Ta tata

Co znaczy coming out w branży gier wideo, a co przed pięcioletnią córką, dlaczego queer to fundament sceny indie, jak do poznania siebie może się przyczynić porno i jak to jest odkrywać swoją niebinarność po trzydziestce – opowiada TINA JANAS, reżyserka gier, w tym m.in. „Inkulinati”. Rozmowa Mateusza Witczaka

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Zaczynałaś od montażu filmowego, ale dziś pracujesz w gamedevie, czyli przy produkcji gier. Niecodzienna droga.

W liceum zaczęłam kręcić filmy z kolegą, a potem poszłam do szkoły filmowej. Na reżyserię się nie dostałam, ale na montaż – owszem. Na studiach było super, problem zaczął się po nich, kiedy trzeba było zacząć pracę z ludźmi. Jako montażystka nie wybierasz sobie projektów, ale czekasz na telefon od reżysera bądź producenta, często dopiero w montażowni dowiadujesz się więc, z kim właściwie pracujesz. A jeśli trafisz na kogoś toksycznego, jesteście na siebie skazani przez całe dnie albo i tygodnie. Szybko też poczułam, że chcę mieć większy wpływ na to, co robię.

O gamedevie zawsze marzyłam, ale wydawało mi się, że aby tworzyć gry, trzeba umieć programować. Grałam natomiast często, a gdy w 2015 r. wyszedł Super Mario Maker (SMM to edytor pozwalający tworzyć plansze i dzielić się nimi z obiorcami z całego świata – przyp. red.) – wkręciłam się na max. Do dziś mam zeszyty, w których projektowałam poziomy, a kiedy na YouTubie ktoś zrobił halloweenowy przegląd najstraszniejszych, z dnia na dzień stałam się twórczynią popularnego poziomu! Była to zresztą cenna lekcja: jeśli niezależny twórca nie ma widoczności, to nie istnieje, co wcale nie znaczy, że wykonuje słabą pracę.

Gdy dorastaliśmy – jesteśmy w podobnym wieku – „nie istniała” także niebinarność – ani w mediach, ani w języku.

I dlatego długo do coming outu dojrzewałam. Gdy byłam dzieckiem – mogłam mieć 8, może 9 lat – śniło mi się, że mam kobiece ciało i jest mi w nim przyjemnie, to był zresztą dość seksualny sen. Analizując później „dlaczego dopiero teraz”, odkryłam, że właściwie wszystkie osoby trans, jakie poznawałam za pośrednictwem popkultury, portretowano negatywnie. W „Milczeniu owiec” postać, która przebiera się w kobiece ciuchy, to przecież seryjny morderca – do dziś pamiętam zresztą, jak mój ojciec się z niej śmiał. Z kolei w „Ace Ventura. Psi detektyw” jest szefowa policji, która – okazuje się – ma penisa; w kolejnej scenie grający tytułową rolę Jim Carrey przykłada sobie do ust przetykacz do kibla, bo tak go brzydzi, że się z nią całował. Był też poważniejszy „Nie czas na łzy” o transpłciowym mężczyźnie… tyle że to z kolei traumatyczna historia, która kończy się morderstwem.

Jakoś w liceum pierwszy raz natknęłam się na porno z transpłciowymi kobietami i to było niesamowite! Jako dorastająca osoba zobaczyłam coś, czego w popkulturze lat 90. zobaczyć nie mogłam: reprezentację osób trans, które są piękne i pożądane. Natomiast na niebinarność natknęłam się znacznie później. Jestem pewna, że u wielu osób niebinarnych długo nie pojawiła się myśl o własnej tożsamości, bo w kulturze popularnej właściwie nas nie było. Nawet nie znaliśmy słowa, którym moglibyśmy się określić.

Kłania się filozof Wittgenstein, zresztą gej, który mówił: granice języka stanowią granice poznania.

Wiesz, że „coś” czujesz, ale nie jesteś tego „czegoś” w stanie nazwać. Gdy poszłam na studia, fantazjowałam, jak to by było mieć kobiece ciało; potem zaczęłam się przebierać, ale początkowo wydawało mi się, że jestem „po prostu” fetyszystą. Nigdy nie robiłam tego przy ludziach, zawsze w ukryciu. Sporo ciuchów zyskałam dzięki znajomym, którzy zostawiali mojej dziewczynie paczki z używanymi ubraniami. Ania część sobie brała, a kolejną część miałam przekazać na PCK. I z jednej z takich paczek po cichutku sobie to i owo wzięłam.

