O albumie „Secret”, hormonach i pozowaniu nago z artystą fotografikiem Piotrem Kosińskim rozmawia Bartek Reszczak
Piotrze, widzimy się pierwszy raz w życiu. Patrzysz na mnie, na mężczyznę. Jako fotograf, co widzisz?
Przede wszystkim patrzę na ciebie jak na potencjalnego modela, któremu mógłbym zrobić zdjęcia. Widzę plastyczność, światło, mogę wyobrazić sobie okoliczności, w których bym cię fotografował. Ale to też tak, że w mojej opinii każdy jest fotogeniczny, nie ma ludzi, którym nie można zrobić dobrych zdjęć. Często, np. jadąc metrem, patrzę na ludzi, chłopaków, dziewczyny, od razu jako na modeli moich sesji. Choć przyznam, że wolę fotografować chłopaków. Nierzadko zdarzają mi się chwile, w których chciałbym podejść z wizytówką i zaprosić na spotkanie.
Dlaczego więc tego nie robisz?
Bo żyjemy w Polsce, kraju raczej zamkniętym, w którym tego typu propozycja może wydać się zaproszeniem na randkę albo tanim podrywem. Ale może to błąd, może to po prostu moja nieśmiałość.
Po obejrzeniu zdjęć z twojego nowego albumu „Secret”, mam wrażenie, że pokazałeś sekret, ale nie ujawniłeś go.
Chciałem pokazać piękno i delikatność męskiego ciała. Nie takie jednak było pierwotne założenie albumu. Prace nad nim trwały z przerwami trzy lata, koncepcja ewoluowała. Początkowo zdjęcia miały być ostrzejsze, bardziej wyrafinowane erotycznie.
Wtedy odkryłbyś tytułowy sekret! (śmiech) Chciałem, aby album nosił tytuł „Hormony”, pokazałbym więc dużo więcej. Początkowo planowałem stworzyć męską odpowiedź na słynny album fotograficzny Madonny – „Sex”, a więc pejcze, skora, ale też zabawa formą i seksualnością.
Dlaczego tak się nie stało?
Ludzie, którzy towarzyszyli mi na rożnych etapach pracy nad albumem, przekonali mnie, że to na razie zbyt mocne na polski rynek. Ale teraz już nie mam takiego przekonania, choć jestem zadowolony z tych zdjęć. Myślę, że to może przerodzić się w dłuższy projekt. Może „Secret 2” będzie właśnie taki ostrzejszy? Może ujawnię mój sekret (śmiech).
A co znalazłoby się w albumie „Secret 3”?
Chyba już tylko ja!
Chciałeś zrobić coś na wzór albumów, jakie możemy kupić w księgarniach Paryża, Londynu czy Berlina? W Polsce nie ukazują się takie prace, które po prostu pokazywałyby piękno ciała mężczyzny, bez filozofii i ideologii, ot, sławiące nagość, cielesność.
Rzeczywiście, w krajach zachodnich takie albumy są powszechnie dostępne. Chciałem z polskimi modelami stworzyć coś, czego u nas nie ma. Nie wiem, dlaczego nie ma. Musiałbym znów utyskiwać na mentalność Polaków czy ogólne zamknięcie na seksualność, erotykę aktu męskiego. Nie umiem znaleźć innej przyczyny. Prawa rynku? Chyba słabo funkcjonuje u nas to, co na Zachodzie jest normą – by kupić coś tylko dlatego, że jest piękne, niekoniecznie użyteczne.
Dlaczego w albumie nie ma dojrzałych mężczyzn?
Może to jest właśnie mój sekret (śmiech). To koncept-album, takie było założenie. Postawiłem na młodość, gdzieś w głębi duszy czuję się dzieckiem, może to dlatego.
Albumu nie ma jeszcze w sprzedaży…
…ale niebawem będzie. Wyruszam w trasę promującą to wydawnictwo. 20 kwietnia zapraszam na spotkanie w galerii SH STUDIO, w Warszawie, przy ul. Wilczej 44. Wystawę będzie można oglądać przez trzy tygodnie. Odwiedzę także Poznań, Wrocław, Kraków, Łódź i Trójmiasto. Chciałbym odwiedzić także kraje europejskie i zakończyć promocję w Nowym Jorku, moim ukochanym mieście.
Czy wszyscy modele w albumie są Polakami? Karol Radziszewski mówił kiedyś, że polskich facetów bardzo trudno rozebrać do aktu. Miałeś z tym problem?
Tak, wszyscy modele są Polakami, choć niektóre zdjęcia powstały w Nowym Jorku. Zgadzam się z opinią Karola, rzeczywiście: jesteśmy bardzo zamkniętym narodem, męska seksualność jest szczególnie „niewygodni”. Ale sama praca nad albumem była przyjemnością, moi modele wiedzieli, po co przychodzą do studia. Jednak proces „oswojenia” modela trwa. Dużo rozmawiamy, pijemy kawę, atmosfera sprawia, że rozebranie się jest jakby naturalne. Zdjęcie majtek jest często łatwiejsze niż obnażenie duszy.
Wszyscy mężczyźni, których sportretowałeś na potrzeby albumu, są gejami?
Nie, skądże! To nie było kryterium doboru. Projekt dotyczy piękna mężczyzn bez względu na orientację.
Gdybyś miał możliwość pracy z dowolną osobą, kogo chciałbyś fotografować?
Nie będę oryginalny, chciałbym pracować z Madonną. Pociągająca jest też wizja pracy z plastyczną twarzą i ciałem Kate Moss.
A z mężczyzn?
Młody Keanu Reeves.
Wśród fotografów, których wymieniasz jako ulubionych, są ikony współczesnej pop-fotografii, by wymienić Kleina, Rittsa, czy Lindbergha. Jaki jest ich „secret”?
Nie wiem, właśnie na tym to polega. Odkrywają nieodkryte. Są cholernie dobrzy, cholernie zdolni. Przede mną jeszcze wiele pracy (śmiech).
Album nie jest końcem projektu „Secret”.
Nie, wraz z moją przyjaciółką, projektantką Beatą Łukaszewską, stworzyliśmy koszulki i torby oraz spodnie z wizerunkami modeli z albumu. Chciałbym, aby każdy wieczór promocyjny „Secretu” był połączony z mini pokazem mody, podczas którego modele, ci sami, których sfotografowałem, prezentowaliby tę kolekcję. Kapitalnie sprawdziło się to w czasie premiery albumu.
Tekst z nr 42/3-4 2013.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z fotografką Martą Kochanek o nagich ciałach, o jej ukochanej muzie i o stażu u Annie Leibowitz rozmawia Marta Konarzewska
Twoje pierwsze zdjęcie. Pamiętasz?
(śmiech) Kładka św. Antoniego we Wrocławiu. Dostałam pierwszego Zenita i ruszyłam się uczyć głębi ostrości. Tylko jedna klatka mi wyszła, ale to był „ten” kadr: gałęzie na pierwszym planie, reszta na drugim.
Reszta pejzażu, bo ludzi nie ma nawet na trzecim.
Bo się przy ludziach wstydziłam aparat wyciągnąć, nie miałam pojęcia do czego te wszystkie funkcje służą.
A teraz ludzie, ludzie, ludzie. Głownie portrety.
Tak. Dzięki Agnieszce Kłos.
Zrobiłaś jej pierwszą „cielesną” fotografię?
Nie. Godzinami oglądałyśmy zdjęcia, rozmawiałyśmy. Jak patrzeć na człowieka i się nie bać? Pokazała mi prace Nan Goldin i innych znakomitych fotografów. Uwrażliwiła mnie na ciało.
Kogo teraz fotografujesz?
Zależy od celu. Ale moją inspiracją absolutną jest Violetta Jara.
Malarka.
I moja dziewczyna, partnerka, przyjaciółka i muza. Jestem cholernym samotnikiem. Viola pozwoliła mi przełamać jakaś barierę, nabrać zaufania. Z nią zrobiłam większość niekomercyjnych projektów. Na przykład cykl tryptyków „Hotele” – zapis z podroży. Miejsca, pokoje, łóżka, o które gdzieś przypadkowo zahaczyłyśmy. Albo akty na plaży, które można zobaczyć w „Trzech Kolorach” (sabatnik boginiczno-feministyczny – www.sabatnik.pl – przyp. red.).
Jak powstają projekty komercyjne?
Na dzień przed zdjęciami planuję kawę i pogawędkę. Mamy się poczuć ze sobą komfortowo, inaczej nie zaczynam. Zaufanie jest niezbędne.
Rzeczywiście. Bo fotografia jest trochę dotykiem, prawda? Tak czuję, gdy mi się robi zdjęcia. Czasem ktoś szarpie wręcz. A w twoim obiektywie jest delikatność, ostrożność.
Jak widać, jestem bardzo delikatna, gdy dotykam. To fakt. Cieszę się, że da się to wyczytać z moich zdjęć. To chyba wiele mówi o mnie.
Co cię uwodzi w ludzkich twarzach?
Na przykład zmarszczki. Nadają wyrazistości. Mówią o przemijaniu.
Inspiruje cię ciało wanitatywne?
Ciało. Każde. Jego kształt, kruchość, struktura. Pewnie dlatego mam w portfolio tyle nagich ciał.
To prawda – nagich totalnie! Rozebranych z ubrań, z otocznia innych, z dźwięków. Dawno nie widziałam takiej intymności.
Wszystko zależy od komfortu, jaki dajesz osobie, która ma stanąć przed tobą nago i nadal być sobą w bardzo naturalny sposób.
Ale robisz też sesje ubrane, modowe, jak np. jesień dla „NUVUE”: piękne koszulki na pięknych chłopcach w przestrzeniach vintage.
Ale „behind the scenes” oni ściągają koszulki i wyrasta z tego nowy projekt – Beautiful Boys. Ci chłopcy byli genialni. Naprawdę śliczni i super pracowali. Kompletnie przy nich oszalałam. Kupa śmiechu. Rzuciłam: „chłopaki, to czas na deser, ściągamy koszulki” – i ściągnęli.
A twoje inne queerowe projekty? O co chodzi w Queer’ists?
To projekt, który narodził się w Stanach. Zapragnęłam zbudować online międzynarodową platformę dla kreatywnych LGTB i sportretować wybranych artystów. Stworzyłam stronę internetową i rozesłałam info poprzez Twitter i LinkedIn. Zaczęli pisać. Czasem miałam 30 mejli dziennie. Zaskoczenie. A z drugiej strony dowód, że ludzie tego potrzebują.
Najlepiej projekt poszedł w Wielkiej Brytanii. Jedna wystawa za drugą. GFest w Londynie i kilka innych, grupowych. Później zdobyłam grant na Peace Festiwal i LGTB History Month. Poleciałam z projektem do Oslo na Queer Festiwal, gdzie cudnie ugościły mnie Margareth Knoll i Magda Kamińska – wielkie dzięki dla nich! Zorganizowałam też 1st International Queer Art Exhibition w Wielkiej Brytanii, wystawę, której byłam kuratorem. Trafiły tu prace fotograficzne i malarskie zewsząd, nawet ze Stanów. Na pierwszy wernisaż przyszła masa osób, które chciały być jego częścią. Zrobiłam więc drugi – w większej galerii. Potem zaczęłam mocno udzielać się artystycznie w społeczności LGTB. Zostałam członkinią zarządu Halcyon – LGTB Business Network, a na poczet Shout Festival w Birmingham będę budować nowy projekt fotograficzny o Gay Families, czyli o tęczowych rodzinach.
Łał! A zanim się tym wszystkim zajęłaś, odbyłaś staż u Annie Leibovitz. Czad!
