W Polsce szokować to żaden fun

O coming oucie, wspólnych projektach i o „Ninie” z Kasią Adamik i Olgą Chajdas rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis                                 od lewej: Marta Konarzewska, Olga Chajdas i Kasia Adamik

 

Dużo się dzieje po coming oucie?

Kasia: Niestety tak. Idziemy do „Pytania na śniadanie” mówić o naszej sztuce „Zrób sobie raj”. Za dwa dni premiera, więc nas zapraszają. Ledwo patrzymy na oczy, ostatnią próbę skończyłyśmy o trzeciej nad ranem. I nagle pytanie…

…o seksualność.

K: O mój coming out. Czy to był zabieg marketingowy.

Olga: Oni tam zawsze robią zdjęcia gościom. Ja akurat miałam na sobie czapeczkę Zastalu, to drużyna koszykarska z Zielonej Góry. Moj wujek jest jej prezesem i bardzo walczy o powodzenie swoich podopiecznych. No i wniosek: Kasia Adamik przyszła zaprezentować swoją partnerkę.

A partnerka przyszła wypromować drużynę wujka.

O: Aż tak to nie, ale w tę stronę.

K: Ale coming outem miałybyśmy promować sztukę? Co to za promocja, bez sensu! Pudelek zaraz pokazał to zdjęcie, o którym mówi Olga, z plotkarskim komentarzem, co w sumie rozumiem, bo od tego jest Pudelek. I w ogóle rozumiem, że zadają pytania, które są hot. Ale potem zadzwonił „Newsweek”. Zadali mi kilka pytań, ale resztę tekstu puścili z… Pudelka: że byłam w TV zaprezentować partnerkę. Bzdura! Olga tam była jako współreżyser. Nie było słowa o naszym związku, ani nawet o tym, czy Olga jest out.

Zaczęło się od „Vivy”.

K: Tak. Zostałam poproszona o wywiad, bo „Viva” jest partnerem medialnym spektaklu. Pytania prywatne, ale miło: życie, rodzina, dzieciństwo. Pani mnie zapytała, więc odpowiedziałam, i już.

Spytała o miłość?

K: Dlaczego się przeprowadziłam do Polski. Więc ja, że się zakochałam. A ona od razu – była przygotowana – czy w kobiecie. Powiedziałam, zupełnie naturalnie, prawdę.

W „Pytaniu na śniadanie” było zabawnie. Dziennikarka do ciebie: Pani się wtedy „przyznała”. A ty na to: Nie wiedziałam, że się nie przyznawałam wcześniej.

O: Bo my zawsze chodziłyśmy wszędzie razem.

Premiery, bankiety?

O: Tak, nigdy nie było tajemnicy.

K: Olga po mnie przyjeżdżała na plan itd. Ale coming out medialny to coś zupełnie innego. Dla mnie nie tak super, bo ja w ogóle nie lubię rozmawiać z obcymi ludźmi o moich rodzinnych, prywatnych sprawach, zawsze się głupio czuję.

Media opowiedziały wasz coming out w paradygmacie patetycznych gestów. Na przekor wam?

O: Trochę tak, bo nam nie o to chodziło.

K: Ja po prostu odpowiedziałam na pytanie…

O: … potraktowałaś to normalnie, a oni…

…zrobili wam wielkie wyjście z ciemności.

K: A tak naprawdę, ukrywałyśmy się przez może pierwszy miesiąc, a jesteśmy razem od sześciu lat.

O: Ten pierwszy miesiąc był na planie „Ekipy”.

Znamy się już jakiś czas, ale o tym nie słyszałam. To był sekretny romans na planie?

O: Sekretny ze względów zawodowych.

K: Uhm, ale i tak wszyscy wiedzieli, jak się potem okazało.

O: Tam było tak, jakbyśmy się poznały na wojnie, hardkor. Byłam asystentką reżyserek – trzech pań – Kasi, Magdy Łazarkiewicz i Agnieszki Holland. Pierwszy mój tak poważny projekt filmowy.

K: Obóz pracy mówili na to. 102 dni zdjęciowe, 6 dni w tygodniu, siedzisz non stop. 12-14 godzin dziennie.

Olga, jak tam trafiłaś?

O: Magda Łazarkiewicz mnie wzięła. Znała mnie z teatru, gdzie asystowałam Maćkowi Kowalewskiemu.

K: I pewnego dnia Ola przychodzi do mnie do domu z drugim reżyserem, bo musimy parę trudnych rzeczy ustalić.

O: Kupiłam jakieś ciasto, żeby było miło.

K: Tak, otwieram drzwi, ona z ciastem. Ja: „o, cześć”, jakbym ją znała. Takie niezwykłe uczucie i od razu się tak zauroczyłam, że nawet zapomniałam tego ciasta podać.

O: A ja próbowałam być zawodowa.

Nie zjadłyście ciasta, co dalej?

O: Miał być romans na poł roku, bo potem Kasia miała wrócić do Stanów. I nawet wróciła, ja już wiesz, witałam się z gąską… Po czym nagle okazało się, że spakowała kontener z rzeczami i wróciła do Polski. Nie minęło wiele czasu i kupiłyśmy mieszkanie. Ja jeszcze dojrzewałam zawodowo w paru projektach, a w końcu zdecydowałyśmy się zrobić wspólnie w teatrze spektakl „Koza albo kim jest Sylwia?”.

Bardzo ciekawy spektakl w kontekście studiów o seksualności i queer.

O: „Replice” się nie podobał, bo syn głównego bohatera, według „Repliki”, jest bardzo cliche. Problem jest taki, że jak pokazujesz geja, to się okazuje, że przedstawiasz twoje stanowisko w sprawie, jaki jest wizerunek homoseksualisty w danym momencie. I nasz był właśnie ponoć zbyt stereotypowy, cokolwiek to znaczy.

K: A mnie się wydaje, że tak samo głupio jest pokazywać stereotypowych gejów, jak ich nie pokazywać, bo są przecież i tacy, i tacy. Tacy i śmacy. No cóż. Jest tylu gejów… ilu jest gejów. Czasem bad guy jest gejem, a czasem jest nim good guy. „Koza” to krótka sztuka. Jeśli chcesz coś pokazać w krótkim czasie, to musi być mocne. Bardzo mocne jest to, że bohater – ojciec to…

…facet, który ma romans z kozą.

K: On jest strasznie drobnomieszczański. Jego problemy z synem gejem są problemami przeciętnego, pozornie liberalnego demokraty. Niby OK, niby otwarty, ale jednocześnie się tak trochę brzydzi tego syna. A jednocześnie sam dyma kozę, rozumiesz.

O: Ale chwileczkę, on ją kocha. To jest o facecie, który zdradził swoją żonę i przez to rujnuje całe jej życie.

Jak to u Edwarda Albee. W pewnym momencie rodzina, wszystko, naprawdę się rozpada.

K: Albee postawił bohaterów w ekstremalnej sytuacji, żeby przeanalizować, co się może zdarzyć z powodu jednej małej rzeczy. Tak się robi: wrzucasz ludzi w pewien absurd i badasz mechanizmy, jak to się rozsypuje. Użył seksu z kozą – bo seks z inną kobietą, albo nawet z mężczyzną, to by nie byłoby wystarczające.

O: Wtedy to by była sztuka tylko o „tym”. Gdyby miał faceta, to by było po prostu gejowskie, a koza jest out of the box.

Ale wy same jesteście bardzo rodzinne.

K: Ooo tak.

O: Ja mniej.

Wspólne obiady. Kasia, czytałam o nich w wywiadach z twoją mamą (Agnieszką Holland – przyp. red.)

O: To znów Kasia. Ja jestem z tych nieobiadowych.

K: Razem sporo pracujemy i gadamy.

Z Holland obie też spotkałyście się na planie „W ciemności”.

K: Pracuję też z tatą, a z ciocią (Magdalena Łazarkiewicz – przyp. red.) robiłyśmy serial. Tak, dzięki temu mamy mnóstwo wspólnych tematów. Wspieramy się, pomagamy sobie, wszyscy wszystko wiedzą.

Wiesz, o co zaraz spytam?

K: O coming out przed rodziną. No, tak. Ja go nawet nie musiałam robić. Nie wiem, czy tak powinno się to nazwać. Po prostu przedstawiłam kiedyś mamie swoją pierwszą poważną dziewczynę i tyle. Agnieszka zawsze była bardzo otwarta, zawsze bezkompromisowa w sprawach ludzkiej wolności.

Dużo pracujesz z mamą, ale robicie inne filmy.

K: Tak, każdy z nas w rodzinie ma inną wrażliwość.

Wy dwie też macie nieco inną. Pamiętam taką opowieść Olgi: jedziecie na wakacje w to samo miejsce, a potem na zdjęciach Kasi wszystko zupełnie inne niż na zdjęciach Olgi.

K: Tak. W Chicago odjazdowe zdjęcia zrobiłam. Rzeka i te wszystkie spektakularne budynki, całe downtown. Wielkie otwarte garaże. Most, przestrzeń. Robiąc zdjęcia, nagle patrzę na Olę – gdzie ona jest, co robi – a ona siedzi na tym moście i robi zdjęcie jakiejś śrubie.

Wasz ostatni wspólny projekt to znów teatr. Na podstawie książki Mariusza Szczygła „Zrób sobie raj”. O śmierci?

K: O wierze, o Bogu i o śmierci.

O: O konfrontacji z tą wiarą, i o tym, że nie ma dobrego rozwiązania. Wierzymy, czy nie wierzymy, jesteśmy samotni. Po prostu.

Użyłyście postaci Czecha.

