Zawisnąć między płciami

O koszmarze dorastania, o wstręcie do seksu i o dysforii, o zgłębianiu niebinarności i transpłciowości oraz o odkrywaniu społeczności LGBT+ i dragu opowiada queerowy artysta SORRY ELVIS. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: arch. pryw.

 

Czy Sorry Elvis przybył do nas z cyrku?

Na pewno ma w sobie dużo z klaunady. Do cyrku mógł przybyć z kosmosu, bo właśnie w kosmicznych i klauniarskich stylizacjach czuję się najbardziej sobą. Wtedy noszę potargane, krótkie włosy, pstrokate koszule, surrealistyczny makijaż. Czasami chciałbym być jak David Bowie. Utożsamiam się z jego Pierrotem.

Pierrot kojarzy się ze smutną postacią. Co cię smuci?

To, że na co dzień nie mogę wyglądać tak, jak chcę. Kiedy robię drag make-up, nie czuję, jakbym się malował, tylko wręcz przeciwnie, jakbym zmywał mój kamuflaż, a ten makijaż był moją prawdziwą twarzą. Sorry Elvis jest mną najbardziej jak się da. W dragu nie wchodzę w żadne role, robię to, kiedy go nie mam na sobie, kiedy muszę wyjść do świata.

Co jest takiego na zewnątrz, że napawa cię przerażeniem?

Czuję się zastraszony, na każdym kroku fatshamingowany i wytykany palcem za to, jak wyglądam. Mam wrażenie, że słyszę wyzwiska. Czasami wystarczy oceniający wzrok. Zdarzało mi się ze łzami w oczach zawrócić w połowie drogi, bo byłem przekonany, że wszyscy dookoła myślą o mnie złe rzeczy. Moja samoocena jest tak niska, że w zwykłym świecie nie czuję się mną. Odżywam dopiero po nałożeniu Sorry Elvisa, wśród mojej dragowej rodziny, w znajomych czterech ścianach.

Kto wchodzi w skład twojego queerowego domu?

Należą do niego Algebra, Cosmia, Henrishia, Kraksa, z którymi robimy drag, ale też spotykamy się bez niego, żeby po prostu spędzić ze sobą czas. To dzięki tym osobom odnalazłem się w Toruniu. Przez wspólną znajomą z pracy poznałem osobę, która wciela się w role – drag queen Shaysę. Pewnego razu wybrałem się na jej występ do toruńskiego klubu Koniec Świata. Kiedy pojawiłem się w klubie, wśród osób ze społeczności LGBT+ poczułem, jakbym przez całe życie jeździł pociągiem, wysiadał na złych przystankach i w końcu znalazł ten odpowiedni.

Kiedy zaczyna się twoja podroż?

Trzydzieści lat temu w małym miasteczku w lubuskim. Byłem socjalizowany, przez siebie i otoczenie, jako heteroseksualna cis dziewczyna. Wiesz, w szkole dwadzieścia lat temu, z brakiem internetu i jakichkolwiek wzorców, nie przyszło mi do głowy, że istnieją inne orientacje czy tożsamości płciowe. Zresztą pewnie, gdyby mi ktoś o nich wtedy powiedział, włożyłbym je między bajki. Mimo wszystko ciągnęło mnie do męskich ciuchów. Namawiałem rodziców na kupienie krawata. Pamiętam ulgę, którą czułem, kiedy ciotka mówiła do mnie Sylwek albo Sylwester. Jednak nie zadawałem pytań, bo nie znałem takiego języka.

Czy w dzieciństwie uważano cię za tomboya, chłopczycę?

Cały czas! W rodzinie mówiono na mnie też „dziewucha”. Z jednej strony było to raniące, bo nie rozumiałem, skąd ich potrzeba określania mnie w jakiś konkretny sposób, ale z drugiej, gdy słyszałem słowo „chłopczyca”, czułem się trochę lepiej, bo ktoś zobaczył we mnie tę „chłopacką” część. Najtrudniej było w szkole. Nie umiałem odnaleźć się wśród dziewczyn. Najbardziej ten problem wychodził na wuefie. W damskiej szatni płakałem ze strachu. Chodziłem przebierać się do toalety.

Jak reagowali rówieśnicy/czki?

Wyśmiewali/ły mnie. Codziennie byłem fatshamingowany, zdarzało się, że ktoś zepchnął mnie ze schodów albo zrzucił z krzesła. Prócz wiązanek na temat mojej wagi, dostawałem za całokształt, bo, jakby tego było mało, miałem problemy z alergią, moja twarz była cała czerwona, schodziła mi skóra. Sam sobie dowalałem, bo część mnie chciała być jak najbardziej szara, by wtopić się w tło, ale druga strona lubiła ekspresję. Potrafiłem chodzić w męskich ciuchach, potarganych włosach, byłem pierwszym i jedynym emo w szkole. Moja mama starała się ubrać mnie w sukienkę i zawiązać warkoczyki, ale robiłem jej na przekór, na przykład przed komunią, kiedy dziewczynki zapuszczają włosy, ja swoje kazałem ściąć do ramion. Chęć bycia prawdziwym mną cały czas się przebijała, ale moje przyzwyczajenie do tego, że jestem dziewczynką, skutkowało tym, że po prostu stwierdziłem: „No dobra, to nią będę. Tak musi być” i nie wnikałem głębiej. Jednak mimo wszystkich wyzwisk, shamingu, znalazłem w sobie na tyle siły, by to przetrwać.

Zgłaszałeś problem przemocy u nauczycieli/ ek, rodziców?

Nauczyciele siedzieli z zamkniętymi oczami. Jeśli ktoś mnie szturchnął, zwyzywał albo zepchnął ze schodów i to zgłosiłem, ich jedyną reakcją było: „Podajcie sobie ręce”. Później na korytarzu zostawałem podwójnie zwyzywany za podkablowanie. Byłem na tyle zastraszony, że przestałem interweniować u nauczycieli. A o rodzicach nie chciałbym rozmawiać.

Jak wyglądało odkrywanie twojej tożsamości na przestrzeni kolejnych lat?

Podejmowałem ryzyko na moją własną odpowiedzialność, bo uznałem, że jeżeli i tak będę gnojony, to wolę chociaż czuć się lepiej we własnej skórze. Dlatego ubierałem się jeszcze bardziej odmiennie od nich, nosiłem różne kolory włosów, makijaż. Jeżeli bym tego nie robił, czułbym się źle na wszystkich frontach. A wyglądając, jak chcę, mogłem choć trochę poprawić sobie humor.

 Do liceum poszedłem do tej samej miejscowości. To czas, kiedy zacząłem wchodzić w hetero związki z facetami. Wtedy moja prawdziwa tożsamość najbardziej się uwypuklała. Każdy romantyczny gest sprawiał, że miałem wrażenie, jakby coś mnie oblazło, a jedyne, czego chciałem, to się z tego otrzepać. Panikowałem przy każdej bliskości, a tematu seksu unikałem jak ognia.

Po liceum trafiłeś na studia do Wrocławia.

Tak, wiele się tam nie zmieniło. Cały czas traktowałem się jako osobę kobiecą, nosiłem nawet sukienki, klasycznie kobiecy make-up, ale problemy z niską samooceną znikły. Jednak cały koszmar powracał, kiedy ponownie próbowałem wejść w związek. Płakałem, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Do tego koleżanki krytykowały mnie, bo uważały za osobę wyniosłą i niewdzięczną; nie rozumiały, dlaczego chcę zerwać z „takim fajnym chłopakiem, który świetnie mnie traktuje i jest we mnie zakochany”. Sam nie potrafi łem sobie tego wytłumaczyć, a co dopiero im. Wiedziałem tylko, że najbardziej samotny czułem się, będąc właśnie w związkach. Po pewnym czasie, przez obrzydzenie seksem, zacząłem identyfikować się jako osoba aseksualna.

Zgłębiłeś temat?

Nie, było to dla mnie za ciężkie psychicznie. Po przeprowadzce do Wrocławia bardzo szybko chciałem zamknąć poprzedni etap mojego życia, odciąć się od rodzinnego miasta. Ostatnie, na co miałem ochotę, to rozgrzebywanie traum z przeszłości. Uznałem, że nie mam obowiązku zgadzać się na żadną bliskość, jeśli nie mam na nią ochoty. Aseksualność stała się ścianą, która miała mnie chronić, ale tak naprawdę blokowała mnie przed dokopaniem się do głębszego sensu.

Czy był jakiś element twojej tożsamości, który pozostał niezmienny przez te wszystkie lata?

Niezmiennie eksperymentuję z wyglądem. Całe życie ubierałem się jak klaun. Gdyby ktoś świadomy na mnie wtedy spojrzał, stwierdziłby, że robię drag, chociaż sam wtedy nie znałem tego terminu. Przez moją głowę przeszła cała paleta barw, miałem wszystkie możliwe długości włosów, lubiłem łączyć pstrokate wzorki z jeszcze bardziej pstrokatymi wzorkami. Przechodziłem etap malowania jednego oka jednym kolorem, drugiego innym. Bardziej nie mogłem zwracać na siebie uwagi, ale po prostu przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie się na mnie gapią. Tak samo, jak przyzwyczaiłem się do tego, że na pewno jestem hetero. Dzięki makijażowi czułem się bardziej widoczny jako ja, nie jako osoba, która chowa się pod nim. Podobnie, jak teraz z drag make-upem.

Powiedziałeś, że aseksualność byłścianą, która odgradzała się od przeszłości, ale też sprawiała, że nie analizowałeś siebie. Kiedy ta ściana zaczęła pękać?

Tak naprawdę doszedłem do siebie dwa lata temu, po przeprowadzce do Torunia. Wyobrażasz sobie? Tyle czasu zmarnowałem!

Każdy ma indywidualną drogę do przejścia.

Tak, pewnie masz rację. Pamiętam pierwszy wrocławski Marsz Równości w 2009 roku, na który popatrzyłem, wzruszyłem ramionami i sobie poszedłem. Tak byłem przesiąknięty tymi heteroseksualnymi toksynami, że ledwie zwróciłem uwagę na tęczę. Miałem zupełnie inne pojęcie o świecie. Mnie ten pochód nie dotyczył. Ale z drugiej strony, jeszcze tego samego dnia byłem ze znajomymi w lumpeksie, gdzie zobaczyłem kilka osób, najprawdopodobniej z Marszu Równości, bo byli kolorowo ubrani. Zachwycił mnie sposób, w jaki się poruszali, jak się zachowywali. Kiedy chłopak z tej grupki przymierzał wielkie różowe futro, pomyślałem: „Bądźcie moimi przyjaciółmi”. Chciałem być taki jak on. Po tym wydarzeniu mój styl ubierania się trochę uległ zmianie – przestałem nosić „kobiece” ciuchy i zacząłem łączyć ze sobą bardziej niepasujące do siebie elementy. Zdarzyło mi się nawet pójść w różowym sweterku na koncert metalowy. Wiele lat później wielokrotnie zastanawiałem się, co byłoby, gdybym wtedy poszedł w tym Marszu Równości? Czy odkryłbym siebie wcześniej?

Jak wspomniałeś, odkrywasz siebie w Toruniu. Jak do niego trafiłeś?

Miałem dosyć Wrocławia. Stał się dla mnie za dużym i za głośnym miastem. Popadłem tam w rutynę praca-dom i podświadomie zaczynałem czuć, że potrzebuję zmiany w życiu, zmiany miejsca. Przeprowadziłem się w poszukiwaniu siebie, ale też ze względów praktycznych – uznałem, że mniejsze miasto będzie tańsze do życia.

Spotkałeś tutaj osoby ze społeczności LGBT+…

Tak, wtedy po dragowym show w Końcu Świata, zaprzyjaźniliśmy się z Shaysą, która na swoje kolejne występy zaczęła szykować się u mnie. Podobał mi się ten rozgardiasz, walające się wszędzie ciuchy, kosmetyki, peruki… Z czasem zacząłem przymierzać włosy, kombinować z make-upem, poszukiwać nowego stylu. Niewiele później odbył się toruński Marsz Równości. Był to tym razem marsz, na który bardzo chciałem iść i jednocześnie mój pierwszy raz, kiedy świadomie wziąłem w takiej imprezie udział. Wszyscy byli uśmiechnięci, chcieli się dobrze bawić, niektórzy ludzie machali z okien, to wszystko sprawiło, że ze wzruszenia miałem łzy w oczach. W trakcie przemarszu wyrósł mi przed oczami baner z hasłem o niebinarności. Nie wiedziałem, co to znaczy, więc w domu zacząłem googlować. Tego wieczoru ściana, którą przez te lata dookoła siebie zbudowałem, runęła.

Co znalazłeś w internecie?

Przeczytałem, że osoby niebinarne mogą mieć potrzebę utożsamiania się z płcią męską, żeńską, mogą być pomiędzy jedną i drugą i być w stosunku do nich elastyczne, ale mogą też nie czuć się żadną z nich. To ostatnie wyjaśnienie uderzyło mnie najbardziej. Oczywiście łatwo czyta się regułki, ale w praktyce jest to o wiele bardziej skomplikowany proces. Dlatego do niedawna rozważałem możliwość pełnej tranzycji. Po prostu dysforia często nie pozwala mi o sobie zapomnieć. Jednak im głębiej o tym wszystkim myślę, tym bardziej rozumiem, że najbardziej chciałbym zawisnąć pomiędzy kobiecością a męskością. Nie potrafi ę być żadną z tych płci.

Czyli z wiedzy o niebinarności „rodzi sięwiedza o transpłciowości?

Tak, najpierw zacząłem utożsamiać się z niebinarną stroną, a następnie zgłębiałem temat transpłciowości. Przypomniałem sobie te wszystkie sytuacje z dzieciństwa i czasów dojrzewania, o których wspominałem. Moja przeszłość była totalnie dysforyczna. Dlatego też przyjąłem męskie zaimki, przestałem używać mojego deadname’u (imienia nadanego osobie, która okazała się transpłciowa lub niebinarna, po jej narodzinach, a którego ta osoba przestała używać – przyp. J.W.) i o to samo poprosiłem przyjaciół. Zacząłem zauważać moją irytację, kiedy ktoś w sklepie mówi do mnie per pani, ale z drugiej strony wyglądam jak wyglądam, więc jak ta osoba miałaby się do mnie zwracać? Używanie w stosunku do mnie poprawnych końcówek daje mi ogromne poczucie wolności, czuję się jeszcze bardziej sobą, stąd też ta myśl o tranzycji. Podobnie, gdy widzę osobę po mastektomii, która pokazuje blizny, utożsamiam się z nią i rozumiem szczęście wynikające z posiadania płaskiej klatki piersiowej. Dlatego, prędzej czy później, zdecyduję się na taką operację.

Czy drag jest pomocny w uporządkowaniu tożsamości?

Na początku na pewno był. Podczas moich pierwszych poczynań w dragowym makijażu bazowałem na „kobiecym” make-upie, nosiłem długie włosy. Do toruńskiego klubu Kosmos włożyłem sukienkę i buty na obcasie. Zrozumiałem wtedy, że te rzeczy nie są dla mnie. Dlatego z czasem przeszedłem na wspomniane kosmiczno-klauniarskie looki. Lubię czerpać inspiracje z nieprzypadkowych miejsc. Kiedyś zrobiłem stylizację na doniczkę w kształcie mojej twarzy, z komputerowo doklejonymi liśćmi. Przeglądam też abstrakcyjne obrazy i zastanawiam się, którą paletę kolorystyczną chciałbym mieć na twarzy.

Wspominałeś, że inspirujesz się Davidem Bowie. Czy twoje dragowe imię też ma związek z muzyką?

Wręcz przeciwnie! Imię powstało przypadkowo, wtedy, kiedy uznałem, że jestem usatysfakcjonowany z dragowego make- -upu. Akurat czytałem książkę „Sklepik z marzeniami” Stephena Kinga. Postanowiłem, że wylosuję z niej dwa przypadkowe słowa. (śmiech)

Strzał w dziesiątkę! W takim razie, co dzisiaj daje ci Sorry Elvis?

Sprawia, że mam siłę i motywację do tego, aby zacząć nad sobą pracować. Trafiłem na terapię, aby przepracować moje traumy z dzieciństwa. Chcę walczyć o moje zdrowie psychiczne, ale też fizyczne, dlatego postanowiłem zrzucić zbędne kilogramy. Dzięki dragowi coraz lepiej na siebie patrzę. Sorry Elvis sprawia mi tyle radości, że odważyłem się wystąpić w dwóch edycjach onilne’owego show.

Mówisz o słynnym „Młynie” Babki i Vrony, dragowych person z Poznania?

Zgadza się. Jeszcze do niedawna prędzej popłakałbym się i uciekł niż stworzył teledyski. Sama świadomość, że zostanę nagrany, a ludzie będą mnie oglądać, byłaby paraliżująca. Do tej pory robiłem sobie tylko zdjęcia, nad którymi miałem pełną kontrolę. Jednak okazało się, że strach ma wielkie oczy. Jeden z performansów stworzyłem do piosenki „Close to Me” zespołu Th e Cure. Noszę zieloną perukę i klauni makijaż, gram na zabawkowych cymbałkach. Występ opowiada o postaci, która nie może usnąć. Jednak, kiedy sen wreszcie się pojawia, wciąga ją coraz bardziej i bardziej, a granice rzeczywistości się zacierają.

Jak granice twojej tożsamości?

Tak, w tej bezpłciowej formie kryje się moje prawdziwe ja, Sorry Elvis – queerowy artysta.

 

Jakub Wojtaszczyk – pisarz, dziennikarz portalu www.kulturaupodstaw.pl, współprowadzący podcast o serialach i pop-kulturze „Nie spać, słuchać”.  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dwa koguty na jednym gnoju

Z artystą sztuk wizualnych i scenografem ADAMEM ŁUCKIM o jego queerowych pracach, a także o życiu na wsi z partnerem rozmawia Paweł Wątroba

 

Foto: Grzegorz Karkoszka

 

W twoich najnowszych pracach pierwsze skrzypce grają zagadnienia queerowe, a wręcz osobiste doświadczenie bycia gejem. Wcześniej na warsztat brałeś głownie twórczość Stanisława Lema i jego światy science fiction. Skąd ten zwrot?

Wątek homoseksualny podejmowałem już wcześniej, m.in. zrealizowałem tryptyk: „Skazany na róż”, „Dziecko gorszego boga” i „Król jest nagi”. „Skazany na róż” dotyczył walki z orientacją jako nieustającą donkiszoterią. Poruszyłem w nim temat ośrodka Odwaga w Lublinie, w którym „leczy się” orientacje niehetoronormatywne. Z kolei „Dziecko gorszego boga” to był fi lm o sezonie w piekle podczas dorastania na polskiej wsi, o niechęci do dziwoląga, o moim strachu przed piekłem, kiedy byłem dzieckiem. O poczuciu, że jestem figurą nieprzystającą. „Król jest nagi” to fi lm o życiu na wsi w parze homoseksualnej. Oprócz tego zrealizowałem również sesję zdjęciową z Markiem Lalko „Mistrzu, wytnij ten kamień”. Była to sesja z trawestacjami arcydzieł malarstwa, w którym antagonistycznie obsadziliśmy role tęczową brygadą i rycerzami Chrystusa oraz dresiarzami. Generalnie ewoluuję jako artysta i poruszam tematy, które mnie nurtują, bo uważam, że prawda się obroni. Moja twórczość jest wielowątkowa, robię różne rzeczy.

W takim razie czy zdarza ci się wykorzystywać uniwersum Lema jako punkt wyjścia do queerowej refleksji w swojej twórczości?

Ależ oczywiście, że tak. Na przykład w projekcie, który szuka swojego domu, „Strugą moczu zgasisz jej piękno”, w refleksję o gettoizacji gejów na portalach randkowych włączam motywy z twórczości Lema. Nadal eksploruję wybrane elementy jego twórczości, interpretuję je na swój sposób. Szukam sensów naddanych. Na tym polega wolność artysty.

Na wystawie „Twoje reguły czynią mnie drugim”, którą w tym roku można było oglądać w bytomskim Centrum Sztuki Współczesnej, pojawił się bardzo ciekawy wątek biograficzny. Opowiedziałeś o budowaniu „gniazda” na polskiej wsi. W jakich okolicznościach tam trafiłeś?