Dowodziłam pracami nad dużym projektem archiwalnym. Wyobraź sobie: całe archiwum (1968-2010) w moich rękach. Kolosalna lekcja. Zrobiłam ten projekt od A do Z sama. Annie była bardzo zadowolona i podziękowała mi osobiście, wręczając książkę z autografem. Zabrała mnie też kilka razy na swoje sesje dla Vogue’a, asystowałam, uczyłam się technik. Asystowałam też przy składaniu książki „Pilgrimage”. No cud, cud na ziemi.
A pierwszy kontakt? Zobaczyłaś ją i…
Wpierw usłyszałam. Pracujemy w studio i nagle – jej głos, tuż za ścianą. Taki szok, ze spadłam ze schodów! Menadżerka podbiega i pyta, czy wszystko ok. Ja na to: Annie tu jest! A ona w śmiech: „no wiesz Marta, ona tutaj pracuje”.
Doświadczenie jedno na milion.
Ekstremalne! Annie Leibovitz jest moim kopem. Napędza mnie. Świat, wiadomo, zdominowany jest przez mężczyzn, a w dziedzinie fotografii, cóż, ona dowodzi. Więc czapki z głów! Przez dekadę nosiłam w sobie marzenie, by kiedyś uścisnąć jej dłoń… i cholera, udało się.
A Elinor Carucci? Też wielka fotografka. Zrobiłaś jej serię zdjęć.
I video. Ale o tym akurat nie dumałam przez dekadę. Pakowałam się do Nowego Yorku i myślę: będzie nas dzielić zaledwie kilka przecznic. Napisałam mejla. Zaprosiła mnie na kawę. Byłam kompletnie zaskoczona. Gościnnością, otwartością, ciepłem. Nie planowałam przecież zdjęć! Ale plecak z aparatami biorę zawsze i wszędzie. Miałam też ogromną listę pytań. Po trzech godzinach wyszłam z video materiałem i siedmioma kliszami średniego formatu.
Kobiety zdecydowanie cię inspirują.
Moja fotografia od samego początku była zdominowała ich obecnością. Wiesz, nie chodzi tu o wyliczanie kochanek, bo w tej kwestii jestem wierna suka (śmiech). Ja w kobiecym otoczeniu po prostu czuję się zdrowo. A skoro zdrowo, to i twórczo. Imponuje mi wrażliwość kobiet, ich subtelność. Dla Elinor mam wiele szacunku za ciężką walkę twórczą i przebicie się w takim mieście. Jest kobietą, jest Żydówką – to nie było łatwe.
Co najsilniej „infekuje” twoje zdjęcia? Tożsamość polityczna, czy może coś zupełnie innego: obsesja momentu, szczeliny, czasu?
Ale ładnie sformułowane pytanie. Chyba cała „infekcja” wychodzi mi z głowy, a może właściwie w niej siedzi. Może to wynik jakiejś wrażliwości, pedantyzmu. Większość zdjęć widzę w myślach, a później dążę, by je urzeczywistnić. Widzę detalicznie. Później szukam lokacji i w większości przypadków ją znajduję.
A to zdjęcie, które jest na okładce „Mein Lesbisches Auge 11”, albumu z lesbijskimi fotografiami erotycznymi… Twój autoportret – też wcześniej wymyśliłaś?
Zrobiłam je w Stanach. To był bardzo dobry czas dla mnie. Tak czułam. Na tyle dobry, że pierwszy raz w życiu skierowałam kamerę na siebie. Powstała seria czarno-białych nagich autoportretów w średnim formacie. Mniej więcej w tym samym czasie udzielałam wywiadu „Mail Out Magazine”, to zdjęcie tak się tam spodobało, że zostało wybrane jako ilustracja. Dla mnie podwójne zwycięstwo, bo jak podziwiam inne ciała, tak swojego nie umiałam zaakceptować.
A teraz jeszcze poszło na okładkę albumu z najbardziej liczącą się fotografią lesbijską. Jak zareagowałaś?
Padłam. Ale już się podniosłam (śmiech).
***
Marta Kochanek (ur. 1979) – fotografka. Jej prace pokazywane były m.in. w Łodzi (na Międzynarodowym Festiwalu Fotografii), w Londynie (Mall Galleries), w Birmingham (Museum and Art Gallery) oraz w Nowym Jorku (Verge Art Brooklyn oraz Leslie-Lohman Museum of Gay and Lesbian Art). Pojawiły się w magazynach i w prasie codziennej. Marta jest laureatką prestiżowych konkursów – m.in. Px3 Paris, International Aperture Awards (Australia), International Photography Awards i Art Kudos (Los Angeles). Członkini London Photographic Association oraz The Young Photographers United. Pochodzi z Rawicza koło Wrocławia. Od 2005 r. mieszka w Wielkiej Brytanii. W 2011 r. otrzymała dyplom z fotografii uniwersytetu Coventry. www.martakochanek.com
Tekst z nr 36/3-4 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
O męsko-męskich pocałunkach, o nagich modelach, o albumie „Gorączka dżungli” i o Baracku Obamie z fotografem Davidem Vance’m rozmawia Mariusz Kurc
Dzięki tobie mamy na okładce jedno z najpiękniejszych zdjęć całujących się mężczyzn.
Dzięki. To też moje ulubione.
W Polsce całujący się mężczyźni stanowią problem. Byli na plakacie filmu „Trzy”, ale dystrybutor musiał ich komputerowo odsunąć, by „nie sprawiali wrażenia, że się całują”. Tylko pod takim warunkiem plakat mógł się pojawić w warszawskich autobusach (pokazuję Davidowi oryginalny i zmodyfikowany plakat).
Niewiarygodne. Niestety, społeczeństwo daje większe przyzwolenie na obsceniczne obrazy przemocy niż na seksualność. A czy jest coś bardziej naturalnego, niż dwoje całujących się ludzi? To przecież wyraz miłości, ekspresja czegoś pozytywnego. Cieszę się, że mogę wam dać moje „pocałunkowe” zdjęcie.
Ono jest częścią całej serii. Pamiętasz prace nad nią?
O, bardzo dobrze. To miała być sesja tylko z Levim Poulterem, ale on przyprowadził na plan Paula Francisa, znajomego modela, z którym wcześniej nie pracował, i sam zaproponował ich wspólne fotki. Wyszły pięknie – są niewinne i bardzo erotyczne zarazem.
Poulter jest wziętym modelem i wyoutowanym gejem. Pozował do odważnych zdjęć.
Pracowałem z nim wiele razy. Jest niezwykły. Tak go lubię, że w internecie opublikowałem album z samymi zdjęciami Leviego; jak ja to nazywam – „księgę próżności”. Nosi tytuł „Finding Levi”. Tam są nawet fotki, na których masturbuje się, fantazjując o tej pocałunkowi serii.
Levi jest klasycznie piękny, jak większość twoich modeli. Przedstawiasz jakby starożytne rzeźby, tylko u ciebie one sążywe, no i mają większe penisy. Widać, że szczególnie interesują cię postacie pozaziemskie – święci, anioły, bogowie. Nagi Hermes, Neptun, święty Sebastian… Męskie piękno według Davida Vance’a jest czyste i nieskalane.
Wychodzą moje włosko-katolickie korzenie. Wychowałem się przede wszystkim na sztuce religijnej i takie też były moje pierwsze rysunki.
Twoi mężczyźni wydają się nieświadomi własnej atrakcyjności, nie próbują uwodzić widza. Jednocześnie są tak piękni, że aż nierealni.
Uważam się za impresjonistę, co oznacza, że dane zdjęcie przedstawia iluzję mojego doświadczenia. Niemożliwe jest uchwycenie wszystkiego o człowieku w jednej klatce, a więc gdy tworzę ostateczną wersję zdjęcia, polegam na moich indywidualnych odczuciach wobec modela. Że są nierealni? Nie wierzę w realność. Wszystko jest subiektywne i zależy od emocji. Idealizuję moich modeli, bo tak ich widzę. Koncentruję się na tym, co jest w nich piękne, a nie na niedoskonałościach – bo tak chcę, to świadomy wybór. Tym, którym brakuje realności w moich pracach, mówię nieco złośliwie: chcecie realności? Spójrzcie w lustra.
Zacząłeś od portretów, potem robiłeś też homoerotyczne zdjęcia zakochanych mężczyzn.
Rzadko fotografuję pary, to nie jest łatwe, a ja zasadniczo jestem nieśmiały, chyba że dobrze znam modeli, z którymi mam pracować.
W albumie „Erotic dreams” napisałeś, że jego celem było nie tylko twoje własne wyzwolenie, ale również jasne zadeklarowanie, że afirmatywne obrazy seksualności są naturalne i zdrowe.
W „Erotic dreams” badałem moje granice. Chciałem sprawdzić, na ile komfortowo czuję się w dzisiejszym trendzie, w którym erotyczne bariery są pokonywane. I wtedy właściwie dopiero odkryłem mój własny styl, zobaczyłem, czym rożni się moje podejście od podejścia innych fotografów. To w sumie oczywiste: jestem romantykiem. Moje zdjęcia są łagodniejsze i subtelniejsze, przedstawiają raczej grę wstępną niż sam seks. Album „Erotic dreams” jest jak kochanie się na plaży na wyspie Maui na Hawajach, podczas gdy inni wolą robienie loda na stacji benzynowej w Tulsa w Oklahomie. Wydrukujecie to porównanie?
(śmiech) Wydrukujemy. Debiutowałeś 40 lat temu. Jak zmieniły się warunki pracy – fotografowania aktów, erotyki – ze społecznego punktu widzenia?
Kiedyś było prościej. Gdy przygotowywałem mój pierwszy album „Visions” (opublikowany w 1973 r. – przyp. MK), to szukałem modeli i modelek – bo fotografowałem też kobiety – dosłownie na ulicy. Gdy ktoś mi się spodobał, podchodziłem, mówiłem, że pracuję nad albumem z aktami i pytałem, czy byliby zainteresowani pozowaniem, tak po prostu. Dziś to byłoby niemożliwe. Przez internet – skądinąd fantastyczne narzędzie – prywatność jest dziś czymś zupełnie innym, ludzie mają jakby mniejsze prawo do niej i odnoszę wrażenie, że stali się bardziej cyniczni. Kiedyś fotografie istniały tylko w konkretnym albumie, były przeznaczone do oglądania w intymnych warunkach, w domowym zaciszu. Dziś natychmiast lądują w internecie i cały świat ogląda je zbiorowo. To zniechęca wiele osób do pozowania nago.
Czy miałeś problemy ze względu na homoseksualny kontekst zdjęć?
Większość moich zdjęć takiego kontekstu nie ma – chyba że uznać samo pokazywanie nagich mężczyzn za homoseksualny kontekst. Dla mnie samego homoseksualność wchodzi w grę dopiero, gdy pokazuję dwóch mężczyzn w erotycznym klimacie. Ale większą część mojego dorobku stanowią zdjęcia bez seksualnego kontekstu – okładki książek, portrety osobistości, celebrytów.
Pracowałeś m.in. z Sophią Loren, Luciano Pavarottim, Andym Garcią. A pamiętasz sesję z Ricky’m Martinem? To było jeszcze przed jego coming outem, prawda?
Tak, tak. Przyjechał tu do nas do Miami na promocję płyty, udzielał wywiadów wielu magazynom. To było interesujące, ale trudno mówić o personalnym kontakcie. Poinstruowano mnie, bym go nie „reżyserował” – sam będzie pozował, a ja mam tylko robić zdjęcia. Nie chciałem typowego Ricky’ego, czyli żywiołowego, energetycznego i mimo że nie mogłem nim dyrygować, to udało mi się – u mnie Ricky leży na kanapie wyciszony i… sexy.
Trudniej być fotografem męskich piękności niż kobiecych?
