Baba z brodą

Z drag queen MONĄ LIZAK, która 20 maja wydała swój debiutancki album „Maski”, rozmawia Anna Radosińska

 

Foto: Salvador

 

Dwudziestego maja ukazał się twój debiutancki album „Maski”. To ledwo druga w Polsce płyta nagrana przez drag queen – po „Pokussie na Parkiecie’’ (2022) Shady Lady. Jesteś autorką większości tekstów i współkompozytorką wszystkich utworów. Pierwszy singiel, o tym samym tytule co krążek, ukazał się pod koniec maja 2021 r. Pracowałaś nad albumem 2 lata? Skąd wzięłaś pomysł na ten projekt?

To był spontan. Gdy wyszedł pierwszy singiel, jeszcze w ogóle nie planowałam albumu. Chciałam zrobić coś więcej, ale jeszcze nie było klarowne co. Przy drugim utworze, czyli przy ,,Bozi” powstał pomysł, by zrobić EPkę, ale gdy wraz z pomocą kilku producentów zaczęłam pracować nad materiałem, okazało się, że mam chyba za dużo do powiedzenia. Po trzecim singlu – „RTV albo AGD” spora część piosenek była już napisana, a idea obszernej, kilkunastopiosenkowej płyty była już ugruntowana i pewna. Oto i ona!

Jakie emocje towarzyszyły ci podczas tworzenia albumu, a jak czujesz się teraz, gdy jest już dostępny?

Podczas pisania piosenek, komponowania i nagrywania piosenek na pewno była ekscytacja i dużo radości. To tak naprawdę spełnienie największego marzenia w życiu. Oczywiście, zdarzały się momenty, gdy odechciewało się pracować przez pojawiające się przeciwności. Natomiast teraz, gdy album jest dostępny, czuję dumę i satysfakcję. Tego uczucia nikt mi już nie zabierze, a ślad po mnie zostanie na kartach historii naszego kraju, środowiska LGBTQIA+ oraz w samej muzyce. To jest trochę tak, jakby cały świat nagle mógł poznać moje dziecko. Jest to też pewne obnażenie się, „Maski” są ważne nie tylko dla postaci Mony Lizak, ale i dla mnie „prywatnie”, że tak powiem. Są tam piosenki niezwykle osobiste, poruszające tematy, o których nie rozmawiałam nawet z najbliższymi mi osobami.

Opowiesz więcej o tych przeciwnościach?

Dużo osób w środowisku próbowało mnie zniechęcić. Podkreślały, że nie jestem zawodową wokalistką czy raperką, trywializowały moją twórczość np. dlatego, że nie ukrywałam używania autotune’a, który przecież jest powszechną praktyką i wcale nie ujmuje umiejętności wokalnych. Niektóre koleżanki dragowe próbowały umniejszyć znaczenie mojej pracy. Paradoksalnie dodało mi to energii, bo jestem twardą zawodniczką i lubię udowadniać sobie i innym, że wszystko się da. Tytaniczna praca, którą włożyłam w stworzenie tego naprawdę obszernego formatu, przypomniała mi, że jestem nie do zdarcia. Teksty, kompozycja, teledyski – wszystko to robię sama lub we współpracy z zawodowcami. Ostateczną oprawą grafi czną albumu zajęli się mój partner Salvador i graficzka, moja przyjaciółka – Aleksandra Orzechowska – bo chciałam mieć świeży, nowoczesny i profesjonalny design, którego sama obiektywnie bym nie zaprojektowała. Więc siedliśmy sobie w trójkę i go zrobiliśmy. Zresztą, aby ten album nagrać, otworzyłam swoje własne studio nagraniowe, kończąc uprzednio odpowiednie kursy i szkolenia! Nic mnie nie powstrzyma.

Na scenie działasz od 3 lat. Koncepcja Mony Lizak od początku była taka sama czy ewoluowała?

Koncepcja właściwie praktycznie od początku była spójna. Gdy debiutowałam w 2020 r., to owszem, Mona Lizak wyglądała trochę inaczej – była bez brody i lipsyncowała, tańczyła choreografie inspirowane Madonną, a dzisiaj już nie tańczę, bo śpiewam. Tamten okres trwał może 2 miesiące. Pierwsze kroki na scenie pokazały mi, że nie boję się mikrofonu. Potem już było jasne, że będę brodatą drag queen, wykonującą piosenki na żywo. I tak od ponad 2 lat jestem w kabaretkach, w butach na koturnie, czapkach z daszkiem i jeansowych katanach, które przygotowuje dla mnie zajmująca się upcyklingiem wieloletnia przyjaciółka, działająca pod szyldem „Stay with Me Clothes”.

Jak wspominasz debiut w czasach pandemii?

Sam pomysł dojrzewał we mnie już rok wcześniej, w 2019 r. Jeździłam na konwenty, larpy, gdzie pojawiały się motywy dragowe i stwierdziłam, że sama mogłabym spróbować. Trafi łam akurat na okres pomiędzy lockdownami. W sierpniu 2020 r. wystąpiłam w Beach Barze Odra-Pany we Wrocławiu. Były oczywiście ograniczenia dotyczące liczby ludzi, w pomieszczeniach obowiązkowe maseczki, ale show odbyło się na świeżym powietrzu. Jednak zaraz po nim lokale znów zamknięto. Tworzyłam więc Monę online i to mi się nie udawało, ponieważ nie nadążałam za social mediami. Dzisiaj jest to już poniekąd nadrobione, ale wtedy mnie spowolniło. Zaraz po ponownym otwarciu lokali Mona Lizak wystartowała z kopyta. Tydzień w tydzień brałam udział w eventach i tak właściwie jest do dziś. Tylko w 2022 r. dałam prawie 40 występów w całym kraju, poprowadziłam ponad 50 karaoke oraz trzy Marsze Równości, będąc prawdopodobnie jedną z najczęściej występujących drag queens w Polsce.

Kariera dragowa była/jest dla ciebie też etapem na drodze poznania albo zaakceptowania siebie?

Myślę, że tak. Gdy postanowiłam zostać drag queen, dużo rzeczy odblokowało się w mojej głowie, inaczej na siebie spojrzałam. Wiesz, cierpię na bulimię; moment, gdy spotkałam się z publicznością, która dała mi dużo pozytywnej energii, pokazała, że jestem super taka, jaka jestem, był bardzo ważny. Pomimo iż od debiutu przytyłam jakieś 30 kg, to aż tak mnie to nie martwi. Myślę, że gdybym przybrała na wadze te 3 lata temu, to nie wyszłabym na scenę, a dzisiaj wychodzę i to z przyjemnością. Moi odbiorcy skupiają się na tym, co tworzę, nie padają komentarze pt. ,,Mona, jesteś gruba”, co mnie cieszy. Tak, jestem dziś zupełnie inną osobą niż te 3 lata temu.

A jak było z zaakceptowaniem twojej orientacji?

Mam prawie 33 lata, odkrywanie tego, kto mi się podoba, zajęło mi dość dużo czasu. Kiedyś myślałam, że jestem osobą heteroseksualną, następnie biseksualną, a w czasie prostu jestem gejem. Natomiast gdy zaczęłam swoją przygodę z dragiem, poznałam wiele osób transpłciowych, w tym również niebinarnych, z którymi wcześniej nie miałam wiele styczności. Drag pomógł mi zrozumieć, że interesuje mnie osoba, a nie płeć. Panseksualność mogłaby być dobrym określeniem, oscyluję gdzieś w tym spektrum, ale chyba nie czuję większej potrzeby, by umieszczać się w żadnej z szuflad.

„To jest tęcza, straszliwa tęcza, niebezpieczna tęcza…’’ – śpiewasz w kawałku „RTV albo AGD’’, który mówi o osobach LGBTQIA+ i dotykających nas stereotypach. Większość piosenek na „Maskach” jest żywa i taneczna, ale często opowiadają one o poważnych sprawach – dyskryminacji społeczności LGBTQIA+, hipokryzji polskiej religijności czy katastrofie klimatycznej. Otwierający płytę, wspomniany już utwór, a następnie ,,Bozia’’, ,,Bo człowiek’’, czy ,,500 złoty’’ to mocne kawałki.

Samo bycie osobą publiczną to odpowiedzialna funkcja. Mam dużo do powiedzenia i na pewne problemy chciałabym zwrócić uwagę. Swoją twórczością chcę generować poczucie odpowiedzialności zarówno u siebie, jak i u swoich odbiorców. Trudno jest mi pisać piosenki proste i głupie, choć wiem że żywa warstwa muzyczna dociera do większej ilości słuchaczy. Mam utwory, takie jak np. „Bum Bum”, których tworzenie zajęło kilka miesięcy, podczas gdy „Bozia” powstała w jeden dzień. Protest songi to zdecydowanie moja nisza.

Do kogo śpiewasz?

Zabrzmi to trywialnie, ale do wszystkich. Do wszystkich myślących – więc mam nadzieję, że do wszystkich? (uśmiech) Opisuję problemy społeczności LGBTQIA+, mówię o dyskryminacji kobiet, apeluję, by dbać o planetę – a jednocześnie można się przy moich utworach bawić na imprezie. Mój materiał bywa też kontrowersyjny, zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego też wiele osób może go nie zrozumieć. Myślę jednak, że każdy znajdzie choć jeden utwór na tym albumie, który trafi do serduszka albo zakorzeni się w pamięci i skłoni do pewnej refleksji.

Potrafi sz wybrać ulubiony kawałek?

A to zależy od dnia. (śmiech) Jeżeli mam potrzebę intensywnej ekspresji, to „Bozia”, jak chcę utrzeć niektórym nosa, to np. „Błyszczyk”, duet z Lelitą Petit. A gdy chcę poszaleć, to „Bum Bum”. Poza tym jestem dość samokrytyczna, więc nadmierne przesłuchiwanie płyty kończyło się zwykle spisywaniem poprawek. A najwięcej radości sprawia mi słuchanie albumu z przyjaciółmi lub moimi odbiorcami i obserwowanie ich reakcji. Gdy jestem na scenie i widzę publiczność, która śpiewa mój kawałek razem ze mną, to wtedy zawsze jest on moim ulubionym.

Na ile zmienił się stosunek polskiego społeczeństwa do dragu w ostatnich latach?

Mocno się zmienił. Działało tu wiele czynników. Pojawienie się na polskim Netfl iksie programu „RuPaul’s Drag Race” przybliżyło wielu osobom tę sztukę. Dziś Hieemeras czy Papina McQueen prowadzą programy w TV, jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia w Polsce. Nawet hejt i nagonka w jakiś sposób wpływają na nas pozytywnie, bo popularyzują temat. Dzisiaj nasz polski drag jest bardzo różnorodny, często niemainstreamowy, a publiczność uczy się i rozwija wraz z nim. Jakiś czas temu „baba z brodą”, czy ,,kosmitka” typu Amba Fatima, Vipera czy Katharsis to był temat „trudny”, z którym trzeba się było oswoić. Dziś ludzie bardzo cenią taki drag, bo widzą, że jest ciekawy, jest inną formą ekspresji. Drag nie musi polegać tylko na tym, by pięknie wyglądać, założyć szpilki i perukę. Ja też jestem trochę w tym monstruowym spektrum, bo jednak wyglądam nietypowo, nie lipsyncuję, a zamiast wyszukanych, eleganckich kreacji preferuję te gotyckie i groteskowe. No i jestem babą z brodą, co automatycznie czyni mnie doskonałym materiałem na potworę.

Część piosenek na „Maskach” nagrałaś we współpracy z polskimi artystami_tkami. Słyszymy głosy Madoxa czy gwiazd sceny dragu – wspomnianych już Amby Fatimy, Vipery czy Lelity Petit, która zajmuje się śpiewem profesjonalnie. Jak ci się z nimi pracowało?