Przede wszystkim uległem modzie na masowe migracje z miasta na wieś, realizując etos „urban exodus”. Faktycznie naczytałem się wtedy literatury o kobietach z Manhattanu, które zamieniają szpilki na gumowce i zaczynają hodować bydło. (śmiech) Byłem zmęczony robieniem kariery w Krakowie, potrzebowałem spokoju i naturalności, dlatego zdecydowałem się na życie w kontrze do konsumpcjonistycznego stylu. Podjąłem decyzję o wielkiej zmianie, o której wielu ludzi mówi, ale której niewielu dokonuje. W tamtym momencie mojego życia miasto było zbyt wielką pokusą, powodowało brak skupienia i obfitowało w nadmiar bodźców. Dlatego jako scenograf zrobiłem ostatnią operę i rozpocząłem research, poszukiwanie Uroczyska, bo taką nazwę własną mu nadałem. Poszukiwanie trwało 2 lata. Oglądałem wiele ziem i nieruchomości, ale udało znaleźć się miejsce nieprawdopodobne, utopijny raj na ziemi. To dom położony na skraju wsi, w dorzeczu Doliny Bobru, przy starym młynie i jeziorze, ze starodrzewiem, a sama posiadłość mieści się w sercu ogrodu, więc nie ma nic piękniejszego. Jest spokój, harmonia, cisza i naturalizm. Wszystko, czego szukałem. Zamieszkałem tam w lipcu 2012 r.

Przeprowadziłeś się tam z ówczesnym partnerem. Na wystawie opowiedziałeś, że „dwa koguty na jednym gnoju” wywołały we wsi niemałą sensację. Jak wyglądał początkowy kontakt ze społecznością lokalną?

Początki były bardzo trudne. Nawet moja rodzina obawiała się o nas i mówiła, że „wywiozą nas stamtąd na taczce”. Ten proces oswajania był skomplikowany i długofalowy. Wymagał ode mnie iskry buddyjskiej cierpliwości. Na samym początku namalowano na ściętym drzewie cztery czerwone penisy. Połamano nam płoty. Przez pierwsze 2 lata krzyczano z ulicy „pedały do gazu”, „w dupę sobie wsadzają”. Te sytuacje wymagały ode mnie siły charakteru i pokładów entuzjazmu do ludzi. Mimo tych przykrości uznałem, że trzeba zrobić wszystko, żeby wpisać się w ten kontekst, skoro mam tam żyć i funkcjonować jako wartość naddana, ale też obcy organizm w innym środowisku. Byłbym również niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że z każdej strony spotykał nas ostracyzm. Wieś była od początku podzielona na entuzjastów i przeciwników.

Nie pozostałeś bierny wobec wykluczenia i postanowiłeś działać. Jakie stosowałeś strategie, aby przekonać tę uprzedzoną część mieszkańców?

Byłem na tyle sprytny, że postanowiłem zbudować dom i założyć ogród, który kojarzy się z rodzimą tradycją. W związku z tym na ścianie szczytowej powstał stylizowany mural z dwoma kogutami, ponieważ uznałem, że nie ma nic bardziej swojskiego od kurpiowskiej wycinanki i to się będzie ludziom dobrze kojarzyć. Poza tym otworzyłem w domu salon fryzjerski, w którym przyjmowałem kobiety z okolic. Śmiałem się, że była to najlepiej uczesana wieś w stylu „Vogue”.

No tak, jesteś też fryzjerem. Prowadziłeś przyjacielskie pogawędki z klientkami?

Tak, oczywiście. Kobiety mają we wsi ogromną moc sprawczą. Wykonałem jeszcze jeden zabieg, mianowicie zatrudniłem gosposię, która pokochała nas miłością czystą i stała się naszą walkirią, rozwiewającą wszelkie plotki na nasz temat. Przyjmowałem również księdza po kolędzie, co poprzedzone było budowaniem odpowiedniej scenografii w domu. Kolekcjonowałem wówczas święte monidła – mam do nich słabość – w związku z czym wieszałem je na ścianach. Wystawiałem też krzyż, zapalałem świece i przychodził ksiądz proboszcz. Kiedy zadawał sakramentalne i trudne pytanie, z kim tutaj mieszkam, zmieniałem temat, np. pytając, co sądzi o angelologii Pseudo-Dionizego Areopagity albo czy nie uważa, że należy odrestaurować drzwi do zakrystii itd. Zaangażowałem się też w prowadzenie lokalnych warsztatów plastycznych dla matek i dzieci w tamtejszym DPS-ie. Zyskałem szacunek, prowadząc wzorcowo gospodarstwo.

Pamiętasz jakiś przełomowy moment tego wzajemnego oswajania?

Na wsi rachunki za wodę przywozi sołtysowa. Pamiętam, że pewnego razu przyjechała z córką, która została w samochodzie. Rok później, pijąc z sołtysową wódkę na werandzie – bo wiadomo, że wódka to czarodziejka życia, która łamie wszelkie stereotypy i blokady – dowiedziałem się od niej, że ta dziewczynka powiedziała do niej: „Mamo, ale ten pan jest całkiem normalny”. W końcu doszło do pewnego przesunięcia granic i ludzie zaczęli mówić, że może to pedały, ale nasze. A mi od samego początku chodziło o to, żeby najpierw zobaczyli człowieka, a dopiero potem geja.

Czyli swoimi wysiłkami doprowadziłeś do stanu, w którym mogłeś czuć się tam swój i u siebie. Nadal tam mieszkasz?

Nadal organizuję tam wydarzenia artystyczne, m.in. w lipcu w ramach programu Przestrzenie Sztuki zrealizowaliśmy Gusła na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Grzegorza Brala w tamtejszym kościele. We wrześniu w świetlicy wiejskiej odbył się wernisaż projektu „Antenaci” dotyczący poszukiwania tożsamości. Ale muszę powiedzieć, że już tam nie mieszkam. Moje myślenie ewoluowało i uznałem, że dom to nie miejsce, lecz stan, i dzisiaj moim domem jest człowiek, na którego czekałem całe życie. Dlatego teraz kończę jeść beczkę soli i otwieram beczkę z miodem.

No to mnie zaskoczyłeś, ale brzmi to pięknie. Zmieniłeś tamto miejsce i przy okazji też coś w sobie. Jak sądzisz, patrząc z perspektywy czasu i tej pracy u podstaw: skąd wynikają te nieufność i uprzedzenia wobec innych w małych miejscowościach?

Myślę, że z wielu powodów. Przede wszystkim z dezinformacji i celowej manipulacji produkowanej przez media. Z zastraszania tym gejowskim monstrum również przez Kościół katolicki. Z obawy, że obecność innego może naruszyć porządek rzeczy, i oczywiście z braku kontaktu z realnym przedstawicielem mniejszości. Znaczenie mają również stereotypy rozpowszechniane wśród rolników hasłami typu „homoterror na wsi”, „geje humanizują zwierzęta i animizują człowieka”, „lesbijki chcą spalić polskie zboże i odebrać nam, Polakom chleb”. To, co zrobiłem, żyjąc tam 7 lat, pokazując ludziom, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, uznaję za osobisty sukces. Może to być bardzo zaskakujące dla par, które zdecydują się na taki styl życia: ile entuzjazmu i sympatii można wzbudzić w środowiskach wiejskich. Społeczności te są oczywiście bardzo zróżnicowane i byłoby krzywdzące z góry zakładać uprzedzenie. Ja miałem to szczęście, pewnie też przez swój sposób bycia oraz przez to, potrafi ę znieść i jaki entuzjazm potrafi ę wykrzesać z siebie pomimo przeciwności losu.

Do wykluczenia mniejszości seksualnych w Polsce nawiązuje również twoja nowa realizacja „Ściana wotywna/ Pedalska hołota”. Z ozdobnych tkanin i frędzli wyszyłeś obelgi używane w języku polskim do wyszydzania gejów, takie jak „dupojebca”, „odpad społeczny”, „dziewczynka płci męskiej”. Co dał ci ten proces twórczy?

Jest to jedna wielka antyteza. Postanowiłem opakować okrucieństwo w luksusowe środki wyrazu, w drogie materiały, żeby podkreślić ich moc oddziaływania na ludzką psychikę. Ten czteromiesięczny proces wyszywania stygmatyzujących haseł miał m.in. charakter terapeutyczny i oczyszczający. Zrobiłem research wśród przyjaciół, korzystałem z własnego doświadczenia, przestudiowałem słowa, które doprowadziły do samobójstw nastolatków w Polsce. Uznałem, że należy oswoić potwora, aby go zabić.

Czy to przepracowywanie, a w pewien sposób też powtarzanie mowy nienawiści ma potencjał szerszej zmiany?

Myślę, że potencjał zmiany jest ogromny, zwłaszcza biorąc pod uwagę żywe, empatyczne reakcje podczas wystawy „Twoje reguły czynią mnie drugim”. Instalacja jest pracą o uwolnieniu się od negatywności, napiętnowania, oceniania przez innych.

A forma prezentacji „Ściany wotywnej”? Nawiązałeś w niej do religijnego zwyczaju symbolicznej ofiary za intencje modlitewne.

W instalacji chciałem przeprowadzić inwersję, dlatego pomieszałem sacrum z profanum. Używając żargonu katolickiego, cierpienie jest łaską i mogę uznać, że takie właśnie jest. Gdyby nie te traumatyczne doświadczenia, nie byłbym takim człowiekiem, jakim dziś jestem. Paradoksalnie w moim przypadku przemoc werbalna miała moc formowania siły charakteru. Jako dziecko tego nie rozumiałem, ale teraz jestem pogodzony z tym „krzyżem”, mówiąc po katolicku. Interpretuję to również jako krytykę Kościoła katolickiego i jego instytucjonalnej hipokryzji – przykazanie miłości do bliźniego jest stosowane bardzo wybiórczo. Miłość bliźniego w przypadku instytucjonalnego katolicyzmu kończy się tam, gdzie zaczyna się postawa nonkonformisty, który wykracza poza ustalony porządek. Stawiam niewygodne pytanie: czy tak wygląda postawa katolika wobec katechizmowego „bliźniego”, katolika, który przegląda się w biblijnym credo o miłości? Właściwie nie wiemy, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna granica „nie zabijaj”. W kontekście nastoletnich samobójstw potrafi my doprowadzić do tragedii w białych rękawiczkach.

W kolejnych pracach poruszasz także wątek płci. W wideoklipie do utworu Szarek/Szumny „Genderized” wykorzystano fragmenty filmu, który realizowałeś w Uroczysku. Wcielasz się w nim w epokowe postacie, męskie i żeńskie. Skąd ta koncepcja?

Projekt dotyczył poszukiwania własnej tożsamości przez chłopaka ze wsi, który wciela się w członków rodu von Knobelsdorff ów. Dzięki wcieleniom bohater odkrywa siebie na nowo. Wynikało to z poszukiwania moich korzeni i z tego, że nie mam dostępu do spalonych ksiąg metrykalnych ze Lwowa. Poczucie korzeni, które chciałem sztucznie zbudować, tworząc utopijny dom w Uroczysku, ma również związek ze świadomością rodu. Powołałem się na metagenealogię Alejandro Jodorowsky’ego, który uznaje, że jesteśmy manifestacją czterech pokoleń naszego rodu, dlatego powinniśmy mieć totalną świadomość ich życia, charakterów, typu relacji, jakie zawiązywali. Dzięki temu możemy nie popełniać tych samych błędów. Jak to u mnie zwykle bywa, w sposób ironiczny i prześmiewczy uznałem, że skoro nie mam dostępu do tej bezcennej prawdy o swoim rodzie, stworzę sobie sam domniemaną rodzinę. Wychowałem się w pałacu Knobelsdorff ów w Kosierzu, stąd padło na nich. Przestudiowałem ich drzewo genealogiczne oraz portrety z epoki, określiłem ramy czasowe każdej z tych postaci i dostosowałem do nich zgodne z kanonem kostiumy i peruki z prawdziwych bawolich włosów. Chodziło o to, aby każda z postaci zawierała jakąś cząstkę mnie i żebym ja dzisiaj był do nich podobny. Charakteryzacje trwały po kilka godzin, a ich autorką była Agnieszka Hodowana. Bohater, którego odegrałem, przerzuca gnój, szoruje podłogi, kosi trawę, a mimo to jest przekonany o tym, że uczestniczy w wieczorku poetyckim, tańczy menueta lub wydaje wytworne przyjęcie. Zabawne jest to, że tak wyglądał niemalże każdy mój dzień w trakcie realizacji.

Czy podczas nagrywania zdjęć zdarzyły się jakieś interakcje z mieszkańcami wsi?

Pamiętam, jak kręciliśmy scenę, w której jechałem rowerem po kiełbasę dla psów do sklepu we wsi obok, w pełnej charakteryzacji Eustachiusa von Knobelsdorff a. To budziło sensację i burzyło rzeczywistość. Ten dom na wsi był miejscem aktywności twórczej, co też coraz bardziej oswajało z taką jednostką jak ja w ich mateczniku.

W trochę innej formule na wystawie wcieliłeś się również w postać disnejowską. Obróbka cyfrowa, montaż, skan twarzy, druk 3D i mogliśmy cię ujrzeć jako Królewnę Śnieżkę. Realizacja „Sleeping Beauty” postuluje prawo do bycia księżniczką dla każdego. Jak to rozumiesz?

W tej pracy nadałem sobie symboliczne prawo do homoseksualnej miłości, ponieważ w lansowanych w kulturze wzorcach jest na nią niewiele miejsca.

Śnieżka jest też metaforyczną ofiarą uprzedzenia, nagonki i zazdrości. Pada zatruta jabłkiem, zdana na opiekę krasnoludków.

Istnieją interpretacje, które wskazują na to, że Śnieżka tak naprawdę nigdy się nie obudziła, a książę jest posłańcem śmierci. Dlatego zabiera ją do zamku utkanego z chmur, a ona nie może zabrać ze sobą krasnali. Dla mnie najważniejszym wątkiem był właśnie ten motyw homoseksualnej miłości, którą spycha się w kulturze wizualnej. Być może dziś już jest inaczej, ale mowa tu o baśniach, legendach i archetypach. Tego po prostu tam nie ma.

Według mnie jest to też praca o swobodnym performowaniu płci. Każda osoba powinna moc czasem być księżniczką. Czekanie na księcia czy rycerza na białym koniu też jest dozwolone.

Dla mnie osobiście był to moment, w którym naprawdę czekałem na księcia. I to się ziściło. Książę istnieje, a w zasadzie król. Miłość nie zna płci. Tutaj można wrócić do Lema i tego, dlaczego te wątki są mi tak bliskie. Lem wymyślił ideę, którą nazwał katalogiem 24 płci, i niejednokrotnie pozwalał sobie na takie nieszablonowe kreacje w swojej literaturze.

Możesz zdradzić coś na temat twojego księcia z bajki?

O tym księciu karty opowiadały mi od wielu lat. W końcu czas się dopełnił i kiedy zakwitły wszystkie drzewa, pojawił się ten jedyny, niemożliwy, bezkresny i właściwy. Jest artystą, wizjonerem, reżyserem filmowym, człowiekiem roślin. Jeśli miłość na tym świecie istnieje i jest możliwa, na pewno ma na imię Maciej. Dotarłem do kresu i do początku nowej drogi.

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wszystkie nasze strachy

(Polska, 2021), reż. Ł. Ronduda, Ł. Gutt, wyk. D. Ogrodnik, M. Maj, O. Rybaczek; dystr. Kino Świat, premiera: 5.11.2021

 

mat. pras.

 

„Wszystkie nasze strachy”, laureat tegorocznych Złotych Lwów Gdyńskich, najważniejszej filmowej nagrody w Polsce, to opowieść o Danielu Rycharskim, artyście (z m.in. Paszportem Polityki na koncie), wyoutowanym geju i katoliku, który pracuje i tworzy w swojej rodzinnej wsi – Kurówku. Daniel (Dawid Ogrodnik) na co dzień chodzi ubrany w dres z tęczowymi pasami (który zresztą uszył sobie na… nr. 66 „Repliki”, marzec/kwiecień 2017), ma wspaniałą babcię (Maria Maj), której żadnego kitu nikt nie wciśnie, oraz chłopaka Olka (Oskar Rybaczek), który jest w szafie. A także koleżankę lesbijkę, której samobójstwo właściwie rozpoczyna właściwą akcję filmu. Daniel twierdzi, że „wszyscy jesteśmy winni” jej śmierci, i próbuje zjednoczyć wieś we wspólnej drodze krzyżowej.

Nie będę owijał w bawełnę – mam problem z tym filmem. Tak, to świetnie, że obraz podejmujący problematykę homofobii zyskuje rozgłos, jest nagradzany i oglądany. Niemniej widzę pewne niedociągnięcia scenariuszowe – tragedia pojawia się trochę znikąd, więc nie bardzo jesteśmy w stanie się nią przejąć, a konflikt między wsią a „miastowymi” zarysowany jest w mocno publicystyczny sposób (słaba scena konferencji prasowej). Jeszcze więcej kłopotów sprawia mi przesłanie filmu. Krzyż dawno przestał być dla mnie symbolem miłości bliźniego. Ostatnio, po słowach o „tęczowej zarazie” i wielu innych, stał się wręcz symbolem nienawiści do osób LGBT. Polski Kościół katolicki to najbardziej homo- i transfobiczna instytucja w naszym kraju. Nie, nie wszyscy jesteśmy winni samobójstw młodych ludzi LGBT. Jednoczyć się w opłakiwaniu ofiar homofobii pod symbolem naszych oprawców? Nie, dziękuję. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Cały ten voguing

Artystka wizualna BOŻNA WYDROWSKA opowiada o tym, jak buduje kulturę ballroomową w Polsce. Współzałożyła grupę Kiki House of Sarmata, czyli międzynarodową społeczność osób tanecznych. Od kilku lat cała Warszawa mówi o zainicjowanym przez nią Balu u Bożeny, czyli wydarzeniu performatywno-tanecznym, zrzeszającym liczne grupy osób LGBT+. Tekst: Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Karolina Zajączkowska

 

Ballroomy to zjawisko kontrkulturowe i wspólnotowe, na które składają się bale, czyli cykl imprez tanecznych stworzonych głównie przez białych i czarnych gejów oraz ludzi trans w drugiej połowie XIX w. w Harlemie. Dzisiejszym balom bliżej do tych z lat 80., budujących undergroundową subkulturę osób LGBT+. Ze sceną ballroomową ściśle związany jest vogue, czyli wysoce stylizowany taniec, który na dobre rozpowszechnił się pod koniec lat 80. w Nowym Jorku. Podczas imprez osoby rywalizują w kategoriach taneczno-wizerunkowych. W popkulturze ten styl tańca rozpowszechniła Madonna w ikonicznych dziś utworze i teledysku „Vogue”. Natomiast scenę ballroomową portretował dokument „Paryż płonie”, a ostatnio serial „Pose”. Jeśli w polskim ballroomie można mówić o ikonach, Bożna na pewno jest jedną z nich. To jej historia.

Olśnienie w Czechach

Bożna Wydrowska zakochała się w tańcu na gdańskiej ulicy, na której zobaczyła grupę chłopaków ćwiczących breakdance. Niebawem zapisała się na zajęcia, by opanować technikę. Wkręciła się też w popping, który przez szybkie napinanie i rozluźnianie mięśni nadaje ciału robotyczne ruchy. Hołubiąca maczyzm kultura hip-hop rezonowała z wychowaniem Bożny, wśród braci słuchających ciężkiego rapu i spędzających dni na boisku do kosza, i znacząco na nią wpłynęła. Sprawiła, że nie chciała być dziewczyną, tylko jednym z ziomków, chłopaków.

Nie chciałam dorastać, ponieważ nie chciałam zostać sprowadzona do wzorca kobiety, która jest uciechą dla męskiego oka. Zakrywałam figurę szerokimi ubraniami, a w ruchu i zachowaniu wypierałam wszelką dziewczęcość. Odnalazłam się w tańcu, jednak wystarczy posłuchać rapu, by dowiedzieć się, co raperzy myślą o kobietach. Czułam, że świat zewnętrzny sprowadzał mnie do poziomu ciała i jego atrakcyjności. Powodowało to duży dysonans pomiędzy tym, jak się czułam, a tym, jak odbierali mnie inni. Miałam poczucie, że nie przynależę i nie mogę się dopasować. Z jednej strony nie akceptowałam mojego ciała, z drugiej marzyłam o byciu modelką, bo to był jedyny wizerunek kobiety sukcesu, jaki widziałam w mediach – opowiada na spotkaniu ze mną Bożna.