K: Ateisty. Ja sama też jestem ateistką i zależało mi, żeby to nie było banalne: że Bóg jest do niczego, a Czesi ateiści mają rację. Bo – mimo że tam jest milej na co dzień – może brak wiary pozostawia jednak jakąś pustkę? Chciałam postawić takie pytanie. Bo czym jest brak patosu, czym jest nieustający humor? Czy nie ucieczką przed konfrontacją z ważnymi pytaniami? Chciałyśmy skonfrontować bezbożność Czechow z naszą polską religijnością.

O: Ale też z innymi przywarami polskości.

K: Patriotyzmem, patosem…

O: …martyrologią.

K: Gramy wieloma kliszami, jest postać Chrystusa…

…a bohaterowie i bohaterki są urnami.

O: W slangu mówi się na nich „leżaki” – te urny, których nikt nie odbiera.

Plakat sztuki wywołał oburzenie.

K: To inspiracja fotografią czeskiego fotografa, jednego z pierwowzorów bohatera spektaklu, Jana Saudka. Chrystus i dwie kobiety w lekkim negliżu. W porównaniu do oryginału – wersja soft. Ale ludzie i tak się oburzyli. A przecież Jezus otoczony przez ladacznice to motyw religijny. W Polsce jest wybitnie łatwo kogoś zaszokować. To już nawet nie jest żaden fun.

Może kino lesbijskie by zaszokowało? A może to byłoby fun? Kasiu, czemu wciąż kręcisz tych męskich bohaterów? W „Boisku bezdomnych” piłkarze, potem Janosik…

K: Jedenastu piłkarzy i jedenastu rozbójników (śmiech). To przypadek, żadna planowana droga. Interesują mnie też bohaterki, ale tak to jest – coś się uda zrealizować, a coś nie. Miałam robić mocny film o kobiecie, napisany przez Filipa Łobodzińskiego, dramatyczny i piękny, ale nie udało się go sfinansować. Marzę o filmie z super aktorką.

Olga?

O: No, przecież piszemy „Ninę”.

Powiemy o tym „Replice”?

K: Oczywiście, że powiedzcie!

O: No, więc piszemy z Martą scenariusz o romansie między zamężną kobietą i kobietą, którą wspólnie z mężem chcieli wykorzystać. Historia o kobietach, a przy okazji okazuje się, że jedna z nich jest lesbijką. Trzymajcie kciuki.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dwa spektakle warszawskiego Teatru Rampa z wątkami gej/les

Dwa spektakle warszawskiego Teatru Rampa z wątkami gej/les

 

foto: Marysia Ceraficka

 

Monsters. Pieśni morderczyń(reż. Robert Talarczyk) to musical świetnie zaśpiewany przez cztery aktorki, które wcielają się w słynne morderczynie. Jedną z nich jest osławiona Aileen Wuornos (Ewa Lorska, na zdjęciu po lewej – w środku) – lesbijka i prostytutka, która zabiła kilku mężczyzn i została skazana na śmierć (na podstawie jej historii powstał film „Monster” z Charlize Theron). W spektaklu wykorzystano nowe piosenki Renaty Przemyk oraz znane utwory m.in. Nicka Cave’a, Boba Geldofa i Toma Waitsa.

Krzyk słonia” (reż. Grzegorz Mrówczyński) to sztuka autorstwa Farida Nagima, Rosjanina pochodzenia tatarskiego. Akcja dzieje się w Rosji podczas przemiany ustrojowej w latach 90. Starszy pisarz Suchodoł zakochuje się w młodym Anwarze, którego dręczą koszmary po powrocie z wojny w Afganistanie. Alkohol, narkotyki, bieda i… kameralna opowieść o potrzebie miłości i przyjaźni (na zdjęciu po prawej – Robert Kowalski i Konrad Marszałek). Oba spektakle na deskach Teatru Rampa od lutego 2012 r. (YK)  

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Świat i tak się zawali

Z meksykańskim artystą Alejandro Urangą rozmawia Bartosz Reszczak

 

foto: xxxxxxxxx

 

Malujesz gejów, męskie ciała, twoja sztuka w ogóle jest bardzo gejowska. Zastanawiam się, co byś malował, gdybyś nie był gejem.

(śmiech) Jeszcze nikt nie nazwał mojej twórczości „bardzo gejowską”. Rozbawiłeś mnie. Gdybym nie był gejem… nie wiem, gdzie szukałbym inspiracji, nie umiem przewidzieć kierunku. Może tak, jak teraz maluję facetów, jako heteroseksualny malarz malowałbym dziewczyny? A gdybym był transseksualny, może odnosiłbym się twórczo do mężczyzn, kobiet i problemów identyfikacji płciowej, może płynności granicy między nimi? Ale równie dobrze mógłbym malować pejzaże albo tworzyć sztukę konceptualną. Nie wiem. Myślę, że każdy artysta, niezależnie od płci czy orientacji seksualnej, wyraża w sztuce to, co dla niego ważne. Mnie inspiruje ludzkie ciało, erotyka, pornografia…

o, tak, nawet robienie loda uczyniłeś przedmiotem sztuki!

Moje niektóre prace przedstawiają mężczyzn w niedwuznacznych sytuacjach. Obraz „Le garcon aux yeux blues” („Chłopak o niebieskich oczach”), o którym mówisz, jest jednym z nich (prenumeratorzy/rki „Repliki” otrzymują reprodukcję „Chłopaka…” gratis – przyp. red). Wyraża mój stan, potrzeby seksualne, które czułem, pracując nad nim. Ale moja twórczość nie odnosi się wyłącznie do mężczyzn, społeczności gejowskiej czy seksu samego w sobie. Podejmuję rożne tematy w performansach, video, także w grafice i malarstwie.

Wyraźnie inspiruje cię Madryt, w którym od kilku lat mieszkasz. Ale nie jesteś Hiszpanem, pochodzisz z Meksyku. To miłość kazała ci przepłynąć ocean?

Rzeczywiście, często maluję Madryt. Jego ulice, codzienność. W 2010 r. stworzyłem serię screen printów „Postcards from Madrid” („Pocztówki z Madrytu”) – to rodzaj opowieści o mieście, które poznawałem. Ale to nie miłość sprawiła, że wyjechałem z Meksyku. Mieszkałem w Mexico City – to piękne miasto, ale bardzo głośne, zatłoczone, zanieczyszczone. Choć jest ogromne i daje wiele możliwości, to poczułem się znudzony i zmęczony. Jak meksykański poeta Efrain Huerta, czuję do tego miasta jednocześnie miłość i nienawiść. Szukałem spokojniejszego miejsca, mój ówczesny chłopak zaproponował, abyśmy przenieśli się do Europy. Wybraliśmy Hiszpanię. Uwielbiam Madryt, jest piękny i czarujący. Możesz go przejść pieszo. Czuję się tu naprawdę dobrze, w spokoju tworzę, kocham i jestem kochany przez mojego hiszpańskiego faceta – Jose.

Jesteście małżeństwem?

Na razie nie.

Interesujesz się prawami gejów i lesbijek?

Tak. W Mexico City zalegalizowano związki partnerskie w 2007 r. – kilka miesięcy przed moim wyjazdem do Madrytu. To było wspaniałe, ale jeszcze wspanialsze wydarzenie nastąpiło trzy lata później, w 2010 r., gdy wprowadzono w Mexico City małżeństwa homoseksualne.

Bardzo podoba mi się twoja „warszawska” grafika. Warszawa przyjęła cię bardzo ciepło, w klubie Leniwiec miałeś latem wystawę. Może polscy faceci staną się dla ciebie nową inspiracją?

Same zalotne pytania zadajesz (śmiech). Wykorzystałem tradycyjny wizerunek pomnika Chopina z Łazienek Królewskich jako ilustrację mojej warszawskiej wystawy, plakat promocyjny. Tyle tylko, że pozwoliłem sobie wymienić Chopina na nagiego mężczyznę, który leży pod drzewem. Miałem nadzieję, że będzie to nieco prowokacyjne dla Polaków, ale… nikt nie zwrócił uwagi. Polacy są bardziej otwarci, ciepli i mili, niż sądziłem. A co do chłopaków… wasza jasna skora i delikatne rysy są bardzo interesujące – także z artystycznego punktu widzenia, więc kto wie…

Używasz bardzo wyraźnych, zdecydowanych kolorów, mieszasz kontrastujące ze sobą barwy. Ma to coś wspólnego ze słynącą z intensywnych barw sztuką Meksyku? Od razu przychodzą na myśl nazwiska Kahlo czy Rivery…

O, tak, sztuka meksykańska, w tym także meksykańskie rękodzieło, miała ogromny wpływ na moją twórczość. Tak jak zauważyłeś, malarstwo Meksyku jest pełne kolorów, wymiarów, ale także pewnego rodzaju wizyjności z pogranicza światów. Również ulice Meksyku wypełnione są różnorodnymi barwami. Wzrastałem w tym wszystkim. Już jako dziecko kochałem woskowe ołówki i farby wodne. Kolor w mojej twórczości ma szczególne znaczenie, jest elementem struktury obrazu, bazą, nie jest wyłącznie elementem kompozycji. Chciałbym kiedyś zapełniać kolorem przestrzeń publiczną. Ale Frida Kahlo i Diego Rivera nie należą do moich ulubionych meksykańskich twórców, dużo bardziej podziwiam Rufino Tamayo i Davida Alfreda Siqueirosa, który w latach trzydziestych XX w. uczył nowatorskich technik malarskich samego Jacksona Pollocka.

Niektóre z twoich projektów to sztuka zaangażowana, konceptualna, przykładem – cykl i „Juventud y SIDA en cama de vidrio” („Młodzież i AIDS w szklanym łożku”).

Ten projekt powstał w 2003 r. Starałem się jednoznacznie, bez aluzji, pokazać, jak młodzi ludzie – HIV-pozytywni i negatywni – używają kondomów jako podstawowego narzędzia prewencji. Chciałem również zwrócić uwagę na łatwość, z jaką można zarazić się wirusem, jak bardzo delikatna to kwestia. Projekt miał być również nawołaniem do równości między osobami zakażonymi i niezakażonymi. To konceptualne założenie. Technicznie, zamiast aparatu fotograficznego użyłem skanera. Nadzy chłopcy i dziewczyny siadali na skanerze i tak powstały naturalne, „niepozowane” wizerunki tyłków, cipek i penisów.