Oooj, z każdym inaczej. Bardzo się cieszę, że na moim albumie zaprezentowały się osoby, które śpiewają amatorsko oraz te, które zajmują się tym od wielu lat. Właściwie wśród kolaboracji możemy zaobserwować szerokie spektrum doświadczenia muzycznego. Każdy_a z nas ma zupełnie inny tryb pracy. BaVi, Amba i Vipera są w kwestii używania swojego głosu nowicjuszkami, w związku z czym przejmowały moją strategię. Patryk Janiak to stary wyjadacz, a jednak również pracował nad naszym numerem moimi metodami. Aquarius nagrywany był w studio pierwszy raz, więc był niezwykle podekscytowany, ale też niesłychanie zmotywowany, dzięki czemu nagrywanie jego wokalu zajęło moment. Lelita pracowała inaczej, bawiła się dźwiękiem, co chwilę wpadając na nowe pomysły. Czasem wersje demo brzmiały zupełnie inaczej niż finalne. Z Madoxem podobnie; z całej „ekipy” Madox na scenie jest najdłużej i jego doświadczenie pomogło nam w stworzeniu całego albumu.

Teledysk do „Bozi” jest najpopularniejszym filmem na twoim kanale na YouTubie. Prezentujesz się w nim w koronie cierniowej, krytykujesz działania Kościoła katolickiego – spodziewałaś się kontrowersji?

Wiele osób myśli, że liczyłam na tanią prowokację, ale nie o to chodziło. W „Bozi” śmiejemy się z bożków i idoli, taki był zamysł. Ja – jako Chrystus w koronie cierniowej, ale i w szpilkach – właśnie taką postać obrazuję. Kontrowersji dużych nie było, bo podejrzewam, że osoby, do których dotarł teledysk, prawdopodobnie w większości podzielają moje zdanie i przekaz piosenki. Ale tak, spodziewałam się też, że znajdą się tacy, którym się to nie spodoba, i to też się wydarzyło. Otrzymałam ileś „niepochlebnych” wiadomości i w pewnym momencie musiałam wyłączyć komentarze pod filmem na YouTubie, bo ludzie chcieli tam udostępniać moje prywatne dane. Jednak jak sama zauważyłaś, ma najwięcej odtworzeń, o czymś to świadczy. A na występach widzę, że publiczność najbardziej czeka właśnie na „Bozię”.

W tym teledysku wystąpiło całe grono osób, które na co dzień zajmują się queerową sztuką – przede wszystkim dragiem. Twoim zdaniem w Polsce jest to zżyta społeczność?

Absolutnie nie! (śmiech) Społeczność LGBTQIA+ w Polsce jest bardzo podzielona, a w gronie osób performujących widać tego idealne odzwierciedlenie. Niestety wewnętrzne walki są na porządku dziennym, a osoby publiczne, które są też trochę odpowiedzialne za wizerunek tej społeczności, czasem zapominają, co albo jak powinny robić. Zapominają, że wszyscy walczymy o to samo. To demotywuje, pokazuje nas jako bandę dzieci kłócących się o grabki w piaskownicy. Ja osobiście staram się trzymać z daleka od tych wszystkich tzw. dram czy canceli, które generują podziały i negatywne emocje. Oczywiście, że są takie osoby, które nieustannie szczypią czy to mnie, czy inne drag queens, z którymi współpracuję. Sztuką jest nie dać się w to wplątać. Są sytuacje, które rzeczywiście jednoczą, np. Czarne Protesty, Strajk Kobiet, ale na co dzień raczej jest to po prostu grupa złożona z mniejszych grup.

Z Ambą Fatimą i Viperą chyba się przyjaźnisz – można tak wywnioskować z twoich social mediów. Współtworzyłyście_liście, również z Lady Brigitte oraz Filo, zakończony już projekt ,,Rewia Drag Queen’’ w krakowskim Teatrze Barakah. Jaka jest różnica między występowaniem na deskach teatralnych a w klubie lub barze?

Och, ogromna! Przede wszystkim teatr jest nastawiony na występy audiowizualne, więc jest wyposażony w odpowiedni sprzęt. Sama konstrukcja performensu też jest trochę inna. Klub jest nastawiony na zabawę. Tam się mnie nikt nie pyta, czy potrzebuję odsłuchu. Tam trzeba się zastanowić, co w ogóle możemy zrobić, jaka jest wielkość sceny. Z góry wiemy, że nie będzie możliwości np. puszczenia wizualizacji. W teatrze da się to zrobić. Ale z kolei tam publiczność siedzi, a osoby performerskie oddzielone są od niej ścianą światła. Występujemy we trzy lub w czwórkę – jeszcze z moim partnerem Salvadorem – najczęściej w tych samych miejscach, mamy dość spójny kontent i staramy się zarówno coś przekazać, jak i bawić się z publicznością. Bywa łatwiej, bywa trudniej, wiadomo. Warunki w Teatrze Barakah były najlepszymi, z jakimi do tej pory się spotkałam.

A sam projekt jak wspominasz?

Bardzo dobrze. Pozwolił mi wyjść poza Wrocław i pokazać, że jestem drag queen, która ma coś do zaoferowania. Dużo zawdzięczam jego twórczyniom – Anie Nowickiej i Monice Kufel – oraz innym osobom, które mnie w to całe zamieszanie wciągnęły – m.in. Kali Katharsis. Dały mi szansę i otworzyły przede mną scenę. Jak mogłabym wspominać „Rewię…” źle? Od niej tak naprawdę wszystko się dla mnie zaczęło.

Mieszkasz i pracujesz we Wrocławiu, gdzie w klubie HAH prowadzisz queerowe karaoke.

Ludzie lubią, gdy taki event prowadzi ktoś, kto charakterystycznie wygląda, pewna osobowość – np. drag queen. Bardziej się otwierają, przełamują bariery. Choć nie jestem wielką fanką formatu, doceniam go, dla mnie jako performerki jest to okazja do pokazania siebie, swojej osobowości, którą czasem ciężko dostrzec podczas występów na scenie. Mogę zaprezentować się w innym świetle. Uwielbiam dawać uczestnikom_ czkom – oczywiście nieproszone (śmiech) – rady, a później patrzeć, jak wracają, dziękują mi i robią postępy. Ale teraz przede wszystkim przygotowuję się do pierwszej dragowej trasy koncertowej w Polsce, w którą wybieram się z Ambą Fatimą, Viperą oraz Salvadorem i gośćmi_ciniami.

Twój charakterystyczny look to body, gorset i oczywiście broda, którą ostatnio rzadziej obsypujesz brokatem.

Od początku starałam się używać brokatów z mniejszą ilością plastiku dostającego się do środowiska, biodegradowalnych. Są one jednak drogie i niełatwo dostępne w Polsce, więc pozwalam sobie na nie rzadziej. Byłabym hipokrytką, gdybym tego nie robiła, nagrywając piosenkę „Bo człowiek”. Rezygnacja z brokatu jest zatem pewną manifestacją, o treści której najłatwiej można się przekonać, właśnie doświadczając niesamowicie zmontowanego przez Klaudię Kowalską teledysku do tego singla.

Bywasz porównywana do Conchity Wurst, o czym nawet śpiewasz w piosence „Bum Bum”. Drażni cię to porównanie?

Kiedyś tak, teraz już nie. Zresztą wieczorowe suknie i peruki po łydki to nie moje klimaty. Ja rapuję i wyglądam „trashy”, podczas gdy Conchita jest „glamour”. I jest świetną artystką, obserwuję ją, tyle że nie inspiruję się jej twórczością ani wyglądem. Gdy Radio Zet napisało na swojej stronie, że jestem polską Conchitą Wurst, to pomyślałam sobie: „Ach, gdyby tak ktoś kiedyś nazwał Conchitę austriacką Moną Lizak!”. (śmiech)  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Wierzę w siłę “przegięcia”

Jesteśmy najbardziej homo- i transfobicznym krajem Unii Europejskiej. Co może być bardziej irytującego dla osób nam nieżyczliwych niż pokazanie, że mimo to umiemy się świetnie bawić? – pisze MACIEJ „GĄSIU” GOŚNIOWSKI, partner życiowy Silver Daddy’ego

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Debiut sceniczny mojego Pawła, czyli Silver Daddy’ego, miał miejsce 29 kwietnia 2021 r. – czyli w czasie, gdy ja z tej sceny wziąłem sobie wolne – na własne życzenie. Powodów było kilka – finansowy, ale również i psychologiczny, miałem poczucie braku balansu w głowie i wypalenia. Gdy odsuwasz się na bok, robi się przestrzeń na nabranie dystansu, a z odległości widać pełniej. Dostrzec można, że energię kierowało się nie tam, gdzie należało.

Gdy zaczęliśmy być razem, otworzyłem Pawłowi okno na świat, którego nie znał. Zajrzał przez nie – byłem zresztą na scenie, gdy zobaczył mnie pierwszy raz. Potem, gdy nasz związek już trwał, Paweł sam otworzył sobie do tego świata drzwi. Ja mu tylko pomagałem przez nie przejść. Widziałem, z jaką pasją i radością kupuje pierwsze buty na obcasach, jak pilnie uczy się czesać peruki, jak drobiazgowo rozmyśla nad kostiumami i występami. Moją energię i wiedzę, którą nabywałem przez lata, on zaczął przekierowywać w coś, o czym ja przez moje frustracje zapomniałem – Paweł od początku po prostu świetnie się bawi. Nie podchodził do siebie zbyt serio. Ogromną radość przysparzał mu każdy element tworzenia postaci Silver Daddy’iego. Ten pierwszy numer – „Come along with me” – w jego ustach opowiada dla mnie o tym, że świat można zmieniać samemu niezależnie od swojej przeszłości. To, co było, jest już dokonane, nie da się tego zmienić. Ale mamy wpływ na to, jacy jesteśmy lub jacy możemy być teraz. Natomiast to, czy będziemy czerpać radość z przyszłych działań, jest już kwestią decyzji i zaangażowania w zabawę.

Byliśmy razem na licznych Marszach/Paradach Równości. Niejednokrotnie je prowadziłem, a Silver Daddy był ze mną wtedy na kolejnych platformach. Głośna muzyka, kolory i poczucie wspólnoty. O czym to jest, jeśli nie o zabawie?! Zaznaczenie własnej obecności i znalezienie tlenu w czasach i miejscach, gdzie tak często nam, osobom queerowym, go brakuje. Osobiście – gdy prowadzę Marsz, nie chcę wykrzykiwać z ludźmi ***** ***. Tak, jasne, chcę zmiany władzy całym sercem codziennie i każdego dnia od lat, ale w te dni, kiedy maszerujemy razem, kiedy przez chwilę możemy być sobą w przestrzeni publicznej, chcę zapomnieć, że ta władza nad nami w ogóle istnieje. Chcę tworzyć dla nas bezpieczną przestrzeń.

Uczestnicząc w wielu akcjach aktywistycznych, wymyślając zaangażowane treści w swoich scenicznych numerach, wkręcając sobie poczucie misji (skądinąd słusznie), zapomniałem, że najważniejsze jest, by sprawiało mi to radość. Patrzę z dezaprobatą, gdy ktoś określa drag jako misję mimo że sam tak mówiłem. Drag to na pierwszym miejscu zabawa. Misja „wyjdzie sama” – bo, jak mówi wspaniała drag queen Hieemera w serialu „Nago. Głośno. Dumnie”: „Sam fakt, że jestem, już jest aktem politycznym”. Zresztą, nie tylko ona tak mówi. Misja ta w zabawie przechodzi jakby bokiem ze zwiększoną siłą, bo jest o wspólnocie, a nie poświęceniu. Wierzę w siłę „przegięcia”. W to, że sama silna obecność może być wystarczającą wartością. Jesteśmy najbardziej homo/transfobicznym krajem Unii Europejskiej, co może być bardziej irytującego dla osób nam nieżyczliwych niż pokazanie, że mimo to umiemy się świetnie bawić? Cienka jest granica między byciem osobą zaangażowaną, a osobą fanatyczną – obserwuję to choćby wśród osób wierzących w Kościele katolickim. Radość z wiary przeistacza się w poszukiwanie wrogów. W pewnym momencie w swoim aktywizmie byłem bliski potknięcia się o ten próg. Jednak przez to, że rzeczywistość mnie przytłoczyła, na chwilę się wycofałem. Poznałem Pawła. Widziałem, jak on odkrywa w sobie „przegięcie” – i na nowo zacząłem dostrzegać to, co utraciłem. Tak on uczył się ode mnie, jak ja chłonąłem od niego.

