Z fotografką Martą Kochanek o nagich ciałach, o jej ukochanej muzie i o stażu u Annie Leibowitz rozmawia Marta Konarzewska
Twoje pierwsze zdjęcie. Pamiętasz?
(śmiech) Kładka św. Antoniego we Wrocławiu. Dostałam pierwszego Zenita i ruszyłam się uczyć głębi ostrości. Tylko jedna klatka mi wyszła, ale to był „ten” kadr: gałęzie na pierwszym planie, reszta na drugim.
Reszta pejzażu, bo ludzi nie ma nawet na trzecim.
Bo się przy ludziach wstydziłam aparat wyciągnąć, nie miałam pojęcia do czego te wszystkie funkcje służą.
A teraz ludzie, ludzie, ludzie. Głownie portrety.
Tak. Dzięki Agnieszce Kłos.
Zrobiłaś jej pierwszą „cielesną” fotografię?
Nie. Godzinami oglądałyśmy zdjęcia, rozmawiałyśmy. Jak patrzeć na człowieka i się nie bać? Pokazała mi prace Nan Goldin i innych znakomitych fotografów. Uwrażliwiła mnie na ciało.
Kogo teraz fotografujesz?
Zależy od celu. Ale moją inspiracją absolutną jest Violetta Jara.
Malarka.
I moja dziewczyna, partnerka, przyjaciółka i muza. Jestem cholernym samotnikiem. Viola pozwoliła mi przełamać jakaś barierę, nabrać zaufania. Z nią zrobiłam większość niekomercyjnych projektów. Na przykład cykl tryptyków „Hotele” – zapis z podroży. Miejsca, pokoje, łóżka, o które gdzieś przypadkowo zahaczyłyśmy. Albo akty na plaży, które można zobaczyć w „Trzech Kolorach” (sabatnik boginiczno-feministyczny – www.sabatnik.pl – przyp. red.).
Jak powstają projekty komercyjne?
Na dzień przed zdjęciami planuję kawę i pogawędkę. Mamy się poczuć ze sobą komfortowo, inaczej nie zaczynam. Zaufanie jest niezbędne.
Rzeczywiście. Bo fotografia jest trochę dotykiem, prawda? Tak czuję, gdy mi się robi zdjęcia. Czasem ktoś szarpie wręcz. A w twoim obiektywie jest delikatność, ostrożność.
Jak widać, jestem bardzo delikatna, gdy dotykam. To fakt. Cieszę się, że da się to wyczytać z moich zdjęć. To chyba wiele mówi o mnie.
Co cię uwodzi w ludzkich twarzach?
Na przykład zmarszczki. Nadają wyrazistości. Mówią o przemijaniu.
Inspiruje cię ciało wanitatywne?
Ciało. Każde. Jego kształt, kruchość, struktura. Pewnie dlatego mam w portfolio tyle nagich ciał.
To prawda – nagich totalnie! Rozebranych z ubrań, z otocznia innych, z dźwięków. Dawno nie widziałam takiej intymności.
Wszystko zależy od komfortu, jaki dajesz osobie, która ma stanąć przed tobą nago i nadal być sobą w bardzo naturalny sposób.
Ale robisz też sesje ubrane, modowe, jak np. jesień dla „NUVUE”: piękne koszulki na pięknych chłopcach w przestrzeniach vintage.
Ale „behind the scenes” oni ściągają koszulki i wyrasta z tego nowy projekt – Beautiful Boys. Ci chłopcy byli genialni. Naprawdę śliczni i super pracowali. Kompletnie przy nich oszalałam. Kupa śmiechu. Rzuciłam: „chłopaki, to czas na deser, ściągamy koszulki” – i ściągnęli.
A twoje inne queerowe projekty? O co chodzi w Queer’ists?
To projekt, który narodził się w Stanach. Zapragnęłam zbudować online międzynarodową platformę dla kreatywnych LGTB i sportretować wybranych artystów. Stworzyłam stronę internetową i rozesłałam info poprzez Twitter i LinkedIn. Zaczęli pisać. Czasem miałam 30 mejli dziennie. Zaskoczenie. A z drugiej strony dowód, że ludzie tego potrzebują.
Najlepiej projekt poszedł w Wielkiej Brytanii. Jedna wystawa za drugą. GFest w Londynie i kilka innych, grupowych. Później zdobyłam grant na Peace Festiwal i LGTB History Month. Poleciałam z projektem do Oslo na Queer Festiwal, gdzie cudnie ugościły mnie Margareth Knoll i Magda Kamińska – wielkie dzięki dla nich! Zorganizowałam też 1st International Queer Art Exhibition w Wielkiej Brytanii, wystawę, której byłam kuratorem. Trafiły tu prace fotograficzne i malarskie zewsząd, nawet ze Stanów. Na pierwszy wernisaż przyszła masa osób, które chciały być jego częścią. Zrobiłam więc drugi – w większej galerii. Potem zaczęłam mocno udzielać się artystycznie w społeczności LGTB. Zostałam członkinią zarządu Halcyon – LGTB Business Network, a na poczet Shout Festival w Birmingham będę budować nowy projekt fotograficzny o Gay Families, czyli o tęczowych rodzinach.