Masz jakąś przewodnią myśl, którą się kierujesz w sztuce?

Nie, chyba nie stawiam żadnej tezy. To niedobre, aby tworzyć podług idei, wolę spontaniczność, inaczej sztuka nie miałaby sensu. Nie w tych czasach. Wyznaczam sobie nie idee, a cele – chciałbym malować obrazy wielkoformatowe, nauczyć się sztuki murali, pokazać moje prace w miastach, które kocham. I sprzedawać je na aukcjach w Sotheby’s (śmiech).

Którego z gejowskich twórców cenisz?

Artyści geje? Mógłbym wymienić chyba tylko Keitha Haringa. Podziwiam go jako człowieka i wielkiego artystę. Większość artystów, których lubię jest, o ile mi wiadomo, heteroseksualna, jak Monet, Łempicka…

Tamara Łempicka była biseksualna.

Ach, tak? No, widzisz. To tylko pokazuje, że orientacja seksualna nie wpływa na mój odbiór sztuki (śmiech). Wymieniam dalej: Picasso, Miro, Derain, Sonia i Robert Delaunay, Basquiat, Renoir, de Koonig, Kandinsky, Heckel, Kokoschka…

Obok czyich prac chciałbyś zobaczyć w muzeum swoje obrazy?

To jest cholernie trudne pytanie, bo jest tak wielu, których podziwiam… Ale chyba najbardziej chciałbym wisieć między Matissem a Balthusem. Wrócę jeszcze do tego motta, myśli przewodniej, jak ją nazwałeś, bo właśnie mi się przypomniało. W meksykańskim hiszpańskim brzmi to tak: „A coger y a mamar que el mundo se va a acabar” – „Pieprzmy się, obciągajmy, bo świat i tak się zawali”. Możesz to uznać za moją główną ideę.

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Druga młodość Junga

Wystawę męskich aktów autorstwa KRZYSZTOFA JUNGA (1951-1998) można oglądać w berlińskim Schwules Museum do 1 lipca

 

30-letni Krzysztof Jung (1981) (foto: Grzegorz Kowalski)

Cudze chwalicie… W Schwules Museum do 1 lipca trwa wystawa męskich aktów stworzonych przez Krzysztofa Junga. To pierwsza (sic!) prezentacja prac polskiego artysty w tej berlińskiej instytucji, gromadzącej sztukę queerową z całego świata. Berlin – tak blisko, a tak daleko. Z drugiej strony, czy i my jesteśmy w stanie wymienić – bez szperania w internetach – nazwiska polskich twórców sztuki homoerotycznej? Nie bardzo. Choć przecież latem 2010 r. mogliśmy oglądać nie byle gdzie, bo w Muzeum Narodowym w Warszawie (tak, w tym samym Muzeum, z którego teraz usuwane są prace nazbyt „genderowe”) wystawę „Ars Homo Erotica” przygotowaną przez Pawła Leszkowicza i Tomasza Kitlińskiego. Krzysztof Jung również był na niej prezentowany.

Prekursor polskiej sztuki gejowskiej

Żył zaledwie 47 lat. Urodzony w 1951 r., zmarł nagle 5 października 1998 r. po gwałtownym ataku astmy. Gdy do najbliższej przyjaciółki Krzysztofa, Doroty Krawczyk-Janisch, mieszkającej w Berlinie germanistki, zadzwoniła owego feralnego dnia znajoma, by przekazać informację o śmierci Junga, Dorota myślała, że jej rozmówczyni pomyliła imiona. W tym samym czasie bowiem umierał ciężko chory ojciec artysty, Zygmunt, z którym Krzysztof był blisko związany. Zygmunt zmarł, nie odzyskawszy przytomności, zaledwie tydzień po śmierci syna. Berlińska wystawa doszła do skutku dzięki uporowi Doroty oraz Raimunda Wolferta, niemieckiego autora, nauczyciela, naukowca, członka Fundacji Magnusa Hirschfelda. Pierwszą próbę zorganizowania wystawy Junga w Schwules Museum podjęli oni już na początku XXI w. Bez rezultatu. Tym razem, na szczęście, udało im się zainteresować pracami Polaka jednego z kuratorów Muzeum, Wolfganga Theisa. W katalogu wystawy znajdziemy teksty całej trójki: Theisa, Krawczyk i Wolferta. Artykuł tego ostatniego, zatytułowany „Płomień. Krzysztof Jung, prekursor polskiej sztuki gejowskiej” został dużo wcześniej, bo w roku 2011, opublikowany po polsku w 113 numerze „Zeszytów Literackich”. Zresztą w tłumaczeniu Doroty Krawczyk, którą Krzysztof Jung uczynił wykonawczynią swojego testamentu – spisał go, zaniepokojony pogłębiającymi się problemami zdrowotnymi, dwa lata przed śmiercią. Większość prezentowanych w Berlinie rysunków nigdy wcześniej nie była pokazywana publicznie. Dorota znalazła je po śmierci Krzysztofa schowane w jego kanapie. Przedstawiają nagich mężczyzn pogrążonych we śnie, w ekstazie (także seksualnej), w rozmyślaniach… Narysowanych cienką, delikatną kreską. Wiele z tych rysunków to autoportrety. Narcystyczne, a jednocześnie introspekcyjne. Jeśli odsuniemy na bok kwestie artystyczne, to nasuwają one nieuchronne skojarzenia z dzisiejszymi nagimi selfies, wrzucanymi do sieci przez użytkowników portali randkowych (Jung zresztą często rysował z fotografii). Jest w autoportretach Krzysztofa aspekt ekshibicjonistyczny, uwodzicielski, ale jest także chęć kontemplowania obrazu własnego ciała. Jego przemijającego piękna. Jung bał się przemijania. Nie rysował ciał z defektami. Wszyscy chłopcy, wszyscy mężczyźni na jego rysunkach mają ciała smukłe, gładkie, proporcjonalnie zbudowane. Znajdziemy na wystawie również cykl prac inspirowanych postacią świętego Sebastiana (a może także filmem o nim zrealizowanym w latach 70. przez Dereka Jarmana). Nadzy mężczyźni, przywiązani do pala, z podniesionymi rękami, czekają w oddaniu na strzały. Ale strzał na rysunkach Junga nie ma. Lub też, jeśli są, to bardzo cienkie, prawie niewidoczne i pozbawione grotów. Krzysztof był ostatnią osobą, która mogłaby komuś wyrządzić fizyczną krzywdę – mówi mi Krawczyk, tłumacząc, dlaczego nie znajdziemy w tych pracach żadnych śladów przemocy.

Kochankowie na rysunkach

Inny, bardzo piękny cykl stworzony długopisem, nawiązuje z kolei do dzieł Davida Hockney’a inspirowanych wierszami Konstandinosa Kawafisa. Tyle że u Hockneya w łóżku po akcie seksualnym leży dwóch mężczyzn, u Junga natomiast w łóżku jest tylko jeden chłopak. Samotny, zamknięty w swoim świecie, otaczający się kołdrą niczym pancerzem ochronnym. W rysunkach Junga rzadko pojawiają się mężczyźni w parze czy grupie. W Berlinie mamy jedną pracę zatytułowaną „Orgia” z kolumną penisów w erekcji i ukazanym z oddalenia seksem analnym. Inny rysunek, „Autoportret z młodym mężczyzną” przedstawia nagiego Junga, którego szyję gładzi równie obnażony młodzieniec. Ewenementem jest „Cruising” („Dwaj mężczyźni przy pisuarze”), obrazek rodzajowy z toalety. Echo pikiet, miejsc, w których mężczyźni uprawiają ze sobą seks. Na pierwszy rzut oka jednak rysunek jest w gruncie rzeczy niewinny. Nic zdrożnego się na nim nie dzieje. Z dystansu obserwujemy jedynie słabo widocznych mężczyzn oddających zapewne mocz do pisuaru. Cały kontekst musimy sami sobie dobudować. Jung uwieczniał na rysunkach swoich znajomych i kochanków. Dorota Krawczyk mówi mi ze śmiechem, że nie wszyscy chcą się dzisiaj przyznać, iż to oni byli modelami, choć przecież prace Krzysztofa dowodzą tego, że kiedyś wyglądali znacznie lepiej. To, że większość intymnych portretów Jung zachowywał dla siebie, że skupiają się one na podziwianiu pojedynczego męskiego ciała, nie znaczy, że artysta nie poruszał w swojej innej, tej bardziej „oficjalnej” twórczości tematyki męskiej nagości i relacji homoerotycznych. Przeciwnie. Szczególnie silnie zaznaczyła się ona w działaniach „Teatru Plastycznego”, przygotowywanych w warszawskiej galerii Repassage (w czasie stanu wojennego zamkniętej przez władze). Dokumentacja fotograficzna jednego z tych performansów otwiera berlińską wystawę. Krzysztof Jung i jego ówczesny partner życiowy, Wojciech Piotrowski siedzą naprzeciwko siebie. Zszywają swoje ubrania bawełnianymi nićmi. W pewnym od nich oddaleniu znajduje się także naga Dorota Krawczyk. Rzucają jej nici, ale ona nie chce się z nimi wiązać. Zajęta jest sobą. Mężczyźni zrzucają wreszcie ubrania i nadzy wychodzą z sali. Splątane nici symbolizują sieć relacji międzyludzkich. Ale też uwięzienie w opresji społecznej, jaka – w niewidzialny często sposób, tak jak niewidzialne mogą być nici – więzi mężczyzn homoseksualnych. Jedynym wyjściem z tej pułapki jest zrzucenie społecznej powłoki. Pełna nagość. Bycie sobą, bycie swoim ciałem. Ciałem autonomicznym. Wątek nici, pajęczyny, sieci nieustannie powracał w akcjach Krzysztofa Junga z przełomu lat 70. i 80. „Kokonienie” – tak nazywa się performans z roku 1979. Zwinięty w kokon młody mężczyzna to częsty bohater prac Junga. Wyłanianie się z kokonu, powtórne narodziny odnieść także można do biografii samego artysty. Do procesu akceptowania siebie, swojej seksualności. Jung nie był gejem „od zarania”. W czasie studiów w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie związał się z bułgarską studentką, Krasimirą Cwetkową Dimczewską. Krasimira usunęła ciążę, w którą zaszła z Krzysztofem i wróciła do ojczyzny. Stracili ze sobą kontakt pod koniec lat 70. Niedawno Dorocie Krawczyk-Janisch udało się odszukać Krasimirę, która mieszka teraz w Kanadzie, gdzie jest uznaną artystką. Nie wiedziała o śmierci Krzysztofa, bardzo się też zdziwiła, że był gejem. Ale powtórne narodziny, drugie życie dotyczą również najbardziej fundamentalnego wymiaru egzystencji Junga. Śmierć w 1998 r. była bowiem niejako drugą jego śmiercią. Gdy miał 15 lat, skoczył z okna znajdującego się na siódmym piętrze bloku. Do aktu samobójczego pchnęły go ówczesne problemy rodzinne. W stanie ciężkim został odwieziony do szpitala, rekonwalescencja trwała rok.