Nie chcę umniejszać wartości ulicznych protestów, siły wściekłości – to jest ważne i mamy prawo być wkurzeni. Ale też daję sobie czas i przestrzeń do bycia publicznie radosnym. Nie jest też tak, że nasz duet lśni jak prześcieradło wyprane w proszkach do prania od popularnego prowadzącego. Logiczne jest, że najbardziej wściekają nas osoby, które kochamy najmocniej. Ja jako ta bomba niejednokrotnie nie jestem kompatybilny z nastrojem Pawła, który jest stoikiem. Jestem zbyt porywczy, Paweł nazbyt skupiony. Każdy z nas to osobny świat. Tak różny, jak i nasz drag. Paweł ma znacznie większy talent ode mnie w pracy nad detalem. Robi czystsze, dokładniejsze makijaże. Ja natomiast mam większą umiejętność rozkręcania publiki czy organizacji eventów. Nas obydwu dużo energii kosztuje to, by nie tylko razem żyć, ale i współpracować. Ale to się opłaca, bo coraz częściej o sobie słyszymy: „power couple”. I to prawda. Takiego duetu, jak nasz, nie ma. W końcu, po latach bycia razem, mamy już wspólny kąt, a na balkonie powiewa radosna, tęczowa flaga. Była pierwsza na osiedlu, ale po naszej pojawiły się dwie kolejne. Tak to działa. Pieczętujemy swoją obecność radością z bycia razem. Stanowczo, ale z uśmiechem. To przynosi owoce.

Osobo queerowa, gdy zdarzy ci się, że się wypalasz, daj sobie oddech. Znajdź moment, w którym straciłaś poczucie, że dobrze się bawisz. Świat da sobie bez ciebie radę, co tak naprawdę jest piękne, bo daje przestrzeń tak na pomyłki, jak i właśnie oddech. Zdystansuj się, znajdź źródło radości i wróć wzmocniona. Ja się dziś czuję mocniejszy niż lata temu, gdy histerycznie wrzeszczałem.

IG: @gasiu.gasiu

FB: Gąsiu, TikTok: @gasiu.gasiu

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z zakonu na scenę drag

Z SILVER DADDYM, czyli PAWŁEM MĘŻYŃSKIM, performerem sztuki drag, o jego zawiłej, 30-letniej drodze na scenę, a także o miłości do partnera, Macieja „Gąsia” Gośniowskiego, czołowego dragowego performera, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Byłeś zakonnikiem, później – i właściwie do dziś – zwyczajnym bankowcem, by w końcu zabłysnąć na scenie jako dragowy performer. Co myślisz o swojej drodze?

To droga do wolności. W jej trakcie odkryłem i zaakceptowałem siebie. Zaczynałem od bycia ukrytym i zamkniętym. Dziś, wychodząc na scenę, ale też w życiu prywatnym, otwarcie mówię o sobie i swojej tożsamości.

Zatem zacznijmy do początku. Jak wyglądało twoje dorastanie?

Pochodzę z niewielkiej Sterdyni nieopodal Sokołowa Podlaskiego. Jestem jedynakiem. Wychowywała mnie mama. Ojciec przez całe moje życie był nieobecny, zostawił nas, a ja nie szukałem z nim kontaktu. Moje dzieciństwo i dojrzewanie przypadło na lata 80. i 90. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zorientowałem się, że jestem gejem. Na pewno w wieku kilkunastu lat miałem świadomość, że nie jestem taki jak reszta, że podobają mi się koledzy. Jedynym reprezentantem nieheteroseksualnego faceta w telewizji był wtedy Steven Carrington z „Dynastii”. Jeżeli w książkach pojawiła się wzmianka o homoseksualności, to w pejoratywnym kontekście. Sam z nikim nie rozmawiałem o mojej orientacji. Ukrywałem ją. Wychowałem się w mocno katolickim środowisku. Jednocześnie wiedziałem, że nie będę w stanie prowadzić życia wedle obowiązującego heteronormatywnego wzorca.

Zakon wydawał ci się jedyną drogą wyjścia?

Tak. Kiedy miałem 18-19 lat, byłem zafascynowany religijnością i duchowością. Jeździłem na charyzmatyczne spotkania modlitewne, na których, według mnie, działy się niesamowite rzeczy. Wpływały na emocje, przeżywanie, na poczucie sensu i przynależności. Ruch Odnowy w Duchu Świętym charakteryzuje się proroctwami, intensywną modlitwą, uzdrawianiem, trochę mistycyzmem. Coraz bardziej angażowałem się w religijność. Doszedłem do wniosku, że skoro nie mogę być heteroseksualny, najlepsze, co mogę zrobić ze swoim życiem, to poświęcić je Bogu i pójść do zakonu.

Dla niektórych chęć wdziania habitu też jest w pewien sposób stworzeniem postaci.

Pamiętam, że chciałem poznać różne zakony i zgromadzenia. Pisałem listy, ale w odpowiedzi przychodziły tylko materiały informacyjne. Wreszcie kapucyni odpisali bezpośrednio do mnie. Zaprosili na rekolekcje powołaniowe. Kilka razy pojechałem do nich do klasztoru. Już samo miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie – budynki mające kilkaset lat, otoczone niesamowitą atmosferą. A w nich ludzie, którzy żyją po franciszkańsku, czyli w ubóstwie.

Nie miałeś wątpliwości przez czas przygotowań?

Może nie od razu, ale szybko wsiąkłem w ten świat. Kilka lat temu wyszła książka „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie” Frédérica Martela. Autor opisuje między innymi, dlaczego geje tak często wybierali drogę klerykalną. Otóż w pewnym sensie jest to metoda na zagospodarowanie swojego życia. Jeśli świat mówi ci, że podążanie za swoją homoseksualną orientacją jest złe i naganne moralnie, oddanie życia Bogu może temu zadośćuczynić. Uporządkuje całego ciebie.

Poświęcasz siebie Bogu „za karę”, że jesteś gejem?

Nie, nie za karę, ale ma to pomóc w rozwiązaniu wiele dylematów, np. jak żyć w konserwatywnym społeczeństwie i nie budzić podejrzeń, bo nie ma się żony. Z drugiej strony, całe życie spędzasz tylko w męskim towarzystwie. Miałem poczucie, że to najlepsze, co mogę ze sobą zrobić. Alternatywą była heteronorma, do której nie pasowałem, jawnego życia jako gej sobie nie wyobrażałem. Kościół dawał ścieżkę, by wieść życie słuszne moralnie. Dostałem możliwość poukładania mojej tożsamości.

Świadomie zdecydowałeś, że spędzisz życie w celibacie?

Świadomie, jak na 19-latka, który nie ma życiowego doświadczenia, nic nie wie o bliskich relacjach międzyludzkich i nie ma świadomości własnej fizyczności. Wtedy nie miałem też doświadczeń seksualnych, nie wiedziałem, na czym one polegają, więc tym łatwiej było mi z nich zrezygnować. Dopiero później obudziły się we mnie uczucia czy pragnienia, ale trudno było mi je nazwać. Gdy byłem w zakonie, na mojej drodze pojawiały się osoby, które stawały się dla mnie autorytetami. Chciałem z nimi spędzać coraz więcej czasu, rozmawiać. Dopiero dziś, z perspektywy 30 lat, mogę gdybać, czy rzeczywiście chciałem mieć mistrza duchowego, czy może ta konkretna osoba mnie fascynowała i pociągała fizycznie.

Jak wspominasz te lata?

Pierwszy rok to postulat w Łomży. Następny był roczny nowicjat w Nowym Mieście nad Pilicą. To czas, kiedy trwa moja fascynacja religijnością. Wspólny brewiarz w zakonnym chórze czy poznawanie franciszkańskich tradycji. Te rzeczy mogą fascynować. Wtedy jednak, kiedy miałem 20 lat, moje hormony buzowały! Co burzyło mój plan na życie. Okazało się, że wśród nowicjuszy i postulantów jest wielu homoseksualnych chłopców, którzy wpadli na taki sam pomysł co ja i wstąpili do zakonu. Tworzyły się pary. Mieszkaliśmy w jednym budynku, więc relacje romantyczne długo nie pozostawały tajemnicą. Takie osoby były natychmiastowo usuwane z zakonu. Sam nie wszedłem w żaden związek, ale świadomość tego, że jestem gejem, była dla mnie przyczynkiem do niepokoju. Bałem się, że mnie wyrzucą. Nawet wyjawiłem moje obawy na spowiedzi. Nie zostałem zbesztany. Generalnie tematu seksualności nie poruszano. Jedyny raz, który pamiętam, to wypowiedź przełożonego na temat masturbacji. Jeśli komuś by się „przytrafiła”, mieliśmy przejść nad tym do porządku dziennego. Tymczasem burza hormonów mnie przyciskała. Nie mogłem poradzić sobie z tym, że odzywają się we mnie potrzeby seksualne, nad którymi trudno mi zapanować.

Czułeś się oszukany?

Nie, tak bym tego nie nazwał, raczej było to trudne i bolesne odkrywanie prawdy o sobie i świecie. Po nowicjacie przewidziane było 6-letnie seminarium duchowne w Lublinie. Podziękowałem po 2 latach. (Paweł się wzrusza) Tutaj dotykamy tematów, które nadal mnie ruszają. Przełomowe okazały się wakacje między pierwszym a drugim rokiem seminarium. Coraz mniej czasu spędzałem w klasztorze. Bardziej udzielałem się poza nim, wziąłem udział w pieszej pielgrzymce do Częstochowy, pomagałem w klasztorze, ale w wakacyjnym miejscu. Moje wewnętrzne wątpliwości narastały. W te wakacje miały miejsce zaskakujące rzeczy, np. zakochała się we mnie zakonnica, a ja wylądowałem w łóżku z innym kolesiem z zakonu. Nie radziłem sobie z tym, co dzieje się dookoła. Dałem sobie rok, obiecując, że jeżeli nie uda mi się wziąć w garść, opuszczę zgromadzenie. Nie chciałbym zagłębiać się w szczegóły. Nie udało mi się. Zrezygnowałem z seminarium. Poczułem, że mój świat, w którym wszystko było dookreślone, legł w gruzach.

Jak ten świat odbudowywałeś?

Zostałem w Lublinie i zacząłem studiować filozofię. Nie szalałem, nie imprezowałem. Trochę randkowałem. Ale nie próbowałem „nadrobić czasu”, bo nie uważałem, że zakon był miejscem, gdzie czas straciłem. Natomiast długo miałem wrażenie, że walczę o przetrwanie. Był początek pierwszej dekady XXI w., miałem 26-27 lat. Zrezygnowałem z filozofii. Straciłem pracę za barem. Byłem wtedy w pierwszym dłuższym związku. Szczęśliwie mój ówczesny chłopak przeprowadzał się na studia do Warszawy – pojechałem z nim, bo wiedziałem, że w stolicy są większe możliwości. Popracowałem zaledwie kilka miesięcy w markecie, kiedy upomniało się o mnie wojsko. To był czas zasadniczej służby wojskowej, a ja nie miałem już statusu studenta. W jednostce w Bartoszycach spędziłem 11 miesięcy. Po służbie wróciłem do Warszawy. Co prawda chłopak na mnie czekał, ale nasz związek nie potrwał długo. Łapałem się różnych prac, lepszych i gorszych, np. w telemarketingu. Po roku zacząłem pracować w pierwszym banku. Później trafiłem do kolejnego, gdzie zostałem 8 lat. Poczułem, że odnalazłem rytm. Moje życie zaczęło się stabilizować.

Życie, którego perspektywę w zakonie chciałeś od siebie odgonić. Długo starałeś się je zaakceptować?