W 2012 r. zapakowała do walizki szerokie spodnie, bluzy z kapturem i oversize’owe T-shirty, na nogi włożyła adidasy. Dopiero co osiągnąwszy pełnoletność, wyjechała na Street Dance Kemp do Czech, dokąd ciągnęli_ły tancerze_ki z całego świata. Wśród nich był voguer Javier Ninja, członek legendarnego House of Ninja, jednego z najważniejszych domów voguingowych Nowego Jorku. To właśnie dzięki niemu i jego opowieściom patriarchalne fundamenty, na których był zbudowany świat Bożny, zostały zachwiane. Voguer przedstawił warsztatowiczom_kom historię ballroomu i voguingu, wyjaśnił, że chodzi o eksplorację własnych marzeń i przedstawianie ich w ruchu.

Historia voguingu sięga lat 70., kiedy powstał pierwszy czarny bal, który zorganizowały drag queens Crystal i Lottie Labeija, znane chociażby z dokumentu „Th e Queen”. Później, w latach 80., podczas balu Paris is Burning, Paris Dupree wyszedł z gazetą „Vogue”, wertował jej kartki do muzyki i pozował. Mimo że nie ma sztywnych dat, uznaje się, że kluczowe dla rozwoju voguingu były lata 80., gdy street dance eksplodował w Nowym Jorku. Ludzie dosłownie tańczyli na ulicach, powstawały house i hip-hop – mówi Bożna.

Warsztatowicze_czki dowiedzieli się, że tworzone przez represjonowaną czarną queerową społeczność bale (z ang. ball), czyli wielkie imprezy-konkursy, polegały na performowaniu uprzywilejowanego życia białych osób, czyli świata dla wielu – przez rasizm, homofobię i kapitał – niedostępnego. Od tego czasu kultura ballroomowa nieustannie inspiruje nowe pokolenia queerowych osób, które szukają w niej bezpieczeństwa, możliwości ekspresji i eksperymentowania ze swoim ciałem czy strojem.

Z opowieści Javiera wyłonił się obraz rozległego świata, o którym nie miałam wcześniej pojęcia. Mimo że był tak odmienny od mojego, od razu poczułam, że chcę do niego należeć. Również za pomocą ubioru w ballroomie osoby całkowicie zmieniały charakter i sposób poruszania się. Podobnie ja, tańcząc breakdance, opowiadałam historię ruchem i kontrolowałam to, jak ludzie mnie postrzegają. To, co mi zaimponowało w voguingu oraz w energii Javiera, to celebracja kobiecości – silnej, niezależnej i zjawiskowej.

Łosiu pokazuje Bożnie Vogue Old Way

Z Czech wróciła odmieniona. Sportowe buty i szerokie ubrania porzuciła na rzecz dopasowanych ciuchów, zaczęła interesować się fotografią mody i obejrzała polecany przez Javiera Ninja dokument „Paryż płonie”. Film w reżyserii Jennie Livingston zabrał Bożnę w podróż do lat 80., do wielobarwnego środowiska drag queens, świata, którego nie dostrzegała z okien bloku. W domu ćwiczyła voguing i odkrywała w sobie pokłady nowej ekspresji. Tuż po maturze przeprowadziła się do Warszawy, by studiować fotografię. W przyszłości przeniesie się na Akademię Sztuk Pięknych.

Kiedy rozmawiam z osobami tańczącymi voguing o ich początkach, dominuje narracja pokątnego otrzymania wiedzy tajemnej, później, niczym prometejski ogień, rozdzielanej między chętnymi. Podobnie jest w przypadku Bożny. Co prawda Javier Ninja rozniecił w niej chęć do tego typu ekspresji ruchowej, jednak nie powiedział, że istnieje wiele stylów voguingu. Legendarny tancerz specjalizuje się w Vogue New Way, który charakteryzuje się dużą elastycznością ciała, wysublimowanymi pozami i geometrycznymi ruchami rąk. Tymczasem Bożna nie należy do najbardziej rozciągniętych osób, o szpagacie może zapomnieć. Dlatego początkowo tańczyła dla własnej przyjemności, na imprezach albo w zaciszu własnego mieszkania. Wszystko zmienił Łosiu, tancerz również poznany na Street Dance Kemp.

Łosiu pojechał do Rosji na obóz poświęcony kulturze ballroomowiej, gdzie zostały zaproszone ikony z USA. To właśnie one przekazały mu wiedzę na temat technik i zasad dotyczących danych kategorii ballroomowych. Voguing, który wchodzi w kategorie Performance, wraz z innymi kategoriami, jak Sex Siren and Body, Beauty, Fashion i Realness, niegdyś był czystą improwizacją. Dopiero w latach 80. i 90. został skodyfikowany. Dziś w każdej kategorii zapisany jest system ruchu i zachowań, który należy opanować – wyjaśnia Bożna.

Łosiu, którego zaproszono do Th e Iconic Royal House of Milan, sławnego domu voguingowego, pokazuje Bożnie Vogue Old Way, pierwszy styl taneczny w voguingu.

Początkowo ten styl nazywał się Pop, Deep & Spin. Do muzyki należało robić przejścia pomiędzy pozami, następnie je zatrzymać i dodać popa, czyli spięcie mięśni. Kolejnym krokiem jest zejście do pozy na ziemi i w tej pozie dotknięcie czubkiem głowy podłogi. Jest tutaj również spin, czyli należy wykonać obrót. W latach 90. tę kategorię nazwano voguingiem. Natomiast kiedy w ballroomie pojawiła się generacja bardziej klasycznie wykształconych tancerzy, mających inną technikę i feeling w ruchach, podzielono tę kategorię na tradycyjny styl Vogue Old Way i nowy styl Vogue New Way.

Bożnie spodobało się, że Vogue Old Way daje, jak mówi, możliwość bycia „superkobiecym” i „supermęskim”, wojowniczym czy bardziej wyrafinowanym. Mniej sztywne ramy oznaczają większe możliwości eksplorowania swojego charakteru.. Bożnie zdarza się wychodzić w Runway with a Twist, czyli poruszać się krokiem i prezentować ubiór niczym na wybiegach haute couture womenswear i menswear. W kategoriach Fashion nie tylko należy dobrze odzwierciedlić sposób chodzenia „męskich modeli” (All American Runway) lub „kobiecych modelek” (European Runway), ale również opanować transformacje między pozami, obrotami, półobrotami, wyuczyć się odpowiedniego układania nadgarstków, palców czy dłoni na ciele. Liczą się też obecność performerki oraz odpowiedni outfit, w którym się performuje.

W tej kategorii spełniam moje młodzieńcze marzenie bycia modelką! – śmieje się Bożna. Nieważne, jakie masz ciało albo co potrafisz zrobić fizycznie, liczą się twoja persona, energia i styl. Poza ballroomem jestem dosyć nieśmiała, w nim – totalnie wyłamuję się z narzuconych kulturowo reguł. Ruch i wygląd, który zmieniam, sprawiają, że moja obecność jest inna. Staję się swoimi fantazjami albo fantazjami innych ludzi.

Z kolei Vogue Fem to dla Bożny przepracowywanie hegemonii patriarchatu i queerowanie tożsamości.

Tutaj performuje się wyraźne i dynamiczne ruchy oraz gesty uważane za stereotypowo kobiece. Uważam, że demaskują konstrukt kobiety jako efekt patriarchalnego świata, który dzieli nas wedle hierarchii płciowych, by potrzymać heteronormę i kontrolować naszą seksualność. Vogue Fem jest właśnie emancypacją kobiecej siły i seksualności bez względu na płeć. Co prawda nie wychodzę w tej kategorii, bo nie czuję potrzeby. Nie interesuje mnie wygrana trofeum – jest to dla mnie podróż wsobna i doświadczenie wielu procesów, które we mnie zachodzą.

The Iconic Royal House of Milan

Regularna praktyka sprawiła, że Bożna pewnie wyszła w Vogue Old Way podczas jamu (treningu tanecznego po warsztatach) na obozie poświęconym ballroomowi w Bułgarii w 2014 r. Pojechała tam, by móc ćwiczyć pod okiem Stanleya Milana, wtedy ojca nowojorskiej fi lii The Iconic Royal House of Milan, do którego parę miesięcy wcześniej został zaproszony wspominany Łosiu.

Nikt nie wiedział, że będę wychodzić, i to jeszcze w Vogue Old Way! – wspomina moja rozmówczyni. Aby poczuć się pewnie na wybiegu, muszę mieć dobrą stylizację. Pamiętam, że wtedy przygotowałam czarne garniturowe spodnie z wysokim stanem, bikerowe buty, burgundową welurową bluzkę, okulary lenonki i duży kolczyk w prawym uchu. Wszyscy byli pod wrażeniem, zdobyłam pierwsze miejsce, pokonując osoby początkujące i zaawansowane!

Nowicjuszka zrobiła takie wrażenie, że dostała zaproszenie od dwóch domów – House of Army, pierwszego domu voguingowego w Polsce, niegdyś stworzonego przez Olę Olichwer, i nowojorskiego Th e Iconic Royal House of Milan, powstałego w 1989 r. z inicjatywy Erica Christiana Bazaara. Bożna postanowiła dołączyć do tego drugiego, aby móc wspierać swojego pierwszego nauczyciela – Łosia. Przyjęcie do międzynarodowej społeczności oznacza też pomoc ojca lub matki, czyli osoby stojącej na czele domu, przekazującej wiedzę, a także wsparcie od pozostałych „dzieci”. Im bardziej prestiżowy house, tym większa renoma na scenie ballroomowej. Skandowanie widowni: „Milan, Milan”, dodawało Bożnie animuszu, kiedy szła po wybiegu. Obecnie już nie należy do tego domu, ponieważ wraz z resztą rodzeństwa i ojcem Stanleyem otwierają nowy house, który zaprezentują w tym roku w Europie oraz w Nowym Jorku.

Ekscytująco jest obserwować zmiany, które z biegiem lat zachodzą w kulturze ballroomowej. Jestem ciekawa, co przyniesie przyszłość – dodaje.

Kiedy w 2018 r. do Polski przeprowadził się Danil, wtedy również członek Th e Iconic Royal House of Milan, Bożna ściągnęła go do Warszawy. Wspólnie rozkręcili warszawską scenę ballroomową. Wcześniej moja rozmówczyni sama organizowała bale. Pierwszym był Bal u Bożeny w klubie Chmury w 2016 r., wydarzenie łączące ballroom z lokalną sceną klubową. Za motyw przewodni Bożna obrała „Paryż płonie”, aby oddać cześć osobom, od których wszystko się zaczęło.

Każdy bal ma określone reguły, wedle których powinien być zorganizowany, np. ważne są kompetentny panel sędziowski, motyw przewodni oraz konkretny rodzaj muzyki w poszczególnych kategoriach. Organizując bale, zawsze opierałam się na kapitale społecznym, czyli zapraszałam osoby z różnych środowisk, zaprzyjaźnionych didżejów i didżejki, wybierałam kluby, z którymi sama współpracuję. Przed dobraniem kategorii konsultujemy się z naszymi dziećmi, czyli bliskim nam osobami, które są aktywne w warszawskim ballroomie. Niektóre kategorie mają za cel zmotywować niedowiarków we własne umiejętności, inne, jak Spectators Dance Off , skierowane są do osób, które nie tańczą voguingu, a chciałyby wyjść na wybieg i pokazać swoje umiejętności taneczne.

Na pierwszym balu wśród kategorii pojawiły się też bardziej klasyczne, jak Runway, Old Way vs. New Way, Femme i Best Dressed Spectator, czyli kategoria, w której wybiera się najlepiej wystylizowaną osobę. Wśród kolejnych odsłon imprezy, zatytułowanych m.in. „Mortal Kombat”, „Liquid Sky”, „Th e Greatest 90’s Divas” czy „Th e Last Judgement”, można wyjść np. w Virgin Performance dla początkujących, Sex Siren, czyli kategorii gdzie performuje się seksapil, Hands Performance czy Arms Control, a więc element voguingu, gdzie wykonuje się ruchy tylko rękoma i dłońmi, z którego znany jest Javier Ninja.

Czy ja w ogóle mam orientację?

Bal u Bożeny rozlał się na całą Warszawę, a jego odcinki, jak nazywane są kolejne odsłony, organizowane są w wielu klubach, jak wspominane Chmury, Jasna 1, Bar Studio czy Pogłos. Walą tłumy. Media piszą o „najbardziej szalonej imprezie stolicy”, a do organizatorki docierają głosy: „Miasto tego potrzebowało”.

Od samego początku interesowała mnie też integracja warszawskiego środowiska queerowego, bo było ono stosunkowo rozproszone. Wcześniej polski ballroom miał charakter czysto taneczny, a dla mnie zawsze ważny był jego aspekt społeczny i kulturowy. Stąd też jako pierwsza wprowadziłam kategorie dla drag queens, czyli Best Drag Make Up i Lip Sync Performance, by włączyć jeszcze więcej osób nieheteronormatywnych.

Sama Bożna identyfikuje się jako osoba o płynnej tożsamości, dlatego też w ballroomie tworzy kategorie dla osób niebinarnych. Od dziecka nie potrafiła, jak przyznaje, określić, po której stronie spektrum się znajduje. Dopiero voguing i ballroom dały jej przestrzeń do eksplorowania i przepracowywania męskości i kobiecości. Pozwalają też Bożnie zrozumieć, że jej orientacja seksualna również jest płynna.

Czasami nawet nie jestem pewna, czy ona w ogóle istnieje – dodaje. Długo nie mogłam odnaleźć się w narzuconym modelu bycia dziewczyną. Przestrzeń ballroomu i sam performance pozwoliły mi zaakceptować w sobie męską i kobiecą energię.

Wraz z premierą serialu „Pose”, o scenie ballroomowiej w Nowym Jorku lat 80. i 90., a także wraz z intensyfikacją popularności reality show „RuPaul’s Drag Race” oraz związaną z nią erupcją polskiego dragu i popularnością Bali u Bożeny, coraz więcej osób chce spróbować sił w voguingu. Tłumnie zapisują się na warsztaty prowadzone przez Bożnę i Danila. Niektóre z nich zostają na dłużej i zaczynają się zwracać do prowadzącej i prowadzącego, wedle tradycji domów voguingowych, per „mamo” i „tato”. Potrzeba stworzenia polskiego house’u pojawia się naturalnie.

Kiedy z Danilem uzyskaliśmy pozwolenie od naszego ojca, Stanleya Milana, by stworzyć nasz własny, lokalny dom, nie wahaliśmy się ani chwili dłużej – opowiada Bożna. Już w styczniu 2019 r. oficjalnie powstał Kiki House of Sarmata. Nazwa jest przewrotna, ma na celu queerowanie polskiej nacjonalistycznej historii. W naszej rodzinie jest łącznie 15 osób, a ponad połowa z nich jest innej narodowości niż polska.

Kiki House of Sarmata należy do sceny „kiki”, która w przeciwieństwie do „major” (czyli np. House of Milan) przeznaczona jest dla osób początkujących, gdzie stres jest mniejszy i poprzeczka zawieszona niżej. Bożna podkreśla, że ballroomu nie ma bez historycznej świadomości.

Nie można odłączyć voguingu od kultury, co często robią media, zawłaszczając sobie czysto estetyczny aspekt tego tańca i go kapitalizując, pozbawiając politycznego ładunku. Jeżeli ktoś chce być częścią ballroomu, musi poznać jego historię oraz ją uszanować. Ta kultura powstała wśród społeczności, która nie miała żadnej widzialności, nie mogła po prostu być. Tworzyły ją osoby będące w totalnej opozycji do heterocentrycznego świata, który narzucał jedyną możliwą formę życia. Kto się nie podporządkował, był wykluczony. Wyobrażasz sobie budować swoją tożsamość na byciu odtrąconym? Dlatego ballroom jest dla mnie ucieleśnieniem walki o prawo do samostanowienia. Stąd jego charakter polityczny, a każdy ruch jest tego wyrazem, z czegoś wynika. Czuję się odpowiedzialna za to, by szerzyć kulturę ballroomową w Polsce, ponieważ jest nam potrzebna. Mimo że została stworzona w całkiem innym świecie, jej przesłanie oraz wymiar są nadal aktualne tu i teraz w Polsce.  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hello, gorgeous!

Z dramaturgiem SZYMONEM ADAMCZAKIEM o jego artystycznym i codziennym życiu z HIV, a także o pozowaniu nago do naszego kalendarza „Piękni i odważni” rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Marjolein Annegarn

 

Przed wywiadem powiedziałeś mi, że właśnie miałeś spotkanie w szkole. Opowiadałeś holenderskiej młodzieży o życiu z HIV.

Jestem wolontariuszem organizacji „Hiv Vereniging” w Amsterdamie. Zdarza się, że chodzę na spotkania do szkół ponadpodstawowych – ostatnio byłem „żywą książką” dla osób przygotowujących się do zawodu w szeroko rozumianej branży medycznej. Uczniowie poznają HIV jako chorobę nie tylko z perspektywy czysto medycznej, ale też społecznej i kulturowej. Byłem tam z kolegą – Henkiem, który ma 71 lat i z HIV żyje od niemal 40. Przeszedł przez niemal wszystkie etapy kuracji: od słynnego niegdyś AZT aż po dzisiejsze leki. Ja, trzydziestojednolatek, reprezentuję młodsze pokolenie. Zostałem zdiagnozowany 5 lat temu, gdy PrEP w Europie ledwo raczkował. Młodzież zadaje pytania, my odpowiadamy. Jeden hetero nastolatek, cwaniaczek, oczywiście zapytał, w jaki sposób się zakaziliśmy. Tak jakby nie wiedział jak! (śmiech) Henk w to wszedł i zaczął wyjaśniać, opowiadać, ja postawiłem granicę: to jest intymne pytanie i warto zachować tu wrażliwość i takt, bo to zależy wyłącznie ode mnie, kiedy i komu, i czy w ogóle się nią dzielę. Trochę ich to zmroziło, ale może i dobrze. Wiele osób z tej młodzieży ma już pewną wiedzę – rozpoznają, co to PrEP, wiedzą także o tym, że ten, kto ma HIV na niewykrywalnym poziomie, nie zakaża innych. Pewnie chcesz zapytać, jaka jest różnica pomiędzy nimi a polską młodzieżą pokolenia Z. Nie sądzę, by była to wielka przepaść – choć wątpię, by osoby jawnie żyjące z HIV przychodziły na zajęcia do jakiejkolwiek szkoły, nawet wyższej, w Polsce.

Pełnisz też funkcjębuddy dla osóświeżo zdiagnozowanych.

Buddy to przewodnik, mentor, a właściwie „ekspert od życia z HIV” dla tych, którzy niedawno usłyszeli diagnozę i chcą poznać innych żyjących z HIV, szukają wsparcia. Jak dotąd jestem buddy dla siedmiu osób – jednego Brazylijczyka, pięciu Polaków i jednej Polki. A od strony orientacji: pięciu gejów, jednego heteryka i jednej heteryczki.

To może zatrzymamy się właśnie na tej dwójce hetero?

Mężczyzna, Polak w średnim wieku z żoną i dwójką dzieci, pracuje w branży budowlanej. Doświadczenie nagłego i poważnego kryzysu zdrowotnego sprawiło, że docenia to, co jeszcze ma, ale potrzebuje podzielić się z innymi swoim doświadczeniem HIV. Natomiast dziewczyna… Amerykańscy aktywiści mają ponure powiedzenie: „Women don’t get AIDS, they die from it”. Kobiet nadal często nie „podejrzewa się”, że one mogą się zakazić, a one same mogą o tym nie pomyśleć przez taką, a nie inną socjalizację. Zdarzają się więc późne diagnozy – gdy już mają pełnoobjawowe AIDS. Tak właśnie było z osobą, której udzieliłem wsparcia. Jej wiedza na temat HIV/AIDS była naprawdę znikoma, a na dodatek spotkała się ona z całkowitym odrzuceniem przez rodzinę, która również była niedoinformowana. Uznali, że ona musi mieć „swoje” sztućce, że nie może spać w tym samym miejscu itd. Trafiła do szpitala z toksoplazmozą, miała czasowo zaburzone pewne funkcje umysłowe, więc siadła jej znajomość angielskiego, niderlandzkiego nie znała. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, szczególnie pod kątem samodzielnego utrzymania się. Znikąd wsparcia. Takie historie uświadamiają, że np. społeczność gejowska ma się lepiej – doświadczenia z HIV i AIDS są doskonale znane kolejnym pokoleniom; ta nasza wspólnota autentycznie istnieje i współpracuje. Jeśli tylko masz siłę, by wyjść do ludzi, nie będziesz sam. Na Zachodzie odsetek zakażeń w ogóle drastycznie spada przez dostępność PReP i świadomie prowadzoną publiczną opiekę oraz edukację. Natomiast tu, w samym Amsterdamie, wśród osób żyjących z HIV mamy osoby pochodzące zewsząd. To właśnie osoby z doświadczeniem migracji są grupą, która potrzebuje teraz jak najwięcej wsparcia. Ostatnio oczywiście napłynęło więcej osób z Ukrainy, w której generalnie było najwięcej zakażeń na świecie poza Afryką. Wiesz, że w Ukrainie jedna na sto osób żyje z HIV?