Pan od nagości

Wolfert ma więc rację, porównując Junga do płomienia, który rozpalał się i gasł, potem rozpalał się na nowo, by znowu zgasnąć. W latach 90., po przełomie ustrojowym, nasz bohater próbował przekazać ten płomień młodszym od siebie. Dostał bowiem pracę w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym nr 14 w Warszawie, gdzie uczył m.in. historii sztuki, rysunku i muzyki. Z powodu nowej pasji pedagogicznej zaniedbał wtedy własną twórczość. Bardzo mocno, aż ponoć za mocno angażował się w życie uczniów. Prowadził z nimi długotrwałe dyskusje, zapraszał ich do swojego wiejskiego domu, zwanego „Jungówką”. Pozostawiał im całkowitą wolność w takich kwestiach, jak chociażby picie alkoholu, ale bardzo intensywnie wpływał na ich wybory estetyczne i światopoglądowe. Opowiadał o swych ukochanych artystach, tłumaczył, czym jest nagość w sztuce i jak na przestrzeni wieków przedstawiono w niej homoseksualność. Krzysztof Jung jest postacią, o której pamięta się w środowisku artystycznym. W 2001 r. zorganizowano jego wystawę w Muzeum im. Xaverego Dunikowskiego w warszawskiej Królikarni. W 2016 r. Salon Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na ekspozycji zatytułowanej „Przemiana” zebrał zdjęcia z performensów Junga. Towarzyszył jej bardzo udany, zrealizowany z osobistej perspektywy przez dzieci Doroty Krawczyk, Adama i Barbarę Janisch dokument „Imago Krzysia”. W Paryżu wystawę obrazów i portretów Junga przygotował natomiast jego przyjaciel, Wojciech Karpiński związany ze środowiskiem „Zeszytów Literackich”, z którymi artysta do końca życia współpracował. Natomiast homoerotyczny potencjał twórczości Krzysztofa Junga dociera do nas via Berlin. Pytanie, czy znajdzie się dla tego potencjału miejsce także i w Polsce. I czy samo środowisko LGBTQ przestanie się wreszcie u nas wypierać i wstydzić swojej historii, w tym i historii sztuki. Berlińska ekspozycja Junga opatrzona została dedykacją: Poświęcamy wystawę wszystkim lesbijkom, gejom, osobom biseksualnym, transgenderowym, interpłciowym oraz queerowym w Polsce. Takiej Polsce, z której Krzysztof Jung mógłby być dumny. Niektórzy kręcą nosem na wpisywanie tych męskich aktów w tak jednoznacznie polityczny kontekst. Ale przecież nie od dziś wiadomo, że „prywatne jest polityczne”, a nawet, że intymne jest polityczne. Że bycie osobą nieheteronormatywną w Polsce – zarówno dawnej, jak i dzisiejszej – samo w sobie staje się sprawą polityczną, czy ktoś tego chce, czy nie. Jung zresztą nigdy od kontekstów politycznych, od kwestii wolności osobistej i społecznej, nie uciekał. Jedną ze swoich akcji poświęcił pamięci Jana Palacha, w innych zakrył bramy Uniwersytetu Warszawskiego, raz gęstą siecią nici, potem płachtą z gazetami. W stanie wojennym zatrzymywali go zomowcy za to, że nosił w uchu kolczyk. Sam zaś był, jak zgodnie wspominają jego przyjaciele, silną osobowością (lubił otaczać się swoim „dworem”), a zarazem osobą otwartą, życzliwą, ciekawą innych ludzi. Miałem zresztą okazję zetknąć się z nim osobiście, chociaż, niestety, tylko raz. Na spotkaniu towarzyskim w początkach lat 90. Nie przypomnę już sobie, o czym rozmawialiśmy. Ale doskonale pamiętam bujną, czarną czuprynę Krzysztofa Junga i jego – skierowane na mnie – żywe, frywolne spojrzenie.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

APARAT I INNE MOJE FETYSZE

Z fotografikiem PAWŁEM SPYCHALSKIM rozmawia OSKAR MAJDA

 

Foto: arch. pryw.

 

Wchodzę na twoje konto na Instagramie* regularnie i za każdym razem robi mi się gorąco. Homoerotyka aż kipi. Wspaniale umięśnieni faceci, wiele męsko-męskich par w zmysłowych pozach. Skąd bierzesz tych wszystkich modeli?

Teraz już sami się zgłaszają. A na początku szukałem po prostu wśród znajomych. Trochę inaczej jest z parami – większość to faceci z zagranicy. Polskie pary gejowskie wciąż nierzadko obawiają się upubliczniać swój „normalny” wizerunek, a już ciut nagości? Brońciępanieboże, mama, szef, brat, sąsiadka zobaczy…! (mimo to na zdjęciach prezentowanych na kolejnych stronach są aż cztery pary z Polski – przyp. „Replika”)

Od kiedy fotografujesz zawodowo?

Nie fotografuję zawodowo. Na co dzień pracuję w korporacji, fotografia to pasja, która pochłania coraz więcej mojego czasu „po godzinach”. Na serio zainteresowałem się fotografią dopiero siedem lat temu, czyli jako już dorosły, 38-letni facet. Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Jestem totalnie atechniczny. Wszelkiego rodzaju sprzęty elektroniczne przerażały mnie. Poza tym fotografia wydawała mi się zbyt drogim hobby, zbyt skomplikowanym. Interesowałem się rysunkiem, malarstwem, ale nigdy fotografią. Przypadek sprawił, że „kliknęło”, gdy mieszkałem w Australii z siostrą, która jest moją odwrotnością – bardzo „techniczną” osobą. Była wtedy w piątym miesiącu ciąży, miała jazdy hormonalne, wszystko ją wkurzało, włącznie ze mną, więc w pewnej chwili dała mi aparat i powiedziała, żebym zszedł jej z oczu, bo inaczej mnie zabije. Pojechałem na plażę i tam zrobiłem kilka zdjęć. Nie wiem, co się stało, ale nagle zrozumiałem, że już aparatu z ręki nie wypuszczę.

Poszedłeś na jakieś szkolenia?

Nie, jestem całkowitym samoukiem. Mój dorobek jest efektem pracy metodą prób i błędów oraz intuicji. Oczywiście, jak dziś patrzę na pierwsze zdjęcia, to mi się śmiać chce.

Od początku wiedziałeś, że twoją „specjalizacjąbędą męskie akty?

Jestem fanem klasycznego piękna ludzkiego ciała, a że orientację mam taką, jaką mam, to mocniej działa na mnie piękno ciała męskiego. Zaczynałem od pejzaży i budynków, ale szybko okazało się, że mój obiektyw będzie kochał przede wszystkim mężczyzn.

Porozmawiajmy o cenzurze. Na twoich zdjęciach nie widać penisów.

Wielu modeli nie zgadza się na pokazanie penisa, ale przede wszystkim – jak większość artystów, pokazuję swoje zdjęcia w internecie, w mediach społecznościowych, a tam cenzura staje się z roku na rok coraz większa. Teraz nawet pokazanie pośladka może doprowadzić do blokady konta. Absurd! Facebook zablokował mi na miesiąc fanpage z powodu fragmentu męskiego tyłka na jednym zdjęciu! Tylko w ostatnim roku blokowano mnie osiem razy. Więc to nie ja cenzuruję penisy.

Kultura wciąż jest pruderyjna, nie tylko w Polsce.

Inną sprawą są hejterzy, którzy wykorzystują tę pruderię, by utrudnić ci życie. Jakiś czas temu zablokowano instagramowe konto mojego znajomego, Łukasza Sabata, Mr. Gay Poland 2018. Okazało się, że zrobił to między innymi… jego fan, który sam się nawet przyznał – był rozżalony, że nie udało mu się poznać Łukasza w realu.

Masz jakieś ulubione części męskiego ciała, które świetnie ci się fotografuje?

Nie, patrzę na całość, myślę obrazami i staram się wydobyć to, co najpiękniejsze. Kiedyś robiłem zdjęcia parze bear chaser, jeden był dużym facetem, drugi – szczuplutki. Pewnie na niejednym zdjęciu wychodzili tak, że różnica między nimi była szczególnie widoczna. Ja ustawiłem ich tak, by to zniwelować. Gdy zobaczyli efekt, popłakali się ze wzruszenia.

Trudno jest namówić modeli do rozebrania się?