Chyba tak. Mówiąc brzydko, rynek na kobiece piękności jest dużo większy. Weźmy choćby kosmetyki, które reklamuje się często portretami pięknych kobiet – o ile ich więcej, niż kosmetyków męskich.
Zastanawiałeś się, jaka jest różnica między zdjęciem erotycznym a pornograficznym?
Oczywiście. Dobre zdjęcie erotyczne jest podniecające nie tylko z seksualnego punktu widzenia, ale również estetycznego. Natomiast w pornografii nie chodzi o piękno samo w sobie, ale o wywołanie „czystego” podniecenia seksualnego, stąd ta koncentracja na najbardziej erogennych częściach ciała.
Dla ciebie zdjęcia z męskim „full frontalem”, czyli widocznym penisem, były przekroczeniem jakiejś bariery?
Nie. Publikowałem takie już w 1973 roku. Dziś takich zdjęć jest coraz więcej. Nasza kultura nie czuje się już tak onieśmielona penisem, jak kiedyś.
Twój najnowszy, tegoroczny album nosi tytuł „Jungle Fever” („Gorączka dżungli”). Można by sobie wyobrazić jakieś bestie, pot, brud, ale nie – u ciebie dżungla wygląda jak raj, a faceci są nieskazitelni.
Bo mój świat, ten, który mam w głowie, to miejsce idealne. „Jungle Fever” oddaje hołd pięknym mężczyznom na łonie natury, wśród tych elementów, które kojarzymy z dżunglą. To soczysty album, okładka ma fakturę listowia. Układ i kolejność zdjęć są tak pomyślane, by oglądający dali się zaprosić w podroż bez końca w głąb dżungli… Oj, już mnie ponosi, widzisz, jaki jestem dumny z „Jungle Fever”? To pierwszy album, który opublikowałem sam. Własnym sumptem i pod moją pełną kontrolą.
Najpiękniejsi faceci, jakich fotografowałeś?
Och, całe mnóstwo! Levi znów przychodzi na myśl. Ale wymienię też Bo Robertsa. Ma taką twarz, jaką ja zawsze chciałem mieć. I jeszcze Nelson Ribeiro.
A z kim najbardziej chciałbyś pracować?
Z naturszczykami. Ci sławni otoczeni są całymi warstwami ochronnymi menadżerów, trudno do nich dotrzeć, trudno o intymną atmosferę podczas sesji. Wolę odkrywać nowych i pokazać ich światu. Mam też frajdę, gdy pokazuję modela w taki sposób, w jaki on sam siebie nigdy nie widział i jest zaskoczony.
Na blogu wspominasz dość często gejowskie divy. Ostatnio życzyłeś wszystkiego najlepszego Barbrze Streisand z okazji jej 70. urodzin.
Od 20 lat fotografuję Dionne Warwick. Ona nie należy może do czołówki gejowskich div, ale działa dużo na rzecz LGBT, a jeszcze bardziej angażuje się w zbieranie funduszy na rzecz walki z AIDS.
Wasz prezydent, Barack Obama, opowiedział się ostatnio za małżeństwami par tej samej płci. Jak to odbierasz?
KOCHAM Baracka Obamę! To niesamowity człowiek – wytrwały, konsekwentny, uczciwy, życzliwy. I teraz miał jaja, żeby wyrazić poparcie dla małżeństw homoseksualnych, mimo że potencjalnie może to zagrozić jego kampanii prezydenckiej – najlepszy dowód na jego odwagę.
Jesteś ze swoim facetem, Kyle’m Plylerem, od ponad 30 lat. Weźmiecie ślub, gdy stanie się to możliwe?
Tak, choć zrobimy to tylko z przyczyn prawnych. Nie jestem fanem małżeństwa jako instytucji. Jesteśmy razem od tak dawna, że nie potrzebujemy dokumentu potwierdzającego naszą miłość; chodzi raczej o to, by państwo uznało, że jesteśmy dla siebie rodziną.
Tekst z nr 38/7-8 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z fotografikiem PAWŁEM SPYCHALSKIM rozmawia OSKAR MAJDA
Wchodzę na twoje konto na Instagramie* regularnie i za każdym razem robi mi się gorąco. Homoerotyka aż kipi. Wspaniale umięśnieni faceci, wiele męsko-męskich par w zmysłowych pozach. Skąd bierzesz tych wszystkich modeli?
Teraz już sami się zgłaszają. A na początku szukałem po prostu wśród znajomych. Trochę inaczej jest z parami – większość to faceci z zagranicy. Polskie pary gejowskie wciąż nierzadko obawiają się upubliczniać swój „normalny” wizerunek, a już ciut nagości? Brońciępanieboże, mama, szef, brat, sąsiadka zobaczy…! (mimo to na zdjęciach prezentowanych na kolejnych stronach są aż cztery pary z Polski – przyp. „Replika”)
Od kiedy fotografujesz zawodowo?
Nie fotografuję zawodowo. Na co dzień pracuję w korporacji, fotografia to pasja, która pochłania coraz więcej mojego czasu „po godzinach”. Na serio zainteresowałem się fotografią dopiero siedem lat temu, czyli jako już dorosły, 38-letni facet. Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Jestem totalnie atechniczny. Wszelkiego rodzaju sprzęty elektroniczne przerażały mnie. Poza tym fotografia wydawała mi się zbyt drogim hobby, zbyt skomplikowanym. Interesowałem się rysunkiem, malarstwem, ale nigdy fotografią. Przypadek sprawił, że „kliknęło”, gdy mieszkałem w Australii z siostrą, która jest moją odwrotnością – bardzo „techniczną” osobą. Była wtedy w piątym miesiącu ciąży, miała jazdy hormonalne, wszystko ją wkurzało, włącznie ze mną, więc w pewnej chwili dała mi aparat i powiedziała, żebym zszedł jej z oczu, bo inaczej mnie zabije. Pojechałem na plażę i tam zrobiłem kilka zdjęć. Nie wiem, co się stało, ale nagle zrozumiałem, że już aparatu z ręki nie wypuszczę.
Poszedłeś na jakieś szkolenia?
Nie, jestem całkowitym samoukiem. Mój dorobek jest efektem pracy metodą prób i błędów oraz intuicji. Oczywiście, jak dziś patrzę na pierwsze zdjęcia, to mi się śmiać chce.
Od początku wiedziałeś, że twoją „specjalizacją” będą męskie akty?
Jestem fanem klasycznego piękna ludzkiego ciała, a że orientację mam taką, jaką mam, to mocniej działa na mnie piękno ciała męskiego. Zaczynałem od pejzaży i budynków, ale szybko okazało się, że mój obiektyw będzie kochał przede wszystkim mężczyzn.
Porozmawiajmy o cenzurze. Na twoich zdjęciach nie widać penisów.
Wielu modeli nie zgadza się na pokazanie penisa, ale przede wszystkim – jak większość artystów, pokazuję swoje zdjęcia w internecie, w mediach społecznościowych, a tam cenzura staje się z roku na rok coraz większa. Teraz nawet pokazanie pośladka może doprowadzić do blokady konta. Absurd! Facebook zablokował mi na miesiąc fanpage z powodu fragmentu męskiego tyłka na jednym zdjęciu! Tylko w ostatnim roku blokowano mnie osiem razy. Więc to nie ja cenzuruję penisy.
Kultura wciąż jest pruderyjna, nie tylko w Polsce.
Inną sprawą są hejterzy, którzy wykorzystują tę pruderię, by utrudnić ci życie. Jakiś czas temu zablokowano instagramowe konto mojego znajomego, Łukasza Sabata, Mr. Gay Poland 2018. Okazało się, że zrobił to między innymi… jego fan, który sam się nawet przyznał – był rozżalony, że nie udało mu się poznać Łukasza w realu.
Masz jakieś ulubione części męskiego ciała, które świetnie ci się fotografuje?
Nie, patrzę na całość, myślę obrazami i staram się wydobyć to, co najpiękniejsze. Kiedyś robiłem zdjęcia parze bear i chaser, jeden był dużym facetem, drugi – szczuplutki. Pewnie na niejednym zdjęciu wychodzili tak, że różnica między nimi była szczególnie widoczna. Ja ustawiłem ich tak, by to zniwelować. Gdy zobaczyli efekt, popłakali się ze wzruszenia.
Trudno jest namówić modeli do rozebrania się?
Na początku tak, bardzo trudno było. Brak portfolio, brak warsztatu, brak pozycji w środowisku robiły swoje. Teraz jest inaczej. Mam na koncie wiele publikacji, sporo wystaw. Moje nazwisko jest rozpoznawalne. Modele wiedzą, że gwarantuję jakość i że na moich sesjach będą czuć się bezpiecznie. Pracuję zazwyczaj sam na sam z modelem (lub parą modeli), bez makijażystek, oświetleniowców czy fryzjerów. Wcześniej poznaję ludzi, z którymi pracuję, rozmawiamy. Mam wykształcenie psychologiczne, co, jak mniemam, pozwala stworzyć mi komfortowe warunki podczas sesji. Nie zdarzyło mi się mieć niezadowolonego modela.
Zastanawiam się, jak wygląda taka sesja… Masz przed sobą dwóch zabójczo przystojnych facetów, oni się obejmują, całują, przyjmują rożne pozy. Udaje ci się zachować zimną krew?
(śmiech) Przede wszystkim nie kryję, że jestem nimi zachwycony. Pary, które fotografuję to są prawdziwe pary; nie potrzebują czasu, by poczuć się ze sobą na luzie i naprawdę się kochają. Ja tylko staram się podczas sesji być niewidzialny, wtedy oni czują się pewniej i zdjęcia wychodzą lepiej.
Robisz zdjęcia tylko gejom?
Nie, skąd. Jest przecież mnóstwo przystojnych heteryków, po co się ograniczać (śmiech). Jestem zresztą otwarty na wszelkich ludzi, nie tylko płci męskiej, w których zobaczę to „coś”. Nawet żałuję, że jak dotąd nie miałem okazji fotografować pary lesbijek.
Publikowałeś nieraz zdjęcia w zagranicznych czasopismach kierowanych głownie do gejów. Zdarzyło się, że jakiś model miał z tym problem?
Nie zdecydowałbym się na współpracę z modelem o skłonnościach homofobicznych. Moje zdjęcia nie są nigdy wulgarne ani nie narażają modeli na śmieszność. Ukazywały się w renomowanych pismach gejowskich na całym świecie – „The Advocate”, „Out Magazine”, „Wings” „Gavin Magazine” to tylko kilka tytułów– a teraz i w „Replice”. Moi modele są dumni, że ich wizerunki ukazują się obok zdjęć czołowych światowych modeli.
Czy jest jakaś sesja, która szczególnie zapadła ci w pamięć?
Diego Arnary (USA) i Peter Junak (AU). Umawiali się na sesję niezależnie od siebie i kiedy wreszcie udało nam się dograć termin i spotkaliśmy się w studiu – okazało się, że byli parą, ale rozstali się miesiąc wcześniej. Myślałem, że sesja nie dojdzie do skutku. Tymczasem Diego i Peter nie tylko zachowali się profesjonalnie, ale też… pogodzili się podczas mojej sesji! Wyszli z niej znów jako para. Inna sprawa. Dwa lata temu robiłem sesję w Irlandii. Był kwiecień. Z modelem wymyśliliśmy, że zrobimy zdjęcie pod wodospadem. Wskoczył do wody i… doznał szoku termicznego, na chwilę stracił przytomność. Na szczęście nic się nie stało, nawet się potem z tego śmialiśmy.
Pewnie więcej zleceń dostajesz z zagranicy niż z kraju?