Ukradłaś ciuchy Czerwonemu Krzyżowi?! (śmiech)

Podebrałam! Potem trafi łam na portal crossdressing.pl i zaczęłam interesować się sceną dragową, dzięki czemu dowiedziałam się, że obok crossdresserów istnieją także osoby trans i niebinarne. No i że nie jestem w tym sama: jedna z użytkowniczek pisała np. o swojej „leśnej szafie”. Podpowiadała, w jakiej ziemi można zakopać owinięte w folie ubrania – sama, chcąc sobie pozwolić na kobiecą ekspresję, przebierała się wyłącznie w lesie, bo tylko tam czuła się bezpiecznie.

Wciąż mam jednak skromne doświadczenie jako osoba queerowa. Wyoutowałam się 1,5 roku temu, jako 34-latka. Nadal jestem świeża, „w procesie”.

Jakie to było 1,5 roku?

Megaintensywne. Rodził mi się syn, Ignacy, wychowywaliśmy starszą o 5 lat Amelkę, a ja zaliczałam kolejne coming outy i wsiąkałam w środowisko LGBT+. To były dla mnie 2 lata przewartościowywania wszystkiego, odkrywania siebie na nowo, ale dzięki nim wróciła mi chęć życia.

Od razu wyszłaś z szafy jako osoba niebinarna?

Na początku powiedziałam Ani, że lubię nosić kobiece rzeczy, ale jak już zaczęłam móc je nosić w domu, nagle poczułam, że jest w tym coś znacznie, znacznie większego. Że to jest moja ekspresja, że to jestem ja. Natomiast coming out jako osoba niebinarna był trudniejszy, bo trudno powiedzieć o tak dużej zmianie – nawet osobie, którą kochasz i z którą żyjesz, a może właśnie zwłaszcza takiej osobie.

Moja dziewczyna zawsze była tolerancyjna: to ona zawiesiła u nas na balkonie tęczową fl agę, kupiła córce książki o trans dziewczynce i inną, o ślimaku, który nie wie, jakiej jest płci (w naturze ślimaki są hermafrodytami – przyp. red.). Ale i tak to był dla niej szok. Znasz kogoś tyle lat i nagle się okazuje kimś trochę innym. A może się nawet niesłusznie wydawać, że to całkiem inna osoba.

Twoją tożsamość płciową Ania jednak zaakceptowała. A jak z orientacją?

Nie była ona dla niej wielką sprawą – zwłaszcza że preferuję związki z kobietami. Po prostu w seksie mam, jako osoba panseksualna, nieco większe pole manewru.

A skąd wzięło się imię Tina?

Znajomi, których bardzo lubię, nazywali mnie: „Wojtinio”, z czego zrobiłam żeńską „Wojtinię”, z której potem ostała się „Tinia”. Tyle że reakcje na to imię były pełne niezrozumienia. Stałam się więc Tiną, bo przecież Tinę Turner znają prawie wszyscy. Nie chciałam zupełnie się odciąć od Wojtka, nie czułam się zresztą zupełnie inną osobą. Nie chcę zostawiać tamtej wersji siebie za grubą kreską, ale ewoluować. Wiem, że np. niektóre osoby trans potrzebują postawić mur i zapomnieć, a deadname’owanie to forma przemocy. Ale u mnie doszło raczej do płynnego przejścia.

Partnerka zaakceptowała. Synek jest jeszcze malutki, a co z waszą córką?

To był śmieszny coming out. Ania zasugerowała mi, żeby zaproponować Amelce zabawę w księżniczki, a jak ta usłyszała, że możemy się razem poprzebierać w sukienki, to była oczywiście przeszczęśliwa. Kiedy później dojrzałam do tego, by kupować sobie rzeczy – Amelka zaczęła mi je podbierać i się nimi bawić. Na przykład moje dwie ulubione spódnice całkiem zniszczyła. (śmiech)

Jak przymierzałyśmy kiedyś kreacje, spojrzała na mnie poważnym jak na pięciolatkę wzrokiem i powiedziała: „Ja uważam, że chłopcy mogą nosić sukienki i nic w tym dziwnego”. Ostatnio jak szłam na imprezę w makijażu i sukience – Amelka zawsze jest ciekawa, w czym wychodzę – oznajmiła z kolei: „Jesteś wyjątkowy i to mi się w tobie podoba”. Choć nie do końca rozumie niebinarność, to – świadomie i nieświadomie – daje mi dużo wsparcia.