Na początku tak, bardzo trudno było. Brak portfolio, brak warsztatu, brak pozycji w środowisku robiły swoje. Teraz jest inaczej. Mam na koncie wiele publikacji, sporo wystaw. Moje nazwisko jest rozpoznawalne. Modele wiedzą, że gwarantuję jakość i że na moich sesjach będą czuć się bezpiecznie. Pracuję zazwyczaj sam na sam z modelem (lub parą modeli), bez makijażystek, oświetleniowców czy fryzjerów. Wcześniej poznaję ludzi, z którymi pracuję, rozmawiamy. Mam wykształcenie psychologiczne, co, jak mniemam, pozwala stworzyć mi komfortowe warunki podczas sesji. Nie zdarzyło mi się mieć niezadowolonego modela.

Zastanawiam się, jak wygląda taka sesja Masz przed sobą dwóch zabójczo przystojnych facetów, oni się obejmują, całują, przyjmują rożne pozy. Udaje ci się zachować zimną krew?

(śmiech) Przede wszystkim nie kryję, że jestem nimi zachwycony. Pary, które fotografuję to są prawdziwe pary; nie potrzebują czasu, by poczuć się ze sobą na luzie i naprawdę się kochają. Ja tylko staram się podczas sesji być niewidzialny, wtedy oni czują się pewniej i zdjęcia wychodzą lepiej.

Robisz zdjęcia tylko gejom?

Nie, skąd. Jest przecież mnóstwo przystojnych heteryków, po co się ograniczać (śmiech). Jestem zresztą otwarty na wszelkich ludzi, nie tylko płci męskiej, w których zobaczę to „coś”. Nawet żałuję, że jak dotąd nie miałem okazji fotografować pary lesbijek.

Publikowałeś nieraz zdjęcia w zagranicznych czasopismach kierowanych głownie do gejów. Zdarzyło się, że jakiś model miał z tym problem?

Nie zdecydowałbym się na współpracę z modelem o skłonnościach homofobicznych. Moje zdjęcia nie są nigdy wulgarne ani nie narażają modeli na śmieszność. Ukazywały się w renomowanych pismach gejowskich na całym świecie – „The Advocate”, „Out Magazine”, „Wings” „Gavin Magazine” to tylko kilka tytułów– a teraz i w „Replice”. Moi modele są dumni, że ich wizerunki ukazują się obok zdjęć czołowych światowych modeli.

Czy jest jakaś sesja, która szczególnie zapadła ci w pamięć?

Diego Arnary (USA) i Peter Junak (AU). Umawiali się na sesję niezależnie od siebie i kiedy wreszcie udało nam się dograć termin i spotkaliśmy się w studiu – okazało się, że byli parą, ale rozstali się miesiąc wcześniej. Myślałem, że sesja nie dojdzie do skutku. Tymczasem Diego i Peter nie tylko zachowali się profesjonalnie, ale też… pogodzili się podczas mojej sesji! Wyszli z niej znów jako para. Inna sprawa. Dwa lata temu robiłem sesję w Irlandii. Był kwiecień. Z modelem wymyśliliśmy, że zrobimy zdjęcie pod wodospadem. Wskoczył do wody i… doznał szoku termicznego, na chwilę stracił przytomność. Na szczęście nic się nie stało, nawet się potem z tego śmialiśmy.

Pewnie więcej zleceń dostajesz z zagranicy niż z kraju?

Tak. Niedawno oglądałem stary fi lm „Frida” o Fridzie Kahlo z Salmą Hayek. Zapytana o największe marzenie, Frida mówi, że chciałaby wystawiać w Meksyku, na co słyszy, że najpierw musi być uznana za granicą. Wiem, co miała na myśli. Kilka razy robiłem sesje dla polskich agencji reklamowych pod konkretne kampanie, ale nie były one w estetyce, w której czuję się najlepiej. Czasami coś „przemycam” jak np. na potrzeby pewnej kampanii biżuterii męskiej. Moje prace będą natomiast ozdabiać wnętrza The Fire, nowej sauny gejowskiej w Warszawie. Jestem z tego bardzo dumny, bo miejsce będzie w zasadzie moją prywatną galerią.

Ale wystawiałeś już prace w Polsce.

Pierwszy wernisaż odbył się 6 lat temu – podczas imprezy cyklicznej dla gejów 35+, które organizowałem w Warszawie. Ostatnia jak dotąd moja wystawa odbyła się półtora roku temu w nieistniejącym już gejowskim klubie Blok Bar. Na jesień planuję kolejną. Miałem objazdową wystawę moich fetyszowych fotografii m.in. w Antwerpii, Amsterdamie i Berlinie podczas fetyszowych imprez, z których te miasta słyną. Jedna z moich prac jest wystawiona w Schwules Museum w Berlinie jako element stałej ekspozycji.

Znalazłeś się też w rankingu 100 fotografów 2018 r. prezentujących prace w „The Advocate”.

Prosili o 20 moich prac. Nie mogłem się zdecydować i wysłałem 70 z opcją wyboru. Opublikowali wszystkie. Zatkało mnie.

A co do fotek fetyszowych

Jestem skórzakiem i wraz grupą znajomych i przyjaciół pracujemy nad oswojeniem społeczności LGBT z tematyką fetyszy. W Polsce fetysz nadal jest postrzegany jako coś negatywnego. Nawet w gejowskim środowisku. Wiesz, że wybrany po raz pierwszy w historii w 2017 r. Mr. Rubber Poland – Michał Neighbour reprezentował nas na wyborach Mr. Rubber International w Chicago i je wygrał? Spektakularny sukces! Mało kto wie też, że w Polsce organizowane są od dwóch lat imprezy fetyszowe Oscura (nominowane do imprezy roku podczas Leather & Fetish Pride), a w maju br. odbędą się kolejne edycje wyborów Mr. Leather Poland i Mr. Rubber Poland. Jak co roku zjadą się ludzie z całego świata. Polska scena fetyszowa jest zauważalna w Europie i na świecie.

Jesteś też administratorem facebookowej grupy dla gejów w średnim wieku.

 W wieku 29 lat wyjechałem do Stanów. Tam zobaczyłem, co to jest gejowski aktywizm. Trafiłem do Stonewall Inn, zobaczyłem jak geje wspierają się nawzajem, pracowałem jako wolontariusz w kilku organizacjach LGBT. Amerykanie nie są idealnym narodem, ale tamtejsza społeczność LGBT naprawdę się wspiera. U nas takiego poczucia wspólnoty brakuje. Gdy wróciłem do Polski po niemal 10 latach, podjąłem kilka inicjatyw aktywistycznych, ale zamiast wsparcia słyszałem słowa krytyki, fochy. Wielu gejom w Polsce wystarczy, że mogą odpalić Grindr i „zamówić” sobie faceta do domu – na raz albo na dłużej. Czyżby brak innych potrzeb? Grindr czy wszelka wirtualna działalność nam realnych praw nie zapewni.

Na Zachodzie też jest Grindr.

Ale na Zachodzie więcej gejów wie, że na Grindrze gejowskie życie się nie kończy. Że jeśli sami sobie równości nie wywalczą, to jej nie będą mieli.

*Konto Pawła na Instagramie: gay_art_photography

 

Diego (Wenezuela) i Peter (Australia)

 

Juris i Doron (Izrael)

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

 

LEONARDO DA VINCI

2 maja mija 500 lat od śmierci genialnego mistrza, najsłynniejszego geja w historii sztuki

Tekst: Arkadiusz Ratajczak, współpraca: Mariusz Kurc

 

„Człowiek witruwiański” (ok. 1485) – studium proporcji ludzkiego ciała; być może również autoportret 33-letniego wówczas Leonarda

 

Geniusz

Urodził się 14 kwietnia 1452 r. w Vinci pod Florencją (Toskania, dzisiejsze Włochy). Zmarł w wieku 67 lat 2 maja 1519 r. we francuskim Amboise nad Loarą. Był nieślubnym synem notariusza Piero da Vinci i nieznanej bliżej kobiety ze stanu chłopskiego o imieniu Catarina. W wieku 14 lat został oddany na naukę zawodu artysty malarza do pracowni Andrea del Verrocchio. Liczne talenty i zdolności ujawnił wcześnie. Leonardo był archetypicznym reprezentantem epoki, dosłownie człowiekiem Renesansu. Najbardziej znany jest jako genialny malarz – autor m.in. „Ostatniej wieczerzy”, „Mony Lisy”, „Damy z gronostajem”, „Ledy z łabędziem”, ikonicznego szkicu „Człowiek witruwiański” (na zdjęciu wyżej) czy „Salvatora Mundi”, który, sprzedany w 2017 r. za 450 milionów dolarów, jest najdroższym obrazem na świecie. Obszar zainteresowań Leonarda był jednak dużo szerszy – obejmował także anatomię, architekturę, astronomię, botanikę, geologię, geometrię, hydrodynamikę, inżynierię, kartografię, optykę, projektowanie maszyn, zoologię. Da Vinci był autorem setek planów przeróżnych wynalazków mechanicznych (jedne ziściły się już za jego życia, inne na realizację czekały setki lat) od mostów, po pierwowzory czołgu, spadochronu, lotni czy wiropłatu.

Ciacho

Był wielce atrakcyjnym mężczyzną, kształtnym, grackim i przystojnym. Nosił krótką, różową tunikę do kolan w czasach, gdy większość ludzi chodziła w długich szatach. Miał piękne, kręcące się, starannie utrefi one włosy, opadające do połowy piersi – tak opisywał wygląd Leonarda Anonimo Gaddiano. Mistrz podobno również ładnie pachniał, regularnie skrapiając ciało wodą różaną.