Jedna na sto? Nie przejęzyczyłeś się? Jedna na sto, a nie na tysiąc?

Nie przejęzyczyłem się. Szacuje się, że jedna na sto. Odessa była jednym z najgorszych ognisk AIDS na świecie.

Ale wracając do Amsterdamu – nawet tu można doświadczyć stygmatyzacji. Jakiś czas temu wyczytałem o innym leku, który mógłbym brać zamiast tego, który brałem – mniej obciążającym układ nerwowy, za to droższym. Poszedłem z takim pytaniem do mojego lekarza i usłyszałem coś w stylu, że co ja sobie wyobrażam, powinienem się cieszyć, że w ogóle mam leki, do których zresztą dopłaca holenderski podatnik. Było to cokolwiek rasistowskie i czym prędzej zmieniłem nie tylko tego lekarza, ale i całą klinikę. Teraz jestem w takiej, która mogłaby się nazywać „HIV Heaven”. (śmiech) Moja brazylijska pielęgniarka jest cała w skowronkach, kiedy przychodzę i może mi pobrać „sangrię”, krew. W Niderlandach mówi się, że w ciągu 10 lat liczba nowych zakażeń HIV może być śladowa, i wierzę, że tak naprawdę się stanie.

Szymon, jesteś jedną z nielicznych osób, które w Polsce publicznie powiedziały, żżyją z HIV. Zrobiłeś to 3 lata temu w wywiadzie Mike’a Urbaniaka na łamach „Wysokich Obcasów”. Z jakimi reakcjami się spotkałeś?

Reakcje były właściwie same pozytywne. Znajomi szerowali wywiad i byli ze mnie dumni. Dostałem sporo wiadomości o tym, jaki to jestem odważny, co mnie trochę irytowało. Ale pisały też – co mnie cieszyło – osoby pozytywne, również zupełnie mi nieznajome. Gdy wywiad się ukazał, akurat jeździłem po Polsce z autorskim performansem „An Ongoing Song”, w którym opowiadam o moim doświadczeniu z HIV. Wziąłem też udział w wystawie „Kreatywne stany chorobowe – AIDS, HIV, RAK” w poznańskim Arsenale, gdzie było pokazywane wideo, na którym po raz pierwszy biorę tabletkę – lek, który pewnie będę brał do końca życia. Dostałem sporo wiadomości od ludzi z HIV – pisali, że żałują, że nie nagrali sobie tego momentu. Hejtu nie zarejestrowałem – może dlatego, że nie czytałem komentarzy w sieci.

Większość, a praktycznie niemal wszyscy po coming outach mówią, że spotkali się z bardzo pozytywnymi reakcjami – tymczasem przed coming outem jest w nas zwykle ogromny strach.

No, ale w tym miejscu muszę cię zatrzymać i podkreślić: od ponad 5 lat mieszkam w Amsterdamie, jestem więc w innej sytuacji niż ktoś, kto mieszka w Polsce. A poza tym – pogróżek żadnych nie dostałem, nikt mnie nie pobił, ale jednak silna stygmatyzacja ludzi z HIV jest faktem. Ja byłem też w specyficznej sytuacji o tyle, że zrobiłem ten HIV-coming out jako artysta. Jako że byłem zdiagnozowany podczas studiów, miałem czas na pogłębienie tego tematu w bezpiecznej i wspierającej przestrzeni. Choć na przykład prezentując propozycję mojego spektaklu o HIV, mówiąc o tym, dlaczego jest on w ogóle istotny, musiałem wielu osobom wiele rzeczy tłumaczyć – w sytuacji, gdy one, moim zdaniem, powinny tę wiedzę mieć.

Jak rozumiem, mówisz o ludziach teatru, a więc o pewnej intelektualnej czy artystycznej elicie.

Tak. Niektórzy nie rozumieli znaczenia tego, że queerowy Polak opowiadający o swoim życiu z HIV, i to przez sztukę, dający sprawie twarz, ma swoją wagę i doniosłość, że taki spektakl jest potrzebny w kraju, w którym tyle jest tematów tabu. Najmniej wsparcia dostałem od tych, którzy mogą najwięcej – mam tu na myśli również starszych gejów. Jeden doczekał PrEP-u i wyszło, że to ja jestem taki młody-głupi, że dałem się „złapać”. Niemniej dostałem również wiele wyrazów troski od rówieśników i wsparcia od całej rzeszy wspaniałych nowych osób.

Na Zachodzie pod tym względem jest inaczej – tam jest pamięć o historii epidemii, jest żywa wiedza o tragedii z lat 80. i początku lat 90., gdy ludzie umierali na AIDS wręcz masowo. Do tej pory zresztą żyją i tworzą niektórzy artyści, którzy zakazili się HIV w tamtych czasach. Na całym świecie coraz to nowsze osoby z różnych kontekstów i dyscyplin wytwarzają kolejne perspektywy patrzenia na to, co znaczy żyć dzisiaj z HIV i w cieniu AIDS. To ożywiona, interdyscyplinarna rozmowa.

Opublikowaliśmy w „Replice” jakiś czas temu tekst Bartosza Żurawieckiego o polskich ofiarach AIDS – o tych, których znamy z imienia i z nazwiska. To zaledwie kilka osób, żadna nie jest znana powszechnie. Nie mamy polskiego Freddiego Mercury’ego.

Właśnie. Wydaje mi się, że u nas ważniejszym pytaniem niż to, które zadał w swojej książce Jakub Janiszewski („Kto w Polsce ma HIV?”), jest pytanie: kto w Polsce zmarł na AIDS? Stygma była przecież tak wielka, że rodziny nawet po śmierci człowieka walczyły, by nie wpisywać AIDS jako przyczyny zgonu. Do tej pory smutną polską „specjalnością” są wspomniane późne diagnozy.

W Polsce percepcja HIV/AIDS wciąż jest taka, że „to przyszło z Zachodu”. Potrzebujemy w końcu udomowić tego wirusa, również za pomocą kultury! On nie jest „zachodni”, on jest też nasz, stąd np. mówię „hif”, „ejc”. Następna sprawa: dominuje u nas przeświadczenie, że HIV łapią tylko ci, których normalsi uznają za tych „najgorszych”, ci, którym się według nich „należało”.

Kurwy, pedały i ćpuny”.

(śmiech) Osoby odbiegające od cisheteronormy. Praktycznie wszyscy potencjalnie mogą HIV „złapać”, wirus nie dyskryminuje.

 Uderzyło mnie, że diagnoza HIV nie była dla ciebie traumą. Miałeś wtedy 26 lat. Jestem od ciebie o 17 lat starszy, dorastałem w latach 80. i mimo że wtedy w ogóle żadnego seksu nie uprawiałem, to HIV/AIDS instynktownie przez długie lata budziło we mnie grozę. Może tamta tragedia AIDS w mocniejszy sposób odcisnęła na mnie swoje piętno?

Kryzys AIDS był już w moim kulturowym DNA, bo wychowałem się na „Aniołach w Ameryce”. Ja naprawdę „przeżyłem” swoją diagnozę i ją zintegrowałem. Hif rozumiem jako składową swojej tożsamości. Miałem szczęście do stosunkowo wczesnego wykrycia. Nie zachorowałem poważnie, sama infekcja HIV w moim przypadku nie oznaczała nawet charakterystycznych nocnych potów. Nie doświadczyłem AIDS, nie miałem efektu Łazarza. Tuż po diagnozie pielęgniarka zapytała mnie o myśli samobójcze i pamiętam moje zdziwienie: „Co?! Jak mógłbym w ogóle chcieć się zabić?”. Ani przez sekundę mi to nie przyszło do głowy. Być może inaczej czują się ci, którzy słyszą diagnozę „AIDS” – wiem, że często ona przemeblowuje ci światopogląd, bo masz poczucie, że już, już miałeś umierać, ale jednak jesteś tu, wciąż żyjesz. Ocalałeś.

Przed diagnozą znałem niewielu ludzi żyjących z HIV. Nie wiedziałem, co to właściwie znaczy. Podejmując ryzykowne zachowania seksualne, jednak wiedziałem, że one – no właśnie – są ryzykowne. Nawigowanie ryzykiem, świadomie bądź nie, jest tu istotnym tematem. Przeprowadzka do Amsterdamu była dla mnie skokiem na głęboką wodę, wiele rzeczy i zachowań było dla mnie nowych i to w tym mieście poznałem się z wirusem bezpośrednio. Z jednej strony gdzieś z tyłu głowy miałem wdrukowane, że HIV jest tą najgorszą opcją, jaka mi jako gejowi może się przytrafi ć, ale z drugiej wiedziałem już, że z HIV się żyje, i to tak naprawdę nie jest jakiś ogromny problem. Śmiertelny lęk przed HIV jest dzisiaj kulturowo przekazywaną traumą. Potrzebujemy nowych opowieści.

Szymon, jak w ogóle było z tym Amsterdamem? Jesteś z Poznania, w krakowskim Starym Teatrze byłeś młodszym dramaturgiem, a potem nagle przeprowadziłeś się do Amsterdamu.

Jestem samoukiem i rzeczywiście w 2015 r. dostałem stanowisko młodszego dramaturga w Starym Teatrze, gdy dyrektorem był Jan Klata, z którym świetnie mi się współpracowało. Jednocześnie chciałem jednak mieć wykształcenie w robieniu teatru i dostałem się do wymarzonego DAS, świetnego programu magisterskiego w Amsterdamie dla praktyków, ale z możliwością rozpoczęcia nauki rok później. Tak więc po roku pracy w Starym zacząłem tę szkołę i udało mi się ją łączyć z pracą – krążyłem nieustannie między Krakowem a Amsterdamem. Tymczasem do władzy doszedł PiS i w stosunkowo krótkim czasie świetny zespół Starego został, krótko mówiąc, rozwalony. Ogłoszono nowy konkurs na dyrektora, o którym wszyscy mówili, że będzie z politycznego nadania. Stwierdziłem, że nic tu po mnie – złożyłem rezygnację z pracy i zwinąłem się stamtąd 31 sierpnia 2017 r., niemal równocześnie z Klatą. W perspektywie miałem drugi rok nauki w Amsterdamie i już nie dojeżdżanie tam, tylko przeprowadzkę na stałe. Dwa miesiące później usłyszałem, że mam HIV.

Miałeś już wtedy partnera, Holendra, tak?

Osobę partnerską – Willema.

Poprawiasz, bo Willem to osoba niebinarna?

Tak, od prawie 2 lat używa zaimków oni/ich. To przekochana osoba po studiach z neurobiologii. Otrzymałem od nich masę wsparcia. Podobnie jak i w mojej szkole, w której był już jeden jawny artysta z HIV – Ivo Dimchev pochodzący z Bułgarii – więc mieli odpowiednie narzędzia.

Co innego było dla mnie wtedy trudne. Proza życia – kasa mi się kończyła, nie miałem pracy i ubezpieczenia. Jako obywatel EU mogłem wejść na niderlandzkie ubezpieczenie, które było dla mnie wtedy naprawdę dużym wydatkiem. Musiałem się ogarnąć. Wszedłem w tryb survivalu, ale udało się.

Dwa miesiące po diagnozie, w grudniu 2017 r., miałem już w szkole prezentację szkicu mojego performansu o HIV, od razu chciałem to doświadczenie przefiltrować artystycznie. Napisałem też list do osoby, od której mam HIV. Nie udało mi się jej zidentyfikować, więc to był też list w formie artystycznej – HIV nie jest niczyją winą, więc pisałem, że nie zamierzam ani tej osoby obwiniać, ani siebie. Pisanie było wyzwalającym – właśnie od winy – doświadczeniem. Dużo wtedy nagrywałem siebie, dokumentowałem. Niektórzy mówią, że to, co robisz, nierzadko jest mądrzejsze od ciebie – chyba rzeczywiście tak wtedy było ze mną.(śmiech) „Przetrawiłem” HIV emocjonalnie i intelektualnie. Na wiele miesięcy przed polskim publicznym coming outem zrobiłem ten niderlandzki – w wywiadzie dla magazynu „Hello, Gorgeous” traktującym przede wszystkim właśnie o życiu z HIV.

Podczas AIDS Conference 2018 wziąłem też udział w instalacji „Stigma Experience”. Sceną był kontener portowy, przez który się przechodziło: najpierw lekarz wystawia diagnozę, potem w ciemności-darkroomie słyszysz głosy opowiadające o życiowych przykładach stygmy, a na końcu spotykasz mnie albo moją koleżankę Eliane, pochodzącą z Burundi. Poprzez wspólny taniec poznajesz nas – osoby opowiadające ci o życiu z HIV – i wychodzisz z tą wiedzą.

A mogę zapytać cię o rodzinę?

Możesz.

Jak im powiedziałeś? Jak zareagowali?

Tacie i siostrze bliźniaczce powiedziałem w ciągu 2 miesięcy od diagnozy, mamie i starszemu bratu, z którym nie mam bardzo silnej relacji, trochę później. O tym, że „wolę chłopców”, też siostrze powiedziałem pierwszej – gdy miałem 13 czy 14 lat, to było łatwe. Przy HIV z tatą było tak, że trochę byłem jakby zmuszony mu powiedzieć, bo potrzebowałem pożyczyć od niego trochę kasy. Zacząłem coś kręcić, on dopytywał – i powiedziałem.

Z wywiadu w „Wysokich Obcasach” wiem, że zareagował słowami w stylu: „Powinieneś był uważać.

Usłyszeć coś takiego od rodzica po HIV-coming oucie zamiast bezwarunkowego wsparcia – nie było zaskoczeniem, ale było to przykre. Ale muszę też przyznać, że tata był dość dobrze poinformowany – wiedział, że z HIV się żyje. W ogóle odnoszę wrażenie, że mój tata im jest starszy, tym bardziej jest wyczilowany, i mam z nim świetny kontakt. Bez problemu przyprowadzałem chłopaków do domu albo jeździłem z chłopakami do naszego domku nad jeziorem za pozwoleniem rodziców.

A pochodzę z „working class family”. Tata nie ma matury, jest elektrykiem samochodowym. Mama była sprzątaczką, ogrodniczką, a potem zniszczyła sobie zdrowie w fabryce. Nie ułatwiałem  im życia – niedługo po tym, jak im się wyoutowałem z HIV, przyjechałem ze spektaklem o HIV do Poznania, na który zresztą przyszli.

Szymon, czy w 2017 r., gdy otrzymałeś diagnozę, już wiadomo było, że „niewykrywalny równa się niezakaźny”?

Ta wiedza dopiero powoli wchodziła w rejestry publiczne i aktywistyczne. Wielkim momentem była amsterdamska konferencja AIDS w 2018 r. – wtedy to ogłoszono „oficjalnie”. To było rzeczywiście jak wiatr w żagle i dziś już widać, że to zadziałało niemal jak nowa rewolucja seksualna.

Niecałe 4 lata temu zrobiłem do „Repliki” wywiad z Kaydenem Grayem, polskim aktorem gejowskiego porno, który jako jeden z pierwszych gwiazdorów porno ujawnił, żżyje z HIV. Kayden powiedział mi – co myślę, że wiele osób może uznać za coś kontrowersyjnego – że nie chciałby już nie mieć HIV. Że tę wersję siebie z HIV lubi bardziej niż tę wcześniejszą wersję – bez HIV. Innymi słowy, że HIV uczyniło go lepszym człowiekiem.

Totalnie bym się pod tym podpisał. Do tego stopnia, że ja ledwo mogę sobie przypomnieć samego siebie i moją świadomość z czasów, gdy nie miałem HIV. Oczywiście, że generalnie lepiej HIV nie mieć, bo są osoby późno zdiagnozowane – z AIDS – albo są osoby, które mają inne choroby współtowarzyszące i bywa kiepsko. Ale ja sam siebie wolę z HIV niż bez HIV. Nie czuję żadnej izolacji – przeciwnie, czuję się częścią społeczności, wspólnoty i częścią większej historii człowieczeństwa. Cała ta kultura narosła wokół wirusa ma dla mnie ogromne znaczenie. A jeśli chodzi o czysto fizyczną stronę – co pół roku jestem gruntownie badany. Seks z takimi osobami jak ja jest właściwie najbezpieczniejszy, jeśli się ufa nauce.

Na Grindrze mam zaznaczone, że jestem HIV pozytywny i walczę z tą całą nomenklaturą bycia „zdrowym” czy „czystym” – to dyskryminujące eufemizmy. W ogóle rozmawiamy w dość istotnym momencie, wspominaliśmy już o tym: minęło 5 lat od mojej diagnozy. Mogę z całą odpowiedzialnością powtórzyć, że HIV jest częścią mnie i jestem całkowicie OK z taką właśnie tożsamością. A HIV-owy coming out otworzył przede mną nowe drzwi, nowe możliwości. Teraz z Wojtkiem Rodakiem przygotowujemy spektakl z młodymi queerowymi ludźmi, koprodukcji Grupy Stonewall w poznańskim Teatrze Polskim. Ta młodzież zna PrEP, zna serial „Pose”, świetnie nam się z nimi współpracuje. Premiera 20 grudnia 2022, przedstawienie nazywa się „Kolorowe sny”, zapraszamy ciepło.

Wcześniej dla TR Warszawa zrobiłeś z Wojtkiem gejowski spektakl „Tom na wsi”… Jeszcze na koniec chciałbym zapytać cię o nagość. Pozowałeś nago do naszego kalendarza na 2023 r. „Piękni i odważni”. Jesteś w nim Panem Grudniem, bo na 1 grudnia przypada Światowy Dzień Walki z HIV/AIDS.

Jako nastolatek pewnie byłem trochę przyblokowany, ale generalnie mam ten przywilej, że lubię swoje ciało, nagość nie stanowi dla mnie dzisiaj problemu. Jeszcze bardziej na cielesność otworzyłem się pod wpływem Willema – w odróżnieniu ode mnie, czy w ogóle od nas, Polaków i Polek, nie byli wychowywani w żadnej religii; raczej obce jest im poczucie winy czy wstydu. Na dodatek jest osobą poliamoryczną, empatyczną i ma wspaniałą świadomość ciała. Dzięki Willemowi i naszym wspólnym zdjęciom polubiłem swoje własne ciało i bycie nago jeszcze bardziej, szczególnie w plenerze. Choć nadal bywam nieśmiały. A poza tym, wiesz, ja wychodziłem na scenę w teatrze i opowiadałem o moim doświadczeniu z HIV – to jest dużo bardziej odsłaniające niż bycie nago. I przypominam: HIV nie jest tylko na 1 grudnia, HIV jest na co dzień.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem lesbą

Z LILIANĄ ZEIC, artystką wizualną, rozmawia Anna Maria Łozińska

 

Fragment pracy Liliany Zeic „Jest mi z tym dziwnie” (2019). Foto: Liliana Zeic

 

Twoja sztuka od zawsze była napęczniała od wątków lesbijskich. Przykładów jest wiele: „Suki. Autoportret z kochanką był instalacją z ciał dwóch kochanek, broszka „Heteryczki to kolaborantki” odwoływała się do lesbijskiego odłamu ruchu z lat 70., a maskujące stroje myśliwskie, które zaprojektowałaś, miały ukazywać niewidoczność lesbijek w przestrzeni publicznej. Do tego dochodzi wielokrotne przywoływanie przez ciebie queerowych bohaterek z historii. Czy każda twoja praca to kolejne outowanie się? Jak wyglądał twój pierwszy coming out?

