Kochać się na Maui

O męsko-męskich pocałunkach, o nagich modelach, o albumie „Gorączka dżungli” i o Baracku Obamie z fotografem Davidem Vance’m rozmawia Mariusz Kurc

 

Paul Francis (z lewej) i Levi Poulter

 

Dzięki tobie mamy na okładce jedno z najpiękniejszych zdjęć całujących się mężczyzn.

Dzięki. To też moje ulubione.

W Polsce całujący się mężczyźni stanowią problem. Byli na plakacie filmu „Trzy”, ale dystrybutor musiał ich komputerowo odsunąć, by „nie sprawiali wrażenia, że się całują. Tylko pod takim warunkiem plakat mógł się pojawić w warszawskich autobusach (pokazuję Davidowi oryginalny i zmodyfikowany plakat).

Niewiarygodne. Niestety, społeczeństwo daje większe przyzwolenie na obsceniczne obrazy przemocy niż na seksualność. A czy jest coś bardziej naturalnego, niż dwoje całujących się ludzi? To przecież wyraz miłości, ekspresja czegoś pozytywnego. Cieszę się, że mogę wam dać moje „pocałunkowe” zdjęcie.

Ono jest częścią całej serii. Pamiętasz prace nad nią?

O, bardzo dobrze. To miała być sesja tylko z Levim Poulterem, ale on przyprowadził na plan Paula Francisa, znajomego modela, z którym wcześniej nie pracował, i sam zaproponował ich wspólne fotki. Wyszły pięknie – są niewinne i bardzo erotyczne zarazem.

Poulter jest wziętym modelem i wyoutowanym gejem. Pozował do odważnych zdjęć.

Pracowałem z nim wiele razy. Jest niezwykły. Tak go lubię, że w internecie opublikowałem album z samymi zdjęciami Leviego; jak ja to nazywam – „księgę próżności”. Nosi tytuł „Finding Levi”. Tam są nawet fotki, na których masturbuje się, fantazjując o tej pocałunkowi serii.

Levi jest klasycznie piękny, jak większość twoich modeli. Przedstawiasz jakby starożytne rzeźby, tylko u ciebie one są żywe, no i mają większe penisy. Widać, że szczególnie interesują cię postacie pozaziemskie – święci, anioły, bogowie. Nagi Hermes, Neptun, święty Sebastian… Męskie piękno według Davida Vance’a jest czyste i nieskalane.

 Wychodzą moje włosko-katolickie korzenie. Wychowałem się przede wszystkim na sztuce religijnej i takie też były moje pierwsze rysunki.

Twoi mężczyźni wydają się nieświadomi własnej atrakcyjności, nie próbują uwodzić widza. Jednocześnie są tak piękni, że aż nierealni.

Uważam się za impresjonistę, co oznacza, że dane zdjęcie przedstawia iluzję mojego doświadczenia. Niemożliwe jest uchwycenie wszystkiego o człowieku w jednej klatce, a więc gdy tworzę ostateczną wersję zdjęcia, polegam na moich indywidualnych odczuciach wobec modela. Że są nierealni? Nie wierzę w realność. Wszystko jest subiektywne i zależy od emocji. Idealizuję moich modeli, bo tak ich widzę. Koncentruję się na tym, co jest w nich piękne, a nie na niedoskonałościach – bo tak chcę, to świadomy wybór. Tym, którym brakuje realności w moich pracach, mówię nieco złośliwie: chcecie realności? Spójrzcie w lustra.

Zacząłeś od portretów, potem robiłeś też homoerotyczne zdjęcia zakochanych mężczyzn.

Rzadko fotografuję pary, to nie jest łatwe, a ja zasadniczo jestem nieśmiały, chyba że dobrze znam modeli, z którymi mam pracować.

W albumie „Erotic dreams” napisałeś, że jego celem było nie tylko twoje własne wyzwolenie, ale również jasne zadeklarowanie, że afirmatywne obrazy seksualności są naturalne i zdrowe.

W „Erotic dreams” badałem moje granice. Chciałem sprawdzić, na ile komfortowo czuję się w dzisiejszym trendzie, w którym erotyczne bariery są pokonywane. I wtedy właściwie dopiero odkryłem mój własny styl, zobaczyłem, czym rożni się moje podejście od podejścia innych fotografów. To w sumie oczywiste: jestem romantykiem. Moje zdjęcia są łagodniejsze i subtelniejsze, przedstawiają raczej grę wstępną niż sam seks. Album „Erotic dreams” jest jak kochanie się na plaży na wyspie Maui na Hawajach, podczas gdy inni wolą robienie loda na stacji benzynowej w Tulsa w Oklahomie. Wydrukujecie to porównanie?

(śmiech) Wydrukujemy. Debiutowałeś 40 lat temu. Jak zmieniły się warunki pracy – fotografowania aktów, erotyki – ze społecznego punktu widzenia?

Kiedyś było prościej. Gdy przygotowywałem mój pierwszy album „Visions” (opublikowany w 1973 r. – przyp. MK), to szukałem modeli i modelek – bo fotografowałem też kobiety – dosłownie na ulicy. Gdy ktoś mi się spodobał, podchodziłem, mówiłem, że pracuję nad albumem z aktami i pytałem, czy byliby zainteresowani pozowaniem, tak po prostu. Dziś to byłoby niemożliwe. Przez internet – skądinąd fantastyczne narzędzie – prywatność jest dziś czymś zupełnie innym, ludzie mają jakby mniejsze prawo do niej i odnoszę wrażenie, że stali się bardziej cyniczni. Kiedyś fotografie istniały tylko w konkretnym albumie, były przeznaczone do oglądania w intymnych warunkach, w domowym zaciszu. Dziś natychmiast lądują w internecie i cały świat ogląda je zbiorowo. To zniechęca wiele osób do pozowania nago.