Tak. Niedawno oglądałem stary fi lm „Frida” o Fridzie Kahlo z Salmą Hayek. Zapytana o największe marzenie, Frida mówi, że chciałaby wystawiać w Meksyku, na co słyszy, że najpierw musi być uznana za granicą. Wiem, co miała na myśli. Kilka razy robiłem sesje dla polskich agencji reklamowych pod konkretne kampanie, ale nie były one w estetyce, w której czuję się najlepiej. Czasami coś „przemycam” jak np. na potrzeby pewnej kampanii biżuterii męskiej. Moje prace będą natomiast ozdabiać wnętrza The Fire, nowej sauny gejowskiej w Warszawie. Jestem z tego bardzo dumny, bo miejsce będzie w zasadzie moją prywatną galerią.
Ale wystawiałeś już prace w Polsce.
Pierwszy wernisaż odbył się 6 lat temu – podczas imprezy cyklicznej dla gejów 35+, które organizowałem w Warszawie. Ostatnia jak dotąd moja wystawa odbyła się półtora roku temu w nieistniejącym już gejowskim klubie Blok Bar. Na jesień planuję kolejną. Miałem objazdową wystawę moich fetyszowych fotografii m.in. w Antwerpii, Amsterdamie i Berlinie podczas fetyszowych imprez, z których te miasta słyną. Jedna z moich prac jest wystawiona w Schwules Museum w Berlinie jako element stałej ekspozycji.
Znalazłeś się też w rankingu 100 fotografów 2018 r. prezentujących prace w „The Advocate”.
Prosili o 20 moich prac. Nie mogłem się zdecydować i wysłałem 70 z opcją wyboru. Opublikowali wszystkie. Zatkało mnie.
A co do fotek fetyszowych…
Jestem skórzakiem i wraz grupą znajomych i przyjaciół pracujemy nad oswojeniem społeczności LGBT z tematyką fetyszy. W Polsce fetysz nadal jest postrzegany jako coś negatywnego. Nawet w gejowskim środowisku. Wiesz, że wybrany po raz pierwszy w historii w 2017 r. Mr. Rubber Poland – Michał Neighbour reprezentował nas na wyborach Mr. Rubber International w Chicago i je wygrał? Spektakularny sukces! Mało kto wie też, że w Polsce organizowane są od dwóch lat imprezy fetyszowe Oscura (nominowane do imprezy roku podczas Leather & Fetish Pride), a w maju br. odbędą się kolejne edycje wyborów Mr. Leather Poland i Mr. Rubber Poland. Jak co roku zjadą się ludzie z całego świata. Polska scena fetyszowa jest zauważalna w Europie i na świecie.
Jesteś też administratorem facebookowej grupy dla gejów w średnim wieku.
W wieku 29 lat wyjechałem do Stanów. Tam zobaczyłem, co to jest gejowski aktywizm. Trafiłem do Stonewall Inn, zobaczyłem jak geje wspierają się nawzajem, pracowałem jako wolontariusz w kilku organizacjach LGBT. Amerykanie nie są idealnym narodem, ale tamtejsza społeczność LGBT naprawdę się wspiera. U nas takiego poczucia wspólnoty brakuje. Gdy wróciłem do Polski po niemal 10 latach, podjąłem kilka inicjatyw aktywistycznych, ale zamiast wsparcia słyszałem słowa krytyki, fochy. Wielu gejom w Polsce wystarczy, że mogą odpalić Grindr i „zamówić” sobie faceta do domu – na raz albo na dłużej. Czyżby brak innych potrzeb? Grindr czy wszelka wirtualna działalność nam realnych praw nie zapewni.
Na Zachodzie też jest Grindr.
Ale na Zachodzie więcej gejów wie, że na Grindrze gejowskie życie się nie kończy. Że jeśli sami sobie równości nie wywalczą, to jej nie będą mieli.
*Konto Pawła na Instagramie: gay_art_photography
Tekst z nr 78 / 3-4 2019.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Mija 15 lat, jak na billboardach w kilkunastu miastach zawisły zdjęcia jednopłciowych par, wzbudzając pierwszą w Polsce wielką debatę publiczną o homoseksualności. O akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech Nas Zobaczą” pisze specjalnie dla „Repliki” ówczesny prezes organizacji – Robert Biedroń
Kampania Przeciw Homofobii istniała ledwo rok, gdy jesienią 2002 r. na nasze spotkania zaczęła przychodzić fotografka Karolina Breguła. Przedstawiając swój pomysł, opowiedziała, że niedawno spędziła jakiś czas w Szwecji, gdzie dzieliła mieszkanie z polską parą gejów. Gdy rodzice jednego z nich zapowiedzieli, że przyjeżdżają w odwiedziny, ci faceci wpadli w panikę – zaczęli sprzątać wszystko, co wskazywałoby, że są parą lub że są gejami. Mieli być tylko kolegami! Zniknęły wspólne zdjęcia, z sypialni zrobili pokój jednego z nich, każda „niestosowna” książka czy „kojarzący się” plakat zostały schowane. Karolina była zszokowana – ze swoją homoseksualnością nie mieli problemu, ale nie mieściło im się w głowie, że mogliby żyć jawnie wobec rodziców. Odgrywanie szopki uznali za coś naturalnego. „Co z tą Polską jest, że nasi geje odstawiają taki cyrk? Trzeba to zmienić!” – po czym wyjawiła, że chce zrobić zdjęcia polskim parom homoseksualnym, dodając: „Tych zdjęć musi być dużo, musi być jasne, że to są pary i zdjęcia pokażemy w galeriach”.
Skąd wziąć 30 jednopłciowych par?
Zaniemówiliśmy, ale nie dlatego, że pomysł był prosty i świetny. Pomyśleliśmy raczej: „Ta laska chyba urwała się z choinki. Skąd ona weźmie te pary? Przecież prawie wszyscy siedzą w szafie, a nawet, jeśli się wyoutowali, to przyjaciołom, względnie rodzinie – ale wszem i wobec? Takich osób była przecież garstka.” Uznaliśmy, że Karolina buja w obłokach, ale była nieugięta i w końcu zaczęliśmy brać ją na poważnie. Ustaliliśmy premierę akcji na marzec 2003 r. Nie tylko w galeriach, ale też na billboardach ulicznych.
Tylko skąd wziąć pieniądze? Partnerów medialnych? Pomogła nam m.in. Izabela Jaruga-Nowacka, ówczesna wicepremierka, a także pełnomocniczka rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Uwierzyła w projekt. Przyszła na otwarcie jednej wystawy, a wcześniej przekazała 8 tysięcy zł. Resztę funduszy zdobyliśmy z ambasady Holandii. Lewicowa wicepremierka i „zgniła” Holandia promują „zboczeńców” – takim komentarzom nie było końca. Najwięcej środków pochłonęła produkcja zdjęć, ale sama Karolina nie wzięła nawet złotówki.
Było 15 par męsko-męskich i 15 par damsko-damskich. Jak nam się udało znaleźć 60 osób, sam już nie wiem. Rozesłaliśmy ogłoszenia na portale „branżowe”, szukaliśmy wśród znajomych. Bywało, że zgłaszali się single, więc do zdjęć „parowaliśmy” ich z innymi singlami.
A zdjęcia są zwyczajnie niezwyczajne. Przedstawiają ludzi młodych lub w wieku wczesnym średnim, gdzieś w przestrzeni publicznej, zimą. Stoją, patrząc do kamery, uśmiechają się i trzymają za ręce. Zwykłe pary.
Krytykowano nas, że oni wszyscy są tacy grzeczni, że nie ma np. seniorów – to były głosy z wewnątrz środowiska, najczęściej należące do teoretyków queer. No, właśnie – teoretyków. Bo trzeba wziąć pod uwagę warunki, w jakich działaliśmy; przecież nawet dziś, po 15 latach, nie byłoby łatwo o parę 70-letnich gejów czy lesbijek, którzy by się zgodzili.
Karolinie dostało się też za brak „walorów artystycznych”. Mówiono np., że brzydkie tło – jakaś plucha czy brudny śnieg – należało wykasować. Myślę jednak, że wysmakowane zdjęcia odrealniłyby bohaterów/ ki. Tymczasem właśnie ta zwyczajność rozwścieczała homofobów. Wielu mówiło, że fotki są wulgarne zanim je zobaczyli. Potem więc, ośmieszeni, oburzali się jeszcze bardziej! Takie reakcje obnażały ich wyobrażenia. Gej wyglądający jak zwyczajny człowiek jest jeszcze gorszy niż gej przegięty i wulgarny!
Czy można sobie nas „nie życzyć”?
W „Tygodniku Powszechnym” Józefa Hennelowa pisała: „Organizatorom akcji chodziło tak jasno o zdominowanie bodaj na krótko podświadomości i opinii publicznej, z pełnym zlekceważeniem faktu, że nie każdy sobie tego życzy i nie życzyć sobie ma także prawo”. Co to oznacza? Mamy się pochować, bo ktoś sobie nie życzy nas widzieć? Przestrzeń publiczna jest wspólna, pełno w niej przecież wizerunków par hetero. „Nasz Dziennik” pisał o „dewiacyjnej kampanii”, Maciej Rybiński proponował w „Rzeczpospolitej” podobną akcję, tylko z politykami: „Wyobraźmy sobie czas kampanii wyborczej i napisy przy wizerunkach kandydatów: koprofag, fetyszysta, zoofil. Cóż za bogactwo wyboru!”. W tej samej „Rzeczpospolitej” na alarm przed ekspansją homoseksualną bił Piotr Semka. Szczególnie krytykowano wsparcie, którego akcji udzieliła Jaruga-Nowacka. W końcu w obronie akcji powstał list otwarty, pod którym podpisali się m.in. Kinga Dunin, Jacek Kuroń, Zygmunt Bauman, Maria Janion, Władysław Frasyniuk, Kazimiera Szczuka czy Magdalena Środa.
Najbardziej przeraziła mnie „czysta” nienawiść – zobaczyłem ją w ludziach, którzy przychodzili protestować pod galerie w Warszawie, Krakowie czy Gdańsku. Poświęcali czas i energię, by wykrzyczeć nam prosto w oczy: „Pedały, wypierdalać!”, „Pedały do gazu”. Ale i tak, mimo tylu homofobicznych reakcji, uważam, że się opłaciło, bo dotknęliśmy sfery tabu.
Billboardy z plakatami wiszące poza galeriami dewastowano prawie natychmiast. Dostałem mnóstwo strasznych mejli z pogróżkami. W samej KPH mieliśmy przez cały marzec 2003 r. zarządzanie kryzysowe. Adam Biskupiak, Elwira Chruściel, Paweł Osik, Tomek Szypuła (działał w Krakowie, kilka lat później był prezesem KPH) – wszyscy czuliśmy się niemal jak żołnierze na froncie. Patrząc z perspektywy tych 15 lat, myślę bez fałszywej skromności, że „Niech Nas Zobaczą” to było mistrzostwo świata: za ok. 40 tys. zł zafundowaliśmy pierwszą wielką publiczną debatę o homoseksualności. Gdybyśmy chcieli czas i miejsce w mediach wykupić, musielibyśmy płacić miliony.
Potem zdjęcia zaczęły żyć własnym życiem. Wystawy pojawiły się w Niemczech, w Szwecji, w Rumunii (w Instytucie Polskim w Bukareszcie).
To był sukces, ale okupiony dramatami. Największą chyba cenę zapłacili nasi modele i modelki. Jedna dziewczyna została rozpoznana w autobusie, kilku facetów zaczęło ją popychać, wyzywać. Na przystanku wyciągnęli ją na zewnątrz, kierowca ani inni pasażerowie nie reagowali. Została pobita.