Pamiętam dokładnie, jak wyoutowałam się przed moją mamą. Zbierała porzeczki w ogrodzie, a ja podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem lesbijką. Odpowiedziała mi po prostu: „Nie, nie jesteś”. Potem nie rozmawiałyśmy o tym przez wiele lat. W przestrzeni sztuki wyoutowałam się z kolei swoim dyplomem magisterskim. Zaprosiłam swoją partnerkę do projektu, w ramach którego zrobiłam z naszych ciał instalację o nazwie „Suki. Autoportret z kochanką”.

Nie pozostawiłaś wątpliwości.

Nadal lubię ten tytuł. Jest konkretnym komentarzem. To były pierwsze momenty, gdy zaczęłam świadomie doświadczać mikroagresji na tle queerofobicznym. Zaczęłam sprawdzać, jak się z tym czuję, co mi to robi. Mój promotor w trakcie prelekcji o tej pracy podkreślał wszystkie jej aspekty, a więc jakąś zwierzęcość, wątek formalny, wszystkie rzeczy, które były obok, ale wątek autobiograficzny, homoseksualny konsekwentnie pomijał. Wtedy mnie to bolało, dziś uważam, że jest to po prostu obrzydliwe.

W 2013 r. pojechałaś z dziewczyną w lesbijską podroż poślubną po Polsce. Odwiedziłyście osiem polskich miast, w których robiłyście sobie sesje zdjęciowe w białych sukniach weselnych, rejestrując tym samym społeczną reakcję na widok ślubnej pary lesbijskiej. Odważyłabyś się zrobić to dziś, w Polsce 2022?

Dziś nie zrobiłabym takiej pracy. Jednak to nie kwestia strachu, tylko decyzji, że dziś zależy mi na innej, bardziej queerowej, płynnej perspektywie. Tamten projekt był raczej homoerotyczny, ale przyznaję, że jego realizacja sprawiła mi dużo przyjemności. Zrobiłam go ze swoją ówczesną partnerką i współautorką tego projektu Martyną Tokarską. Byłam wtedy bardzo zakochana, bardzo szczęśliwa w relacji z Martyną. To był przede wszystkim piękny, przyjemny czas. Nie zaczynałam ze strachem, on przyszedł dopiero w trakcie projektu. W mediach pojawiły się nagłówki o naszym projekcie. Moja siostra wysłała do mnie nawet maila z pytaniem, jak mogę to robić mamie. Jeden moment był naprawdę stresujący: doszło do ataku na galerię, w której miałyśmy mieć ostatnie spotkanie. Osoby w kominiarkach rozbiły szyby, grożono nawet podpaleniem. Ze względu na ten incydent galeria zakończyła współpracę z grupą artystyczną, do której należałam.

Jak to jest być w Polsce lesbą i artystką, która w swojej sztuce eksploruje rożne zakamarki queerowości?

Robi się coraz trudniej, szczególnie w ostatnich latach: przejmowanie instytucji przez ludzi związanych z obecnymi władzami, zmiany dyrektorów, zakręcanie kurka publicznego finansowania wystaw o tematyce związanej z queerowością, polityką. Dla mnie wiele drzwi już jest zamkniętych i wiem, że zamykają się kolejne. Dotyczy to wszystkich osób wypowiadających się z queerowej perspektywy – mamy nikłe szanse na ministerialne pieniądze. Boję się bardziej niż kiedyś. Zdaję sobie sprawę z wydłużającej się listy instytucji, które bojkotują mnie lub które bojkotuję ja ze względu na ich działania. Najgroźniejsza jest jednak cenzura „na wszelki wypadek”. Instytucje się boją, nie chcą ryzykować, tracić finansowania, ten strach jest odczuwalny. Cenzurę można nagłośnić, zrobić z tego sprawę, najgorzej, gdy się to dzieje w białych rękawiczkach. Robi się trudniej, ciaśniej. Nadal mam co robić w życiu, ale obserwowanie tej sytuacji jest bardzo przykre.

W poprzednim pytaniu celowo użyłam słowa „lesba”. Jesteś lesbą?

Zdecydowanie tak. Ten skrót sprawia mi szczególną przyjemność.

Mam wrażenie, żśrodowisko niehetero kobiet jest w tym względzie bardzo podzielone: jedna grupa stara się odzyskać to słowo, nazywać siebie lesbami z dumą, czego dowodem jest choćby zeszłoroczny projekt Katarzyny Szenajch i Aleksandry Kamińskiej „100 lesb”. Słychać jednak też głos dziewczyn, ktore uważają, że słowo „lesba” jest wulgarne, i chciałyby szukać wręcz innego, nowego słowa/pojęcia.

Słowa „lesbijka” i „lesba” są absolutnie polityczne. Jeszcze kilka lat temu, gdy mówiło się głośno o swojej orientacji, było to jak krzyk, każde słowo w tym kontekście stawało się krzykiem. Używałam słów „lesbijka” i „lesba” na uczelni, w pracy, w kontekście rodzinnym i swojej codzienności. Kiedy studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych w Toruniu, byłam uznawana za jedyną lesbijkę w murach akademickich. (śmiech) Dla mnie słowo „queer” nie jest wystarczające.

Dlaczego?

W przestrzeniach queerowych w prosty sposób można umniejszyć perspektywę feministyczną, której według mnie queer bardzo potrzebuje. Mam na myśli perspektywę wrażliwą na wszelkie formy wykluczeń (także rasową, klasową, osób z niepełnosprawnościami), uwzględniającą także wykluczenia krzyżowe. Feminizm podejmuje tematy wszystkich tych rodzajów wykluczeń, jest szerszą kategorią niż queer.

Cieszy mnie odzyskiwanie słowa „lesba” i cały ten ładunek polityczny, który się z tym słowem wiąże. Wszystkie i wszyscy tego potrzebujemy. Tak samo jak potrzebujemy feminizmu. Wydaje mi się, że feminizm jest uważany za mniej seksi niż queer, a przecież tak bardzo ważne jest przypominanie o uprzywilejowaniu i o systemowych i społecznych wykluczeniach.

W 2019, w jednej ze swoich prac, mówisz, że „jest ci z tym dziwnie”, z byciem jednocześnie aktywistką i artystką. Mogłabyś opowiedzieć o tych dwóch zazębiających się tożsamościach?

Zawsze było mi z tym trochę dziwnie, ciężko to łączyć. Miałam i mam wrażenie, że środowiska artystyczne i aktywistyczne nie ufają sobie wzajemnie. Na przykład mają inne definicje queeru: aktywizm traktuje go bardziej
jako wspólnotowość danej grupy, natomiast sztuka nastawia się mocniej na indywidualne przeżycie. Od lat studenckich cały czas szłam tymi dwiema drogami. Myślę, że one się ze sobą nie połączyły, tylko biegły obok siebie. Formującym doświadczeniem była dla mnie praca grupowa, co pokazał mi właśnie aktywizm. To mnie absolutnie ukształtowało i pokazywało możliwości tego, jak na różne sposoby możemy ze sobą być, wspierać się. Sztuka mi tego nie dała, jest bardzo indywidualistyczna, to raczej granie do własnych bramek. Obecnie się to zmienia, coraz większą rolę odgrywają wrażliwość i troska o siebie nawzajem. To, co niezwykle cenię w aktywizmie, to queerowość rozumiana nie jako produkt kapitalistyczny, ale jako wszystko, co jest pomiędzy: proces, troska, empatia, a więc aspekty znikające, unikatowe, ciężkie do skapitalizowania. W przestrzeni sztuki konieczne jest robienie ze wszystkiego obiektu, formy, wizualizowanie. Świat sztuki jest bliżej kapitalizmu, w związku z czym jest niebezpieczniejszy, bardziej hierarchiczny. Jednak gdy myślę o całości świata, to sztuka jest również siecią osób koleżeńskich, dziwaczek i dziwaków, które bardzo się wspierają w swoich prekaryjnych zawodach, w swoich codziennościach i trudnościach.

Czy w takim razie dla ciebie aktywizm i sztuka gdzieś się spotykają?

Staram się łączyć to procesem, co może być właściwie niedostrzegalne w produkcie końcowym. Chodzi mi o codzienne bycie w porządku, o wzajemną troskę. Bycie wrażliwą na warunki produkcji, na płacenie właściwego honorarium na czas, na swoje przywileje. Przy projektach artystycznych często pracują również osoby, których nazwiska nie istnieją w świecie sztuki. Musimy doceniać każdą pracę, traktować się w sposób koleżeński, zerwać ze stereotypowymi toposami artysty, który jest wielkim wizjonerem, i publiki, która ma próbować to przyjąć.

Ważna jest także empatia. Cieszę z możliwości bycia w drodze twórczej z moimi koleżankami artystkami: bycie ze sobą w swojej twórczości, w ekonomii codzienności, wzajemne uczestniczenie w procesach związanych ze sztuką. Strasznie się cieszę z sukcesów moich koleżanek. Chcę iść razem. Po prostu. Moje koleżanki są dla mnie inspiracją.

A czym jest dla ciebie queer?

Queer jest dla i o osobach: jest feministyczny, wrażliwy, antykapitalistyczny, wspólnotowy, radykalny, cielesny, czyli integralny z ciałami, ale też zabawny, polityczny, czuły, seksowny.

Kategoryzowanie sztuki jako lesbijskiej jest w ogóle sensowne? Czym jest sztuka lesbijska?

Potrzebujemy słów. Dlatego ja często mówię o perspektywie queerowo-feministycznej w kontekście miejsca, z którego się wypowiadam. Soczewka, przez którą patrzymy na świat, nasze doświadczenie, to jest szalenie istotne. Wciąż potrzebujemy się uwidaczniać. Uważam, że jeśli nie używamy pewnych słów, to one po prostu znikają. I potem nagle okazuje się, że wszystko jest sztuką i że znaczenie ma ta sztuka, która się najlepiej sprzedaje, czyli sztuka robiona przez cis hetero mężczyzn. Właśnie dlatego nie możemy sobie pozwolić, żeby tych słów nie używać.

Czyli operowanie pojęciami „lesbijska” i „queerowa” nie robi źle sztuce?

Słowo „queerowa” na pewno nie, bo queer jest modny w lewicowym świecie. A słowa „lesba”, „lesbijska”? Jestem bardzo uparta, jeśli chodzi o performowanie języka, o cieszenie się jego politycznością, o nazywanie. O powtarzanie – niektóre słowa trzeba często powtarzać, bo one uparcie znikają. Uważam, że sztuce robi dobrze ciągle podważanie tego, co jest w jej centrum, tego, co już się stało normą, i zastanawianie się cały czas nad przestrzeniami, które są na jej obrzeżach. Ciągła praca nad kwestionowaniem norm i ciągłe włączanie kolejnych głosów, tożsamości, dawanie przestrzeni kolejnym dziwaczkom i dziwakom.

Pamiętałam, że miałam ciarki na ciele, gdy pierwszy raz widziałam twoją pracę „Silne siostry powiedziały braciom”, czyli manifest pokazujący heteroseksualne uprzywilejowanie. Miałam wrażenie, że udało ci się zrobić sztukę wizualną z mojej „prywatnej” lesbijskiej złości na wykluczenie, a jednocześnie czułam niesamowitą wspólnotowość.

To jedna z prac, które często pokazuję w przestrzeniach galeryjnych. Wybrałam trzy lesbijskie manifesty („The Woman Identified Woman”,, 1970; „Dyke Manifesto”, 1992; „Th e Queer Nation Manifesto”, 1990) i bardzo prostym gestem przełożyłam je na język polski. Powstał z tego poetycki fi lm, który ma być wezwaniem do współodczuwania, solidarności i uważności na inne osoby. Reakcje są skrajne. Zauważyłam, że publiczność mówi mi dwie właściwie sprzeczne rzeczy: osoby hetero przyznają, że oglądanie było dla nich trudne, często wspominają o dyskomforcie, natomiast osoby queerowe uważają, że czuły się zaopiekowane. Nie ukrywam, że bardzo mnie cieszy ten feedback, dokładnie o to mi chodziło. Chciałam powiedzieć głośno i bezpośrednio o naszej złości, przemocy, a także o tym, co by się stało, gdyby osoby, które doświadczają przemocy, zaczęły ją oddawać.

Wybrane przeze mnie manifesty pochodzą z USA. Są nadal aktualne i odpowiednio rezonują z polską rzeczywistością polityczną, jednak od czasu zrobienia tego projektu stwierdziłam, że nie będę się więcej odwoływać do innych krajów. Postanowiłam, że zajmę się kopaniem tutaj, pod podłogą naszego polskiego domu.

Stąd takie zainteresowanie polską herstorią? Queerowymi postaciami kobiecymi?

Trzy lata temu zaczęłam robić projekt „Sourcebook” / „Książka źródeł”, w ramach którego przekształcam wizualnie polską herstorię, uwidaczniam bohaterki niehetero, wizualizuję ich życiorysy. Rzeczy mają tendencję do znikania. Trzeba je łapać, uwidaczniać, zapamiętywać, pokazywać, przypominać. Praca herstoryczna jest obecnie wykonywana przez wiele osób, co mnie ogromnie cieszy. Czekam na premierę książki o Narcyzie Żmichowskiej, która, z tego, co wiem, powstaje (queerową biografi ę Narcyzy Żmichowskiej przygotowuje Anna Dżabagina, bohaterka wywiadu „Repliki” nr 95, styczeń/luty 2022 – przyp. red.). Kolejne postaci, wydarzenia, sytuacje są wydobywane z naszej historii. Ja się tym zajmuję z perspektywy wizualnej. Ta praca daje mi możliwości kontaktu z innymi ludźmi. Wizualizuję momenty osób, które żyły w innych czasach. Nie jesteśmy wyrwani z kontekstu, mamy swoją wspólnotowość. Myślenie o lesbijskim, queerowym kontinuum jest przyjemne i ważne – to również poczucie wspólnoty doświadczeń z naszymi przodkiniami. Mnie interesują nie tylko fakty, ale też fantazjowanie na ich temat. Ostatnią parą, którą researchowałam, są Dąbrowska i Kowalska.

O tym powstała praca (seria intarsji, czyli prac w drewnie wykonywanych metodą zdobienia) „Czerwona mgła straszliwego pragnienia pieszczot z Tobą znów na chwilę przysłania wszystko”? Ten tytuł jest bardzo gęsty, wręcz erotyczny.

Prawda? Kocham słowa. Musiała je też kochać Anna Kowalska, ponieważ ten tytuł to zdanie napisane przez nią w liście do Marii Dąbrowskiej w 1955 r.

Liliana, czy środowisko związane ze sztuką w Polsce jest tolerancyjne?

Jest raczej lewicowe, nie jest mocno związane z przestrzenią prawicy. Sztuka wymaga bardzo analitycznego myślenia, więc przestaje się myśleć szablonowo czy propagandowo. Robiąc sztukę, przetwarzamy świat za pomocą skomplikowanych struktur myślowych. Uważam, że mamy bardzo mało konserwatywnych osób w przestrzeni sztuki. W środowisku artystycznym czuć dużą solidarność w kontekście różnych kryzysów. Trzeba przyznać, że obecnie tych kryzysów jest bardzo dużo i sytuacja geopolityczna jest naprawdę trudna. W powtarzających się kryzysach lub właściwie dzięki nim widać, że los wszystkich mniejszości jest ze sobą związany na zawsze. Trzymamy się więc razem, nawet jeśli nasz głos (środowiska artystycznego) jest słaby w kontekście siły politycznej. Obecnie mam większy stres mniejszościowy, nawet w kontekście czucia się bezpiecznie na ulicy.

Wspominałaś jednak wcześniej, że czułaś w tym środowisku wykluczenie podczas studiów.

Na uczelni, na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu, atmosfera była inna. Profesorom, i tu używam świadomie formy męskiej, nie podobały się moje prace. Szablonowe projekty były doceniane, a te zaangażowane politycznie czy społecznie już nie. Z ogromną radością wyszłam z systemu edukacji.

A nad czym obecnie pracujesz?

Zajmuję się cyklem intarsji, które mają być wizualnym przetwarzaniem różnych traum, jakich doświadczamy w życiu, szukaniem wspólnotowości ludzko-roślinnej. Praca z intarsją jest dla mnie niezwykle ciekawa: w moim domu pracowało się z drewnem, a teraz ja się tym zajmuję. Kontynuuję także prace związane z archiwum herstorycznym, chcę nadal uwidaczniać herstorię queerowo-lesbijską. Mam nadzieję, że kolejny rozdział będzie pokazany już w nowo powstającym Queer Muzeum w Warszawie. Osoby z Lambdy Warszawa mają w tym roku dostać klucze i tym samym otworzyć pierwsze w Polsce fizyczne miejsce poświęcone queerowym archiwom.

Co jest dla ciebie najważniejsze w twojej pracy?

Bardzo lubię w sztuce to, że umożliwia mówienie o świecie w sposób skomplikowany. Nie porządkuje świata, a wręcz rozszerza znaczenia, daje możliwość ciągłego eksperymentowania. Złość może być momentem wyjściowym, ale potem idzie za tym dużo namysłu. Sztuka daje mi możliwość wyobrażenia sobie innego świata. Coraz bardziej kręcą mnie też zagadnienia związane z cielesnością, myślę o cielesnym byciu w świecie, rozszerzaniu seksualności. Ja po prostu lubię robić sztukę. Lubię eksperymentować. Lubię pracę w pracowni, długą, powtarzalną pracę rąk, która daje mi ogromne pokłady przyjemności. Lubię też robić rzeczy po raz pierwszy.

***

Liliana Zeic – artystka wizualna i doktora sztuk pięknych, której prace pokazywane były na ponad 130 wystawach indywidualnych i grupowych, a także znajdują się w kolekcjach publicznych, m.in. w warszawskiej Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki, w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu, w Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu. Jest queerową feministką. Ważny jest dla niej koncept radykalnej troski. W pracach porusza wątki feministyczne, lesbijskie, queerowe. Przetwarza wizualnie archiwum poświęcone nieheteronormatywnym kobietom.  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowe futro

Z Sebulcem, transpłciowym artystą wizualnym, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Milena Liebe, edit: Sebulec

 

W swojej sztuce poświęcasz dużo miejsca postaciom wirtualnych towarzyszy, awatarów, budujesz różnorodne światy. Pracujesz z grafiką 3D, animacją i silnikami gier komputerowych. W dzieciństwie musiałeś być zajarany grami, prawda?

Tak! Grałem w pierwszą odsłonę „The Sims”, „Heroes III”, „GTA II”, „Warcraft III”. Pochłaniałem wszystkie gierki dołączane do gazetek, kupowałem na Stadionie Dziesięciolecia pirackie płyty.

Jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku, dlatego dobrze pamiętam „The Sims”. To tam stworzyłem pierwszy raz parę gejów i „testowałem” własną tożsamość. W wywiadach opowiadasz, że takie budowanie własnych światów również dla ciebie było pomocne…

Prawdziwy szał zaczął się, kiedy nauczyłem się ściągać do „Simsów” customowe skórki, ubrania, fryzury… Gdy za pomocą kodów mogłem wyłączyć cenzurę w bara-bara (komenda, która pozwala wirtualnym postaciom uprawiać seks – przyp. red.). Jeśli chodzi o uciekanie w inne światy, również zawsze sporo rysowałem, często byli to mięśniacy z anime albo postacie z kreskówek. Pamiętam, jak pierwszy raz u koleżanki odkryłem internet i z podjarania nie mogłem zasnąć w nocy. Siedziałem na chatroomach i pisałem z dziewczynami jako chłopak. W liceum plastycznym pierwszy raz miałem styczność z projektowaniem 3D. Wtedy nauka tego środowiska i modelowania totalnie mnie wciągnęła. Myślałem, że mogę zrobić wszystko. Paręnaście lat później wciąż mam taką samą zajawkę i wciąż dużo nauki przed sobą.

W latach 90. i na początku zerowych pewnie trudno było szukać reprezentacji?