Uczniowie i kochankowie

Nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci, nic nie wiadomo o jego związkach z kobietami. Wiadomo natomiast, że przez całe życie otaczał się młodymi protegowanymi płci męskiej. Dwóch przeszło do historii z uwagi na trwałość relacji. Gian Giacomo Caprotti da Oreno znany jako Salai (Diabełek) był asystentem da Vinci przez 30 lat. Miał ponoć niesamowitą urodę i wdzięk, Leonardo zachwycał się szczególnie jego gęstymi lokami (jak pisał biograf Vasari). Po roku od przyjęcia Diabełka pod opiekę, Leonardo sporządził listę jego grzeszków, używając takich określeń jak złodziej, żarłok, uparciuch i kłamca. Diabełek wydawał też fortunę na stroje (24 pary butów, różowe pończochy). Leonardo musiał jednak darzyć Salaia wyjątkowym uczuciem, skoro przekazał mu w spadku swe najsłynniejsze, jak się miało okazać, dzieło: portret kobiety znanej jako Mona Lisa. Wiele rysunków mistrza z jego szkicowników ma charakter jawnie homoerotyczny – „Anioł Wcielony” („Angelo Incarnato” – wygooglujcie) z lokami i członkiem w erekcji to prawdopodobnie Diabełek. W „Kodeksie Atlantyckim” (jednym z kilku zbiorów zapisków Leonarda) znajduje się strona z rysunkiem dwóch penisów (mistrz operował słowem cazzo, co można by przetłumaczyć jako „pała”) w erekcji – doprawiono im nóżki tak, że wyglądają jak z kreskówki, a jeden z nich trąca „główką” dziurkę, nad którą widnieje imię „Salai”.

Drugi z podopiecznych Leonarda, Francesco Melzi, trafił pod jego skrzydła w 1506 r., w wieku 14 lat i pozostał przy mistrzu aż do jego śmierci. Potem był strażnikiem jego spuścizny.

Jednymi z kochanków Leonarda byli również prawdopodobnie praktykant Paolo i młodzieniec Firavanti.

W zapiskach Leonarda wielkie myśli często przeplatają się z frywolnymi. W 1510 r. 58-letni artysta na okładce jednego z notatników nagryzmolił: Co sobota odwiedzaj gorącą łaźnię, a zobaczysz nagich mężczyzn.

Florentczycy czyli geje

Co znaczyło być gejem we Florencji przełomu XV i XVI w.? Sodomia, czyli stosunki analne między mężczyznami, podlegała karze śmierci przez spalenie na stosie. W latach 1430-1505 o sodomię oskarżono ok. 10 tys. mężczyzn – średnio 130 rocznie. Co piąty był uznawany za winnego. Stracono niewielu, pozostałych wygnano, napiętnowano, ukarano grzywnami lub publicznie upokorzono. Homoseksualizm regularnie potępiano z ambon. Jednak w kręgach artystycznych za rządów Medyceuszy homoseksualizm był tolerowany. Gejami byli również m.in. dwaj inni wielcy malarze Michał Anioł i Sandro Botticelli, rzeźbiarz Donatello, poeta Poliziano czy bankier Filippo Strozzi. Tolerancja toskańskiej stolicy była tak duża, że jej sława przekraczała granice: w Niemczech „florentczyk” stał się potocznym określeniem geja.

Sodomita

9 kwietnia 1476 r. 24-letni Leonardo został oskarżony o sodomię. Tego dnia w siedzibie władz Florencji złożono donos. Czterech mężczyzn: krawiec Bacino, bliżej nieznany Bartolomeo di Pasquino, arystokrata Leonardo Tornabuoni oraz Leonardo da Vinci mieli odbywać stosunki analne z niejakim Jacopem Saltorellim, 17-letnim kowalem, który miał dorabiać jako eskort. To ostatnie było znane florenckim rajcom – wcześniej skazali już innego nieszczęśnika za seks z Jacopem.

Zarzuty zostały jednak oddalone z powodu braku świadków i dowodów, jednak ponownie pojawiły się dwa miesiące później, 7 czerwca 1476 r. I znów zostały oddalone, tym razem ze względu na brak podpisu – donos mógł być tajny, ale nie anonimowy. (Podpisanie donosu niosło niebezpieczeństwo: jeśli autor wiedział o aktach sodomii, to może sam w nich uczestniczył?)

Korzystny dla pięciu mężczyzn obrót spraw wynikał zapewne z nacisków wpływowej rodziny jednego z nich – Tornabuonich. Ród ów był powiązany z ówczesnym władcą Florencji z rodziny Medyceuszy – Wawrzyńcem Wspaniałym (Lorenzo de’ Medici, il Magnifico), wielkim mecenasem sztuki. Być może więc sam Lorenzo uważał ewentualne skazanie Leonarda za niestosowne.

Niemniej, oczekując na wyrok, Leonardo spędził jakiś czas we florenckim więzieniu, co było traumatycznym doświadczeniem. Niewykluczone, że skutkiem całej afery była wielka dyskrecja, z jaką Leonardo traktował swą seksualność przez resztę życia. Trudno się dziwić.

„Gra odtylna” i 400 lat w szafie

Malarz i teoretyk sztuki Gian Paolo Lomazzo jako pierwszy pisał o homoseksualności Leonarda. W pracy z 1564 r. zamieścił m.in. wyimaginowany dialog między Leonardem a wielkim starożytnym rzeźbiarzem Fidiaszem. Fidiasz pyta o jednego z ulubionych uczniów Leonarda:

Fidiasz: Bawiłeś się z nim kiedyś w „grę odtylną”, w której tak lubują się florentczycy?

Leonardo: Wiele razy! Trzeba ci wiedzieć, że był bardzo urodziwym młodzieńcem, zwłaszcza około piętnastego roku życia.

F: I nie wstydzisz się o tym mówić?

L: Nie! Czemu miałbym się wstydzić? Pośród ludzi wartościowych trudno o większy powód do dumy.

Przez prawie 400 następnych lat homoseksualność Leonarda była tabu. Dokument oskarżający artystę o sodomię po raz pierwszy opublikowano dopiero w… 1896 r.! Dziś przyjmuje się powszechnie, że Leonardo był homoseksualistą – pisze Charles Nicholl w biografii „Leonardo da Vinci. Lot wyobraźni” (WAB, 2006 r.).

Serial „Demony da Vinci” (2013- 2015)

Strata czasu. Bzdurne wątki sensacyjne i elementy fantasy. Leonardo jest tu połączeniem Sherlocka Holmesa z Indianą Jonesem i prawie nigdy nie maluje (!). Masa zmyślonych zdarzeń i postaci. Homoseksualność? Leonardo ma ognisty romans z… kobietą. Która nigdy nie istniała. Jednocześnie piąty odcinek poświęcony jest uwięzieniu i procesowi o sodomię. O której wcześniej nie było ani słowa.

Korzystaliśmy m.in. z biografii „Leonardo da Vinci. Lot wyobraźni” Charlesa Nicholla.

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Miłość i medytacja

O buddyzmie, o aktywizmie LGBT o swym ukochanym Mikkelu, o byciu emigrantem w Danii,  życiu z wirusem HIV i o swoich „kobiecych” pracach z rysownikiem BARTKIEM AROBALEM KOCIEMBĄ rozmawia JOANNA OSTROWSKA

 

 

W tym roku zdecydowałeś się przekazać Kampanii Przeciw Homofobii kilka swoich grafik, by zachęcić do przekazywania 1% podatku na rzecz tej organizacji.

 Chciałem zrobić coś, by wesprzeć społeczność LGBT+ w Polsce. Skontaktowałem się z Cecylią Jakubczak z KPH, opowiedziałem jej, co robię i zapytałem, jak mógłbym być użyteczny. Rysunki, które wybrałem pochodzą z mojej zeszłorocznej wystawy pt. „Mokradło”. W prezentowanym na niej cyklu opowiadam o pragnieniu, by wyjść z ukrycia i w pełni realizować się jako człowiek i artysta. Oraz o tęsknocie za niekrępowaną zabawą.

W wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” z 2013 r. mówiłeś, że w Polsce jest dobrze. Nie mogę się powstrzymać i muszę cię zapytać o sytuację dziś. Szczególnie, że nie mieszkasz tu już od jakiegoś czasu.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że moja ocena pięć lat temu była, delikatnie mówiąc, powierzchowna. Czułem się bezpiecznie i miałem nadzieję, że to był czas nieodwracalnych zmian. Teraz widzę, że uprzedzenia i agresja w stosunku do społeczności LGBT+ były i są nadal obecne. Jest wręcz gorzej. Kiedy czytam wiadomości z Polski, czuję niepokój i złość. Bo Konstytucja, bo prawa kobiet, bo niszczenie środowiska naturalnego, bo sądy, bo szkoły. Gdy przyjeżdżam do Polski, robię się jakiś napięty.

Kiedy i dlaczego się wyprowadziłeś? Co sprawiło, że podjąłeś ostateczną decyzję?

Mój partner jest Duńczykiem. Poznaliśmy się w Warszawie i tu mieszkaliśmy parę lat razem. W 2015 r. przeprowadziliśmy się do Kopenhagi. Nie miało to wiele wspólnego z sytuacją polityczną u nas. To był raczej dziwny zbieg okoliczności. W ostatnich wyborach parlamentarnych głosowałem już za granicą. Częściowo podążyłem za Mikkelem, częściowo chciałem spróbować czegoś nowego. Po dekadzie mieszkania w stolicy Polski miałem ochotę na skok w nieznane. Potrzebowałem zmiany.

Jak wygląda twoja duńska codzienność?

Moje życie w Kopenhadze jest bardzo proste, skupia się wokół domu, pracy i przyjaciół. Mieszkamy w robotniczej dzielnicy, w której od dawna dominują imigranci i ludzie młodzi. Rano medytuję, czasami biegam na cmentarzu, który funkcjonuje jako lokalny park. Potem rysuję. Parę razy w tygodniu spotykam się z moją asystentką Sarą i rozmawiamy o planach i projektach, nad którymi chcemy pracować. Raz na jakiś czas daję wykład wprowadzający do medytacji. Wieczorami, kiedy Mikkel wraca z pracy, gotujemy razem kolację lub odwiedzamy znajomych. Mam kilka ulubionych muzeów i galerii. Uwielbiam jeździć moim nowym rowerem po mieście. Nie mogę doczekać się lata i wycieczek nad morze.