Tomek, model z chyba najczęściej pojawiającego się w mediach zdjęcia, przeżył koszmar. To był młodziutki chłopak z niewielkiego miasta. Zdjęcie z nim i z drugim gejem (nie byli parą w życiu) opublikował „Newsweek” na kilka dni przed premierą akcji. Ktoś powielił stronę gazety i rozwiesił na drzewach w mieście Tomka z dopiskiem – cytuję z pamięci – że ten pedał nazywa się tak i tak i mieszka w naszym mieście. Tomek przez kilka tygodni nie wychodził z domu.
W akcji wzięły też udział pary znane w tzw. środowisku – np. Yga Kostrzewa i Anka Zet, Paweł Leszkowicz i Tomek Kitliński, którzy kilka lat temu zawarli małżeństwo w Wielkiej Brytanii (Paweł w 2010 r. był kuratorem wystawy Ars Homo Erotica w Muzeum Narodowym, umieścił zdjęcia z „Niech Nas Zobaczą” jako eksponaty).
Nigdy nie mów nigdy
KPH nadal robi akcje społeczne i nadal trafi a w punkt – z radością, już jako polityk, kibicowałem kampaniom „Rodzice, odważcie się mówić” (2013), „Przekażmy sobie znak pokoju” (2016) czy „Ramię w ramię po równość”, która dotyczy naszych hetero sojuszników/czek.
Tuż po „Niech Nas Zobaczą” zorganizowaliśmy serię debat na uniwersytetach. Projekt nosił tytuł „Jestem gejem, jestem lesbijką” – podstawy, pierwsza czytanka. Profesor Maria Szyszkowska, która właśnie wtedy, jako senatorka, przedstawiła pierwszy projekt ustawy o związkach partnerskich, jeździła z nami. Przychodziły tłumy, rozmowa o gejach i lesbijkach na uniwersytecie to była nowość. I znów nie było łatwo – nieraz władze uczelni odmawiały. Do dziś pamiętam, jak z jednego z uniwersytetów odpowiedź na naszą propozycję przyszła faksem zaraz po tym, jak ją wysłaliśmy. Patrzyliśmy na wychodzącą z maszyny kartkę i nie wiedzieliśmy, czy się śmiać czy płakać. To było nasze własne pismo zaadresowane do dziekana – ale przekreślone długopisem. Obok widniało napisane wielkimi literami odręcznie jedno słowo: „NIGDY”.
Tekst z nr 72/3-4 2018.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Takiego kalendarza jeszcze w Polsce nie było! Piętnastu gejów i jeden facet bi NAGO
Foto: Paweł Spychalski
O kalendarzu z pięknymi zdjęciami nagich mężczyzn myśleliśmy już kilka lat temu, ale nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że mógłby się on urzeczywistnić. Kto miałby pozować? Kto miałby zrobić zdjęcia? Skąd wziąć pieniądze? Projekt pozostawał w sferze marzeń aż do sierpnia 2018 r.
Łukasz Sabat – muza i inspiracja
To właśnie wtedy – w sierpniu 2018 – tytuł Mister Gay Poland zdobył Łukasz Sabat, który zgodził się na wywiad do „Repliki” (nr 75, wrzesień/październik 2018) pod warunkiem, że będzie mógł opowiedzieć o PrEPie. Sam jestem na PrEPie i mogę być żywą reklamą. Zależy mi, by to rozpropagować w Polsce. Dzięki PrEPowi szansa na to, że HIV przejdzie do historii już niebawem, jest dużo większa – mówił. Łukasz rozumie dobrze, że aby skutecznie walczyć z HIV/AIDS, należy z ciała i seksualności zdjąć tabu i bagaż uprzedzeń – i nie waha się o tym mówić wprost. W naszym wywiadzie nie krył również, że… pozowanie nago do zdjęć sprawia mu przyjemność. Wtedy zaświtało nam w głowach: a może Łukasz zgodziłby się, byśmy wykorzystali jego zdjęcia w pierwszym kalendarzu „Repliki”? Już kilka dni później siedzieliśmy razem i wybieraliśmy fotki. Niektóre zrobili Łukaszowi profesjonalni fotografowie, inne pochodziły z jego prywatnych zbiorów (autorem jest partner Łukasza – Kendrick Owen Franzen). Wszystkie otrzymaliśmy od Łukasza (za zgodą fotografów) gratis. Dzięki temu produkcja kalendarza stała się dla nas finansowo osiągalna.
Promocję z kalendarzem rozpoczęliśmy 27 listopada 2018 r. W ten sposób przystojny nagi mężczyzna zwiększał zasięg „Repliki”, pomagając rozprzestrzeniać równościową misję naszego magazynu. Sukces kalendarza przeszedł wszelkie oczekiwania. Musieliśmy robić dodruk! Wolontariusze nie nadążali z wysyłaniem kolejnych egzemplarzy. Liczba naszych prenumeratorów/ek wzrosła w ciągu 2 miesięcy promocji aż o jedną trzecią.
Co sprawiło, że w dobie powszechnie dostępnego Internetu (a więc i powszechnie dostępnych zdjęć nagich mężczyzn) kalendarz cieszył się aż taką popularnością? Naszym zdaniem wpłynęły na to trzy czynniki. Po pierwsze, Łukasz jest bardzo przystojnym facetem. Po drugie, na zdjęciach jest całkiem nagi – nie zasłania się, nie ma zaciemnień czy innych bajerów w „strategicznych” miejscach. Po trzecie, i według nas najważniejsze, Łukasz nie jest anonimowym modelem, jakich pełno można znaleźć w sieci – jest facetem, którego Czytelnicy i Czytelniczki „Repliki” mieli okazję poznać, czytając wywiad, nie jest tylko pięknym ciałem i nie jest „gdzieś tam”, na Zachodzie, gdzie „wszystko wolno” – jest stąd, z Krakowa. Jest nasz.
W trakcie promocji zadawaliśmy sobie też pytanie, czy możliwy byłby „analogiczny” kalendarz przeznaczony dla dziewczyn les i bi, a więc kalendarz z atrakcyjną nagą lesbijką. Rozmawialiśmy z kilkoma fotografkami, które były zaskakująco zgodne. Mówiły: Taki kalendarz za bardzo kojarzyłby się z tzw. kalendarzem z gołymi babami, nad którym ślinią się obleśni faceci. Kobiety nieheteronormatywne by tego nie chciały. Jednak gdybyśmy spotkali fotografkę chętną do zrobienia zdjęć oraz modelkę, a jeszcze lepiej modelki chętne do pozowania, bylibyśmy gotowi stworzyć podobny kalendarz – zarówno wtedy, jak i teraz, gdy minął rok i wydajemy drugi męski kalendarz. Dziewczyny chętne do współpracy zapraszamy do kontaktu.
Dzięki sukcesowi kalendarza z Łukaszem Sabatem zdobyliśmy środki, by zwiększyć nakład „Repliki”. Nasz magazyn zwiększył też objętość z 48 do 64 stron, możemy zmieścić więcej tekstów bez podnoszenia ceny prenumeraty.
W tej sytuacji oczywistym stało się, że należy poważnie zastanowić się nad kalendarzem na kolejny rok.
Paweł Spychalski wchodzi do gry
Łukasz zapoznał nas z fotografem Pawłem Spychalskim, którego talent i pasja fotografowania piękna męskiego ciała są niezaprzeczalne, wystarczy zerknąć na jego profil na Instagramie: @gay_art_photography. Paweł robi zdjęcia na zamówienie, ale przede wszystkim – dla przyjemności. Publikował w wielu europejskich magazynach LGBTI. Co ważne, ma nie tylko wrażliwość artystyczną, ale również aktywistyczną – gdy w maju umówiliśmy się z nim na pierwsze spotkanie, by wysondować, co jest możliwe, zapowiedział od razu, że gotów byłby zrobić wszystkie zdjęcia za darmo. Taka deklaracja czyniła kalendarz na 2020 r. o wiele bardziej realnym.
Paweł dotrzymał słowa, by, jak podkreśla, dać coś od siebie dla naszej społeczności. Od czerwca do października odbyliśmy w sumie 14 sesji fotograficznych, były to dziesiątki godzin pracy.
Pamiętając o trzech czynnikach, które wpłynęły na sukces pierwszego kalendarza, ale także wiedząc, że nowy kalendarz nie może być jego prostym powieleniem, przedstawiliśmy Pawłowi naszą koncepcję: w kalendarzu 2020 powinien znaleźć się nie jeden, a dwunastu przystojnych nieheteroseksualnych mężczyzn, powinna być pełna nagość, a modele nie powinni być anonimowi – chcieliśmy, by występowali pod swymi imionami i nazwiskami. Do tego powinni być związani z naszym krajem, a najlepiej również z samą „Repliką”. Pierwsza reakcja Pawła? Świetny pomysł, ale nie do zrealizowania w Polsce w 2019 r. Nie znajdziemy dwunastu Polaków niehetero, którzy zgodzą się pozować nago. Ale zgodziliśmy się, że spróbujemy. Ustaliliśmy, że będzie OK, jeśli znajdziemy choćby tylko trzech chętnych – zrobilibyśmy w takim wypadku po cztery zdjęcia każdemu z nich. Łukasz Sabat zgodził się wystąpić w nowym kalendarzu, a więc jednego modela już mieliśmy. Dobry początek! Zaczęliśmy szukać dwóch kolejnych.
Sesja Łukasza odbyła się 7 czerwca br. Łukasz kocha aparat, a aparat kocha jego. Powstało całe mnóstwo pięknych zdjęć. Można by z powodzeniem skompilować z nich cały kalendarz! Póki co tkwią na twardych dyskach, do kalendarza weszło jedno. Tamtego dnia był 30-stopniowy upał – niemniej Paweł, wśród wielu innych koncepcji, wymyślił stylizację z przezroczystym płaszczem przeciwdeszczowym, parasolem i kaloszami. Łukasz wbił się w ten niczego niezasłaniający strój i dzielnie pozował w ukropie. Gdy przejrzeliśmy zdjęcia po 3-godzinnej sesji, właśnie ten pomysł okazał się najlepszy. Zdjęcie jest superseksowne, bezpruderyjne, a jednocześnie dowcipne. Idealny facet na deszczowy listopad.
Pióra w tyłku Gąsia
Kilka dni później udział w kalendarzu zaproponowaliśmy Gąsiowi, czyli Maciejowi Gośniowskiemu, tancerzowi, queerowemu performerowi, aktorowi, który udzielił wywiadu „Replice” ponad 2 lata temu (nr 67, maj/czerwiec 2017). Wiedząc, że Gąsiu jest nieustraszony i lubi śmiałe projekty, podsunęliśmy mu koncepcję, która jest koszmarem homofoba: pozowanie nago z piórami w tyłku. Serdecznie dosyć mamy tej obiegowej opinii, którą powtarza jak papugi wielu homofobów, w tym również autohomofobów w naszej społeczności, mianowicie: Nie chodzę na Parady, bo nie lubię półgołych przebierańców z piórami w dupie. Jakoś nigdy na żadnej Paradzie piór w tyłku nie widzieliśmy… Skoro jednak oni te pióra w swej wyobraźni widzą, to może by im je w końcu pokazać? Gąsiu miał zostać naszym modelem na czerwiec, Pride Month. Wysłuchał spokojnie i swym charakterystycznym niskim głosem powiedział tylko: Świetny pomysł, trzeba tylko pomyśleć, jak te pióra włożyć. Pomyśleliśmy, popróbowaliśmy, włożyliśmy – Gąsiu był anielsko cierpliwy podczas sesji. Dodajmy jeszcze, że na fotce nie jest „półgoły”, tylko właściwie całkiem goły – ma na sobie jedynie makijaż oraz szpilki i tęczowe skarpetki. Patrzy prosto w obiektyw i jest wściekle atrakcyjny – koszmar homofoba w pełnej krasie! Pióra i szpilki dla Gąsia mieliśmy dzięki scenografowi Maciejowi Chojnackiemu, który zaoferował nam pomoc przy dalszych sesjach. Niestety, zmarł nagle kilka tygodni później. Jeśli widzi nasz kalendarz, na pewno uśmiecha się na widok piór Gąsia.