Było trudno, szczególnie że w podstawówce i gimnazjum odstawałem od swoich rówieśników. Miałem krótko ścięte włosy i nosiłem męskie, za duże ubrania. Byłem typem dziwaka, samotnika, nerda. Nie miałem za wielu znajomych. Nie interesowało mnie bawienie się lalkami Barbie z koleżankami. Natomiast koledzy wydawali mi się chamscy i głupi. Już wtedy miałem tendencje do przesiadywania w świecie wirtualnym, gdzie ewentualnie poznawałem jakieś osoby. Siedziałem też na czacie fanów duetu Tatu. Doszedłem do wniosku, że skoro podobają mi się dziewczyny, to znaczy, że jestem lesbijką. Tak zacząłem się wtedy określać. To było bezpieczne, dawało swobodę wyrażania siebie w zachowaniu i ubieraniu. Nie słyszałem wtedy o transpłciowości czy innej queerowości poza określeniami lesbijka/ gej. Chwyciłem się tej tożsamości.

Jak ona ewoluowała?

Wydawało mi się wtedy, że nikt nie chce być kobietą, że to jest trochę jak dostanie gorszego rozdania w życiu. Od dziecka miałem oko wyczulone na różne niesprawiedliwości, więc zastanawiałem się na przykład, dlaczego do „Akademii Pana Kleksa” przyjmują tylko chłopców i dlaczego we wszystkich bajkach to właśnie chłopcy mają fajniejsze przygody. Zrodził się wtedy we mnie bunt przeciwko przegranej pozycji kobiety. Trochę później zacząłem udzielać się w środowisku feministycznym, chodziłem na manifestacje, robiłem plakaty. Myślałem o moim niechceniu bycia kobietą w społecznym kontekście. Może jakbyśmy mieli prawdziwe równouprawnienie, nie wydawałoby mi się ono takie najgorsze? Ale niestety, z czasem coraz mocniej czułem, że coś nie gra, że wycofuję się z życia i na niczym mi nie zależy. Zrozumiałem, że to, czego nie lubię w swoim ciele, nie mija i już nie minie, bo wynika z dysforii płciowej. Wtedy zdecydowałem się na tranzycję, najpierw społeczną, potem farmakologiczną. Miałem 26-27 lat.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że: „Życie przed tranzycją jest trochę jak życie bez ciała. Jakby się było niewidzialnym i nieobecnym”. Czy możesz opowiedzieć o stawaniu się widzialnym?

Widzialność zaczynała się od małych rzeczy. Kiedy ktoś zwrócił się do mnie, używając męskiego zaimka, gdy policzono mnie za męskie cięcie u fryzjera, kiedy zaczęli podrywać mnie geje. Gdy przeszedłem mutację i odważyłem się zabierać głos w rozmowach, bo już nie wstydziłem się tego, jak on brzmi. To wszystko składa się na posiadanie ciała, ciężaru i głosu, na bycie obecnym w świecie. Duży pozytywny wpływ na moje zdrowie psychiczne i pewność siebie miały też sporty walki, które zacząłem trenować w queer-friendly klubie Otwarte Serca Zaciśnięte Pięści. Oprócz ogólnie lepszego samopoczucia związanego z aktywnością fizyczną i kształtującej się muskularnej sylwetki robiłem sparingi z cis chłopakami i nie byłem od nich gorszy. Wiedziałem, że naprawdę jestem silny, a w sytuacji zagrożenia mogę obronić siebie i innych.

Jak dojrzewałeś w sztuce?

Podczas studiów na grafice na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie robiłem prace, na których przedstawiałem kulturystki, ale też wstawiałem swoją głowę w bardzo umięśnione ciała orków albo w zbroje rycerzy czy innych postaci z gier, w które grałem. Robiłem też portrety queerowych osób z mojego towarzystwa. Interesowały mnie tematy tożsamościowe, płciowe, przekraczanie binarnych podziałów. Można powiedzieć, że te zagadnienia wciąż są osią mojej praktyki artystycznej. Ciekawią mnie możliwości przekraczania ograniczeń własnego ciała dzięki sztuce, technologii i fantazji. Nadal eksperymentuję z różnymi technikami – drukiem 3D, odlewami z silikonu, szyciem futrzanych maskotek, tworzeniem awatarów i postaci z wykorzystaniem A.I.

Wspomniałeś o kulturystyce. Czy przed korektą miałeś wzorzec męskości, do którego było ci najbliżej?

Przez to, że trenowałem MMA, chodziłem w czapeczce z daszkiem i szybko rosły mi mięśnie, może trochę podchodziłem pod archetyp wrażliwego dresa rozrabiaki – Sebulca spod bloku. Na początku tranzycji oglądałem też dużo kanałów na YouTubie, na których kulturyści opowiadali o swoich przeprawach na „bombie” (na dopingu – przyp. red.). Czułem, że mamy ze sobą coś wspólnego – oni, tak jak i ja, wstrzykiwali sobie testosteron. Lubię przyglądać się różnym typom męskości, kolekcjonować je w swojej głowie, np. typ rybaka w kamizelce, wujka z saszetką na telefon przy pasku, misiowatego grill daddy… Gram z różnymi kulturowymi stereotypami, wyolbrzymiam je, hipermaskulinizuję postacie, które tworzę. Zauważ jednak, że to wcale nie znaczy, że identyfikują się one jako mężczyźni. Tego nie będziemy wiedzieli, póki ich o to nie zapytamy. Moje kolekcjonowanie typów męskości nie oznaczało, że rozpoczynając tranzycję, podjąłem decyzję, że będę takim a takim faciem. Byłem po prostu sobą, a to, że czułem się lepiej we własnym ciele, sprawiło tylko tyle, że odważniej eksperymentowałem z różnymi stylówkami.

Przyglądałeś się swojemu ojcu?

Nie byliśmy blisko, ale ceniłem w nim, że jest specjalistą w swojej niszowej dziedzinie zawodowej; był też zapalonym rybakiem i działkowiczem. Mój coming out przed nim wyglądał tak, że kiedyś zapytał, dlaczego mam taki gruby głos. Odpowiedziałem mu tylko, żeby mówił do mnie „Sebastian”. Usłyszałem, że się cieszy, bo od początku myślał, że będę synem, że tak by wypadało po dwóch córkach z rzędu.

Jak mama zareagowała?

Na początku trudno było jej się przedstawić z imieniem i zaimkami, ale cierpliwie tłumaczyłem jej, jak bardzo jest to dla mnie istotne. Teraz sama wychodzi z inicjatywą w swojej pracy, a jest nauczycielką, i pyta nienormatywnych uczniów, jakie preferują zaimki. Jestem z tego bardzo dumny. Mama mnie wspiera, podobnie jak moje dwie siostry. Wiesz, żyję w Warszawie, w środowisku artystycznym, więc to bezpieczna bańka. Tutaj coming outy są łatwiejsze.

Innym środowiskiem, które pozwala być ci w pełni sobą, jest subkultura furries. Inspiruje cię też do do rożnych projektów artystycznych. Możesz o niej opowiedzieć?

Subkulturę furries tworzą osoby, które rysują lub wcielają się w wymyślone przez siebie postacie antropomorficznych zwierzaków. Budowanie fursony jest, jakby tworzeniem awatara w prawdziwym życiu, swojego zwierzęcego alter ego. Nie tylko decydujesz, jakiej będzie rasy i jaki będzie miał kolor oczu, ale też nadajesz swojej postaci indywidualne cechy charakteru, np. określasz, czy ma płeć, czy nie. Masz pełną dowolność. Bardzo możliwe, że właśnie ta swoboda w wyrażaniu swojej tożsamości, a także chęć ucieczki w świat fantasy przed nietolerancyjnym środowiskiem powodują popularność bycia futrzakiem wśród osób LGBTQ+. Bardzo mnie te zależności interesują i inspirują w działaniach artystycznych. Co ciekawe, pierwsza furaskowa figurka przedstawiająca człowieka z głową lwa powstała około 40 tys. lat temu i jest przykładem najstarszego dzieła sztuki w dziejach ludzkości!

Futro, czyli potocznie mocne owłosienie, to też atrybut męskości. Ty, podczas swojej wystawy „Futro” w Zamku Ujazdowskim w Warszawie, nadałeś mu queerowy aspekt, barwiąc je na tęczowo.

Włosy na klacie, brodzie czy plecach to drugorzędna męska cecha płciowa. Sam wciąż jestem podekscytowany za każdym razem, kiedy wyrośnie mi gdzieś nowy włos. Im ktoś ma ich więcej na ciele i im są one gęstsze, tym bardziej wydaje mi się męski i twardy. Z drugiej strony futro kojarzy się też z czymś miłym i miękkim w dotyku. Lubię ten motyw, bo nie daje się mu się łatwo nadać tylko jednego znaczenia. Futro jest jednocześnie hipermęskie i czułe.

Czy masz zatem prywatną defnicję męskości?

Uważam, że żadna cecha wyglądu ani charakteru nie definiuje płci, tak samo jak płci nie mają ubrania czy kosmetyki. Wszystko sprowadza się do wewnętrznego poczucia, że jest się mężczyzną.

Niecały rok temu wziąłeś udział w akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Jestem przeciw transfobii”, nakręciłeś dla KPH krótki klip.

To było w ramach Dnia Widoczności Osób Transpłciowych, który przypada na 31 marca. Mówię w klipie, że widoczność to jest dla mnie obecność, to jest danie sobie samemu prawa do głosu, do wypowiedzi. Gdy ludzie z KPH zwrócili się do mnie, nie wahałem się ani chwili. Jesteśmy na etapie, w którym każde, nawet drobne działanie aktywistyczne jest tą kroplą drążącą skałę.

To na koniec jeszcze, jeśli mogę, zapytam o twoją tranzycję prawną. Staramy się w „Replice” często pisać o tym, że proces wymiany dokumentów na te z właściwym oznaczeniem płci to w Polsce zupełny absurd polegający na pozwaniu do sądu własnych rodziców o źle oznaczoną płeć w akcie urodzenia – i że pilnie potrzebna jest ustawa zmieniająca ten proces na bardziej cywilizowany. Ten absurd już masz za sobą?

Niestety, jeszcze nie. Problem polega m.in. na tym, że nie ma nigdzie konkretnej listy dokumentów, które musisz sądowi przedłożyć. Jeden sąd może wymagać jednego dokumentu, inny innego. Od prawie 3 lat się z tym szarpię. Teraz od jakiegoś czasu mam pomoc z organizacji Miłość Nie Wyklucza, za którą bardzo dziękuję. Mam w końcu wyznaczoną rozprawę na 26 kwietnia. Być może uda się zakończyć sprawę już wtedy, a być może sąd będzie wymagał ode mnie czegoś jeszcze, nie wiem. Trzymaj kciuki!

IG: @sebulec

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Queerowa wolność

Z AGATĄ SŁOWAK, laureatką tegorocznego Paszportu „Polityki” w kategorii „Sztuki wizualne”, rozmawia Anna Maria Łozińska

 

Foto: arch. pryw.

 

Na początku chciałabym w imieniu całego zespołu „Repliki” pogratulować ci Paszportu „Polityki”. Czy emocje już trochę opadły? Jak się czujesz po tej nagrodzie? Czy ona coś dla ciebie zmienia w kontekście pracy?

Dziękuję bardzo. Tak, ciut już się uspokoiło. Przyznam, że był to dosyć intensywny moment. Zarówno ten dookoła gali rozdania Paszportów, jak i u mnie w pracy i w życiu osobistym. Akurat wszystko mi się powywracało i pozmieniało w jednym czasie: od miejsca zamieszkania, przez osobę partnerską, aż po tryb pracy. Po samej gali przez kilka dni było trochę funu z wiadomości od osób zniesmaczonych moimi pracami. Jeśli chodzi o zawodowe konsekwencje, to pojawiło się kilka wywiadów i wyjazdów, które odciągają mnie od tej właściwej mi twórczej pracy, ale powoli odzyskuję balans.

Odbierając Paszport, powiedziałaś ze sceny, że życzysz wszystkim, żeby byli tak wolni, jak queery na twoich obrazach. Czym dla ciebie jest ta queerowa wolność?

Queerowa wolność to po prostu wolność, która powinna obejmować wszystkich. Queery na moich pracach mają przestrzeń do życia, do miłości. Każdy kocha tego, kogo chce, bez ograniczeń, jakiejkolwiek stygmatyzacji. Chciałabym, żeby wszystkie środowiska dawały sobie wzajemnie taką akceptację, jaką większość osób z queerowego środowiska daje zewnętrznemu światu.

A czym w takim razie jest dla ciebie sam queer?

Dla mnie bycie queer to niewpisywanie się w ustanowione w danym miejscu i czasie schematy, możliwość kochania dowolnej osoby chociażby za to, że jest dobra, bez ograniczania sobie wyboru np. do połowy świata. Bycie queer to też bycie w zgodzie ze sobą, kiedy nasz wybór nie wpisuje się w ramy czyjegoś światopoglądu, otwartość na innych i akceptowanie ich lub własnej inności.

„Na moich obrazach spotykają się dzikie zwierzęce instynkty, mroczne pragnienia i cielesne popędy. Do podjęcia tej tematyki w malarstwie skłaniają mnie opresyjne postawy patriarchalne oraz obserwacja statusu kobiet w środowiskach artystycznych na przestrzeni wieków. Obrazy mają wyrażać sprzeciw wobec tego, że nagość, seks, symbole LGBT, krytyka Kościoła i gender nadal wywołują zgorszenie” – to fragment tekstu, którym opisujesz swoją pracę dyplomową. Składała się z obrazów malarskich, przywołujących stylistyką minione epoki, a do renesansowych kobiecych ciał doczepiłaś męskie członki. Żonglujesz też różnymi symbolami religijnymi, pogańskimi, pokazujesz zwierzęce instynkty i mnóstwo erotyki. Jak na to wszystko zareagowano na twojej uczelni – warszawskiej akademii sztuk pięknych, znanej z patriarchalnych struktur?

Nie myślałam wówczas o wpisywaniu się w gusta pracowników wydziału, który faktycznie był totalnie konserwatywny. Z jednej strony chciałam po prostu opowiedzieć swoje historie za pomocą konkretnej estetyki, a z drugiej konfrontowanie się w taki sposób z niektórymi dziadami z wydziału malarstwa ostatecznie było dość zabawnym doświadczeniem.

Całe szczęście, że ostatecznie zabawnym. Czy doświadczyłaś jednak jako nieheteronormatywna kobieta dyskryminacji na ASP?

ASP to dziwne miejsce dla osób niehetero. Z jednej strony większość profesorów u władzy jest cis konserwatywna, z drugiej zajmowanie się sztuką przez studentów uznawane jest za niemęskie, nazywa się studentki żonami dla malarzy itd. Ja ze strony studentów na pewno nigdy nie odczułam tego typu hejtu, a kontakt z profesorami miałam właściwie ograniczony.

Pokazując pracę dyplomową, byłaś już wyoutowana? Jak wyglądał twój coming out?

To wszystko jest płynne. Bardziej zależy mi na opowiadaniu o doświadczeniach niż szukaniu definicji. Nie było jakiegoś jednego wystąpienia na scenie, z której wszyscy otaczający mnie ludzie usłyszeliby nagle: „Hejka, od lat bujam się w starszej ode mnie lasce”. W życiu chyba rzadko dzieje się to tak filmowo. Raczej w wyniku tego zabujania nastąpił ciąg wydarzeń, które mniej lub bardziej identyfikowały mnie w świadomości ludzi jako reprezentantkę nieheteronormatywnej społeczności. Myślę, że bliscy osób LGBTQ zwykle coś po prostu czują, ale nie zawsze dana jest im możliwość bezpośredniej konfrontacji z takim faktem. Wypierają to, oddalają w nieświadomość, często pomimo wyraźnych sygnałów. U mnie takich znaczących sygnałów było kilka i one wręcz zmusiły moich bliskich do ustosunkowania się do sytuacji.

Jakie to były sygnały? Opowiedz właśnie o tych doświadczeniach.

Przede wszystkim pamiętam pocałunki z koleżankami z podstawówki – one „trenowały” przed pierwszymi randkami, a ja po prostu chciałam doświadczyć tych pocałunków właśnie z nimi. Potem był wielki skok: od razu po podstawówce wyjechałam z małego miasteczka do takiego ciut większego i rozpoczęłam naukę w szkole z internatem. Jako jedyna gimnazjalistka mieszkałam z licealistami_ tkami i niemal od razu popadłam w głębokie zakochanie w „D”, czyli najpiękniejszej i najbardziej „klimatycznej” maturzystce kieleckiego plastyka. Na dowód tego uczucia, mając niespełna 12 lat (!), wyryłam sobie na dolnej części lewego uda tatuaż, który symbolizował jej imię. Po roku „D” zniknęła, stając się studentką, a ja niestety utknęłam w tymże plastyku na kolejne 6 lat, które upłynęły pod znakiem miłości do niej. Bardzo wówczas cierpiałam z powodu niespełnienia uczuć. Tę miłość uznawałam za największą, jakiej ludzkość w ogóle mogła doświadczyć.

Dużo emocji do przeżywania, zwłaszcza jak na nastolatkę, która dopiero wyjechała z rodzinnego domu. Co się wydarzyło później? To doświadczenie było w jakiś sposób formacyjne?

W tych tęsknotach wydarzały się różne sytuacje. Trochę sama performowałam „D”, w jakiś sposób naśladowałam jej sposób bycia, przez co niechcący stawałam się dla innych dziewczyn tym, czym ona była dla mnie. Przy okazji kilka koleżanek się we mnie zauroczyło. Pamiętam, że najtrudniejszym momentem była sytuacja, gdy wkurzony chłopak koleżanki z liceum napisał do mojego ojca coś w stylu: „Pańska córka przespała się z moją narzeczoną”. Była też łapanka zorganizowana przez rodziców tejże koleżanki, kiedy krzycząc na nas, kazali nam wsiadać do auta i tłumaczyć się z naszej relacji.

Jak reagowali na to twoi rodzice?

Trochę później moja mama musiała już zareagować bezpośrednio. Po latach mojej miłości do „D”, będąc już na studiach (swoją drogą pojechałam na te studia za „D” i jak zwykle zostałam zlekceważona), zaczęłam nieporadnie wchodzić w relację z pewnym chłopcem. Zwierzyłam się mamie z różnych skomplikowanych spraw w tej relacji, a jako źródło problemów podałam wieloletnią, niespełnioną miłość do starszej ode mnie kobiety. Usłyszałam: „Po co mi o tym mówisz?”. To było przykre i wtedy dosyć mocno mnie zraniło, ale wiem, że mama musiała przejść pewien proces dojrzewania. Dla niej, świętej w swoim katolicyzmie, to było po prostu za dużo. Za to teraz jest naprawdę fajnie. Podam taki przykład. Busko, z którego pochodzę, to raczej małe miasto. Obecnie, ciesząc się z mojego Paszportu „Polityki”, lokalny dom kultury eksponuje moją starą rzeźbę. Dostałam wiadomość od dziewczyny niehetero stamtąd, która poczuła, że jej to jakoś pomogło i ją wsparło. Mega.

Podzielisz się z „Repliką” jakimś queerowym tekstem kultury, który zrobił na tobie duże wrażenie?

Pamiętam, że jako dojrzewająca dziewczynka uwielbiałam filmy o miłości kobiet, szczególnie te, które pomagały mi w zrozumieniu mojej ówczesnej sytuacji. Na początku miałam bardzo ograniczony dostęp do internetu, a w nim niewiele jeszcze było stron zbierających takie informacje. Pamiętam jednak listę lesbijskich filmów na stronie „Kobiety kobietom” – silnie działały na mnie takie obrazy kina jak „Mulholland Drive”, „Fucking Amal” czy „Gdyby ściany mogły mówić 2”.

Czy da się oddzielić twoje doświadczenie queerowej kobiety żyjącej w wykluczającym kraju od sztuki, którą robisz?

Jedno trochę wynika z drugiego. Dwa mocne fi lary mojej sztuki to queerowość i feminizm, więc moja sztuka, filtrowana przez sytuację w kraju, na pewno nabiera mocniejszego i spornego wydźwięku. Trudno jest to oddzielać.

Czy mimo władzy, która ma wielki wpływ na różne instytucje kultury, czujesz się wolna jako artystka? Czy to się zmienia? Czy zmienia się to, jak się czujesz w instytucjach kultury?

Jako artystka czuję wolność niezależnie od władzy – czasami reagowałam na nią w swoich pracach, ale ostatecznie te prace nigdy nie trafiały blisko takich osób. Oczywiście zauważamy przejęcie ważnych instytucji przez tragicznych kolesi wydelegowanych przez rząd, ale na całe szczęście funkcjonują też prywatne galerie i instytucje, które stanowią bezpieczne schronienie przed osobami konserwatywnymi, faszyzującymi czy dyskryminującymi.