Tak naprawdę opuszczenie zakonu było dla mnie momentem przełomowym, w którym zaakceptowałem to, że jestem gejem. Co prawda formalnie nie opuściłem Kościoła do dziś, nie dokonałem apostazji. Katolicka przeszłość jest elementem mojej tożsamości i czymś, co mnie ukształtowało. Przestałem jednak chodzić na msze i zadawać sobie pytania o wiarę. Nie utożsamiam się już z Kościołem.

Wspomniałeś, że odnalazłeś rytm. Opowiedz mi o swojej ustabilizowanej, warszawskiej codzienności.

Pracowałem w korporacji, randkowałem. Nic szczególnego. (śmiech) Chociaż w pewnym momencie zacząłem się ustatkowywać. Poznałem chłopaka, z którym finalnie byliśmy 9 lat. Mieliśmy wspólne mieszkanie i koty. Znaliśmy swoje rodziny. Dużo podróżowaliśmy, bo on był stewardem. Wśród znajomych mieliśmy inne osoby niehetero, ale nie udzielaliśmy się aktywistycznie Prowadziliśmy stereotypowe życie normatywnych gejów z dużego miasta. W pewnym momencie jednak nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Rozstaliśmy się. Nie było nawet konkretnego zdarzenia, po prostu stało się. Stabilizacja zaczęła trząść się w posadach, bo nie tylko musiałem się wyprowadzić ze wspólnego mieszkania, ale też straciłem pracę. Na szczęście szybko się pozbierałem. Zatrudniono mnie w Banku BNP Paribas, w którym jestem do dziś. Zamieszkałem w kawalerce przy Rozbracie w Warszawie, czyli w bardzo dogodnej lokalizacji. Nie żałowałem sobie i do woli randkowałem! Zmobilizowałem się też do uprawiania sportu. Chodziłem na basen, siłownię. Tak minęły 2 lata. Pamiętam, że było mi super. I wtedy poznałem Gąsia (Macieja „Gąsia” Gośniowskiego – czołowego polskiego dragowego performera – przyp. red.).

Jak do tego doszło?

Pierwszy raz zobaczyłem go na panelu w klubie Madame Q w 2019 r. Gąsiu brał w nim udział wraz z drag queen Adelonem i performerką Black Divą. Prowadzącą drag queen Twoja Stara. Pomyślałem, że super wygląda, że musi być fajnym kolesiem, ale jesteśmy z innych wymiarów. Jakiś czas później zaczepił mnie na Grindrze. Nie zareagowałem.

Czegoś się bałeś?

To nie był strach. Nie wróżyłem przyszłości tej relacji. Ja pracownik korpo, on artysta. Mogłem na niego popatrzeć na scenie i pobić brawo, ale nie sądziłem, byśmy mieli wspólne tematy. Nie zrozum mnie źle, nie miałem uprzedzeń do queerowości, chodziło mi o nieprzystające do siebie ścieżki. Sądziłem, że Gąsiu ma głowę w chmurach. Natomiast ja jestem ustatkowany i siedzę w biurze od 9 do 17. (śmiech) Tymczasem Maciek nie odpuszczał. Kolejny raz zaczepił mnie na Grindrze. Tym razem zareagowałem. Spotkaliśmy się raz, drugi i… zaczął się nasz gorący romans. Maciek zafascynował mnie na tyle, że teraz zarówno pracuję w banku, jak i wychodzę na scenę. Nasz związek trwa już ponad 4 lata.

Dżinsy i koszulki zmieniłeś na brokat, cekiny i kombinezony. W pomalowanych paznokciach pojawiasz się w pracy. Miłość do Gąsia cię tak squeerowała?

Poniekąd tak, ale już wcześniej nie nosiłem do pracy garnituru, tylko kolorowe ubrania. Tatuowałem się też przed związkiem z Gąsiem. Z czasem w uszach pojawiły się tunele. Kolorowe paznokcie testowałem na siłowni. Nikt nie reagował, prócz dziewczyn na recepcji, które prawiły mi komplementy.

Prawie 3 lata temu wraz z Gąsiem pozowaliście do nagiego kalendarza „Repliki”. Wtedy o twoim performowaniu nie było jeszcze mowy, ale samo pozowanie nago to też pewne przekroczenie.

Muszę powiedzieć, że przyszło mi to dość łatwo. (śmiech) Debiut sceniczny miałem jeszcze przed sobą, ale już zaczynałem o nim myśleć. Chciałem na własnej skórze poczuć występ dragowy. Na początku naszego związku odwiedziłem Maćka w Wilnie, gdzie przebywał jakiś czas, bo w Narodowym Teatrze Litewskim reżyserował spektakl „Borderline Queen”. Brały w nim udział m.in. Twoja Stara i Kali Katharsis, dwie drag queens. Gdy cała trójka przygotowywała się do występu, patrzyłem na nich jak urzeczony. Od zawsze przejawiałem zainteresowania artystyczne. Za dziecka jeździłem na konkursy recytatorskie, brałem udział w przedstawieniach kółka teatralnego i śpiewałem. Te pasje, prócz śpiewania, z czasem porzuciłem. Wróciły w związku z Gąsiem. Jak pewnie każdy drag performer, oglądałem „RuPaul’s Drag Race”. Towarzyszyłem Maćkowi w jego występach. Coraz bardziej ten queerowy świat mnie pociągał.

Poznanie Maćka było trzęsieniem ziemi?

Nie, tak tego bym nie nazwał. Jak widzisz, w trakcie mojego życia trochę tych trzęsień było, więc mało rzeczy potrafi mnie dziś zaskoczyć. Niewątpliwie jednak Gąsiu był dla mnie inspiracją. To od niego zaczerpnąłem odwagę do bycia sobą i bezkompromisowość w opowiadaniu o swoich doświadczeniach. „Cały czas jestem taki, jaki jestem i koniec! Nic tego nie zmieni”. W pewnym momencie zrozumiałem, że nadszedł dobry moment na występ. Nie miałem pomysłu na pełną postać Silver Daddy’ego, ale na sam show. Postawiłem na burleskę, zresztą performanse Gąsia są osadzone bardziej w niej niż w klasycznym dragu.

Jak wyglądał twój show?

Chciałem prezentować się jako faun. Rogi zrobiłem z papieru i kleju. Zostawiłem siwą brodę. Na ciele mam gęste „futro”. Ono również świetnie pasowało do fauniego wizerunku. Dodałem pierzaste i roślinne elementy. Wzułem buty na wysokich obcasach. Domalowałem złote kopytka. Występ bazował na mojej fizyczności. Śpiewałem piosenkę Titiyo „Come Along”, gdzie padają słowa: „Chodź, pokażę ci, jak to jest być wolnym”. Przez ten utwór opowiadałem swoją historię – od przebywania w zakonie i bycia zamkniętym na własną fizyczność, po stanie się mityczną postacią, która jest ucieleśnieniem tego, co seksualne, cielesne. Wykorzystuję moje umięśnione ciało. Na scenie poczułem ogromną satysfakcję!

Skąd wziął się twój pseudonim?

Z tamtej wycieczki do Wilna. Wtedy założyłem konto na Instagramie, by móc podglądać Gąsia. Byłem tam z imienia i nazwiska. Towarzystwo, Twoja Stara i Kali Katharsis, zaczęło się ze mnie nabijać. Skoro mam vibe daddy’ego, powinienem to oddać w social mediach – śmiano się. Tak też zrobiłem, zmieniając nazwę profilu na „Silver Insta Daddy”. Później nick zaczął żyć własnym życiem. Kiedyś zostaliśmy z Gąsiem zaproszeni na wesele dalszej rodziny. Na karteczce przy miejscu Maćka na stole widniał napis „Maciej »Gąsiu« Gośniowski”, a na mojej „Silver Insta Daddy”. Uznałem, że to znak. Dlatego długo się nie zastanawiałem, pod jakim imieniem mam wystąpić na scenie.

Dzisiaj nadal wykorzystujesz wspomniany vibe daddy’ego i cielesność. Broda również stała się jednym z elementów charakterystycznych. Podobnie jak śpiewanie własnym głosem.

Od dziecka, jak wspomniałem, ciągnęło mnie do muzyki, więc śpiewałem w chórach. Później w zakonie były lekcje śpiewu, a po odejściu z niego – śpiewanie w chórze akademickim UMCS w Lublinie. Następnie w chórach w Warszawie, Camerata Varsovia, a potem w tęczowym chórze Voces Gaudii. Gdy zastanawiałem się, na czym mają polegać moje występy, postawiłem na elementy, w których dobrze się czuję.

Silver Daddy jednak ewoluował, prawda?

Tak, obecnie bliżej mi do dragu niż burleski, choć jej elementy również przemycam w występach. Drugi show, na Festiwalu Piosenki Przegiętej w Katowicach, był jednak już typowo dragqueenowy. Miałem gorset i suknię w cekinach, wielką perukę, kolorowy makijaż. Występ zbudowałem wokół dialogu wewnętrznego geja w średnim wieku, który czuje się rozdarty między byciem macho a diwą. Płynnie przechodzę między jednym stereotypowym wizerunkiem a drugim. Śpiewałem „Moon River” Audrey Hepburn, gdzie pojawia się przyjaciel, z którym idę przez życie. Na scenie stoi też sztaluga przykryta zasłoną. W pewnym momencie ją zdejmuję i pokazuję widowni moje zdjęcie w wersji macho.

Myślisz, że gdyby Gąsiu nie pojawił się na twojej drodze, queerowość by z ciebie nie wypłynęła?

Możliwe, że nie. Chociaż, kiedy zastanawiam się, dlaczego występuję w dragu, zawsze dochodzę do wniosku, że jest to dla mnie przede wszystkim zabawa. Bawi mnie, że mogę grać moim męskim wyglądem i stylistyką dragowo-burleskową. Drag jest sztuką naszej społeczności. Przeistaczając się na scenie, pielęgnuję własną tożsamość i manifestuję nieheteronormatywność.

Czy to nie reakcja na lata w ukryciu?

Może po prostu musiałem do tego dojrzeć? Zobacz, jak zmienił się świat dookoła. Fakt, że pracuję w akceptującym miejscu, ma wielkie znaczenie.

Bank kojarzy się bardzo normatywnie, a tu niespodzianka, tak?

Od ponad 5 lat pracuję w Banku BNP Paribas. Okazało się też, że zatrudnieni są tam ludzie, których poznałem w innych bankach. Wiedzieli, że jestem gejem, że mam chłopaka. Już wtedy zaakceptowałem moją orientację, prowadziłem otwarte życie, ale w pracy się „nie obnosiłem”. W poniedziałek przy porannej kawie nie miałem odruchu, by opowiedzieć o weekendzie spędzonym z partnerem. Nawet wtedy, gdy osoba hetero opowiadała o czasie ze swoją rodziną.

Kiedy to się zmieniło?

Ważnym punktem dla mnie była kampania mojego banku z naklejkami na drzwiach oddziałów „Strefa otwarta dla każdego”. Była to jasna deklaracja, że miejsce jest otwarte na różnorodność i przyjazne wszystkim. Wtedy trwały już zdjęcia do „Nago. Głośno. Dumnie” (serial dokumentalny HBO Max o dragowej i burleskowej scenie w Polsce – patrz: s. 24-28), w którym wraz z Gąsiem wzięliśmy udział. Produkcja zgłosiła się do mojego pracodawcy z pytaniem, czy mogą nakręcić mnie w biurze. Nie było żadnego problemu. Zdjęcia się skończyły. Pewnego razu w pracy pojawił się pomysł wieczornego wyjścia integracyjnego. Wtedy już coraz częściej występowałem w różnych klubach. Przygotowywaliśmy z Gąsiem duet w Madame Q. Coś mnie podkusiło i zaprosiłem moich współpracowników na występ. Większość osób z zespołu przyszła. Tego wieczoru to był najgłośniejszy stolik! Powiedzieli, że bardzo im się podobało. Zrozumiałem, że skoro „przeżyli” to, że wychodzę na scenę w makijażu, kostiumie i pokazuję goły tyłek, to „przeżyją” też moje opowieści o weekendzie z partnerem. Na pewno nie spotka mnie przykry komentarz. Poczucie akceptacji sprawiło, że jeżeli chcę przyjść w pomalowanych paznokciach do pracy, to przychodzę.