Tobie-tacie czy tobie-mamie?

Amelka nie ma problemu z zaakceptowaniem tego, jak wyglądam, ale dla niej jestem tatą. Co nie stanowi dla mnie problemu, bo sama się czuję bardziej tatą. Może „tą tatą”, ale tatą.

Ta tata wspomniała już, że otworzyła się na imprezy LGBT.

Konkretniej: te w warszawskim klubie Glam. Punkt zwrotny nastąpił, gdy obejrzałyśmy z dziewczyną – naprzemiennie się śmiejąc i płacząc ze wzruszenia – „We’re here” (program HBO, w którym drag queens zjeżdżają z występami do konserwatywnych rejonów USA – przyp. red.). Wcześniej nie miałam gotowości do eksplorowania nieheteronormatywnej kultury, dopiero co zostałam rodzicem i się wyoutowałam; musiałam sama zaakceptować, że jestem OK. A po obejrzeniu „We’re here” po raz pierwszy poczułam, że to, co w sobie mam, nie jest „dziwne”, ale piękne. I że warto to piękno pokazywać, bo być może tuż obok są osoby, które nadal wstydzą się, kim są.

Równolegle zaczęłam chodzić po grupach w sieci, żeby w ogóle poznać ludzi, bo miałam duży deficyt queerowej wspólnoty. Pierwszy szok: w internecie natknęłam się na masę negatywnych interakcji. Przeczytałam np. zdanie: „Nigdy nie będziesz kobietą” – i przestraszyłam się. Bo czego oczekiwać po ogóle, skoro opresyjne są między sobą nawet osoby przez ogół dyskryminowane? To nie była radosna, amerykańska rzeczywistość z show HBO, ale anonimowe, polskie bagienko.

Mimo wszystko udało ci się kogoś poznać?

Zaraz po coming oucie zainstalowałam Tindera. Trik polegał na tym, że nie zapraszałam ludzi na romanse czy seks, ale chciałam – zainspirowana „We’re here” właśnie – zbudować queerpozytywną społeczność nerdów i nerdek. Zaczęło się od spotkania z dwiema dziewczynami na planszówki, potem założyłyśmy grupę na WhatsAppie. Parę osób się wykruszyło, parę zostało, ale nadal spotykamy się raz na jakiś czas na planszówki.

„Dungeons & Dragons” i „Magic: The Gathering”, a więc najpopularniejsza gra RPG świata i prawdopodobnie najpopularniejsza karcianka, coraz śmielej wspierają i uwzględniają osoby queer. Co równościowy zwrot w fantastyce daje naszej społeczności?

Widoczność. Najważniejsi gracze w branży normalizują naszą obecność w popkulturze, a póki ta nie jest znormalizowana – niektórzy mogą się nas po prostu bać. Tymczasem na takim strachu traci całe społeczeństwo, bo dyskryminowana mniejszość nie rozkwitnie ani w domu, ani w miejscu pracy.

Co najwyżej ucieknie. Z badania Open For Business wynika, że tylko ekonomiczne koszta dyskryminacji osób LGBT+ kosztują Polskę od 4,6 do 9,5 mld zł. Nienawiść skutkuje drenażem umysłów, a ten: drenażem budżetu.

Nie da się z siebie dać wszystkiego, gdy nie czujemy się akceptowani, a co dopiero, gdy nie czujemy się tolerowani. Szczególnie jeśli mówimy o artystach i zawodach kreatywnych. Społeczeństwa, które dobrze traktują mniejszości, po prostu na tym zyskują – również ekonomicznie.