Gdzie można zobaczyć twoje prace?

Na stałe są rozsypane po różnych kolekcjach w kraju i za granicą, ale na szczęście dosyć systematycznie bywają udostępniane, głównie na zbiorowe wystawy kobiece. Teraz pracuję nad indywidualną ekspozycją, którą planujemy wiosną otworzyć na Brooklynie. Cieszy mnie, że dostęp do większości reprodukcji jest w sieci przy artykułach poświęconych sztuce czy choćby na moim IG (@agata_slowak_).  

***

Agata Słowak (ur. 1994) – malarka, autorka obiektów i instalacji. Wielkie uznanie środowiska krytycznego przyniosła jej zeszłoroczna wystawa „Tylko nasze stany” w Fundacji Galerii Foksal w Warszawie. Brała także udział w licznych wystawach zbiorowych, jak „Niepokój przychodzi o zmierzchu” (Zachęta), „Kto napisze historię łez” (MSN w Warszawie), „Siedem etapów życia kobiety” (Miejska Galeria Sztuki w Łodzi) czy „Złe relacje” (Galeria Salon Akademii w Warszawie). Otrzymała tegoroczny Paszport „Polityki” za „odważne podejmowanie w malarstwie tematyki kobiecej, której nadaje osobisty i pełen emocjonalnego zaangażowania wyraz. Za opowiadanie o teraźniejszości i o sobie za pomocą oryginalnie wykorzystanych wzorców dawnego malarstwa”.

Głuchy gej może wszystko

Z artystą wizualnym i performerem DANIELEM KOTOWSKIM o języku migowym i fonicznym, o audyzmie i o homofobii, a także o jego chłopaku Tomku oraz o czytaniu polskiego hymnu rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Milena Liebe

 

Jaki był twój pierwszy język – migowy czy polski?

Jestem głuchy od urodzenia. Dorastałem w słyszącej rodzinie, w której mieliśmy swój własny, „domowy” język migowy. Co prawda przebywałem w otoczeniu osób głuchych, m.in. wujka, brata mamy. Podglądałem go, gdy migał w PJM (polskim języku migowym – przyp. red.). Ta reprezentacja sprawiła, że byłem w komfortowej sytuacji. Nawet za dzieciaka, kiedy nie w pełni panowałem nad językiem migowym, już włączałem się do rozmowy dorosłych. Pamiętam, gdy zaobserwowałem dialog między wspomnianym wujem i mamą, od razu z dumą zamigałem coś do nich. Używałem dość naiwnych gestów, a oni śmiali się, bo nie mieli pojęcia, co chciałem przekazać, ale jednocześnie zachęcali do kolejnych prób. Nie czułem się „inny”. Miałem szczęście, bo większość osób głuchych za dziecka nie ma za bardzo kontaktu ze swoją słyszącą rodziną. Nikt nie dopasowuje do nich komunikacji, nie uczy języka migowego. Zdarza się, że rodzice mówią fonicznie (fonicznie, czyli głosem – w odróżnieniu od mówienia poprzez miganie – przyp. red.) do dziecka i oczekują, że się „dostosuje”. Takie dziecko czuje się porzucone i samotne. Bywa jedyne głuche w rodzinie. Miałem szczęście, że moje dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej.

A co z rówieśnikami?

Kolejny raz miałem szczęście, bo od zerówki mieszkałem w internacie dla głuchych dzieci, gdzie migałem jak wszyscy, więc taka forma komunikacji była dla mnie naturalna. Jednocześnie nie był to okres pełnej świadomości w używaniu języka, bo nie wiedziałem, czy używam PJM czy SJM (systemu językowo- -migowego – przyp. red.). Różnicę zobaczyłem dopiero w liceum.

Czym różni się PJM od SJM?

PJM to język polskich Głuchych – z odrębną gramatyką i systemem znaków. Ma swoją charakterystykę, która związana jest z naszą kulturą, tożsamością, historią. Natomiast SJM to sztuczny język wymyślony przez słyszących, aby mogli komunikować się z osobami głuchymi. Wszystkie zdania jednak ułożone są wedle polskiej gramatyki. Głusi nie rozumieją tych komunikatów, bo to po prostu nie jest nasz język, musimy się go nauczyć. Podobnie z językiem polskim. Jest dla nas obcy, ale przyswajamy go poprzez odpowiednie metody w PJM. Niestety zdarza się, że lekcje dla niesłyszących prowadzone są w fonicznym języku polskim albo w SJM. A to przecież tak, jakby Polaków matematyki uczono w chińskim! Sam nauczyłem się mówić fonicznie, kiedy chodziłem w szkole do logopedy. Dziś mój rozwój mowy się zatrzymał, ponieważ nie mam możliwości kontynuowania lekcji. Na szczęście, wraz ze wzrostem świadomości i inkluzywności, PJM staje się bardziej popularny. Ogromne efekty daje też dwujęzyczność w edukacji, czyli używanie języka polskiego pisanego i PJM. Spotkałem się z nią w liceum, bo miałem Głuchego polonistę. Dzięki niemu się rozwinąłem. Wcześniej, choć miałem głowę pełną pomysłów, o których chciałem migać, nauczycielka nie za bardzo rozumiała, co chcę przekazać. Wtedy tym bardziej poczułem, że SJM nie jest moim językiem.

Czy życie w internacie nie odseparowało cię od rodziny?

Nie, uwielbiałem internat, ha, ha! Do podstawówki i gimnazjum chodziłem w Śródborowie. Natomiast do liceum – w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Głuchych, na Łuckiej w Warszawie. Do rodziców, którzy mieszkają we wsi koło Ostrowi Mazowieckiej wracałem co weekend. W domu spędzałem też wakacje i święta, więc mieliśmy ciągły kontakt.

Szkoły dla Głuchych to dla ciebie bezpieczna bańka?

Z tym bywało różnie. Zwłaszcza podstawówka i gimnazjum były wyzwaniem, ponieważ uczyło tam tylko dwóch Głuchych nauczycieli. Reszta słyszała. Co prawda pozwalali nam migać, co nie jest wcale takie oczywiste. Posługiwano się jednak głównie SJM. Przez to komunikacja była naprawdę trudna, ale nie mieliśmy wyboru. Ograniczało to moją swobodę wyrażania się, choć od zawsze czułem taką potrzebę. Dopiero w liceum spotkałem Głuchych nauczycieli, migających w PJM. Dostałem autorytety, co dało mi siłę i zwiększyło świadomość. Otrzymałem język. Wcześniej tylko trochę znałem polski. W liceum nauczyciele mówili, że możemy robić wszystko, co sobie wymarzymy. Ich słowa zmotywowały mnie do kontynuowania nauki. W pełni poczułem ideę „The Deaf Can!”, czyli Głusi mogą wszystko. Dzięki temu hasłu zdecydowałem się pójść na studia na Polsko-Japońską Akademię Technik Komputerowych, a później na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Obecnie jestem studentem Szkoły Doktorskiej Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku.

Skąd to artystyczne zacięcie?

W liceum spotkałem Głuchego nauczyciela, który skończył ASP. Otworzył mi oczy na możliwości, które mają osoby takie, jak ja. Wcześniej przez barierę językową nie miałem dostępu do informacji. Teraz wiedzę dostałem w PJM. Wspomniany nauczyciel zabierał nas do muzeów i galerii sztuki. Oprowadzał nas po wystawach. Zaraził mnie swoją pasją. Stałem się świadomy, że dzięki ustawie o dostępności dla osób z niepełnosprawnością nikt nie może odmówić mi edukacji na wyższej uczelni. Mam prawo korzystać z tłumacza! W taki sposób opadały kolejne bariery. Oczywiście to nie oznacza, że nie spotkałem się ze stereotypami, ale te obalałem poprzez sztukę. To moja misja, aby w taki sposób uświadamiać słyszących o osobach głuchych.

Opowiedz o stereotypach.

W polskim opresyjnym systemie rzeczywistość dostosowana jest do normatywnego człowieka – białego, heteroseksualnego mężczyzny, który słyszy, pisze i mówi biegle po polsku. Jeśli Głuchy osiągnie jedną z tych umiejętności, na przykład dobrze mówi lub dobrze pisze po polsku, doświadcza mniejszej dyskryminacji, jest lepiej traktowany. Jeżeli zna tylko migowy, przywileje nie są mu dane. Pojawia się dystans, niechęć do współpracy, albo wręcz słyszący mówi, że Głuchy nie może czegoś zrobić, bo jest gorszy. Sam co prawda dobrze piszę po polsku, ale nie słyszę. Jakiś czas temu miałem podpisać umowę najmu pracowni artystycznej. Na samym dole dokumentu był zapis o kontakcie telefonicznym. Poprosiłem o zmianę na kontakt po przez sms-a lub maila. Pośrednik nie zgodził się, zaproponował, abym wziął osobę słyszącą do kontaktu. Odmówiłem. Poczułem, że to ogromny akt dyskryminacji.

Protekcjonalne traktowanie jest również elementem audyzmu, czyli dyskryminacji osób głuchych. Mówię o takich sytuacjach, w których na przykład Głuchy chce coś zamówić do jedzenia, a stojący obok słyszący postanawia zrobić to za niego. Wtedy zawsze czuję się niekomfortowo. To bliskie stwierdzenia, że głusi są głupsi, co też jest powszechnym stereotypem. Bardzo często jednak audyzm zależy od pojedynczych osób. Dużo większy jest problem systemowy, czyli powszechny brak PJM na przykład w przestrzeni edukacyjnej, urzędowej, miejskiej.

Jak wyglądała twoja droga artystyczna?

Na początku nie miałem pojęcia, jak działa „mechanizm” sztuki. Intensywnie brałem udział w konkursach, ponieważ chciałem stać się widoczny na scenie artystycznej w Polsce. Udało mi się. Pamiętam, że mocno przeżyłem performance „Narzędzie do posługiwania się mową”. W jego trakcie zachęcałem osoby, by za pomocą czatu na ZOOM-ie anonimowo przysyłały mi pojedyncze słowa, całe zdania, różne hasła. Następnie wypowiadałem je na głos. Byłem narzędziem tych osób do posługiwania się językiem, żywym syntezatorem mowy. Pojawiła się przemoc słowna. Otrzymałem teksty: „Jestem głuchoniemy”, „Jestem pedałem”, „Jebać (tutaj imię i nazwisko osoby związanej z polityką)”. Czytałem je wszystkie. Pojawiły się też intymne historie, wiersze. Wyrażano troskę o mnie. Po 25 minutach byłem fizycznie i psychicznie wykończony. Dotychczas unikałem używania języka migowego do swojej twórczości. Kiedy mi się jednak zdarzyło, pojawiały się głosy, że to „piękny taniec”, albo „piękny gest”. Czułem się uprzedmiotowiony. Teraz jednak mam w planach stworzyć pracę z użyciem mojego języka. Chcę odzyskać jego podmiotowość. Język migowy to język, co nie dla wszystkich jest jasne.

Również inne twoje działania artystyczne opierają się na czytaniu na głos, na przykład polskiego hymnu.

Wybrałem tekst rozpoznawalny, trafiający do każdego odbiorcy. Kiedy poszedłem na studia, między osoby słyszące, zorientowałem się, dla kogo świat jest zaprojektowany i jak wyglądają relacje międzyludzkie. Chciałem komunikować się z rówieśnikami. Pisałem do nich na kartce czy w telefonie. Czułem jednak dystans. Nie jestem normatywny. Dlatego obawiałem się mówić. Myślałem, że mi nie wypada. W pewnym momencie jednak odzyskałem moją wewnętrzną siłę. Postanowiłem przeciwstawić się rzeczywistości. Kiedy mówię fonicznie, prowokuję, a to automatycznie stawia opór całemu systemowi. Jeżeli ludzie mówią: „Proszę się dostosować i mówić”, odpowiadam: „Dobrze, mogę to zrobić” i czytam swoim głosem. Prócz hymnu, mówiłem też między innymi w performansie „W Rzeczypospolitej Polskiej językiem urzędowym jest język polski”, w którym zwracałem uwagę na dominację języka fonicznego, czyli mówionego języka polskiego. Byłem zaskoczony, że udało mi się te prace zrealizować, bo bardzo często, kiedy migamy, jesteśmy postrzegani jako grupa nieprzynależąca do projektu świata idealnego człowieka, czyli wspomnianego pełnosprawnego, zdrowego, słyszącego, białego heteroseksualnego mężczyzny. Nie da się migania dostosować do panujących norm, to obcy element. Chciałem się wtrącić w ten porządek i wykorzystać zasady dominującego systemu do swojej pracy. W taki sposób obchodzę te reguły i sprzeciwiam się wzorowi idealnego człowieka. Ludzi przyciągają towarzyszące mi emocje.

Kiedy narodziła się u ciebie ta potrzeba aktywizmu przez sztukę?

Czuję, że od zawsze ją w sobie pielęgnowałem. W mojej rodzinie kobiety zawsze były na równi z mężczyznami – dlatego kiedy w dorosłym życiu zobaczyłem mizoginię, poczułem ogromną niezgodę. Traktowanie kobiet przez PiS i mnożenie kolejnych zakazów ma w sobie wiele analogii z tym, jak traktuje się głuche osoby. Dyskryminacja budzi mój protest. Sztuka tak mi się spodobała, bo dała mi możliwość przekazywania głębszego sensu i większego sprzeciwu. Mówię o tym, co jest mi znane i bliskie, o sytuacji głuchych, o tym, jak się czuję w Polsce.

Audyzm przypomina chyba też homofobię. Jak jako gej radzisz sobie z podwójnym wykluczeniem?

Opresyjność systemu jest bardzo podobna. Osoby głuche nie mają dostępu do PJM w przestrzeni publicznej, a osoby LGBTQ+ są dyskryminowane prawnie. W Polsce trwa festiwal homofobii. Sam jej na szczęście nie doświadczyłem w wersji ostrej, podobnie jak i audyzmu – ale znajomi i rodzina opowiadali mi o swoich doświadczeniach. Kiedy pracodawca podczas rozmowy kwalifikacyjnej dowiadywał się, że osoba jest niesłysząca, mówił wprost, że jej nie przyjmie, bo jest głucha. Wielokrotnie też wyśmiewano język migowy, mówiono, że jest prymitywną formą komunikacji. Robiono to zarówno na żywo, w przestrzeni publicznej, autobusach i tramwajach, jak i w sieci, na przykład w komentarzach na socialach. Od zawsze też – czy to w szkołach czy w rodzinach – stawiano na prymat nauki mowy, a nie PJM. Niedawno mojemu koledze odmówiono przedłużenia abonamentu telewizyjnego – pracowniczka salonu podała kartkę z odręcznie napisanym zdaniem: „My w tym salonie nie obsługujemy osób niedosłyszących”. Natomiast mój inny znajomy, szukając randki przez aplikację, został zablokowany przez potencjalnego kandydata, gdy wyznał, że jest niesłyszący. Niestety, nie jest to jednostkowy przypadek.

Kiedy zrozumiałeś, że jesteś gejem?

Po prostu wiedziałem, że podobają mi się chłopcy i już. Nie czułem się z tego powodu źle. Traktowałem ten fakt jako coś oczywistego. Pamiętam, że już kiedy dorastałem, nie interesowały mnie koleżanki, tylko podglądałem zachowania rówieśników, chłopaków. W głowie mam pierwsze rozczarowanie, kiedy zobaczyłem, jak jeden z nich podrywał dziewczynę, zamiast innych chłopaków (śmiech). Innym razem, gdy koleżanka w gimnazjum chciała ze mną chodzić, poczułem się fizycznie źle! Nie chodziło konkretnie o tę osobę, tylko fakt, że jest dziewczyną. Nie mogłem sobie wyobrazić takiego związku. Na lekcjach jednak nigdy nie poruszano tematu orientacji. Prawdziwą świadomość mojej orientacji zyskałem dopiero w liceum. Wcześniej nie wiedziałem, że jestem gejem, bo nie znałem tego słowa. Podobali mi się chłopacy i naprawdę nie widziałem w tym niczego dziwnego. Uznałem, że tak po prostu ma być. Kiedy w końcu trafiłem w internecie na słowo „gej”, przeczytałem jego znaczenie i pomyślałem: „Wow”. Otwarcie powiedziałem o sobie moim przyjaciołom. Zaakceptowali mnie. Pamiętam, że na wychowaniu do życia w rodzinie nauczycielka stwierdziła, że związek dwóch mężczyzn jest niemożliwy. Poczułem się niekomfortowo. Na szczęście na przerwie klasa wyraziła oburzenie słowami kobiety. Gdy myślę o tamtym czasie, nie zauważam zbyt dużych trudności. No chyba, że z rodzicami…

Jak zareagowali?

Na początku było trudno, ale w końcu, po rozmowach, wyszło bardzo pozytywnie. Nie chcę za wiele o tym mówić… Mój chłopak Tomek poznał moją rodzinę, więc to jest dla mnie najważniejsze.

Kiedy zaczęliście się spotykać?

Byliśmy smarkaczami, miałem 18, a on 17 lat! Tomek, który też jest Głuchy, zobaczył w internecie moje zdjęcie ze studniówki. Stwierdził, że wyglądam bardzo przystojnie i od razu się zakochał. Zaczęliśmy ze sobą pisać w social mediach. Później gadaliśmy na kamerce. Na początku „chodziliśmy” ze sobą online, bo ja mieszkałem w Warszawie, a on na Śląsku. Później Tomek się przeprowadził. To mój pierwszy chłopak. Jesteśmy ze sobą już prawie 12 lat.

Słyszące osoby LGBTQ+ w nastoletnim wieku, bardzo często szukają reprezentacji LGBTQ+ w filmach czy książkach. Czy ty miałeś takie osoby?

W czasie dorastania nie wiedziałem, że w ogóle można szukać bohatera LGBTQ+. Natomiast w liceum, w nieistniejącej już Bastylii na placu Zbawiciela w Warszawie, pierwszy raz trafiłem na któryś z numerów „Repliki” – to właśnie wasz magazyn wprowadził mnie w nieheteronormatywny świat! Później szukałem Głuchych gejów, ale nikogo takiego nie znalazłem. Dziś jestem wielkim fanem Nyle’a DiMarco (amerykański głuchy model, aktor i aktywista – przyp. red.). W rozmowach z głuchymi osobami LGBTQ+ często pojawia się wątek podwójnej tożsamości, to znaczy, kim bardziej się osoby czują – Głuchymi czy nieheteronormatywnymi. Kiedy myślę o sobie, czuję silniejszy związek z byciem gejem, a dopiero później Głuchym. Teraz szukam reprezentacji LGBTQ+ w internecie, częściej niż Głuchej.

W reportażu „Głusza” Anna Goc pisze, że w języku migowym na słowo „pedofil” migało się dwa znaki: „gej” i „dzieci”. Czy homofobia jest silna wśród Głuchych?

Błędne miganie znaku „pedofil” wynikło z braku edukacji dwujęzycznej. System sprawił, że osoby głuche dobrze nie znają języka polskiego. Napisane słowa „pedofil” i „pedał” wyglądają bardzo podobnie, dlatego zaczęto je migać w połączeniu. Błąd może zależeć też od wielu innych czynników. Niektóre osoby mogły nie wiedzieć, jak migać słowo „pedofil” i szukały podobnego znaku, albo nie mieli wiedzy o nieheteronormatywnej społeczności. Sam w PJM „pedofila” migam znakami „dziecko” i „obłapiać”. Nie ma w tym znaku osoby. Istotna jest sama czynność.

Jeśli mowa o homofobii wśród głuchych, muszę przyznać, że – prócz pojedynczych przypadków – jej nie dostrzegam. Oczywiście, jak i u osób słyszących, zdarzają się odstępstwa, na przykład ostrego migania wyzwiska „pedał”, albo wyzywania trans kobiet, że mają „kiełbasę”. Mimo to, mam wrażenie, że wszystkie osoby głuche dzielą doświadczenie dyskryminacji, dlatego kierują się raczej akceptacją niż wrogością. Poza tym jest nas stosunkowo niewiele. Wszyscy się znamy, mamy swój język, żyjemy w małych społecznościach. Warszawa Głuchych to wieś! Nie mamy wyjścia, tylko się tolerować. Jeżeli byśmy tego nie robili, stracilibyśmy ze sobą kontakt. Piętnowane są przejawy ageizmu czy seksizmu. Podobnie, jak dyskryminacja słabosłyszących przez Głuchych i odwrotnie, Głuchych przez osoby słabosłyszące.