Bank BNP Paribas był obecny na tegorocznej Paradzie Równości, prawda?

Tak, po raz trzeci. W pracy 1,5 roku temu zawiązała się tęczowa sieć pracownicza. Co prawda z braku czasu nie mogłem się w nią zaangażować tak, jak bym chciał, ale informowałem ją o różnych moich scenicznych poczynaniach. Kiedy zaczęliśmy z Gąsiem pojawiać się w mediach, osoby z banku mi gratulowały. Zaczęły coraz tłumniej przychodzić na moje show. Wziąłem też udział w wydarzeniu Żywej Biblioteki współorganizowanym przez bank, gdzie jako „żywa książka” opowiadałem o byciu drag queen. Osoby, które odpowiadają za inkluzywność i różnorodność w moim miejscu pracy, poprosiły, abym zaangażował się w działania związane z tą tematyką. Stąd też wspomniana obecność na Paradzie. Nadal zaskakuje mnie pozytywny odzew, który dostaję.

Zastanawiasz się, jak twoja droga mogłaby wyglądać, gdybyś został w zakonie?

Nie, nigdy. Mogę ci jednak powiedzieć, że dziś czuję się bardziej sobą niż na poprzednich etapach mojego życia. Nie mam żadnych tajemnic, ani przed sobą, ani przed najbliższymi, ani nawet przed całym wielkim światem dookoła.

IG: @silver_insta_daddy

FB: Silver Daddy

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Teatr ciotopozytywny

Z DELLFINĄ DELLERT i AGNIESZKĄ MAZANEK, reżyserkami serialu dokumentalnego „Nago. Głośno. Dumnie” o polskiej sztuce drag i o polskiej burlesce, rozmawia Jakub Wojtaszczyk 

 

Na zdjęciu od lewej: Dellfina Dellert i Agnieszka Mazanek. Foto: HBO

 

Wasz dokumentalny serial „Nago. Głośno. Dumnie” portretuje drag i burleskę we współczesnej Polsce. Kiedy spotkałyście się z tymi scenami?

Dellfina Dellert: 100 lat temu! (śmiech) Pierwszą drag queen, którą zobaczyłam na żywo, była Lola Lou, choć oczywiście znałam temat z filmów. To było jakoś w połowie lat 90. Natomiast z burleską, a w zasadzie neo-burleską spotkałam się w 1999 r., kiedy mieszkałam w Londynie. Był to występ Dity von Teese z czerwonymi wachlarzami w słynnym Torture Garden. W 2006 r. skończyłam nawet jej kurs w Paryżu i dla funu raz wyszłam na scenę. Zafascynował mnie wtedy ten świat, w którym można zdjąć z siebie poczucie winy i wstydu, pokochać swoje ciało i poczuć się wystarczająco dobrą taka, jaka jestem. To bardzo terapeutyczne doświadczenie. Burleska zainteresowała mnie też, bo wtedy już od kilku lat pracowałam nad projektem Self-Portraits of Others. Najdłużej działam jako artystka wizualna, często używam własnego ciała jako medium, wcielam się w różne postaci. Burleska stała się przez chwilę elementem tej eksploracji. Po powrocie do Polski w 2009 r. byłam na pierwszym występie Betty Q & Crew, gdzie występowała również Pin Up Candy. Bardzo ucieszyłam się, że scena burleski dotarła również do nas.

Agnieszka Mazanek: Wiedziałam, że burleska istnieje, ale po raz pierwszy zabrała mnie na nią Dellfi na w ramach dokumentacji do serialu. W Worku Kości (warszawskim barze – przyp. red.) występowały Kim Lee, Red Juliette i Bunny de Lish, które później również zaprosiłyśmy do serialu. To było dla mnie niezwykłe i poruszające doświadczenie. Zachwyciła mnie wolność, dowolność i frywolność, odwaga i różnorodność cielesna. Pamiętam szok, że oglądam show tu, w Warszawie, w Polsce, a nie gdzieś na świecie. Poczułam się bardziej wolna. Wyszłam z klubu w euforii. Pomyślałam: „Róbmy ten serial!”

A drag?

A: Na przestrzeni lat drag widziałam wielokrotnie. Moi koledzy w liceum przebierali się za kobiety, choć wtedy nie wiedzieli pewnie, że robią drag. Pamiętam, gdy jeszcze na studiach mieszkająca w Niemczech ciotka mojej przyjaciółki, zabrała nas na wycieczkę do Hamburga. Włócząc się po artystycznej dzielnicy St. Pauli, pełnej teatrów i peep-showów, co krok mijałyśmy wspaniałe kolorowe osoby, w tym drag queens. Był 1991 r. Myślałam, że wystrzelono mnie w kosmos! W Polsce, już w latach 2000, czasem widywałam drag queens. Spotkałam je też pracując przy filmie o Katarzynie Kozyrze. Drag funkcjonował gdzieś w tle.

Czy wcześniej byłyście blisko społeczności LGBTQ+?

D: Nie lubię dzielenia, wszyscy jesteśmy jednym, ale rozumiem, o co pytasz. Odkąd pamiętam, miałam znajomych gejów i lesbijki. Jeden z moich najbliższych przyjaciół jest osobą trans. Mój pierwszy seks w życiu był z dziewczyną. 11 lat mieszkałam poza Polską, w krajach, w których queerowa społeczność dawno wywalczyła swoje prawa. Biorę udział w Paradach Równości od tej pierwszej, w 2001 r. Świat artystyczny, z którego się wywodzę, sam w sobie jest wolny i otwarty. Odkąd pamiętam, imprezy organizowane dla i przez osoby niehetero były moimi ulubionymi. Tylko tam mogłam szaleć i czuć się bezpiecznie. Nikt mnie nie oceniał i przede wszystkim nie molestował. Mogłam być w pełni sobą. Wielu hetero mężczyzn w krajach konserwatywnych, również w Polsce, myli chęć zabawy kobiety z ochotą na seks. To bardzo męczące. Nieheteronormatywny świat jest dla mnie zdecydowanie bardziej naturalny niż ten, który propagowany jest w dzisiejszej Polsce rządzonej przez skrajną prawicę.

A: Dorastałam we Wrocławiu. Tak jak Dellfina, obracałam się w środowisku artystycznym, otwartym i ciekawym różnorodności. Na wernisażach, koncertach i wszelkich imprezach nie odczuwałam homofobicznej czy jakkolwiek wykluczającej atmosfery. Pamiętam, że wspomniana znajoma z Niemiec miała przyjaciela, geja, u którego pomieszkiwałam. Gdy przychodziłam z pracy w barze, leżeliśmy w łóżku, piliśmy szampana, oglądaliśmy MTV i gadaliśmy o tym, który chłopak się nam podoba i dlaczego. (śmiech) Wydaje mi się, że w tamtych czasach nie znałam nazwy „społeczność LGBTQ+”. Ale organicznie egzystowałam w bardzo różnych światach i miałam tego świadomość. Gadałam na kwadracie z punkowcami, na ulicach we Wrocławiu grający na bębnach koledzy nauczyli mnie, czym jest reggae, spotykałam się na imprezach u chłopaka, który był w trakcie tranzycji, bawiłam się najlepiej w gejowskich klubach i słuchałam opowieści niemieckich homoseksualnych feministek. To się wszystko przenikało. Dziś mam niebinarne dzieci. Mają prawo do bycia tym, kim się czują. Wspieram je i akceptuję. Cały czas uczę się zaimków. Zdarza się, że mi się mylą i wtedy dostaję bana. Najważniejszym zadaniem rodzica jest dawanie wsparcia swoim dzieciom i kochanie ich bezgranicznie. Jeśli to robisz, przyjmujesz wszystkie ich odrębności, róźnorodności. W taki sposób masz szansę dowiedzieć się czegoś nowego nie tylko o nich, ale i o sobie. Moje dzieci inspirują mnie i ja je pewnie też.

Jak wspominasz ich coming outy?

A: Moje dzieci są już dorosłe. Mimo ma 23 lata, a Sonik 21. Coming outy nie były żadną rewolucją, raczej spokojnym oznajmieniem tego, kim są i jak się czują. To starsze, kiedy się zakochiwało i wchodziło w relacje romantyczne z osobami o różnych tożsamościach płciowych i orientacjach, naturalnie skłaniało mnie do rozmyślań nad moimi związkami i relacjami. Zrozumiałam między innymi, że jestem osobą biseksualną. Wcześniej nawet nie miałam czasu, żeby pomyśleć o sobie w tym kontekście. Odkrycie tego i nazwanie było dla mnie uwalniające.

Agnieszko, czy fakt, że nakręciłyście serial w dużej mierze o społeczności LGBTQ+, był dla twoich dzieci ważny?

A: Z pewnością. Bardzo przeżywały wszystko, co działo się w trakcie powstawania serialu i były prawdziwym wsparciem. Pokazywałam im różne zmontowane fragmenty i czekałam przejęta na ich reakcję. Były pierwszymi odbiorcami niekończących się wersji montażowych. Na premierę zaprosiły swoich, jak mówią, ziomków, które w większości są niebinarnymi osobami, trans dzieciakami. Widziałam, że czują się przejęte, akceptowane i dumne, że ich mama to zrobiła. Serial bardzo im się spodobał, wzruszył je i sprowokował do rozmów. Wiem, że polecają go swoim znajomym. Żałują tylko, że jest taki krótki. Chcą więcej takich produkcji.

D: Na ekranie widziały opowieść o podchodzeniu do społeczności LGBTQ+ z ciekawością. Jeśli podchodzi się z lękiem, będziesz się siłą rzeczy separował.

Kiedy narodził się pomysł na serial?

A: Poznałyśmy się lata temu, kiedy przeniosłam się do Warszawy. Miałam pomysł, żeby robić programy dotykające seksualności. Kierował mną optymizm: skoro jest taki problem z edukacją seksualną w szkołach, może uda się go obejść i działać w innej przestrzeni. Znajomy reżyser, wiedząc, że Dellfina ma podobne zainteresowania, stwierdził, iż musimy się poznać. Od razu między nami kliknęło.

D: Mimo wielu prób z programem nam nie wyszło. Ale wiedziałyśmy, że coś razem zrobimy. W 2019 r. producentki z ZPR Media trafiły na występ Pin Up Candy. Zakochały się w burlesce. Postanowiły zrobić o niej serial. Zadzwoniły do Agi, Aga do mnie i poszłyśmy na spotkanie. Ponieważ zależało nam na zrobieniu serialu o wolności, miłości i odwadze bycia sobą, w tym też o nieograniczonej od patriarchalnych wzorców kobiecości i męskości, postanowiłyśmy dodać bohaterów dragowych. Tak powstał serial o kobietach i LGBT-ach. Co jednak ważne, od początku zakładałyśmy, że ma być to serial dla wszystkich, nie tylko dla środowiska. Dlatego o osobach bohaterskich myślałyśmy jak o superbohaterach z różnymi mocami, którymi mogą inspirować.

Co było pierwsze: casting czy tworzenie scenariusza?

A: Przebiegało to równocześnie. Zaczęłyśmy od dużego researchu, spotkań z różnymi osobami, które tworzyły krajobraz środowiska burleskowego i dragowego w Polsce. Eksplorowałyśmy go. Zastanawiałyśmy się, za jakimi historiami warto pójść, by zainteresować widownię. Potrzebowałyśmy też jednego lub dwóch nowicjuszy, którzy przeprowadzą nas przez proces stawania się osobą performerską – wejdą w drag czy w burleskę, wyjdą na scenę. Stąd w serialu główny wątek Pawła Mężyńskiego, czyli Silver Daddy’ego. To on nas prowadzi. Pozostałe osoby mają już swoje osiągnięcia. Ich historie objaśniają świat dragu i burleski.