Czy miałeś problemy ze względu na homoseksualny kontekst zdjęć?

Większość moich zdjęć takiego kontekstu nie ma – chyba że uznać samo pokazywanie nagich mężczyzn za homoseksualny kontekst. Dla mnie samego homoseksualność wchodzi w grę dopiero, gdy pokazuję dwóch mężczyzn w erotycznym klimacie. Ale większą część mojego dorobku stanowią zdjęcia bez seksualnego kontekstu – okładki książek, portrety osobistości, celebrytów.

Pracowałeś m.in. z Sophią Loren, Luciano Pavarottim, Andym Garcią. A pamiętasz sesję z Ricky’m Martinem? To było jeszcze przed jego coming outem, prawda?

Tak, tak. Przyjechał tu do nas do Miami na promocję płyty, udzielał wywiadów wielu magazynom. To było interesujące, ale trudno mówić o personalnym kontakcie. Poinstruowano mnie, bym go nie „reżyserował” – sam będzie pozował, a ja mam tylko robić zdjęcia. Nie chciałem typowego Ricky’ego, czyli żywiołowego, energetycznego i mimo że nie mogłem nim dyrygować, to udało mi się – u mnie Ricky leży na kanapie wyciszony i… sexy.

Trudniej być fotografem męskich piękności niż kobiecych?

Chyba tak. Mówiąc brzydko, rynek na kobiece piękności jest dużo większy. Weźmy choćby kosmetyki, które reklamuje się często portretami pięknych kobiet – o ile ich więcej, niż kosmetyków męskich.

Zastanawiałeś się, jaka jest różnica między zdjęciem erotycznym a pornograficznym?

Oczywiście. Dobre zdjęcie erotyczne jest podniecające nie tylko z seksualnego punktu widzenia, ale również estetycznego. Natomiast w pornografii nie chodzi o piękno samo w sobie, ale o wywołanie „czystego” podniecenia seksualnego, stąd ta koncentracja na najbardziej erogennych częściach ciała.

Dla ciebie zdjęcia z męskim „full frontalem”, czyli widocznym penisem, były przekroczeniem jakiejś bariery?

Nie. Publikowałem takie już w 1973 roku. Dziś takich zdjęć jest coraz więcej. Nasza kultura nie czuje się już tak onieśmielona penisem, jak kiedyś.

Twój najnowszy, tegoroczny album nosi tytuł „Jungle Fever” („Gorączka dżungli”). Można by sobie wyobrazić jakieś bestie, pot, brud, ale nie – u ciebie dżungla wygląda jak raj, a faceci są nieskazitelni.

Bo mój świat, ten, który mam w głowie, to miejsce idealne. „Jungle Fever” oddaje hołd pięknym mężczyznom na łonie natury, wśród tych elementów, które kojarzymy z dżunglą. To soczysty album, okładka ma fakturę listowia. Układ i kolejność zdjęć są tak pomyślane, by oglądający dali się zaprosić w podroż bez końca w głąb dżungli… Oj, już mnie ponosi, widzisz, jaki jestem dumny z „Jungle Fever”? To pierwszy album, który opublikowałem sam. Własnym sumptem i pod moją pełną kontrolą.

Najpiękniejsi faceci, jakich fotografowałeś?

Och, całe mnóstwo! Levi znów przychodzi na myśl. Ale wymienię też Bo Robertsa. Ma taką twarz, jaką ja zawsze chciałem mieć. I jeszcze Nelson Ribeiro.

A z kim najbardziej chciałbyś pracować?

Z naturszczykami. Ci sławni otoczeni są całymi warstwami ochronnymi menadżerów, trudno do nich dotrzeć, trudno o intymną atmosferę podczas sesji. Wolę odkrywać nowych i pokazać ich światu. Mam też frajdę, gdy pokazuję modela w taki sposób, w jaki on sam siebie nigdy nie widział i jest zaskoczony.

Na blogu wspominasz dość często gejowskie divy. Ostatnio życzyłeś wszystkiego najlepszego Barbrze Streisand z okazji jej 70. urodzin.

Od 20 lat fotografuję Dionne Warwick. Ona nie należy może do czołówki gejowskich div, ale działa dużo na rzecz LGBT, a jeszcze bardziej angażuje się w zbieranie funduszy na rzecz walki z AIDS.

Wasz prezydent, Barack Obama, opowiedział się ostatnio za małżeństwami par tej samej płci. Jak to odbierasz?

 KOCHAM Baracka Obamę! To niesamowity człowiek – wytrwały, konsekwentny, uczciwy, życzliwy. I teraz miał jaja, żeby wyrazić poparcie dla małżeństw homoseksualnych, mimo że potencjalnie może to zagrozić jego kampanii prezydenckiej – najlepszy dowód na jego odwagę.

Jesteś ze swoim facetem, Kyle’m Plylerem, od ponad 30 lat. Weźmiecie ślub, gdy stanie się to możliwe?

Tak, choć zrobimy to tylko z przyczyn prawnych. Nie jestem fanem małżeństwa jako instytucji. Jesteśmy razem od tak dawna, że nie potrzebujemy dokumentu potwierdzającego naszą miłość; chodzi raczej o to, by państwo uznało, że jesteśmy dla siebie rodziną.

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.