W tak zwanym międzyczasie zdobyliśmy zgody czterech innych modeli, którzy mieli już na koncie współpracę z Pawłem Spychalskim. Wojtek Gierszewski, kulturysta i fryzjer (wywiad w „R” nr 80, lipiec/sierpień 2019) na naszym zdjęciu nago wychodzi z szafy. Adrian Sapała, na co dzień pracujący w banku, pozuje na łące i… ze slingiem – to pomysł Pawła, a zarazem nasz akcent fetyszowy, ukłon w stronę środowisk, które borykają się ze stereotypami nawet wewnątrz społeczności LGBTI. Damian Antczak i jego mąż Leon Reinier van Nispen (pierwszy jest lekarzem, drugi – menadżerem jego gabinetu; mieszkają w Gdyni, obaj gościli na łamach numeru 80 „R”) fantastycznie pozowali nago na plaży. Powstały bardzo atrakcyjne zdjęcia, ale potem chłopaki wpadli na pomysł, że mogliby zagrać z motywem często eksploatowanym na zdjęciach dla mężczyzn hetero, na których piękne rozebrane dziewczyny myją samochody należące do facetów. Damian i Leon umyli więc nago własny samochód pod czujnym okiem obiektywu Pawła.
Jacek Poniedziałek i Michał Piróg mówią „tak”
Zachęceni tym, że mamy już sześciu modeli, postanowiliśmy zwrócić się do dwóch bardzo przystojnych i bardzo znanych gejów, których przedstawiać nie trzeba: Jacka Poniedziałka i Michała Piróga. Na 99% odmówią, myśleliśmy, ale przecież nie zaszkodzi zapytać, prawda? Jacek udzielił wywiadu „Replice” tuż po swym coming oucie w 2005 r. (nr 1, styczeń/luty 2006). Wysłaliśmy do Jacka długi e-mail. Wyjaśniliśmy ideę kalendarza: że nie chodzi nam tylko o atrakcyjne ciała, ale też, a może przede wszystkim, o to, byśmy nie dali się zaszczuć, byśmy w czasie zmasowanej kampanii nienawiści ze strony polityków i fundamentalistów Kościoła katolickiego pokazali, że nie wstydzimy się tego, kim jesteśmy – stąd zresztą tytuł kalendarza: „Nie wstydź się”. Tym kalendarzem chcemy pokazać wszystkim, że tęczowa flaga to nie jest flaga biała. Nie poddamy się!
Jacek powiedział „OK”, proponując spotkanie w celu omówienia szczegółów.
Michał Piróg, z którym wywiad opublikowaliśmy po jego coming oucie („R” nr 12, marzec/ kwiecień 2008), odpisał na naszą wiadomość krótko: Tylko pytanie, kiedy? Gdy okazało się, że możemy zgrać się z napiętym grafikiem Michała, odparł znów krótko: OK, wchodzę w to. Zarówno sesja Jacka, jak i Michała trwały mniej niż godzinę. Profesjonalizm, dowcip, bezproblemowość – praca z nimi była czystą przyjemnością.
Jeśli chodzi o Jacka, to pierwotny pomysł zakładał, że będzie miał na sobie skarpety i rozpiętą białą koszulę. W trakcie sesji Jacek koszulę jednak zdjął – z bardzo dobrym efektem. Zaś co do Michała, to Paweł od początku miał koncepcję, by ubrać go w tutu (tiulową spódniczkę noszoną przez baletnice), które strategicznie „samo” się wywinie. Michał przystał na to nie tylko bez zastrzeżeń, ale nawet z uśmiechem. Poczucie humoru to nieodzowna cecha seksownego mężczyzny.
Radek Pestka hejterom się nie kłania
Zgody Jacka i Michała dodały nam skrzydeł – złożyliśmy propozycje kilku potencjalnym modelom i… niemal wszyscy powiedzieli „tak”. Gdy podliczyliśmy, okazało się, że mamy… aż czternaście zaplanowanych sesji. W ten sposób nasz projekt stał się wyjątkowy nie tylko dlatego, że wcześniej nie było w Polsce kalendarza z nieanonimowymi nagimi mężczyznami, ale również dlatego, że mamy nie 12, a 14 zdjęć (lipiec i sierpień mają po dwie karty – tęczowe wakacje są „dłuższe”!).
Radek Pestka i Romek Gelo, para profesjonalnych modeli, którzy udzielili nam wywiadu w zeszłym roku („R” nr 76, listopad/ grudzień 2018), poprosili o kilka tygodni do namysłu. Nago nie pozowali nigdy wcześniej i szczerze mówili, że może być to dla nich wyzwaniem. Szczególnie dla Radka, zwycięzcy z programu „Top Model”, którego kilka lat temu spotkała fala hejtu po tym, jak do sieci wyciekła jego prywatna naga fotka. Gdy chłopaki powiedzieli „tak”, szybko zorganizowaliśmy sesję. Zdjęcia były gotowe w pół godziny! Radek i Romek to najmłodsi mężczyźni w naszym kalendarzu. Tym razem naga fotka Radka idzie w świat za jego zgodą, na jego własnych warunkach – zdjęcie jest dowodem na to, że przed hejtem się nie ugiął.
Jako zakochana para, Radek i Romek patronują lutemu – miesiącowi Walentynek.
Nago na bulwarach nad Wisłą
Tymon Radwański udzielił nam wywiadu cztery lata temu w 2015 r. („R” 56, lipiec/sierpień 2015). Był wtedy i pozostaje do dziś jednym z niewielu mężczyzn w Polsce, którzy o swej biseksualności opowiedzieli publicznie. Już na spotkaniu, na którym omawialiśmy koncepcję zdjęcia, zobaczyliśmy u Tymona charakterystyczny błysk w oczach – temu facetowi można było zaproponować śmiałą sesję. Tymon bez problemu zgodził się na zdjęcie w plenerze. Wybraliśmy bulwary nad Wisłą, ale o 6 rano, by uniknąć przechodniów, spacerowiczów, joggerów i rowerzystów. Na miejscu okazało się jednak, że nawet o 6 rano na bulwarach nie jest zupełnie pusto. Myśleliśmy, że z sesji nici – tymczasem Tymon bez wahania rozebrał się i pozował tak, jakby robił to całe życie.
Kaleem Uddin to emigrant z Indii, gej i muzułmanin, który od trzech lat mieszka w Polsce. Jest w związku z Polakiem. Pracuje w gejowskiej saunie Heaven w Warszawie (wywiad z Kaleemem – w numerze 79 „R”, maj/ czerwiec 2019). Kaleem chętnie zgodził się na sesję, ale gdy zjawił się w studio, przyznał, że trochę się stresuje. Paweł, który pracował z dziesiątkami nagich modeli, stworzył taką atmosferę, że gdy sesja dobiegła końca, Kaleem żałował, że była tak krótka!
Podobnie Mateusz Wika, który w naszym wywiadzie („R” nr 81, wrzesień/październik 2019) opowiedział, jak to jest być głuchym wśród gejów i gejem wśród głuchych. Mati co prawda był pewny, że chce wziąć udział w naszym kalendarzu, ale na sesję przyszedł z miną dość niepewną. Po jakiejś godzinie, gdy mieliśmy wiele pięknych zdjęć, Paweł zauważył, że nasz model czuje się już zupełnie komfortowo – wtedy zaproponował odważny „numer z mlekiem”, na który Mati przystał z ochotą. Efekt przeszedł wszelkie nasze oczekiwania. Wyszło cudowne, zadziornie erotyczne zdjęcie. Musicie je zobaczyć!
Pocałunek ukochanego czyni cuda
Arek Kluk reprezentuje świat aktywizmu LGBTI – to były prezes Grupy Stonewall (2015-2019), dzięki której Poznań uzyskał ksywkę „tęczowej stolicy Polski”, a obecnie menadżer gejowskiego baru Lokum (wywiad z Arkiem w „R” nr 79, maj/czerwiec 2019). Zadzwoniliśmy do Arka: Mamy do ciebie nietypową prośbę, a on od razu: Co, przesłać wam moje nagie fotki ha ha ha? Po chwili Arek śmiał się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że trafi ł z żartem w sedno. Poprosił o kilka dni do namysłu. Gdy zadzwoniliśmy ponownie, usłyszeliśmy: Oczywiście, że się zgadzam. Tak tylko was przetrzymałem kilka dni! Oto cały Arek – non-stop żartujący, non-stop uśmiechnięty, z zaraźliwą energią i nieodpartym seksapilem. Na sesję przyjechał ze swoim partnerem Jackiem (dziś świeżo upieczonym lekarzem). Z nagością nie mam problemu, przeszedłem „trening” na plażach naturystycznych – oznajmił, a za chwilę to udowodnił. Przystawał z chęcią na wszelkie pomysły póz wymyślanych przez Pawła. Natomiast triumfalny uśmiech, który widzicie na wybranym przez nas zdjęciu, to uśmiech tuż po tym, jak Arek dostał soczystego buziaka od Jacka. Megafon, który Arek trzyma w ręce, to jego własny pomysł: Nie możemy dać się uciszyć. Musimy głośno manifestować, kim jesteśmy i czego chcemy. Ten megafon to symbol naszego donośnego głosu. Pomysł na nagi kalendarz podobał mi się również dlatego, że nie możemy dać się złamać w tych gorszych czasach. Nagonka na LGBT weszła na nowy, nieznany wcześniej poziom, ale my dalej będziemy cieszyć się życiem i będziemy cieszyć się naszą seksualnością – tak samo jak dotychczas, a może nawet bardziej!
25-letni Matt Freeman na sesję przyleciał do Warszawy specjalnie z Londynu, gdzie od kilku lat mieszka. W naszym wywiadzie opublikowanym w tym roku („R” nr 80, lipiec/ sierpień 2019) Matt opowiedział m.in. o tym, że od 2 lat żyje z HIV i że po początkowym załamaniu stanął na nogi, a dziś dzięki HIV czuje się nawet silniejszy i dojrzalszy. Pomysł na Matta był zupełnie inny niż finalne zdjęcie, które widzicie w kalendarzu. Paweł wymarzył sobie szalonego „Candy Boya” – w kolorowych butach, z kolorową czapeczką i kolorowymi gwiazdkami naklejonymi na ciało. I takie zdjęcia powstały i są fantastyczne. Tyle, że na sam koniec sesji, gdy Matt odkleił już gwiazdki, zdjął buty, czapeczkę i miał zamiar się ubrać, Paweł wpadł na pomysł z wielką niebieską płachtą materiału, którą znaleźliśmy wśród zasobów wynajętego studia. Gdy następnego dnia przeglądaliśmy zdjęcia, zgodnie uznaliśmy, że właśnie te „bonusowe” z płachtą są najlepsze! „Candy Boy” będzie więc musiał poczekać na publikację.
Ostatnim „zwerbowanym” przez nas modelem był Michał Bulik, menadżer warszawskiej sauny gejowskiej The Fire. Umówiliśmy się z Michałem na omawianie wernisażu promującego kalendarz w jego saunie, Michał zażartował, że też mógłby zapozować. I tak od słowa do słowa… Sesja odbyła się oczywiście w jego saunie, z udziałem dwóch przyjaciół „statystujących” (również nago) na drugim planie.