D: Przy wyborze osób bohaterskich bardzo zależało nam na jak najszerszej reprezentacji, tak aby drag i burleskę pokazać z różnych stron. Ważnym czynnikiem było dla nas zaangażowanie polityczne, bo to – naszym zdaniem – odróżnia polską scenę od tej zachodnioeuropejskiej czy amerykańskiej.

Namawiałyście Pawła do dragu?

D: Szukałyśmy nowicjusza, ale jego historia po prostu się wydarzyła! Zupełnie nie planowałyśmy, że stanie się głównym bohaterem serialu. Paweł pojechał z nami na Prague Burlesque Festival jako chłopak Gąsia (performera drag – przyp. red.), który był naszym bohaterem i tam występował. Poznaliśmy się na dworcu w Warszawie. Potem pół drogi przegadaliśmy w Warsie. Na imprezie Paweł obejrzał występ Dirty Martini (światowej sławy performerka burleski – przyp. red.) i po prostu się zakochał. Faktycznie obudziły się w nim dawno zakopane marzenia o wyjściu na scenę. Szczęśliwie mogłyśmy to nakręcić. Wyjazd do Pragi w marcu 2020 to były jednocześnie nasze pierwsze zdjęcia do serialu – na kilka dni przed ogłoszeniem pandemii i lockdownem. Premiera w HBO Max odbyła się 1 czerwca 2023 r. Śmiało możemy powiedzieć, ze pracowałyśmy nad nim nieprzerwanie przez ponad 3 lata.

A: Wtedy w Pradze Paweł przede wszystkim nam zaufał. Nie tylko stworzył Silver Daddy’ego, czyli postać sceniczną, ale też opowiedział nam poruszającą historię swojego życia.

Rejestrujecie też, co działo się z queerową sceną podczas pandemii. W grudniu 2020 r. na COVID zmarła Kim Lee. Jak zmienił się scenariusz po jej odejściu?

D: Na początku cały scenariusz oparty był o ratowanie upadającego w pandemii Klubu Madame Q. Jednak tak, jak w przypadku Pawła, również historię Kim Lee napisało za nas życie. Powstała klamra fabularna. W pewnym momencie stało się oczywiste, że robimy serial o tym, jak jeden bohater rodzi się na scenie, a drugi umiera.

Jak dobierałyście pozostałe osoby bohaterskie?

D: Miałyśmy rok, by zrobić serial o dziesiątce bohaterów, reszta czasu była przeznaczona na dokumentację czy montaż. Nakręciłyśmy ok. 180 godzin materiału, z czego musiałyśmy wybrać trzy. W trakcie montażu wypadło wiele naszych ukochanych scen i wątków. Finalnie zdecydowałyśmy się skupić na historiach, które, choć osobiste, mają wymiar uniwersalny. Mówiąc ogólnie, drag stał się dla nas przestrzenią poszerzenia pojęcia męskości, a burleska – kobiecości. Na przykład opowiadamy o Pin Up Candy, dziewczynie z artystycznym zacięciem, która przez rodziców była wciskana w sztywne ramy. Jeśli kariera, to w korporacji. Koniecznie mąż. Była nieszczęśliwa. W końcu odważyła się pójść własną drogą, co poskutkowało zerwaniem kontaktu z rodzicami. Dopiero zaczyna go odbudowywać, już na własnych zasadach. Candy powiedziała, że burleska ją uratowała. Gdyby nie ona, zostałaby alkoholiczką z grupką dzieci, „bo wypadałoby je mieć”. Dzięki swoim występom chce zmienić wizerunek polskiej kobiety. Z kolei drag queen Hieemera, czyli Staś, opowiada o tym, jak mimo iż czuje się stuprocentowym mężczyzną, odkrył i pokochał swoją wewnętrzną kobietę, która jest dla niego źródłem inspiracji. Wie już, że nie musi i nie chce wpisywać się w utarte męskie kanony.

Postawiłyście na binarny podział?

A: Miałyśmy za mało czasu antenowego, aby zagłębiać się w szczegóły. Dlatego postanowiłyśmy na wspomniany uniwersalny przekaz, który przemówi do większości widowni. Wyciągałyśmy z bohaterów poszczególne historie. Na przykład Betty Q dotyka ciałopozytywności. Twoja Stara opowiada o aktywizmie, gdzie drag jest tylko uzupełnieniem tej drogi. Zrezygnowałyśmy z przedstawienia jego marzeń o – jak mówi – ciotopozytywnym teatrze, który chce założyć na starość. Dla mnie w jego historii największy ładunek emocjonalny mają na równi momenty, kiedy Stara mówi: „Wszyscy gramy w tę grę, która nazywa się człowieczeństwem, tylko że ja jestem w tej grupie, której to człowieczeństwo się odbiera”, jak wtedy, gdy zszywa tęczową flagę i stwierdza, że naszym zadaniem jest nieustannie zszywać się i scalać, a nie wykluczać.

D: W historii Gąsia i Pawła, prócz wątku stawania się performerem, bardzo poruszyła nas ich historia miłosna i to jak się wspierają. Chciałyśmy to pokazać, bo to wspaniała inspiracja dla wszystkich.

A: Jest też performerka burleski Bunny de Lish, która łamie schemat na temat postrzegania kobiety, jej roli i wyglądu. Mieszka z rodzicami. Ci, choć wspierający, mają przecież pewne wyobrażenie o córce i oczekiwania wobec niej. A ona nadal ma siłę, by pozostać sobą. Każda z naszych osób bohaterskich niesie sobą jakieś cechy i idee, z którymi można się utożsamić, które wywołują rozmowy. Nie chodzi o to, że nagle wszyscy mamy robić drag czy burleskę, ale możemy być bardziej sobą. Od samego początku pracy przy serialu to właśnie wolność była najwyższą wartością i drogowskazem.

Czy mogłybyście odnieść się do kontrowersji, które krążą wokół serialu? Unikacie nazwania burleski pracą seksualną, a jedna z osób bohaterskich wręcz seks working deprecjonuje.

D: Część bohaterek serialu burleskę nazywa striptizem, część sztuką. Dlatego wypowiedź Kali Katharsis: „Burleska to nie jest zwykły striptiz” wydawała się łączyć te dwa podejścia. Przyjmujemy, że nie wszystkie osoby się z tą definicją zgadzają. Wspaniałe jest to, że nie muszą. Każdy ma prawo do swojej własnej. Na tym polega wolność i różnorodność w praktyce. Uważamy też, że nasz serial to świetna platforma do merytorycznej rozmowy i poszerzania horyzontów. Czym innym jednak jest dzielenie się swoim zdaniem i pytanie o nasze wybory, a czym innym zakładanie najgorszych scenariuszy, oskarżanie i atakowanie. Wiele osób stojących na straży równości, inkluzywności i poprawności politycznej jest wobec innych przemocowa i wykluczająca. Kultura unieważniania, która istnieje wszędzie, również w naszym środowisku, jest poważnym problemem. Może o tym warto zrobić kolejny dokument. Wracając do tematu, zarzucanie nam, że boimy się hasła „praca seksualna” wynika, moim zdaniem, z niewiedzy. Zachęcam np. do przeczytania mojego wywiadu z prostytutką BDSM z 2015 r. „Prostytucja od podszewki, bez oceny i bez cenzury” czy wywiadu z Ericą Lust – reżyserką filmów porno.

A: Każdy artysta ma swoją definicję, czym jest sztuka, a przecież drag i burleska do niej należą. Potrzeba nazewnictwa wszystkiego, jest straszną pułapką, bo trudno zamknąć każdy aspekt w jednym określeniu. Nie ścigajmy się za słowa. Każda kontrowersja jest zaproszeniem do rozmowy. Tak, jak wspominałyśmy, nie robiłyśmy serialu dla społeczności, tylko dla szerokiego odbiorcy, któremu pokazujemy, że można inaczej żyć i otwierać się na samego siebie. W heteroseksualnym świecie ludziom naprawdę otwierają się oczy. Piszą do nas: „To wspaniałe!”. Nie musisz być osobą queerową, by serial coś w tobie uwolnił.

D: To naturalne, że osoby bohaterskie miały swoje oczekiwania wobec serialu. Tego jak zostaną pokazane. Ile ich w tym serialu będzie. Czy będą głównymi, czy drugoplanowymi postaciami. Jednak my tych oczekiwań, nawet jeśli bardzo byśmy chciały, nie jesteśmy w stanie spełnić. Starałyśmy się przedstawić historie wszystkich z poziomu serca, najlepiej jak umiałyśmy, tak, aby były wartościowe dla jak najszerszej grupy odbiorców. Natomiast jesteśmy artystkami, co oznacza, że każdą historię filtrowałyśmy przez siebie, swoją wrażliwość, swoje wartości, swoje pragnienia i też ograniczenia. Jednak wydaje mi się, że te opowieści koniec końców działają. Ludzie się wzruszają, inspirują i pytają, kiedy będzie drugi sezon.

A będzie?

D: Nie wiemy.

A: Zobaczymy, co się wydarzy.

***

Agnieszka Mazanek – scenarzystka i reżyserka filmów dokumentalnych, autorskich programów o sztuce i kulturze współczesnej, widowisk telewizyjnych. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Współpracowała ze stacjami: TVP1, TVP2, TVP Kultura, Polsat, ZDF, Arte i Deutsche Welle. Wybrane filmy: „Luxus – prosta historia”, „Katarzyna Kozyra – w sztuce marzenia stają się rzeczywistością” (Zachęta Narodowa Galeria Sztuki), „Survival Przegląd Sztuki” (Fundacja Art Transparent), „Dokumenta X”, „Dokumenta XII” (TVP 2), „TVP Kultura na MFF Nowe Horyzonty” (TVP 2 i TVP Kultura). Realizując krótkie formy filmowe, współpracowała z takimi twórcami jak: Min Tanaka, Agnieszka Holland, Piotr Łazarkiewicz, Magdalena Łazarkiewicz, Genesis P Orridge i Psychic TV, Peter Greenaway, Guy Maddin czy Mike Figgis.  

Dellfina Dellert – multidyscyplinarna artystka, arteterapeutka, niezależna reżyserka i dziennikarka, zajmująca się psychologią. Jest współautorką, wraz z dr Andrzejem Depko, książki „Zbrodnia i seks. Kim są i jak działają przestępcy seksualni?” (Wydawnictwo Agora, 2019), współtwórczynią pierwszego internetowego serwisu społecznościowego dla kobiet skupionych na eksploracji i rozwoju swojej seksualności (Femmera, 2012-2014). Tworzyła i prowadziła także programy i filmy dokumentalne dla telewizji, radia i internetu o tej tematyce. Współpracowała m.in. z: TVN Style, Discovery Life, „Vogue Polska”, „Vogue Italy”, „Newsweek”, „Wysokie Obcasy”, „Gazeta Wyborcza”. W swojej twórczości silnie inspiruje się psychologią głębi C.G. Junga. Bardzo często używa własnego ciała jako medium. Wybrane wystawy: Lucie Foundation, Los Angeles; Houston Photography Center; Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, Gdańsk; Galeria BWA Warszawa; Debora Zafman Gallery, Paryż; Ricart Gallery, Miami; Fomento de las Artes y del Diseno, Barcelona.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak zostałem Duperellą

O pierwszej w Polsce szkole dragu, której sam był uczniem, pisze PAWEŁ WĄTROBA

 

Foto: Szymon Greszko, @boskie_duo

 

O nowym, pilotażowym projekcie Kolektywu Śląsk Przegięty dowiaduję się błyskawicznie – Akademia Piosenki Przegiętej to pierwsza w Polsce szkoła dragu dofinansowana z programu Muzykogranty instytucji Katowice Miasto Ogrodów. Inicjatywa brzmi przełomowo i ekscytująco. Przeczuwam, że będzie to wielki krok w rozwoju queerowej kultury na Śląsku i nie tylko. Może dobrze byłoby wziąć udział? Dopijając wieczorne białe wytrawne, postanawiam zaryzykować i w przypływie odwagi wypełniam formularz zgłoszeniowy. Niepokoi mnie jedynie zapowiedziany finał, czyli publiczny debiut. Zaznaczam opcję niezdecydowania w sprawie występu. Ku mojemu zdziwieniu po dwóch tygodniach dzwoni telefon z zaproszeniem do projektu. Nie mam zielonego pojęcia, co mnie czeka, więc postanawiam podejść do tego eksperymentalnie. Początkowo plan wygląda tak: stworzyć sceniczne alter ego jako przeciwieństwo siebie – dumną, nieustraszoną, autoironiczną, beztroską i niefrasobliwą postać, która mnie uzupełni. Nie wiem, czy scena jest dla mnie, więc zakładam, że będzie to jednorazowa przygoda.