Lakonicznie określił to – w szczycie nagonki na osoby LGBT+, podczas kampanii prezydenta Dudy w 2020 r. – Adam Kiciński, prezes grupy CD Projekt. Jak mówił na łamach „Rzeczpospolitej”: „Szacunek i tolerancja wpływają pozytywnie na innowacyjne biznesy i co za tym idzie – na gospodarkę”.

Polski gamedev wydaje się lepiej od innych branż traktować osoby LGBT+… ale pytanie brzmi: które osoby dokładnie? Gejów i lesbijki trochę już przepracowaliśmy, osoby trans, a szczególnie niebinarne dalej wywołują nierzadko wielkie oczy. Dyskusja cały czas trwa, niedawno na jednej z grup twórczyni poprosiła o feedback na temat swojej gry, jednocześnie przedstawiając się jako trans dziewczyna. Natychmiast zetknęła się z komentarzami typu: „Nie chcemy wiedzieć, co masz w gaciach”. Co ciekawe: na żywo problem znika! Dwa razy byłam po coming oucie na eventach – na Digital Dragons w Krakowie i Game Industry Conference w Poznaniu. Choć nie kryłam się z moją ekspresją, mam z tych imprez same pozytywne doświadczenia.

Gdy na Gamescomie (przyciągające setki tysięcy graczy targi w niemieckiej Kolonii – przyp. red.) dostawaliśmy nagrodę za „Inkulinati”, jeden z organizatorów wziął mnie na bok i powiedział: „Cieszę się, że masz odwagę być sobą. Moja ciocia jej nie ma, wciąż żyje jako wujek”. Bardzo mnie to wzruszyło. Poczułam, że warto. Że nawet, jak się boję – bo to jednak duży stres wyjść na polskie ulice w ubraniu, które odpowiada mojej ekspresji – to jednak warto to robić nie tylko dla siebie. Być może dzięki temu jakaś osoba poczuje jakąś moc, która popchnie ją w dobrą stronę.

Prym wiodą GOG czy CD Projekt – firmy, które świadomie myślą o mniejszościach, działają w nich sekcje LGBT+, a ich gry są konsultowane z organizacjami pozarządowymi (przykładowo „Cyberpunk 2077” – z osobami członkowskimi Trans-Fuzji – przyp. red.). To oczywiście bardzo budujące, bo CD Projekt to największa marka polskiej branży. Jeśli przykład płynie z ich strony, jest to odnotowywane wszędzie. W dodatku z czasem ludzie, którzy odejdą ze studia do mniejszych firm lub założą własne, będą już oswojeni z takim sposobem pracy.

A jak radzi sobie z tolerancją niezależne studio Yaza Games, w którym kierujesz pracami nad „Inkulinati”?

Osoby z zespołu musiały tę moją zmianę przeprocesować, bo mieli mnie zakodowaną jako osobę cispłciową i heteroseksualną. Ale poradzili sobie super! Byli ciekawi, czasem czegoś nie wiedzieli, ale zadawali pytania. Trochę ich zresztą przyzwyczaiłam, bo jeszcze przed coming outem zdarzało mi się np. malować paznokcie i nosić pierścionki. Kombinowałam, że jeżeli zacznę delikatnie zmieniać wygląd, to trochę ich na ten swój coming out „przygotuję”.

A choć się go nie spodziewali, szybko przeszli do porządku dziennego, właściwie natychmiast poczułam, że w moim studiu mogę być sobą. Być może zresztą gamedev łatwo odrabia lekcje z tolerancji, bo przecież zderzają się w nim testerzy z programistami czy art directorzy z projektantami – różnorodność perspektyw jest w tę branżę wpisana. Kluczowe dla osób w firmie powinno być zresztą zrozumienie, że gra nie powstanie, jeśli się mimo tych naszych różnic nie porozumiemy.

Coraz różnorodniej robi się także pod innymi względami. Ostatnia edycja raportu „Th e Game Industry of Poland” GIC-a i PARP-u zdradza, że już co czwarty pracownik polskiego gamedevu to kobieta, a co 10. obcokrajowiec.

Przedstawiciele mniejszości zawsze przynoszą ze sobą świeże spojrzenia i perspektywy – to kluczowe zwłaszcza, gdy prowadzisz studio indie. Potrzebujesz wówczas ciągłego dopływu nowych pomysłów, bo nie masz budżetu, żeby zrobić kolejną „Fifę” albo „Call of Duty”. W czasach, gdy co roku na samym Steamie debiutuje ponad 10 tysięcy gier – możemy się wybić wyłącznie oryginalnością.