Wiesz, że to brzmi jak sielanka? Czujesz się bezpiecznie w Kopenhadze?

Masz rację, opowiedziałem historię jak ze zdjęcia instagramowego jakiegoś influencera. Brakuje tylko jadłospisu i siłowni (śmiech). Ale tak właśnie jest, czuję się bezpiecznie. Wiem, że jeśli chciałbym pójść na zakupy w sukience, nikt nie będzie tego nawet komentował. Duńczycy bardzo cenią osobistą wolność, więc raczej nie zdarza się, by ktoś zaczepiał cię na ulicy, a tym bardziej stwarzał poczucie zagrożenia. Chociaż… w mojej dzielnicy w zeszłym roku doszło do strzelaniny! Porachunki miedzy dilerami. Także bywa różnie.

 

arch. pryw.

 

Jakieś inne minusy?

Brakuje mi tu pewnego poczucia zaznajomienia, które zbudowało się we mnie przez lata życia w Warszawie. Tego, że idę gdzieś i wiem, że spotkam tam kogoś znajomego. Coraz częściej wpadam na nowych znajomych, ale wciąż towarzyszy mi delikatne poczucie obcości. Ponoć ono nigdy do końca nie mija, kiedy jest się emigrantem.

Z tej oazy spokoju przenieśmy się do sfery strachu. Co cię najbardziej przeraża w perspektywie zmian politycznych, których jesteśmy świadkami dziś? Pytam przede wszystkim w kontekście społeczności LGBT+.

Od czego zacząć? Przeraża mnie agresja i narastająca atmosfera przyzwolenia na nią. Jest w tym coś potwornego. To wisi w powietrzu, wpływa na życie codzienne i przygnębia. Jest nas na tej planecie bardzo dużo. Większość dóbr jest w rękach małej grupy uprzywilejowanych. Pogłębia się rozwarstwienie społeczne. Zmienia się klimat, wzrasta zanieczyszczenie. W takiej sytuacji łatwo budować kapitał władzy w oparciu lęk i obietnicę silnego przywództwa – „dobra zmiana” i łatwo szczuć na słabszych – w pierwszej kolejności szykanowane są mniejszości i kobiety. Znamy to z historii. Przerabiamy to po raz kolejny. Kwestia upolitycznienia sądów i Trybunału Konstytucyjnego wzbudza we mnie obawy przed możliwością usankcjonowania prześladowań. Sądzę, że walka o prawa naszej społeczności jest właśnie kwestią sprawiedliwości. Prawo ma bronić wszystkich obywateli i stać na straży poszanowania ludzkiej różnorodności.

Jak rozumiesz współczesny aktywizm społeczności LGBT+? Arobal jako aktywista?

Dla mnie aktywizm LGBT+ to śmiałość, by być sobą i gotowość, by wspierać w tym innych. Chociaż może sama gotowość to za mało. Nawet jeśli nie mamy czasu albo odwagi, by zostać wolontariuszem, możemy ćwiczyć się w słuchaniu i pomaganiu innym. Nie postrzegam siebie jako aktywisty, ale chciałbym nim zostać. Dla mnie istotne jest to, by być otwartym i nie ulegać złości (a bywa, że złoszczę się bardzo). Obserwuję siebie. Czy mogę zdobyć się na życzliwość wobec taksówkarza, który słucha Radia Maryja? Czy mam odwagę, by zareagować, gdy ktoś jest atakowany w autobusie? W sferze mojej pracy twórczej wątek LGBT+ jest „podskórny”. Cokolwiek rysuję, wynika z tego, kim jestem, jak żyję, z kim żyję i jakie zadaję sobie pytania. Moje rysunki kierowane są do każdego, kto nawiązuje z nimi szczery kontakt. Jest to dla mnie bardzo istotne, by odbiorca wiedział, że autor jest osobą queer i możliwe, że jest to czytelne nawet bez takiej adnotacji.

Arobal – jeden z najbardziej wyjątkowych i rozpoznawalnych polskich rysowników. Jak to wszystko się zaczęło?

Arobal to zlepek sylab powstały w celu stworzenia mojego pierwszego adresu mailowego. W latach 90. chyba nikt nie używał swojego imienia i nazwiska (śmiech). Zacząłem rysować dopiero na studiach. Z czasem pasja zamieniła się w zawód. Przez lata nazywałem siebie ilustratorem. Teraz staram się nawiązać kontakt ze źródłami swoich inspiracji. Wciąż rysuję, ale coraz mniej dla prasy i komercyjnych klientów. Coraz bardziej angażuję się w uczenie i we własne projekty.

Studiowałeś politologię i filozofię, ale jesteś też nauczycielem Buddyzmu Shambhali. Mam wrażenie, że to jeden z najbardziej istotnych elementów w twoim życiorysie.

Jako osoba nieheteronormatywna wciąż przechodzę proces uświadamiania sobie, kim jestem, co jest moją prawdą o mnie samym i w jaki sposób chcę ją komunikować. Ta obserwacja może mieć miejsce tylko, gdy jestem wobec siebie szczery i życzliwy. Podobnie jest z medytacją. Zasiadam do niej w atmosferze życzliwości wobec siebie, ciekawości swojego umysłu, myśli i uczuć. W ramach tego treningu ćwiczę się w byciu obecnym, przyglądaniu się, co jest prawdą mojego doświadczenia, a co manipulacją. To doświadczenie duchowe bardzo mi pomaga, dlatego od dłuższego czasu marzyłem, żeby podzielić się nim w kontekście bycia osobą LGBT+. Shambhala – tradycja, w której uczę, ma na tym polu wiele doświadczeń. Praktykując w tej społeczności, poznałem wiele wspaniałych osób queer, które angażują pełnię siebie w sferę duchowych poszukiwań, jak również osób hetero, które nas w tym wspierają.

Czy społeczność LGBT+ w Polsce ma szansę skorzystać z tej tradycji?

Rozmawiałem na temat rozpoczęcia queerowej grupy medytacyjnej z przyjaciółmi z warszawskiej Shambhali i postanowiliśmy spróbować. Jesienią zeszłego roku poprowadziliśmy pierwsze tego typu spotkanie. Wspólnie medytowaliśmy, rozmawialiśmy o tym, jak to jest być LGBT+ teraz w Polsce, w Warszawie, jak czujemy się w naszej społeczności i czy w ogóle jej doświadczamy. To też jedna z inspiracji, by stworzyć bezpieczną przestrzeń, w której możemy być ze sobą i razem zadawać sobie pytania, kim jesteśmy, jak możemy tworzyć autentyczne relacje oraz otwarcie manifestować je w społeczeństwie. Spotkania odbywają się mniej więcej raz w miesiącu. Są otwarte również dla osób hetero, które chcą dowiedzieć się więcej o nas i naszych doświadczeniach.

Chciałam cię oczywiście zapytać o coming out jako moment przełomowy, choć mówiłeś o tym już kilkukrotnie. Chyba nigdy nie miałem rasowego coming outu. Nie miałem problemu ze swoim pedalstwem. Bardziej martwiło mnie to, jakim gejem będę.[****]

To ciekawe, że kiedy czytam ten cytat, odczuwam niechęć do słowa „pedalstwo”. Sądzę, że używałem go, by odczarować doświadczenie bycia wyzywanym. Nadal to słowo kojarzy mi się z przemocą. Kiedy byłem młodszy, bardzo liczyłem się ze zdaniem innych. Oczywiście udawałem, że jest inaczej. Sądzę, że coming out to po prostu sposób na zrozumienie siebie i swoich potrzeb. W moim przypadku mówienie o tym otwarcie to proces. Obecnie dużo zastanawiam się nad kwestią płci i tego, dlaczego tak ważne w naszej kulturze jest przyporządkowywanie cech osobowości do tożsamości płciowej. Denerwuje mnie, kiedy moje prace komplementowane są jako „takie kobiece”. Z drugiej strony: a czym jest dla mnie kobiecość? W jaki sposób ona się we mnie przejawia? Czym jest queer? itd.

Jesteś seropozytywny. W jaki sposób wirus HIV wpłynął na twoje życie?

Chyba najtrudniejsze było życie bez leków. Teraz wprowadza się je zaraz po uzyskaniu pozytywnego wyniku. Kiedy zaraziłem się w 2007 r., lekarze wciąż obawiali się, że leki mogą „wypalać się” po jakimś czasie. Czekano, aż odporność spadnie na tyle, że trzeba będzie zacząć leczenie. Moja odporność przez lata utrzymywała się na wysokim poziomie. Byłem nawet z tego irracjonalnie dumny. Bez leków zawsze był lęk, że kogoś mógłbym zarazić. Ten sam lęk paraliżował moich partnerów i fatalnie wpływał na nasze relacje. Wielu ludzi z HIV boi się odrzucenia, więc nie mówią o swoim statusie. Ci „HIV-minus” boją się zarazić tak, że ignorują lub odrzucają tych z plusem. Błędne koło. Dużo zmieniło się po rozpoczęciu leczenia. Wcześniej trudno mi było zaakceptować tożsamość bycia osobą HIV+. Miałem poczucie winy i wstydu, że się zaraziłem. Na jakiś poziomie dochodziło to emocjonalnego wyparcia. Bywa, że wciąż czuję obawy w związku z reakcjami ludzi na HIV, ale świadomość, że moje zdrowie jest pod kontrolą i nie zarażam – daje mi dużo ulgi.

Czy to było coś w rodzaju drugiego coming outu?