Spójrzcie im prosto w oczy
Dziś pisze się nam o tych wszystkich czternastu sesjach łatwo, każda z nich była zresztą świetną przygodą, ale pamiętamy również, ile pracy trzeba było w nie włożyć – od omówienia koncepcji z modelem, poprzez kwestie organizacyjne i same zdjęcia, aż po wybór najlepszego już po sesji. Stąd nasze ogromne podziękowania dla Pawła Spychalskiego. Bez jego talentu, zaangażowania i pasji tego kalendarza by po prostu nie było.
Paweł podkreśla, że z artystycznego punktu widzenia kalendarz nie jest jego autorskim dziełem, tylko wypadkową między jego wizją a naszą. Nieraz te wizje się ścierały, bywały drobne scysje, bywały awantury i bywały ciche dni. Nie jeden, ale całe mnóstwo diabłów tkwi w szczegółach. Czy modela X będziemy namawiać do tego, by pokazał się z przodu czy z tyłu? (Staraliśmy się zachować w tej kwestii balans) Czy modela Y będziemy zachęcać do zdjęć w plenerze czy w studio? Czy Michał Piróg lepiej wygląda w butach czy bez? Czy Arek ma być całkiem nago, czy może mieć skarpetki? Adrian – na łące w słońcu czy w cieniu? Damian i Leon – lepiej, gdy uśmiechają się do siebie, czy gdy się całują? Czy Gąsiu powinien mieć czarne szpilki czy różowe i ile róż powinno być wokół niego? Romek – spojrzenie romantyczne czy „zimny drań”? Matt z lizakiem w ustach? W czapeczce z napisem „Bitch” czy może to już za dużo? Kaleem – na czerwonym materiale czy na niebieskim? Takie i inne dyskusje potrafiły trwać godzinami.
Chcielibyśmy podkreślić, że wszyscy, absolutni wszyscy modele byli cudowni, a sesje z nimi były jedną wielką przyjemnością. Kochani, bardzo, bardzo wam dziękujemy! Do tego, last but not least, wszyscy modele pozowali za darmo.
Pisaliśmy o naszej wizji i wizji Pawła – a przecież do tego dochodziła jeszcze wizja modela. Wynajęty profesjonalny model jest niejako „tworzywem” w obiektywie fotografa – w przypadku naszego kalendarza było inaczej. Modele nie byli „wynajęci” i poza nielicznymi wyjątkami nie byli profesjonalistami (choć wszyscy zachowywali się super profesjonalnie!), ale za to reprezentują sobą dużo więcej niż tylko atrakcyjne ciała. Mają różne zawody, różne ścieżki życia, różne osobowości, pochodzą z różnych środowisk, są w różnym wieku. Zawsze braliśmy sugestie modeli pod uwagę – ten kalendarz to również ich dzieło. Łączy ich zaś nie tylko to, że są mężczyznami, którzy zakochują się w mężczyznach, ale także to, co dla nas w „Replice” jest szczególnie istotne: że się tego nie wstydzą i że się nie obawiają mówić o tym publicznie, walcząc o nasze wspólne prawo do równości. Nie bylibyśmy zainteresowani publikowaniem kalendarza, który przedstawiałby tylko atrakcyjne ciała, choćby nie wiadomo, jak piękne one miały być. Zależało nam na kalendarzu, którego bohaterowie będą inspirować całą naszą społeczność do tego, by być sobą, walczyć o swoje i nie dać się zaszczuć homofobom.
Spójrzcie tym nagim mężczyznom prosto w oczy – nie zobaczycie w nich ani strachu, ani wstydu. Mamy nadzieję, że przez cały 2020 rok będą was inspirować do tego, by się nie bać i nie wstydzić. A jeśli oprócz tego patrzenie na nich sprawi wam przyjemność, to tym lepiej. (Redakcja)
Tekst z nr 82/11-12 2019.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
All the Beauty and the Bloodshed (USA, 2022), reż. Laura Poitras, dystr. Against Gravity, w kinach: 16.06.2023
Najnowszy film Laury Poitras, zdobywca Złotego Lwa festiwalu w Wenecji, umacnia jej pozycję jednej z najbardziej bezkompromisowych dokumentalistek naszych czasów, umiejącej ubrać ważki temat w niepowtarzalny narracyjny kształt. Tym razem przygląda się postaci Nancy „Nan” Goldin, artystce i antyopioidowej aktywistce, kreśląc jednocześnie obraz epoki, zmian społecznych i wolności nowojorskiej bohemy. Film kręci się wokół stworzonej przez Goldin grupy PAIN, walczącej z rodziną Sacklerów, producentami uzależniających leków przeciwbólowych. Prawdziwy smak obrazowi nadaje jednak queerowe środowisko i życiowe doświadczenie, które Goldin ukształtowało. Na przełomie lat 70. i 80., po przeprowadzce do Nowego Jorku, zaczęła portretować queerową społeczność czasu post-Stonewallowskiego w jej codziennym życiu, bez stylizowania i upiększania, co w tamtym czasie uważano za przeciwieństwo fotograficznego rzemiosła. W efekcie powstała słynna seria zdjęć „Ballada o seksualnej zależności” – intymny portret wolności seksualnej, artystycznej, życia na własnych zasadach i uważania za margines wszystkiego, co potocznie nazywane jest normą. Nan chciała, żeby na okładkach pism typu „Vogue” pojawiały się osoby transpłciowe, a media głównego nurtu oddawały zróżnicowanie społeczeństwa. Jednocześnie eksplorowała intensywnie własną biseksualność, w latach 80. przyglądając się także epidemii HIV i jej śmiercionośnego żniwa. Poitras łączy te wszystkie obszary: bagażu rodzinnego domu, pracy twórczej, życia wewnętrznego, przyjaźni i miłości, a finalnie walki z finansową potęgą rodziny Sacklerów, z niezwykłą zręcznością i finezją, które ustawiają jej dzieło wysoko ponad przeciętnym kinem dokumentalnym. (Agnieszka Pilacińska)
Tekst z nr 103/5-6 2023.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z czeskim fotografem LUKÁŠEM HOUDKIEM o jego krakowskiej wystawie zdjęć indyjskich hidźr, o fascynacji tą transpłciową społecznością i o tym, czego Zachód może nauczyć się od tej starej kultury, rozmawia Małgorzata Tarnowska
Mieszkasz w Czechach, jesteś romologiem, ale jeden z największych twoich projektów artystycznych dotyczy indyjskiej społeczności hidźr, którą dokumentujesz od ponad 10 lat. Jak wyglądała twoja droga do odkrycia tego tematu?
Wszystko zaczęło się w 2008 r., na wyjeździe badawczym w Radżastanie w Indiach, gdzie jako student badałem społeczność Romów. Szedłem przez pustynię – co uwielbiam – i natrafiłem na samotną farmę. Zacząłem jej się przyglądać i zobaczyłem kobietę o dziwnym, jak mi się zdało, wyglądzie, stojącą w otoczeniu innych kobiet. Dostrzegła mnie i nakazała mi gestem, żebym podszedł. Przeprowadzała jakiś rytuał: towarzyszył jej bębniarz, a ona odgrywała węża.
W jakim sensie wydała ci się dziwna?
Była o wiele wyższa od pozostałych stojących tam indyjskich kobiet, miała niski głos i odmienną mowę ciała. Nie miałem jeszcze wtedy żadnych doświadczeń ze społecznością trans, więc wszystko to było dla mnie zupełnie nowe. Zapytałem o nią pozostałe zgromadzone tam osoby i wyjaśniono mi, że ta kobieta to hidźra odprawiająca rytuał z okazji narodzin cieląt. Kilka dni później znalazłem w księgarni książkę na temat hidźr i zafascynowałem się tym tematem. Postanowiłem wniknąć w ich społeczność i wykorzystać fotografię do dokumentacji jej życia. Zrobiłem to kilka lat później, kiedy wróciłem do Indii w 2012 r.
Jaka jest twoja definicja hidźry?
Używając kategorii zachodnich, można by je nazwać trans kobietami, ale to nie są „tylko” trans kobiety, lecz osoby, które tworzą całą kulturę. W Indiach, w Delhi, gdzie spędziłem najwięcej czasu, funkcjonuje osobna społeczność trans, ukształtowana pod wpływem zachodniego aktywizmu LGBTQ+. Jej członkowie nie chcą jednak być częścią kultury hidźr. A kultura ta jest naprawdę fascynująca. W przeszłości większość hidźr była w młodym wieku wyrzucana z domu – np. jeśli w rodzinie urodziło się interpłciowe dziecko lub jeśli mały chłopiec zaczynał się przebierać w kobiece ubrania lub nakładać makijaż, to bano się, że będzie dręczony i wyśmiewany. A ponieważ chciano dla niego jak najlepiej, przekazywano takie dziecko hidźrom; jeśli było malutkie, to zostawiano je na progu ich domu.
Mówisz o przeszłości, a jak jest teraz?
Teraz już się to nie zdarza, a jeśli już, to w tradycyjnych wioskach ze słabym dostępem do edukacji. Hidźry tworzą własne rodziny z wyboru, a ich struktura jest mniej więcej taka jak w tradycyjnej rodzinie: są matki, córki, babki, siostry. To matriarchalna wspólnota, nie ma w niej ojców. Matkę nazywa się guru, w filozoficznym tego słowa rozumieniu – to ktoś, kto cię prowadzi. Ty jesteś ćela – uczennicą lub córką. Te struktury rodzinne odpowiadają za wzajemną ochronę i stabilizację.
Wspomniałeś wcześniej o domach hidźr. Jak rozumiem, to nie tylko metafora?
Nie. W przeszłości każda rodzina hidźr mieszkała w domu należącym do guru i wykonywała tradycyjne obowiązki – udzielała błogosławieństwa nowo narodzonym dzieciom i zwierzętom czy nowożeńcom. Guru czuwała nad finansami rodziny, a w zamian hidźry wspierały ją finansowo. Celem była również wzajemna ochrona, bo nie każda hidźra może zarabiać na tym samym poziomie. Dzisiaj jest inaczej – zazwyczaj wynajmują niewielką przestrzeń, zwykle skromny pokój, i tylko odwiedzają dom guru. W Delhi często mieszkają osobno i mają własne pieniądze, ale część z nich nadal oddają guru lub na własny koszt kupują jej prezenty, alkohol czy leki. To symboliczne wsparcie, bo guru zazwyczaj są bardzo zamożne.
Ten system przypomina zachodnie domy dragowe: trudna przeszłość, rodzina z wyboru, matriarchalna struktura, solidarność.
Przypomina to trochę „Pose”. (śmiech) Nie dokładnie, ale widać pewne podobieństwo. Istnieje nawet rywalizacja między domami i hierarchia domów. Samo Delhi jest podzielone między domy – dehra. Członkinie każdego z nich pracują na własnym terenie. Domów nie można zmieniać, bo wtedy może się pojawić potrzeba zemsty – np. guru jednego z domów będzie musiała zapłacić wysoką grzywnę. Takie sprawy rozstrzyga pewnego rodzaju sąd, który w razie nieporozumienia wspólnie powołują domy. Zdarzają się też między domami akty przemocy: jeśli zostaniesz złapana na terenie należącym do innego domu, mogą ci ogolić głowę lub oszpecić fryzurę – a piękne włosy są dumą każdej hidźry. Mogą cię też przypalić papierosem albo pobić, żebyś na zawsze zapamiętała, czego ci nie wolno. Poznałem kilka guru i co prawda nie nienawidzą się między sobą, ale czuć między nimi duże napięcie. Zawsze próbowały wyciągnąć ode mnie jakieś informacje na temat innych domów.
A jakie jest nastawienie do hidźr ogółu hinduskiego społeczeństwa?