Z jakich spojrzeń i perspektyw wyrosło „Inkulinati”?

 Zamarzyła nam się strategia, w której w turach walczyłyby ze sobą postaci rodem ze średniowiecznych manuskryptów. Zaczynaliśmy jako pięcioosobowy zespół z postanowieniem, że zrobimy grę dziejącą się na marginaliach ówczesnych kronik, z których zaczerpnęliśmy i projekty postaci, i humor.

Chwyciło. Za pośrednictwem Kickstartera zebraliście na projekt ponad 73 tys. dolarów, potem zyskaliście wydawcę (Deaedalic Entertainment) i pojawiliście się na targach E3 w Los Angeles. Niespodziewanie jednak ogłosiliście w październiku 2021 r. przesunięcie daty premiery, tłumacząc prostolinijnie, że jesteście debiutantami, którzy kładą duży nacisk na jakość. Tytuł pojawił się na rynku dopiero 1,5 roku później.

Czy jesteśmy niedoświadczeni? Jesteśmy. Często w kwestiach biznesowych, prawnych czy spółkowych radzimy się ekspertów. Powiem też szczerze: język marginaliów okazał się trudny do przełożenia na język gier wideo. Bywa, że długo o problemach dyskutujemy, bo w Yaza staramy się dojść do konsensusu. Nie jestem osobą, która podjęłaby decyzję wbrew zespołowi. Gdy np. jedna osoba z zespołu chce, żeby w grze było mnóstwo cyferek i statystyk, a inna – wprost przeciwnie, to zamiast przyjąć jedno lub drugie rozwiązanie, staramy się zrozumieć, dlaczego tak myślą, dojść do źródeł ich pomysłów na ten element rozgrywki. To – kreatywnie – świetny proces, ale trwa. Nawet zresztą w grze, którą reżyseruje osoba niebinarna, mamy pewien problem z różnorodnością. Rozgrywka bazuje na generowanym przez algorytm tekście, na razie wszystkie imiona są w nim męskie. I trudno będzie to zmienić.

To w sumie abecadło: o różnorodności trzeba myśleć na etapie projektowania, a nie wprowadzania szlifów.

Z doświadczenia powiem, że szczególnie, gdy w grę wchodzi gramatyka. Nasz problem jest o tyle skomplikowany, że grę pisaliśmy jednocześnie po polsku i angielsku, a oba te języki inaczej podchodzą do płci i niebinarności.

Jest jakaś złota metoda pisania o tej ostatniej?

Trwają dyskusje, ale zdania są tak zróżnicowane, jak sama niebinarność. Ciekawe jest stosowanie rodzaju nijakiego („zrobiłom”), choć trzeba się z nim osłuchać – sama jak go próbowałam – czułam się jak kosmita z „Gwiezdnych wojen”, a ostatecznie zostałam przy żonglowaniu formami żeńską i męską; to jednak naturalne, że wszelkie nowe zjawiska w języku napotykają na opór. Lubię też stronę bierną, która może np. pomóc w zrzuceniu z siebie odpowiedzialności („wypiło mi się pięć piw”, „moja praca nie została zrobiona”).

Zmiana języka to jest coś, o co bardzo powinniśmy walczyć, sama teraz zgłębiam temat „porozumienia bez przemocy” (metoda komunikacji opierająca się na wzajemnym szacunku i zrozumieniu – przyp. red.). Brakuje nam promowania w języku empatii, publicystyka i sztuka zbyt często stawiają na konfrontację.

Jeśli rozmowa to gra o sumie zerowej: ktoś musi wygrać, żeby kto inny mógł przegrać – szansa na porozumienie jest bliska zeru. I w życiu prywatnym, i prowadząc studio, i tworząc, staram się zrozumieć różne perspektywy i nie zamykać się na nikogo. Czasem się natomiast czuję beznadziejnie, bo spotykam kogoś, kto jest tak okopany, że po prostu dialog nie jest możliwy. Nadal jesteśmy zbyt binarnym społeczeństwem o zbyt binarnym myśleniu.

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.