazuje na zupełną banicję i niebyt publiczny. No i co najbardziej bolesne dla wielu, prowadzi do utraty kontraktów reklamowych. Bycie otwartym i inkluzywnym jest nie tylko przyzwoite, ale też się opłaca.

Złośliwi piszą w komentarzach, że opłaca się również być wyoutowaną osobą LGBT+ i że może to być wręcz sposobem na karierę. Faktycznie tak jest?

To już nawet nie jest czas, kiedy bycie gejem może być sposobem na karierę. Mam wrażenie, że co trzeci tiktoker jest nieheteronormatywny i zupełnie nikogo, zresztą słusznie, to nie obchodzi. Może trochę wyolbrzymiam, ale to naprawdę już nie są czasy, w których coming out jest wyrokiem medialnym i może zagrozić karierze. Mam wrażenie, że nie mówię tego tylko z perspektywy warszawskiej bańki. Zauważ, że nawet w najbardziej patogałęziach rozrywki i show-bizu, takich jak walki freaków, nie ma żadnego przyzwolenia na homofobię. Może to osobliwy przykład, ale jest to jakiś barometr nastrojów społecznych.

Skoro o coming outach mowa: w ostatnich kilku latach było ich rekordowo dużo, ale wciąż w szafach czekają tłumy niezdecydowanych. Myślisz, że ta tendencja się utrzyma?

Mam nadzieję, że tak, bo przecież to wspaniałe żyć w zgodzie ze sobą i nie musieć niczego ukrywać. Polakom gejostwo już naprawdę spowszedniało i prawie nikogo, może poza skrajną prawicą, to nie szokuje. Więc drodzy celebryci: jeżeli chcecie, żeby wasz coming out był jeszcze jakkolwiek odnotowany i stał się „newsem”, to naprawdę musicie się spieszyć. Zachęcam was serdecznie!

A swoje wyjście z szafy wspominasz dobrze?

Największa batalia odbyła się w mojej głowie. Miałem wtedy chyba 17 lat i byłem bardzo zagubiony. Moja mama czuła, że od dłuższego czasu coś mnie trapi, i podczas jednej z rozmów, nawiązując do jakiegoś programu w telewizji, delikatnie poruszyła kwestię orientacji seksualnej. Wtedy, trochę już zmęczony całym tym mętlikiem w głowie, przyznałem, że mam chłopaka. Później już poszło z górki i w końcu poczułem tę cudowną wolność. Od rodziców i przyjaciół dostałem samo wsparcie. Zdecydowanie jestem szczęściarzem.

Mam wrażenie, że dla młodego pokolenia, tego słynnego gen Z, koncepcja coming outu w klasycznym rozumieniu jest bardzo egzotyczna i jakaś taka teatralna. Tak jakby nie było punktu, w którym musieliby powiedzieć, że są LGBT+, bo dla nich to punkt startowy.

Dokładnie. Ułożyli sobie nowy świat, w którym nie ma ustawień defaultowych i naprawdę wierzą w to, że mogą być tym, kim chcą. Pracuję teraz w serwisie VIBEZ dedykowanym generacji Z i za każdym razem, gdy na kolegium rozmawiam z młodymi osobami redaktorskimi, jestem pełen podziwu. Mają otwarte umysły i zero uprzedzeń. Nie interesuje ich taka czy inna orientacja danej osoby i dzięki temu mają czas, by zajmować się realnymi problemami, takimi jak kryzys klimatyczny. Gen Z jest wspaniałe i nie mogę się doczekać, aż wszyscy jego przedstawiciele otrzymają prawa wyborcze.

Myślisz, że przyszłość faktycznie jest tak różowa? Nie brakuje malkontentów, którzy krzyczą, że gen Z kłóci się o zaimki, ale do urn to nie ma iść komu.

Wiadomo, że mówiąc o całym pokoleniu, trochę generalizujemy, bo przecież pewna jego część omija politykę szerokim łukiem i zamiast iść do urn, woli nagrywać na TikToku lipsync do piosenek Malika Montany. Myślę jednak, że akurat te osoby, które „kłócą się o zaimki” i na wszystkie sposoby wyrażają swoje niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy, będą głosować. Dla mnie budujące jest to, że tak wielu młodych ludzi ma swoje zdanie i nie boi się go wyrażać. Jeżeli ta grupa jest przez establishment uważana za roszczeniową, to bardzo dobrze. To znaczy, że wpływ Gen Z jest coraz bardziej odczuwalny i już nie można go ignorować.

A jak widzisz swoją przyszłość? Zacznijmy od przyszłości w branży show-biznesowej.

Na pewno wiążę swoją przyszłość z szeroko pojętymi mediami, bo tutaj nie ma miejsca na nudę. Trzeba cały czas trzymać rękę na pulsie, dowiadywać się nowych rzeczy, próbować nadążyć za dynamicznie zmieniającym się światem. Czytałem, że dzięki takiej aktywności człowiek może dłużej zachować sprawność umysłową i witalność, więc tak, idę w to! Co do samego show-biznesu, zawsze będzie mnie bawił i w jakiś sposób interesował, ale wciąż jestem jeszcze dość młody… Nawet nie próbuj się śmiać! I cały czas szukam nowych wyzwań. Widzę kilka ciekawych ścieżek rozwoju, które niekoniecznie wiążą się z show-bizem.

Chłopaki mi nie podarują, jak nie zapytam o przyszłość, a może teraźniejszość, w życiu prywatnym. Jak to teraz mówi młodzież: kroi się jakiś situationship?

Od kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, czyli od 6 lat, nic poważnego się nie „ukroiło” i już trochę zapomniałem, jak to jest być w związku. Jeżeli jakiś lekarz chciałby ocalić mnie przed zupełną amnezją, to może wysłać gorącego DM-a na Insta, zapraszam. A tak na serio, uwielbiam być singlem i absolutną wolność w każdym aspekcie życia. Przecież chodzi przede wszystkim o to, żeby żyć w zgodzie ze sobą i świetnie się przy tym bawić… Coś o tym wiesz Grabari, prawda?  

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.