Ta relacja jest nieco schizofreniczna. W przeszłości hidźry cieszyły się dużym szacunkiem, a ludzie wierzyli, że ze względu na męsko-damską energię mają łączność z bogami. Przeprowadzały rytuały podczas ważnych świąt i zajmowały wysoką pozycję w społeczeństwie. Tak było do XIX w., kiedy w Indiach na szeroką skalę pojawili się Brytyjczycy i postanowili pokazać mieszkańcom podbitego kraju, jak mają żyć, bo uznali, że ci nie spełniają ich standardów. Narzucili więc chrześcijański system wartości i prawo i przypisali hidźry do kategorii grup przestępczych, razem z kryminalistami.
Brytyjskie imperium kolonialne stworzyło jeden z najbardziej opresywnych, homofobicznych kodeksów karnych tego czasu.
W rezultacie współczesne hidźry należą do jednych z najbardziej zmarginalizowanych grup społeczeństwa. Ludzie ich nie lubią, patrzą na nie z pogardą, szufladkują je jako „gejów”, bo uważają je za homoseksualnych mężczyzn. Jednocześnie nadal ich potrzebują – choćby do prowadzenia rytuałów. Konsekwencją jest sprzeczność: mieszkańcy Indii rano zapraszają hidźry, by pobłogosławiły im dom, a wieczorem plują na nie na ulicy.
Czy często dochodzi do poważniejszych aktów przemocy?
Są powszechne. Zdarza się przemoc fizyczna, ale też, co najczęstsze, seksualna. Współcześnie większość hidźr to pracownice seksualne, bo tylko wykonując ten zawód, mogą np. szybko zarobić na tranzycję. Jako takie często padają więc ofiarą przemocy seksualnej, gwałtu i brutalności policji.
A jak współcześnie postrzegane są hidźry w świetle prawa?
W Indiach męski homoseksualny seks był przez długi czas nielegalny, co było konsekwencją władzy Brytyjczyków. W 2018 r. po prawie 150 latach zniesiono to stare prawo i hinduski parlament uchwalił nowe, które zapewnia hidźrom pewien stopień ochrony i dekryminalizuje homoseksualny seks. Ale rzeczywistość pozostała bez zmian. W dodatku chociaż seks nie jest już nielegalny, to nadal karze podlega praca seksualna.
Twoje zdjęcia wystawione w MOCAK- -u dokumentują życie hidźr nieraz w bardzo intymnych zbliżeniach. W jaki sposób wchodziłeś w taką zażyłość ze swoimi bohaterami_rkami?
Ponieważ sam jestem gejem, poznawałem tę społeczność przez aplikacje randkowe takie jak Grindr, bo to tam właśnie hidźry często szukają klientów. Poznałem też wielu mężczyzn, którzy je znali. To były setki osób. Po tylu latach hidźry postrzegają mnie już jako część swojej społeczności, nazywają mnie siostrą. (śmiech)
Opowiesz więcej o swoim sposobie pracy?
Obie moje serie fotograficzne, „Lilie” i „Ritika”, powstały w Delhi. Wybrałem jedno miasto, żeby jakoś ograniczyć pole badawcze. Zawsze podobały mi się stare portrety z Indii i Czech, skąd pochodzę. Powstawały w ten sposób, że osoba fotografowana przez dłuższy czas pozowała w bezruchu. Lubię ten styl wizualny i w taki też sposób wykonywałem zdjęcia hidźr: zdjęcia są statyczne, nie mają w sobie nic „ładnego”, nie spełniają zasad kompozycji. Po pewnym czasie uznałem, że mając tyle zdjęć, warto stworzyć z nich archiwum, przekształcić modeli w obiekty – wiem, nie brzmi to najlepiej, ale większość tych ludzi bardzo dobrze znam i mam nadzieję, że da się to wyczytać ze zdjęć. Chciałem stworzyć ich archiwum – udokumentować, kto wpasowuje się w kategorię hidźry. Obecnie zdjęć jest ok. 130. Ta pierwsza seria, „Lilie”, jest wystawiana w jednym z pomieszczeń MOCAK-u. Tytuł wymyśliłem na bardzo wczesnym etapie – hidźry wydały mi się pod wieloma względami właśnie takie jak te piękne kwiaty. Kruche, delikatne i niewinne.
Druga seria, „Ritika”, dokumentuje życie jednej hidźry.
Ritika to imię jednej z pierwszych hidźr, które poznałem. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy i w ciągu 10 lat połączyła nas bliska przyjaźń. Jej życie było pełne zmian i zwrotów akcji. Postanowiłem je dokumentować. Seria „Ritika” to po prostu sceny z jej życia. Będąc pracownicą seksualną, nadal mieszka z rodzicami, a oni wiedzą, że jest hidźrą, chociaż nigdy nie powiedzieliby tego na głos. Ze wstydu. Poza tym mimo że wiedzą, czym się zajmuje, i tego nie akceptują, to przyjmują od niej pieniądze, bo nadal jest ich najstarszym „synem”, który według tradycji musi utrzymywać rodziców. Z tego samego powodu muszę przy nich używać jej męskiego imienia. Jej życie jest pełne trudów. Moje zdjęcia dokumentują je w całej rozciągłości.
A ty? Czy jako gej i przedstawiciel Zachodu jesteś przed nimi wyoutowany?
Rodzice Ritiki nie mówią po angielsku, więc porozumiewam się z nimi albo za pośrednictwem Ritiki, albo moim szczątkowym hindi. A Ritika na pewno by tego nie przetłumaczyła, bo wyszedłby z tego kwas. (śmiech) W jej domu rodzinnym rządzi polityka don’t ask, don’t tell, jak niegdyś w amerykańskiej armii.
A czy jest jakiś aspekt kultury hidźr, którego po tylu latach nadal nie udało ci się zbadać?
Myślę, że wiem już całkiem sporo, ale nadal istnieją obszary tej kultury, które są dla mnie obce. Istnieje np. rytuał bardzo bolesnej kastracji, który zgodnie z tradycją wykonywano poprzez odcięcie penisa żyłką. Teraz przeprowadza się go w warunkach szpitalnych. Współcześnie wiele hidźr z niego rezygnuje, ale w przeszłości był niezbędnym warunkiem zostania hidźrą. Nigdy nie zaproszono mnie na taki obrzęd, chociaż uczestniczyłem w innych. Ten jest zarezerwowany tylko dla najbliższych członkiń społeczności.
W jaki sposób hidźry, nie mieszkając już razem na stałe, przekazują sobie informacje o takich ważnych wydarzeniach – i szerzej, jak w ogóle się komunikują?
W dzisiejszych czasach są dość aktywne na social mediach, zwłaszcza na Instagramie. Spotykają się w domach guru lub ośrodkach dla społeczności LGBTQ+ – w tych, w których mile widziane są osoby trans, bo nie zawsze jest to oczywiste. Ludzie identyfikujący się jako geje, zwłaszcza z wyższych kast i z wyższym wykształceniem, często nie postrzegają ich jako ludzi ze swojej społeczności. Poza tym hidźry spotykają się w świątyniach, na różnego rodzaju wydarzeniach i wspólnych modlitwach, lub na pogrzebach. Nawet te pochodzące z różnych domów. A jeśli już przy komunikacji jesteśmy, to ciekawostką jest, że komunikują się również niewerbalnie: ich znakiem rozpoznawczym jest klaśnięcie w dłonie. Nie potrafi ę go odtworzyć, chociaż mnie uczono, (śmiech) ale można je rozpoznać na pierwszy rzut oka. Kiedy hidźry idą ulicą, klaszczą w ten sposób, żeby odstraszyć ewentualnych napastników. Klaśnięcie przybiera też różne znaczenia w zależności od kontekstu.
Częścią kultury dragowej jest specyficzne poczucie humoru. A czy hidźry są zabawne?
Są, bardzo, głównie gdy chodzi o poczucie humoru związane z seksem. Seks jest dla nich bardzo częstym tematem żartów, a jednocześnie wyśmiewanie go jest strategią przetrwania. Każda hidźra ma za sobą jakiegoś rodzaju doświadczenie przemocy. Żartują o gwałtach lub byciu napadniętymi i są przy tym zabawne, ale też wulgarne. Wbrew temu, co ludziom się wydaje, wynika to z ich wewnętrznej kruchości.
A jak na twoje własne postrzeganie siebie jako geja wpłynęło życie wśród hidźr?
Kiedy miałem 5 lat, byłem molestowany przez starszego faceta, a kiedy powiedziałem o tym koledze, on się wygadał przed wszystkimi i stałem się obiektem prześladowania i przemocy fizycznej. Nie było to dla mnie łatwe i długo sądziłem, że nigdy nie zaznam normalnego życia. Doświadczenie życia z hidźrami było przełomem dla mnie jako dla aktywisty na rzecz praw człowieka. Staram się wspierać wszystkich cierpiących, wyszedłem z szafy, współorganizowałem Prague Pride, dzielę się swoim życiem w social mediach – i to też jest pewna strategia. Dwa dni temu zaręczyłem się z partnerem i opublikowałem nasze zdjęcie w internecie. Mój narzeczony, Oleksii Kononskyi, jest Ukraińcem i osobą znaną w lokalnym, ukraińskim świecie biznesu. Był to jednocześnie jego publiczny coming out.
Na zakończenie opowiedz, dlaczego – twoim zdaniem – polska społeczność queerowa powinna poznać bliżej historię i kulturę hidźr.
Myślę – i to jest powód, dla którego w ogóle zacząłem szerzej mówić o hidźrach – że temat transpłciowości jest postrzegany przez homofobiczną część sfery publicznej jako coś nowego, co przyszło do nas, do naszej części Europy, z Zachodu. Kultura hidźr jest żywym dowodem na to, że to nieprawda. Poznanie jej dostarcza argumentów: w Indiach, w jednej z kolebek cywilizacji, tacy ludzie istnieją od wielu tysięcy lat. Aż do czasu kiedy najechaliśmy ich my, Europejczycy. Ci ludzie, hidźry, byli uprzywilejowani – pełnili funkcję sędziów, byli doradcami królów. Potem to się zmieniło, bo narzuciliśmy im nasze standardy moralne. Myślę więc, że warto poznawać kulturę hidźr z wielu powodów, ale głównie dlatego, że ta wiedza daje twardy grunt pod stopami w dyskusjach, kiedy już nie wiesz, co odpowiedzieć. Zawsze możesz powiedzieć: istnieje taka kultura, i to nie jedyna na świecie. W rdzennej Ameryce Północnej były osoby two-spirit, podobne społeczności znajdziemy również w historii wielu innych kultur. Tacy ludzie często pełnili w swoich wspólnotach funkcję szamanów czy czarowników i cieszyli się wielkim szacunkiem. Ja cieszę się szczególnie, że moja wystawa odbywa się w Polsce. Zwłaszcza tu trzeba pokazać, że społeczność LGBTQ+ była na świecie od zawsze. Tutaj jest nasze miejsce.
***
Lukáš Houdek (ur. 1984) – czeski fotograf. Ukończył romologię na Uniwersytecie Karola w Pradze. W twórczości koncentruje się głównie na fotografii dokumentalnej. Autor dwóch serii zdjęć dokumentujących życie codzienne indyjskich hidźr – osób uznanych przy narodzinach za mężczyzn, ale odrzucających tę identyfikację i od wieków tworzących odrębną kulturowo społeczność. Obie serie zdjęć Lukáša – „Lilie” i „Ritika” – można oglądać w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK do 30 września 2023r.
Tekst z nr 104/7-8 2023.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu oraz marketing, umieszczamy na komputerze użytkownika (bądź innym urządzeniu) małe pliki – tzw. cookies („ciasteczka”).