„W dragu dobrze jest się od siebie od….ć”

Akademia zorganizowana jest w formule weekendowych zjazdów. W projekcie razem ze mną uczestniczy osiem osób wybranych na podstawie otwartego naboru. Od sierpnia do grudnia (2022 r. – przyp. red.) przygotowują nas doświadczone osoby performerskie: Twoja Stara, Max Reagan Thatcher, Princ Wunglo, Gąsiu, Cosmia Absurd oraz osoby członkowskie Śląska Przegiętego – Paweł Świerczek, Natalia Kaniak i Paweł Ziegler. Każda z nich dzieli się własną perspektywą na drag. Mnogość i sprzeczność prezentowanych koncepcji co rusz zbija mnie z tropu.

Drag jest aktywizmem. Drag nie jest aktywizmem. Drag to zabawa, karnawał. To nie żadna matura, to musi być fun – inaczej zrezygnuj, baiii. Postaraj się, daj z siebie więcej. Odpuść, daj sobie czas, to przyjdzie samo. Odpoczynek to element pracy. Najważniejsze jest wspólne przygotowywanie w garderobie. Najważniejsza jest scena. Najważniejsze jest bycie w roli z publicznością po występie. Reprezentujesz idee poprzednich pokoleń. Niczego nie reprezentujesz. Nikogo nie obchodzi, co właściwie robisz. Drag to ty, ale bardziej. Drag to ktoś inny, nie musisz być wcale sobą. Drag to zbroja, w której wolno ci więcej. Drag ma być dziwny. Drag ma być zrozumiały. Wprowadź rutynę w przygotowania. Wprowadź rytuał wyjścia z postaci. Zachowaj równowagę psychiczną. Nie posraj się.

Na starcie drag jest dla mnie walką z ograniczeniami własnego ciała, ze wstydem i zakorzenionymi normami. Szybko pojawiają się pierwsze wątpliwości. Na drugim zjeździe poznajemy Twoją Starą, która z przekonaniem serwuje nam wątki aktywistyczne i narzędzia pomocne przy budowaniu postaci scenicznej. Odwiedza nas też Tara, jedna z prekursorek dragu na Śląsku. Snując opowieść o przeszłości, prezentuje archiwalny reportaż telewizyjny, w którym jej sztukę potraktowano jako transwestytyzm. Potworna manipulacja i po emisji fala negatywnych konsekwencji, z którymi musiała się zmierzyć. Tej historii słucham w wielkiej trwodze, bo to przykład ryzyka, które sam wkrótce podejmę. Momentalnie odzywają się skrywane pokłady lęku i totalnie mnie zatyka. Chcę uciec i zrezygnować. Z trudem udaje mi się wrócić do procesu. Zjazd kończę jednak z uśmiechem, a w zeszycie notuję tekst Starej – złotą myśl, do której będę wracać bardzo często: „W dragu dobrze jest się od siebie odpierdolić.”

Nauka i formuła samego projektu okazują się niezwykle wymagające. Zjeżdżamy się z różnych stron dosyć nieregularnie, czasem intensywnie, co tydzień, innym razem mamy miesiąc przerwy. Nie jest to relaksujące queerowanie, a ciężka praca w zróżnicowanej dynamice grupy po 7 godzin dwa dni z rzędu. Improwizacja teatralna, konstruowanie drag persony, nauka lip sync-u, praca z oddechem i głosem, ruch sceniczny, makijaż, obecność w sieci i specyfika polskiej sceny. Niecałe cztery miesiące na obudzenie w sobie estradowej bestii i wyprodukowanie debiutu. W kręgu ośmiu osób często pojawiają się silne emocje, choć nie wszystkie wychodzą na jaw. Euforia z odkrywania własnych, nowych pokładów miesza się z przerażeniem przed światłem reflektorów. Szarża, ucieczka, szarża, ucieczka i tak w kółko. Sporo rozmawiamy, wspieramy się w pokonywaniu kolejnych barier i definiowaniu siebie na nowo. Pomaga w tym czuła i troskliwa opieka osób organizatorskich.

Nowy nałóg: zakupy

Lwią część przygotowań należy wykonać we własnym zakresie, a wyposażenie drag persony to spore przedsięwzięcie. Początkowo buszowanie w działach z kosmetykami stanowi dla mnie problem, więc staram się kupować z asystą. Po kilku takich wypadach wstyd znika i w pędzie od razu lecę do ekspedientki w drogerii, bo nie chce mi się szukać produktu godzinami. Swoją drogą dział makijażu to istna tortura – nadźgane tego wszystkiego po brzegi, każdy regał innej marki, a wszystkie oferują produkty tych samych kategorii. Do tego znaleźć tester to prawdziwy cud! Zaskakują mnie zarówno wysokie ceny, jak i promocje, więc z konieczności uczę się polowania na zniżki.

Ciuchy – wiadomo, też drogie, ale przecież mam obycie w drugim obiegu, więc nie powinno być problemu. A jednak! Wchodzę do lumpeksu i zupełnie nie wiem, czy szperać najpierw dla siebie, czy dla drag persony. Zwykle więc zaczynam od niej ze strachu, że ktoś podpieprzy mi dobry towar na moich oczach. Szybko odkrywam w sobie ukrytą srokę bez pamięci polującą na cekiny. Kupuję nawet, jeśli nie pasuje, bo przecież na pewno uda się kiedyś przerobić. Zdarzają się jednak niespodzianki. Trzypiętrowy second hand w Katowicach, mnóstwo wieszaków do przejrzenia, więc oczy aż się świecą i kosz wypchany po brzegi obcasami i sukienkami. A na koniec okazuje się, że nie mają przebieralni! Zamiast niej duże lustro w otwartej przestrzeni. Panic mode on. Krążę bez sensu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Przecena jakaś jest, no to idę do kasy bez przymiarki. W domu oczywiście nic nie pasuje, ale zakupy wliczam w koszta projektowego budżetu. Nie sposób pominąć też popularnej aplikacji z używanymi fantami, w której zdarzają się weekendowe promocje na wysyłkę za 1 zł. W efekcie paczki spływają do mnie z całej Polski przez ponad miesiąc.

Podobnie jest z biżuterią. Wcześniej wydawała się zbędna, teraz to co innego. Niech będzie okazale, błyszcząco i kiczowato. Przy stojaku w sklepie wszystko mieści się na palce, więc wracam do domu, kręcę haule dla znajomych i zaczynam kląć do kamery, bo pierścienie utykają na knykciach. Ten moment, kiedy coś się zatkało, może wpędzić w poważne przerażenie. Smaruję więc palce lubrykantem, żeby ściągnąć z siebie błyskotki. Chwała lubrykantowi! Pozostaje pójść jeszcze raz i dobrać coś odpowiedniego. I znowu wracam z pięcioma sztukami zamiast jednej, bo nie mogę się powstrzymać.

Niepostrzeżenie do mieszkania wprowadza się jakby druga osoba, jeszcze nie do końca oswojona. Przed telewizorem ustawia 14 par szpilek, o które się potykam; w garderobie rozwiesza sztuczne futra; stół zastawia kosmetykami; w szafi e upycha sukienki pomiędzy moimi bluzami; w łazience obok szlafroka nagle pojawia się seksowny gorset. Zaczynam się martwić, że tracę kontrolę i potrzebuję fachowej konsultacji. Jak okiełznać nowy twór? Racjonalizacja całego procesu zajmuje mi sporo czasu, ale dzięki wspierającym mnie osobom wychodzę na prostą. Ostatecznie projektowy budżet produkcyjny w wysokości 400 zł na wyposażenie przekraczam „tylko” pięciokrotnie, wydając całą resztę z własnej kieszeni.

Drag boli, swędzi, a czasem nawet dusi

Drag boli, swędzi, a nawet dusi. Niewiele w tym wygody – piękno wymaga srogiej ofiary i pokerowej miny. Zdarza się też krew. Ku przestrodze: tapeta na świeże strupy po kocim zadrapaniu raczej zawsze skończy się zakrwawieniem podkładu. Przed sesją fotograficzną nie ma jednak czasu na takie wpadki. Ranę trzeba w pośpiechu zakleić kosmetykiem. Po kilku godzinach ćwiczenia w obcasach stopy mogą spuchnąć, a boleć potrafi ą nawet przez kolejny tydzień. Uda i łydki dobrze rolować drewnianymi masażerami. Samo przemieszczanie się również może stanowić frustrującą przygodę. To w końcu góra rzeczy w walizce i torbach, które trzeba jakoś bezpiecznie przenieść z miejsca na miejsce. Łez to nawet nie zliczę. Mechaniczne podrażnienia oka przy nauce makijażu to standard. Tego typu queerowanie ma zdecydowanie niszczycielski potencjał.

Dodatkowo jeszcze ta niesławna figura wewnętrznego sabotażysty! Czas pomiędzy warsztatami raczej mi nie służy, a pytania i wątpliwości piętrzą się w niekontrolowany sposób. Czy w wieku 35 lat nie jestem na to wszystko za stary? Czy to na pewno odpowiednie miejsce dla mnie? W jaki sposób drag odbije się na moim codziennym życiu? Wypełza sporo złych nawyków, a publiczne performowanie płci wymaga dosyć klarownego mindsetu, którego nie mam czasu wytworzyć. A ten mój drag? Czy to się trzyma kupy? Czy nikogo nie urazi? I czy mnie przypadkiem nie ośmieszy?

Największe wyzwanie to zdecydowanie drag make-up. Makijaż to ogromna dziedzina wiedzy, a trzeba to wszystko ogarnąć w przyspieszonym tempie: nowe narzędzia i produkty, konturowanie, malowanie oka, sposoby utrwalania, paznokcie, rzęsy i zabiegi pielęgnacyjne, żeby moja twarz to wszystko zniosła. Proces nauki zamieniam w rutynę i wprowadzam makijażowe środy. Grupa podchwytuje pomysł i wymieniamy się zdjęciami na wspólnym czacie, choć „tytułowa” środa może wypaść każdego dnia tygodnia. Główna zagwozdka to dla mnie blokowanie brwi. Próbuję klejem biurowym, pierwszym, drugim, trzecim. Na moje krzaki potrzeba czterech-pięciu warstw, więc to minimum godzina roboty. Wszystko i tak się rozpada, nawet po tonie wbitego pudru. Kupuję wosk charakteryzatorski, ale wcale nie jest lepiej. Po 11 nieudanych próbach w końcu się poddaję. Podczas warsztatów z wizażu Cosmia przewrotnie poleca zgolić, bo tak najprościej. Po moim trupie! Stopniowo uczę się akceptować własne porażki i ograniczenia. Kiedy coś ewidentnie nie wychodzi, dużo łatwiej jest po prostu zmienić cel. Skupiam się więc na brodzie, którą barwię na efekt ombre. Potwornie pracochłonny proces, ale w końcu jestem z czegoś zadowolony.