Łał! A zanim się tym wszystkim zajęłaś, odbyłaś staż u Annie Leibovitz. Czad!
Dowodziłam pracami nad dużym projektem archiwalnym. Wyobraź sobie: całe archiwum (1968-2010) w moich rękach. Kolosalna lekcja. Zrobiłam ten projekt od A do Z sama. Annie była bardzo zadowolona i podziękowała mi osobiście, wręczając książkę z autografem. Zabrała mnie też kilka razy na swoje sesje dla Vogue’a, asystowałam, uczyłam się technik. Asystowałam też przy składaniu książki „Pilgrimage”. No cud, cud na ziemi.
A pierwszy kontakt? Zobaczyłaś ją i…
Wpierw usłyszałam. Pracujemy w studio i nagle – jej głos, tuż za ścianą. Taki szok, ze spadłam ze schodów! Menadżerka podbiega i pyta, czy wszystko ok. Ja na to: Annie tu jest! A ona w śmiech: „no wiesz Marta, ona tutaj pracuje”.
Doświadczenie jedno na milion.
Ekstremalne! Annie Leibovitz jest moim kopem. Napędza mnie. Świat, wiadomo, zdominowany jest przez mężczyzn, a w dziedzinie fotografii, cóż, ona dowodzi. Więc czapki z głów! Przez dekadę nosiłam w sobie marzenie, by kiedyś uścisnąć jej dłoń… i cholera, udało się.
A Elinor Carucci? Też wielka fotografka. Zrobiłaś jej serię zdjęć.
I video. Ale o tym akurat nie dumałam przez dekadę. Pakowałam się do Nowego Yorku i myślę: będzie nas dzielić zaledwie kilka przecznic. Napisałam mejla. Zaprosiła mnie na kawę. Byłam kompletnie zaskoczona. Gościnnością, otwartością, ciepłem. Nie planowałam przecież zdjęć! Ale plecak z aparatami biorę zawsze i wszędzie. Miałam też ogromną listę pytań. Po trzech godzinach wyszłam z video materiałem i siedmioma kliszami średniego formatu.
Kobiety zdecydowanie cię inspirują.
Moja fotografia od samego początku była zdominowała ich obecnością. Wiesz, nie chodzi tu o wyliczanie kochanek, bo w tej kwestii jestem wierna suka (śmiech). Ja w kobiecym otoczeniu po prostu czuję się zdrowo. A skoro zdrowo, to i twórczo. Imponuje mi wrażliwość kobiet, ich subtelność. Dla Elinor mam wiele szacunku za ciężką walkę twórczą i przebicie się w takim mieście. Jest kobietą, jest Żydówką – to nie było łatwe.
Co najsilniej „infekuje” twoje zdjęcia? Tożsamość polityczna, czy może coś zupełnie innego: obsesja momentu, szczeliny, czasu?
Ale ładnie sformułowane pytanie. Chyba cała „infekcja” wychodzi mi z głowy, a może właściwie w niej siedzi. Może to wynik jakiejś wrażliwości, pedantyzmu. Większość zdjęć widzę w myślach, a później dążę, by je urzeczywistnić. Widzę detalicznie. Później szukam lokacji i w większości przypadków ją znajduję.
A to zdjęcie, które jest na okładce „Mein Lesbisches Auge 11”, albumu z lesbijskimi fotografiami erotycznymi… Twój autoportret – też wcześniej wymyśliłaś?
Zrobiłam je w Stanach. To był bardzo dobry czas dla mnie. Tak czułam. Na tyle dobry, że pierwszy raz w życiu skierowałam kamerę na siebie. Powstała seria czarno-białych nagich autoportretów w średnim formacie. Mniej więcej w tym samym czasie udzielałam wywiadu „Mail Out Magazine”, to zdjęcie tak się tam spodobało, że zostało wybrane jako ilustracja. Dla mnie podwójne zwycięstwo, bo jak podziwiam inne ciała, tak swojego nie umiałam zaakceptować.
A teraz jeszcze poszło na okładkę albumu z najbardziej liczącą się fotografią lesbijską. Jak zareagowałaś?
Padłam. Ale już się podniosłam (śmiech).
***
Marta Kochanek (ur. 1979) – fotografka. Jej prace pokazywane były m.in. w Łodzi (na Międzynarodowym Festiwalu Fotografii), w Londynie (Mall Galleries), w Birmingham (Museum and Art Gallery) oraz w Nowym Jorku (Verge Art Brooklyn oraz Leslie-Lohman Museum of Gay and Lesbian Art). Pojawiły się w magazynach i w prasie codziennej. Marta jest laureatką prestiżowych konkursów – m.in. Px3 Paris, International Aperture Awards (Australia), International Photography Awards i Art Kudos (Los Angeles). Członkini London Photographic Association oraz The Young Photographers United. Pochodzi z Rawicza koło Wrocławia. Od 2005 r. mieszka w Wielkiej Brytanii. W 2011 r. otrzymała dyplom z fotografii uniwersytetu Coventry. www.martakochanek.com
Tekst z nr 36/3-4 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.