Czy nasza społeczność LGBTQ+, organizacje LGBTQ+ są wspierające dla osób głuchych? Jak to widzisz?

Z roku na rok sytuacja zmienia się na lepsze. Dużo w tej kwestii robi Fundacja Cicha Tęcza, organizując najróżniejsze inicjatywy dla Głuchych. Stowarzyszenia i fundacje publikują też filmy z tłumaczeniem na język migowy lub z polskimi napisami, jak Grupa Stonewall czy Bart Staszewski w swoim filmie „Artykuł Osiemnasty”. Dwie tłumaczki były też obecne podczas wiecu poparcia dla Margot ze Stop Bzdurom przy Pałacu Kultury i Nauki. Również podczas premiery magazynu „Duma” tłumaczono na migowy występ drag queens. Ludzie stają się coraz bardziej świadomi, wrażliwsi. Nie chcą nas dyskryminować. Wierzę, że małe kroki prowadzą do dużych zmian. 

Rozmowę z Danielem Kotowskim tłumaczyła Weronika Szymańska-Gątarek – dziękujemy.   

***

Daniel Kotowski – (ur. 1993), artysta wizualny, performer. Współpracował z Zachętą – Narodową Galerią Sztuki, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i innymi instytucjami kulturalnymi. Uczestnik Szkoły Doktorskiej ASP w Gdańsku. W swoich pracach odnosi się do doświadczenia własnego ciała jako osoby głuchej i homoseksualnej, relacji międzyludzkich i polityki społecznej.

 

Jak psiak z psiakiem

Z artystą ASHEM POCALYPSEE (DAWIDEM LWEM) o tym, jak „przepracował” rodzinne Podkarpacie w swojej sztuce, o jego fetyszach, o coming outach: „psiakowym” i „hifowym”, a także o pracy w sex shopie rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Michał Sosna @no_pic_no_chat

 

W ramach dziennikarskiego śledztwa przejrzałem przed naszą rozmową twoje profile w mediach społecznościowych i odniosłem wrażenie, że obcuję na nich z kilkoma różnymi osobami. Albo z jedną osobą, ale o kilku twarzach. Może nam się uda teraz te twarze odsłonić i pokazać. Na Facebooku jesteś grzeczny. Jesteś panem artystą po Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.

Na Facebooku mam rodzinę, mam ciotki. Nie chcę im za dużo tłumaczyć. (śmiech) Tak, w 2022 r. skończyłem wydział intermediów na krakowskiej akademii. Dyplom zrobiłem w pracowni rysunku, nazywał się „Autoetnografia”. Autoetnografia to etnografia, ale z mocnym elementem osobistym. Pochodzę z Białobrzegów, małej miejscowości znajdującej się na Podkarpaciu, które jest przecież bardzo konserwatywnym regionem. Wychowywałem się w katolickiej rodzinie i chciałem teraz, jako osoba queerowa, na nowo zakochać się w rodzimej kulturze. Przez cały rok byłem zanurzony w polskiej mitologii, czytałem historie z moich stron, studiowałem ceramikę, ornamenty, rytuały, muzykę i przetwarzałem to przez swój osobisty algorytm. Tworzyłem z tego coś nowego, z zaznaczeniem, że jestem osobą taką, a nie inną, że nie jestem konserwatywny, ale dostrzegam piękno ludowej kultury, pomimo wszystkich innych czynników. Ostatecznym efektem mojej pracy było stworzenie instalacji w wynajętym pomieszczeniu w starej, opuszczonej kamienicy. Pokryłem rysunkami wszystkie przestrzenie w mieszkaniu, łącznie z sufitem i podłogą, nie pozostawiłem wolnego miejsca. Tym samym przepracowałem swoją przeszłość, po czym zostawiłem ją za sobą. Już do niej nie wracam.

My jednak w tej rozmowie musimy do niej wrócić. Urodziłeś się w 1997 r. właśnie w tej części Polski, która jest postrzegana jako najbardziej homofobiczna. Jak to było dorastać w takim środowisku?

Moje dzieciństwo przebiegało na ogół spokojnie, nie szykanowano mnie. Ale wiele moich zachowań było tłumionych, gdyż traktowano je jako niemęskie. Rodzice zabraniali mi np. chodzić na zajęcia tańca, bo im się taniec źle kojarzył. Moje dorastanie polegało na tym, że próbowano mnie dostrajać do środowiska, w którym żyłem. Nieustannie obcinano mi te dziwnie rosnące gałązki mojej tożsamości, które nagle zaczynały skręcać w nieodpowiednie strony. Gdy tata dowiedział się o mojej homoseksualności, to powiedział, że jeszcze 2-3 lata wcześniej wyrzuciłby mnie z domu.

Ile miałeś wtedy lat?

16.

To był coming out?

Zostałem zapytany wprost przez tatę. Jakiś czas wcześniej zobaczył na moim komputerze bodaj filmiki pornograficzne. I od momentu, kiedy zaczął coś podejrzewać, do momentu, gdy zaczął ze mną rozmawiać, przeszedł proces autoedukacji. Za pierwszym razem zaprzeczyłem, że jestem gejem. Dopiero, jak mnie zapewnił, że już nie ma z tym problemu, powiedziałem prawdę. Moi rodzice całkowicie mnie teraz akceptują.

Wspierali cię też, gdy postanowiłeś zostać artystą?

Byli załamani. Jak to ASP?! Przecież po tym nie ma pracy! Zresztą mój proces dojrzewania do tego, że chcę zostać artystą, trwał dość długo. W liceum w Łańcucie byłem na profilu matematyczno-geograficznym z angielskim. Myślałem, że może zostanę architektem, wydawało mi się to takie męskie. Ale gdy zacząłem odkrywać swoją seksualność, to sztuka zeszła na bok, skupiłem się na poznawaniu siebie jako homoseksualnego mężczyzny.

Przerażało cię to? Ekscytowało?

Na początku byłem przerażony, ale gdy dopuściłem tę myśl do siebie, pogodziłem się z nią – to była pierwsza klasa liceum – chciałem natychmiast ogłosić całemu światu, że jestem homoseksualny. Nie chciałem już niczego w sobie dusić, znowu się dostrajać do normy. Dokonałem coming outu na jednym z portali społecznościowych. Skutek był taki, że cała populacja męska w liceum ze mną nie rozmawiała. Poza jednym kolegą z klasy, który też okazał się homoseksualny. Nie usłyszałem nigdy nic złego, obraźliwego, po prostu mnie ignorowano.

Było to dla ciebie bolesne?

Niespecjalnie, bo miałem swoją ekipę, swoich znajomych spoza liceum. Dużo czasu też spędzałem w internecie. Tam poznawałem ludzi, którzy stali mi się bliscy, którzy mnie rozumieli. Ale jeden z moich przyjaciół w miasteczku w pewnym momencie przestał się ze mną zadawać, bo rodzice mu zabronili. Dopiero rok temu odnowiliśmy kontakt.

To wszystko wypaliło na mnie rodzaj piętna, który powoduje, że z jednej strony mam stany lękowe, leczę się psychiatrycznie, chodziłem na terapie. Z drugiej ta sytuacja w liceum sprawiła, że zaczął się we mnie rodzić bunt, który narastał z roku na rok. Bunt przeciwko wpasowywaniu się w cokolwiek.

Studia artystyczne ten bunt podgrzały?

Tak. Na ASP czułem się dobrze, czułem się niczym nieograniczony w tym, jak chcę wyglądać, jaki chcę mieć kolor włosów, co chcę sobą reprezentować, jakie rzeczy pokazywać. Natomiast ja sam byłem zblokowany. Bałem się wychodzić poza ramy programu. Robiłem różne rzeczy tylko po to, żeby dostać zaliczenie. Aż wreszcie dyplom zrobiłem w zgodzie z samym sobą. Wiem, że Kraków nie jest najbardziej progresywnym miastem na świecie, ale jeśli wziąć pod uwagę, gdzie się wychowałem, to stał się on dla mnie ostoją wolności. Nawet nie dokonywałem czegoś takiego jak coming out. Po prostu najzupełniej zwyczajnie mówiłem w rozmowie, że jakiś chłopak mi się podoba.

A związki? Jak ci się układały?

Średnio. I tutaj dochodzimy do fetyszowej strony, którą długo w sobie tłumiłem, co powodowało frustracje seksualne. Byłem w związkach, w których niby wszystko układało się OK, ale jednak czułem, że seksualnie jest coś nie tak. Że seks nie spełnia moich potrzeb, wymagań. Pewnego dnia wyznałem partnerowi, że poza standardowym seksem interesują mnie też fetysze. I płakałem ze wstydu, że mam czelność mieć takie „zboczone” potrzeby. Wtedy zresztą nie chodziło jeszcze o psiakowe klimaty, a o „zwyczajniejsze” fetysze jak buty, stopy, skarpetki. Odkąd tylko przebudziła się moja seksualność, wiedziałem, że mnie te rzeczy kręcą. Ale mój partner był pierwszą osobą, której się do tego przyznałem.

Jak zareagował?

W porządku. Na początku był nieco zaskoczony, ale otworzył się na moje fetyszowe pragnienia. Później się rozstaliśmy, z zupełnie innych powodów. Nadal jednak pewne fetysze, do których mnie ciągnęło, wydawały mi się czymś tak monstrualnym, że aż niemożliwym do wypowiedzenia.

Kiedy więc nastąpiło przełamanie?

Niedawno. Nieco ponad rok temu. Rozstałem się z kolejnym partnerem i wtedy nastąpiła eksplozja, bo poziom frustracji seksualnej był ogromny. Boże Narodzenie 2021 r. spędzałem u rodziców. Okazało się na Grindrze, że niedaleko mnie znajduje się osoba, którą kojarzyłem z portali fetyszowych i która jest psiakiem. Zaczęliśmy rozmawiać, przedstawiłem mu swoją listę rzeczy niezrealizowanych seksualnie. On wtedy powiedział, że jest coś takiego jak społeczność psiaków. „Wrzucę cię na ich czat”. Od tamtej pory ruszyło to lawinowo.

Czytałem, że pierwszą maskę psiaka kupiłeś na Allegro za 100 zł.

Tak, zamówiłem ją już w czasie tego Bożego Narodzenia u rodziców.

Co czułeś, jak ją pierwszy raz założyłeś?

To było wręcz nierealne. Że to się dzieje, że moja fantazja się spełniła. Ciężko to wyrazić słowami. Oczy świecą ci się jak świeczki. Bo wiesz, że jesteś na dobrej drodze. Dostałeś coś, co było dla ciebie marzeniem od bardzo dawna. Czułem, że jest to początek czegoś potężnego.

W jaki sposób funkcjonuje taka grupa psiaków?

Mamy regularne spotkania w Warszawie co 7 tygodni. Jest jeden bar, który akceptuje rozmaite fetysze. Tam zjeżdżają się pieski z całej Polski. Z każdym spotkaniem jest nas coraz więcej, na ostatnim było ponad 60 osób.

Każdy piesek musi mieć swojego ludzkiego pana?

To kwestia indywidualnej decyzji. Istnieją relacje typu „master and slave”. Ale jest też tak, że piesek chce mieć innego psiaka, który będzie nad nim dominował. Inne pieski funkcjonują w równoważnym związku. Jeszcze inne tworzą hierarchie, na zasadzie stada wilków – alfa, beta, gamma, omega… Nie ma nikogo, kto ci mówi, jak to ma wyglądać. Jesteś panem swojego życia, swojej relacji, swojej seksualności.

Na ile te zabawy mają wymiar seksualny? Kończą się aktem seksualnym, zbiorowym seksem?

To ciekawa rzecz. Psiaki rzeczywiście wyrosły ze środowiska stricte seksualnego, z BDSM. Ale kilka lat temu nastąpiła zmiana. Firma Mr. S Leather z siedzibą w San Francisco wypuściła nowy projekt maski psiaka. Neoprenowej, kolorowej. Ona już nie jest skórzana, groźna, kojarząca się z hardcore’ową, fetyszową sceną. Ta maska wyobraża uroczego psiaka. Weselszego, milszego niż dotąd. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Wokół tego fetyszu zaczęła się tworzyć społeczność. Sam traktuję ją jak rodzinę. Spotykamy się, wychodzimy razem na imprezy, na kawę, rozmawiamy, jesteśmy przyjaciółmi, znajomymi. Jesteśmy społecznością, która jednocześnie ma absolutną swobodę seksualną, nie jest ograniczona przez jakiekolwiek standardy. Ja np. nigdy nie uprawiam seksu na naszych zjazdach w barze fetyszowym. Spędzam czas na rozmowach, na poznawaniu innych psiaków.

Ostatecznie też określiłem siebie jako osobę poliamoryczną i obecnie jestem w relacji z dwoma psiakami. Jednego traktuję równoważnie ze mną na poziomie dominacji, wymieniamy się energią, jesteśmy dla siebie tzw. switchami. A druga osoba jest dla mnie tzw. betą. Jestem dla niej mentorem, tworzę z nią relację wychowawczą. Ja ją wprowadziłem w świat fetyszowy. To trochę tak jak w domach dragowach, w których „matka” przyjmuje młodsze drag queens jako „córki” i roztacza nad nimi opiekę.

Mieszkasz razem ze swoimi psiakami?

Psiak, który jest moim partnerem, z pochodzenia Turek, mieszka w Mediolanie. Byłem u niego miesiąc temu, on teraz do mnie przylatuje. A z drugim psiakiem mieszkam w dużym domu w Podkowie Leśnej razem z innymi osobami queer.

Twoje psiaki żyją ze sobą w zgodzie?

Oczywiście, pojawiają się negatywne emocje. Mój polski psiak był zazdrosny o mojego partnera. Nie było lekko, mieliśmy ciche dni. Czasami jednak trzeba iść na kompromis, dogadać się. W tym momencie jest dobrze, ale tak, różnie to bywa.

Nie rozmawialibyśmy dzisiaj, gdyby nie fakt, że wyoutowałeś się publicznie jako psiak na Instagramie. Bałeś się reakcji?

Tak. Bałem się, że zostanę odebrany jako wynaturzenie. Ale nic takiego się nie stało. Z cenzurą instagramową też nie mam problemu.

Naprawdę nikt nie reaguje obrzydzeniem? Pod moim wywiadem z Pawłem Ziembą („Replika” nr 93, wrzesień/październik 2021 – przyp. red.), który opowiadał o psiakach, rozpętała się niejaka gównoburza.

Ciężko jest spotkać się z negatywną reakcją. Wszyscy traktują to jako coś ciekawego, nowego. Zaczęliśmy też wychodzić z ukrycia, pokazywać się w „zwykłych” klubach LGBT. Jestem teraz po swoim pierwszym performansie w Ramonie, gdzie wystąpiłem z drag queen na scenie. Szedłem także jako psiak na ostatniej warszawskiej Paradzie. Odbiór był fantastyczny, ludzie robili sobie ze mną zdjęcia. Widzą zresztą, że nie przychodzimy do „normalnych” klubów w celach seksualnych. Jesteśmy ubrani, odróżnia nas tylko maska na głowie.

Na Instagramie zrobiłeś też coming out „hifowy”.

Zakaziłem się wirusem od partnera, który mnie oszukał. Powiedział mi, że nie ma HIV, że jest czysty i na PrEP-ie, czyli bierze leki, które dodatkowo chronią przed zakażeniem. Naciskał na brak prezerwatywy. Ja miałem wtedy ciężki okres w życiu, czułem potrzebę, żeby odreagować, wyżyć się. Więc było mi wszystko jedno, powiedziałem: no dobra, niech ci będzie. Ale już następnego dnia wiedziałem, że zrobiłem coś nie tak. Przekroczyłem jakąś granicę. Jednocześnie wmawiałem sobie, że przesadzam, że panikuję. Dlatego też nie wziąłem leków postekspozycyjnych, które obniżają ryzyko zakażenia, jeśli doszło do ryzykownych zachowań seksualnych. Dwa miesiące później poszedłem zrobić test, okazał się pozytywny.

Jak to odebrałeś?

Trochę już byłem na to przygotowany. Przeczytałem w necie wszystko na temat HIV. Jak się dowiedziałem, że jestem pozytywny, to owszem, rozpłakałem się, byłem załamany. I znowu desperacko zacząłem szukać akceptacji. Mówiłem o swoim zakażeniu wszystkim znajomym po to, żeby usłyszeć od nich, że to nic nie zmienia, że mnie wspierają, że mi pomogą. Rzuciłem się w wir imprez. Ale miałem na nich momenty załamania, zaczynałem płakać.

Bałeś się uprawiać seks?

Trochę tak. Chociaż wiedziałem, że jak biorę leki, to jestem niewykrywalny, że nie zakażam. Ten strach bardziej wynikał z faktu, że przed seksem musiałem dokonywać hifowego coming outu. To był element blokujący.

Ci, którym mówisz, panikują?

Zdarzały się elementy paniki, ale dosłownie 3 minuty później ta panika mijała i było OK.

A jak wygląda teraz stosunek służby zdrowia do osób z HIV?

Po odebraniu wyniku dostałem instrukcję, gdzie mam pójść, dostałem wszystkie potrzebne numery telefonów, w tym także do wsparcia psychologicznego. Zaraz więc zadzwoniłem do lekarza, zarejestrowałem się w krakowskiej Poradni Niedoborów Odporności. Powiem szczerze, że nigdy wcześniej polska służba zdrowia tak się mną nie opiekowała jak w tej poradni. Dostaję skierowania na mnóstwo rozmaitych badań. Widuję się z lekarzem regularnie co 4 miesiące, a co 8 szczegółowo badają mi krew. Wcześniej cierpiałem na hipochondrię, która ustąpiła, odkąd chodzę do Poradni. Bo wiem, że jestem przebadany wszerz i wzdłuż.

Natomiast jednym z powodów, dla których chciałem dokonać publicznie hifowego coming outu, był fakt, że jak dowiedziałem się o swoim zakażeniu, to intensywnie szukałem w sieci osób zakażonych. Nie chciałem widzieć się z żadną organizacją czy wolontariuszami. Chciałem spotkać normalnego człowieka z wirusem, który normalnie funkcjonuje. Zobaczyć, jak wygląda, jak się czuje. To nie było takie łatwe. Postanowiłem więc, że ja będę taką osobą seropozytywną, na którą można trafi ć w sieci. I rzeczywiście, zgłaszają się do mnie osoby z wirusem, często mi dziękują. Tak samo wiele osób dziękuje mi za to, że jestem jawnym pieskiem. Piszą, że dzięki mnie zrozumieli swoją seksualność, odkryli ją na nowo. Generalnie stałem się kimś w rodzaju doradcy seksualnego, bo na dodatek pracuję w sex shopie.

O! Jak teraz, w czasach internetowych, funkcjonują stacjonarne sex shopy?

To nie jest taki stereotypowy sex shop, a fetish store. Klientów przychodzi dużo, biznes kręci się jak szalony. Nie narzekamy. Gdy widzę, że pojawia się ktoś nowy, ktoś, kto pokonał barierę wstydu i odważył się przekroczyć próg sklepu, to staram się takiej osobie pomóc, zachęcić ją, by powiedziała, czego potrzebuje. To dotyczy także mężczyzn hetero, którzy chcieliby spróbować np. seksu analnego z partnerką, ale takiego, w której będą stroną pasywną.

Muszę w tym miejscu podkreślić jedną rzecz. Irytuje mnie to, że seksualizowanie kobiet w kontekście zwierzęcym jest w popkulturze całkowicie akceptowane – te króliczki Playboya, seksowna Kobieta-Kot, kupowanie zajęczych uszek na wieczory panieńskie itd. – a z mężczyznami mamy problem.

Piesek kojarzy się z posłuszeństwem, uległością. Czyli z tym, co nie mieści się w wizerunku „prawdziwego” mężczyzny.

Tak, i dlatego psiaki pozwalają przyjąć postawę bardziej potulną, miłą, słodką niepowiązaną z płcią i wyuczonymi standardami. Najwięcej psiaków jest wśród mężczyzn homoseksualnych, ale mamy u siebie osoby każdej płci i orientacji.  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.