Nowa ja, upadła księżniczka ze śląskiego rynsztoka

Przełomowe w tym błądzeniu po omacku okazują się dla mnie dwudniowe zajęcia z Gąsiem. To dokładnie półmetek projektu. Niby już przywykłem, ale wciąż coś mnie zaskakuje. Skupiamy się na testowaniu stereotypowo męskich i żeńskich ruchów. Jest więc American i European Runway ze sceny ballroomowej, pozowanie, a potem genderowy miks wszystkiego naraz. Jest ruch, zabawa i satysfakcjonujące zmęczenie. Przeginamy się w poszukiwaniu własnych środków wyrazu, sprawdzając szeroką gamę możliwych figur i zachowań. Są też bardziej praktyczne ćwiczenia przydatne na scenie: gra spojrzeniami, praca z własnym poczuciem czasu, zatrzymania i spowolnienia. Sporo świetnych narzędzi przygotowawczych i charyzmatyczne prowadzenie. Uczymy się też pracy z rekwizytem – jak go ograć na scenie, zmienić jego funkcję, wpisać w tekst piosenki czy nim zażartować. Gąsiu zna się na rzeczy i zasypuje nas pomysłami. Wreszcie wszystko wchodzi! Najważniejszą lekcją jest jednak zachęta do improwizowania i czerpania z tego radości, nawet jeśli się nie udaje. Puszcza mi spina i po raz pierwszy szczerze cieszę się, że się na to zdecydowałem. Wyraźnie dostrzegam kierunek, w którym chcę podążać, a jest nim genderfuck, czyli swobodne miksowanie tego, co stereotypowo kobiece i męskie, aby zanegować binarny podział.

Dragowe imię odkrywam jeszcze przed projektem. Duperella spływa na mnie gdzieś pomiędzy wanną a klozetem jako żart raczej niskich lotów. W akademii od razu okazuje się strzałem w dziesiątkę. W miarę zdobywania kolejnych umiejętności postać nabiera kształtu wyrzeźbionego z moich własnych cech oraz imprezowej przeszłości. Bardziej na zasadzie demaskowania siebie niż wymyślania kogoś nowego. Powstaje ona – upadła księżniczka ze śląskiego rynsztoka, bezwstydnie nieodpowiedzialna melepetka siejąca zgorszenie i cringe. Raz po imprezie obudziła się w karetce i wyszła z niej prosto na shopping. Występuje zwykle nad ranem, tarzając się w gruzie.

Z racji imienia moją sceniczną sygnaturą ma być świecenie gołym tyłkiem. Kompletne szaleństwo, ale jak już w coś wchodzić, to na pełnej. Skoro było mówione, że w dragu można więcej, sprawdzę to dosłownie na własnej skórze. Tego typu brawurze sprzyja też wybrany do lip sync-u utwór: „Frank Sinatra” Miss Kittin & Th e Hacker. Koncepcyjnie wszystko układa się w spójną całość. Rezygnuję z peruki, bo nie umiem we włosy na głowie. Perukę zagra sztuczne futro. Zamiast szycia własnej kreacji wybieram trykotową sukienkę z cekinami, bo jest wygodna i nie krępuje ruchów. Ekstrawaganckich szpilek, na które sporo wydałem, też nie będzie. Na występ założę wygodny słupek do tańca. Dramatyczne high heels może zabłysną innym razem. To rezygnowanie z ambitnych planów w końcu daje mi ulgę i przestrzeń do działania.

Trzy minuty i szał

 Nadchodzi 3 grudnia 2022 r., dzień debiutu. Adrenalina i zmęczenie osiągają zenit, którego wcześniej nie znałem. Organizm jest tak przeciążony, że blokuje stres. Zero wątpliwości, pełne skupienie. Cisnę przez miasto terkocząc walizką. Makijaż, próba świateł, makijaż, szybka sesja fotograficzna, znowu makijaż. Make-up jest tak wyczerpujący, że ręka chyba zaraz mi odpadnie. Po 3 godzinach nie mam siły nałożyć więcej, musi wystarczyć. Dla animuszu w ruch idą małpki, stukamy się nimi w garderobie. Rozgardiasz przygotowań. Ktoś jeszcze zszywa strój na kolanie. Chyba otwarto drzwi dla publiczności. Tłum wlewa się długo i powoli. Aż do mojego wyjścia decyduję się nie pokazywać, nie oglądać innych występów, nie opuszczać garderoby. Już godzina startu, ale nadal czekamy. Przyszło ponad 200 osób, nie mieszczą się w sali. Na zewnątrz osoby organizatorskie ogarniają kolejkę na wejściu, za kulisami sprawdzają, jak się mamy. Motywacyjny speech w kręgu. Czuję się zaopiekowany. Jakby wszystko tak właśnie miało być. W końcu startujemy. Nieśmiało podsłuchuję pod drzwiami pierwszy występ. Śpiew na żywo. Jest świetnie. Słyszę publiczność i jej energię. I tak leci z górki aż do drugiej części, którą otwieram.

Za sceną czekam na swoją kolej. W kółko chodzę, powtarzam w myślach tekst i próbuję nie potknąć się na obcasach. Kolana mam jak z waty. Konferansjer zapowiada Duperellę, publiczność drze pizdę i dodaje mi odwagi. Włączają mój numer, wychodzę. To be famous is so nice, suck my Dick, lick my Ass. W trakcie lip sync-u w pierwszym rzędzie dostrzegam znajome twarze. Dalej mój wzrok nie sięga, bo reflektory walą po oczach. Figury lecą po kolei jak z automatu. Jest mi coraz lepiej. W ruch idą pośladki. Są wiwaty. Rozkręcam się i już trzeba zejść, bo koniec. To już! Ponad trzy miesiące pracy dla tych trzech minut na scenie. I co ja teraz mam ze sobą zrobić?

Po całym show nie ma czasu na oddech. Z każdej strony wspierające grono: grupa voguingowa, znajomi z pracy, przyjaciele, rodziny osób debiutujących i nieznana dotąd publiczność, która chce mnie poznać. Zdjęcia, gratulacje, drinki, wspólne tańce. Taki szał, że nie sposób poświęcić wszystkim uwagi. Euforia i niedowierzanie, że to wydarza się naprawdę. Udało się! Wszyscy zachwyceni, więc i ta nowa ja w pełni szczęścia. Razem ze mną tego wieczoru rodzą się wspaniałe drag persony: Wesoła Felka, Ivona DeVorche, Hipstra Ferment, Ciotka Rajcula, Focus Pocus, Mezcalio, River the Drag Queer.

To jeszcze nie koniec, bo tydzień po debiucie w katowickich Drzwiach Zwanych Koniem nasz cyrk jedzie do Poznania. Pobudka o 7 rano, mój występ dopiero o 23. Przeczuwam, że będzie to wysiłek ponad normę, ale w końcu tak wygląda ten biznes. Nienawidzę podróżować, a tu nagle zachciało mi się performować drag. W grupie raźniej, więc daję radę. Kwaterunek w przyjaznym hostelu Stonewall i jazda na próbę do nowego Lokum. Z ramienia Pozqueer opiekuje się nami Zozo, w garderobie do występu zagrzewa Cosmia Absurd. Atmosfera inna niż w Katowicach. Tutaj serwują drag dwa-trzy razy w tygodniu, więc obawiamy się, że publiczność ma swoje wymagania. Sala ze sceną dużo mniejsza i nie pęka wcale w szwach. Trudno, trzeba robić swoje. Dajemy czadu, bardziej niż u siebie, z pazurem. Jest slay i pozytywny feedback, choć nie ma już tej euforii, co za pierwszym razem. Urzeka mnie jednak coś innego, a mianowicie atmosfera Lokum Stonewall. Na afterze zostaję w dragu, są interakcje, przyjazne spojrzenia, jakiś flirt. Jestem daleko, a czuję się jak u siebie. Jest pięknie i dumnie. Z tych wszystkich wrażeń nie mogę zmrużyć oka i noc spędzam na schodach w hostelu. Czekam aż otworzą bar śniadaniowy i będę mógł jeszcze przez parę godzin chłonąć tutejszy queer, o którym tyle słyszałem.

Co dalej?

Po debiutach Śląsk Przegięty wita nas w rodzinie z otwartymi ramionami. Płynne przejście z pozycji osób nauczanych w równoprawne osoby performerskie. Działamy kolektywnie nad programem przeginania regionu. Na mapie Katowic pojawia się comiesięczne drag bingo w Kluboczajowni Teoria, które prowadzimy i obsługujemy. Planujemy kolejne występy w Polsce, prowadzimy benefity. Mamy za sobą najpiękniejszy 4. Przegląd Piosenki Przegiętej na dużą skalę, w formie sześciodniowego festiwalu z drag występami, burleską, koncertami, setami dj-skimi, stand up-ami i warsztatami. Szkolimy się i dzielimy zasobami. Zamiast konkurencji stawiamy na współpracę i sieciowanie. Na relacyjność i wspólny rozwój. Kompetentne tworzenie bezpieczniejszych przestrzeni i wydarzeń queerowych. Śląsk Przegięty jest w tym niezrównany, więc bacznie się nam przyglądajcie!

A jeśli o mnie chodzi, pierwotne założenia kompletnie wzięły w łeb. Drag tak bardzo mi się spodobał, że po prostu we mnie wrósł. Nie sposób już z niego zrezygnować. Kolekcja szpilek, sukienek i sztucznych futer wciąż się rozrasta. Niedługo po fi nale Akademii zostałam też drag matką i wystąpiłam w duecie ze swoją osobą synowską – Porny Quingiem – na scenie w katowickim Królestwie. Przedwczesne macierzyństwo tak bardzo mi służy, że w planach mam już kolejne dragowe potomstwo.

***

Paweł Wątroba aka Duperella – kulturoznawca, kurator wystaw, realizator projektów artystycznych, redaktor publikacji zbiorowych, autor tekstów. Od 2014 r. związany z Centrum Sztuki Współczesnej „Kronika” w Bytomiu. Wolontariusz „Repliki”, początkująca drag queen, członkini kolektywu Śląsk Przegięty. Mieszka w Katowicach.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nago. Głośno. Dumnie.

(Polska, 2023), reż. Dellfina Dellert, Agnieszka Mazanek, dystr. HBO MAX, premiera: 1.06.2023

 

mat. pras.

 

Chcąc oglądać międzynarodowy drag w innej formie niż „RuPaul’s Drag Race”, zbyt często jestem ograniczony tylko do formy dokumentu. Filmy na swój temat mają królowe takie jak Jinkx Monsoon, Trixie Mattel, Mrs. Kasha Davis czy Divine. Powstały seriale o trasach koncertowych „Werq the World”, „RuPaul’s Drag Race Live!”, czy „Nightgowns” Sashy Velour, lecz ciągle nie ma chociażby mainstreamowego dragowego stand-upu czy programu pokazującego po prostu pełne dragowe występy. Tak więc wieść o pierwszym serialu non-fiction HBO „Nago. Głośno. Dumnie.” nie wzbudziła we mnie ekscytacji – tymczasem ta 5-odcinkowa opowieść o polskim świecie burleski i dragu to jedna z lepszych rzeczy, jakie widziałem. Motywem przewodnim serialu są jednocześnie: narodziny nowej scenicznej persony – Silver Daddy’ego, czyli pracownika banku stawiającego pierwsze kroki w dragu (patrz: strony 8-13), jak i portret przedwczesnego fi nału kariery Kim Lee, zmarłej na COVID w 2020 r. Po drodze osobami bohaterskimi kolejnych odcinków są m.in. Betty Q, Red Juliette, Pin Up Candy czy Bunny de Lish ze świata burleski a także Twoja Stara, Gąsiu, Ka Katharsis i Hieemeras reprezentujące drag. Reżyserkom (patrz: strony 24-28) udała się niesamowita sztuka stworzenia dzieła interesującego zarówno dla osób, które nigdy o burlesce i dragu nie słyszały (i przemycenia im sporej dawki edukacyjnej), jak i dla osób, które wielokrotnie widziały na żywo występy prezentowanych osób. Na pewno pomogło w tym ciepłe, czułe i swojskie podejście w pokazywaniu postaci. Nie ma tu spiżowych pomników, akwizytorów światopoglądów – są wspaniali ludzie, z którymi każdy chciałby się zapoznać. (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.