Nadal czasami ten temat pojawia się w rozmowie. Zazwyczaj przy obiedzie, kiedy ktoś zauważa, że biorę szaroniebieską pigułkę i pytanie: „Czy to witaminy i na co”. Możliwe, że moim coming outem jest każdorazowo taka rozmowa. Nie mówiłem o tym publicznie wcześniej. Tylko w filmie dla AIDS-Fondet, który nakręciliśmy razem z moim partnerem.

Wracając jeszcze do rysunków i aktywizmu LGBT+. W zeszłym roku narysowałeś okładkę do książki „Cholernie mocna miłośćLutza van Dijka. Poznałeś historię Teofila Kosińskiego – jedynego Polaka skazanego na mocy paragrafu 175 (II wojna światowa), który zostawił relację. Jaki był „twój Teo”?

To było dla mnie bardzo poruszające doświadczenie. Zwłaszcza oglądanie wywiadów z Teo. Zanim usiadłem do rysowania, długo płakałem. Byłem poruszony niewinnością, z jaką opowiadał o miłości do Williego. Jednocześnie miałem w głowie mnóstwo pytań. Nie chciałem pokazywać go przez pryzmat czyichś opinii. Chciałem, aby na jego twarzy był ból, smutek, niewinność i tęsknota. Po tym „spotkaniu” pozostało we mnie poczucie, że mam ogromne szczęście kochać i być kochanym. To może brzmi trywialnie, ale to chyba ważne, by sobie o tym ciągle przypominać. Zwłaszcza mając świadomość tego, co dzieje się teraz np. w Czeczenii, Rosji i wielu innych miejscach na świecie.

Kim jest Mikkel?

Mój ukochany Mikkel jest w moim wieku. Ma blond włosy, duże szaroniebieskie oczy. Ma ogromne serce i jest niesamowicie zdyscyplinowany. Sądzę, że jest wizjonerem. Jestem fanem jego talentu (architekt). Lubi rośliny, z wakacji przywozi nasiona i szczepki roślin w plastikowych butelkach. Potrafi zjednać sobie chyba każdego. Po prostu czujesz się przy nim dobrze. Świetnie tańczy i jak ma ochotę, to fantastycznie gotuje. Parę lat temu byliśmy na ślubie znajomych. Przypadkowo mieliśmy na sobie bardzo podobne garnitury. Kiedy wrzuciłem zdjęcia na FB, wielu naszych znajomych myślało, że to był nasz ślub. Otrzymałem wiele miłych wiadomości z gratulacjami (śmiech) Kto wie, może kiedyś… Jak tylko znajdę dobry sposób, żeby zadać „to pytanie” (śmiech).

Planujecie być rodzicami?

Na pewno nie w najbliższym czasie. Ja za dużo jeżdżę w związku z pracą, a Mikkel rozwija swoją firmę architektoniczną. Ale miło jest wiedzieć, że mamy taką możliwość.

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tom of Finland

Premiera filmowej biografii kultowego fińskiego artysty gejowskiego, autora ponad 3500 homoerotycznych rysunków i obrazów. Tekst: Piotr Klimek

 

TOM OF FINLAND © 2017 Tom of Finland Foundation

 

mat. pras.

 

Penisy trzy razy większe niż w realu, jądra jak, cóż, jak jaja, te kurze. Tyłeczki małe, okrągłe i wypięte. Nogi masywne, klaty jak u Hulka, szerokie szyje, kanciaste szczęki, do tego wąsik oraz spojrzenie, z którego po prostu bije drapieżny seks. Ubranie? Niekonieczne, ale jeśli już, to ciężkie buciory, obcisłe spodnie z mega wybrzuszeniem w kroku, dalej mundur lub skórzana kurtka. Oto mężczyzna według Toma of Finland.

Tom dał gejom nie tylko wrażenia estetyczne i seksualne, ale przede wszystkim – nową tożsamość i wiarę we własną męskość. Dzięki Tomowi geje wiedzą, że seks gejowski może być kwintesencją męskości, a nie jej zaprzeczeniem, jak chciałby typowy homofob. Że być uległym w seksie z drugim facetem może być tak samo męską postawą, jak być dominującym. I zero pruderii. Dwa rysunki, które widzicie obok, należą do tych łagodniejszych; Tom ma na koncie mnóstwo mocno hardkorowych obrazków. Jego wpływu na zbiorowe poczucie własnej wartości gejów przecenić nie sposób. Cały specyficzny image gejowski lat 70. jest z niego.

Dziś Tom of Finland to kultowa postać nie tylko kultury gejowskiej, ale też narodowa duma Finlandii – artysta, który widnieje na fińskich znaczkach pocztowych. Nic więc dziwnego, że sfilmowania jego biografii podjął się Dome Karukoski, obecnie czołowy reżyser tamtejszej kinematografii.

Touko Laaksonen, późniejszy Tom of Finland, miał 19 lat, gdy w 1939 r. przyjechał na studia (reklama) z prowincji do Helsinek. Zamieszkał z siostrą. Rysował facetów już wtedy – czasem do szuflady, częściej do kosza, by nikt nie znalazł „zboczonych” obrazków. Kilka miesięcy później trafi ł na wojnę. To właśnie temu okresowi, jak mówił potem, zawdzięczał mundurowy fetysz. W wojennych i tuż- -powojennych Helsinkach chodził na anonimowy seks z facetami do parku. Bywało niebezpiecznie – homoseksualizm był w Finlandii nielegalny aż do 1971 r. – ale i ekscytująco. Właśnie podczas cruisingu kilka lat później poznał Veliego, z którym spędził następne 28 lat, do jego śmierci.

Pierwszy przełom w karierze (karierze? Rysował praktycznie tylko dla siebie) nastąpił w 1957 r., gdy wysłał swe grzeczniejsze rysunki do amerykańskiego magazynu „Physique Pictorial” przeznaczonego oficjalnie dla kulturystów, a nieoficjalnie – dla gejów. Pracę w biurze reklamowym rzuci dopiero w 1973 r., gdy świat po rewolucji seksualnej, a świat gejowski po Stonewall – wreszcie zobaczy i doceni jego dzieła.

W fi lmie śledzimy tę żmudną drogę, zgrzebne życie z siostrą i Velim, konieczność kamuflażu, aż wreszcie nieoczekiwany sukces. Brakuje trochę tego, czego nie brakowało w twórczości Toma – seksu, erotycznej fantazji, boskich facetów Toma (polecam album „XXL”). Karukoski nakręcił biografię zmarłego przed 26 laty artysty według dzisiejszych emancypacyjnych standardów. Wychodzi się z kina z pozytywną energią. Finlandia ma od marca równość małżeńską, a „Tom of Finland” jest jej tegorocznym kandydatem do Oscara.

Tom of Finland (2017, Finlandia), reż. D. Karukoski, wyk. P. Strang, Tilkanen, J. Grabovsky; dystr. Tongaririo, premiera w Polsce; 24.11.2017  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak zatrzymać obłęd?

Z WOJTKIEM JANKOWSKIM, autorem dokumentu „Punkt zapalny” ukazującego historię instalacji artystycznej „Tęcza” Julity Wójcik na warszawskim Placu Zbawiciela, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Michał Ignar

 

Twój film pokazuje to wszystko, co działo się z „Tęczą, dziełem Julity Wójcik. Od czasu jego powstania w Domu Pracy Twórczej w Wigrach w 2011 r., przez burzliwe losy na Placu Zbawiciela w Warszawie, po demontaż, który miał miejsce w sierpniu 2015 r. Co dla ciebie stało się „punktem zapalnym”, który sprawił, że zająłeś się tym tematem?

Spacer po Warszawie 11 listopada 2013 r. Wracałem wieczorem do domu i przechodziłem, zresztą przypadkowo, przez Plac Zbawiciela. Wiedziałem, że będzie Marsz Niepodległości, ale nie przypuszczałem – bo też nikt chyba nie przypuszczał – że grupa jego uczestników podpali „Tęczę”. Doszedłem na Plac i zobaczyłem dogasający ogień. Tliły się ostatnie płomienie. Przy tej osmolonej konstrukcji stało jeszcze kilkanaście osób. Przechodnie, dziennikarze, rodziny z dziećmi…. Marsz był już daleko z przodu. Usłyszałem niewybredne komentarze, z których jednoznacznie wynikała radość ze spalenia „Tęczy”. Wtedy nabrałem ochoty, żeby się wypowiedzieć na ten temat. Nie wiedziałem jeszcze, że powstanie z tego pełnometrażowy film. Najpierw chciałem zrobić etiudę, minireportaż na temat odbudowy „Tęczy”, wzbogacony o kilka wywiadów, między innymi z Julitą Wójcik. Chciałem przedstawić jej intencje. Skontrastować dwie rzeczy – zamysł autorki i to, jak „Tęcza” została odebrana.

To twój pierwszy film?

To mój pierwszy większy film. Do tej pory robiłem mniejsze formy i o innym charakterze. Ale „złapałem bakcyla”. Podoba mi się robienie dokumentów i komentowanie rzeczywistości. Wywodzę się zresztą ze świata mediów, przez wiele lat pracowałem w wydawnictwach prasowych. Byłem fotoreporterem, fotoedytorem i grafikiem. Zajmowałem się projektowaniem czasopism, ich stroną wizualną.

Lubiłeś to?

Lubiłem, ale do czasu. Rynek zaczął się zmieniać. Nie podobał mi się kierunek tych zmian. Doświadczyłem na własnej skórze kryzysu czytelnictwa, byłem świadkiem zamykania kilku tytułów i wydawnictw. Wtedy postanowiłem pójść inną drogą. Zainteresowałem się filmem, dokumentem, reportażem. Utrzymuję się z robienia materiałów filmowych, nie tylko czysto komercyjnych, ale też zamawianych przez organizacje pozarządowe. Zawsze bliskie były mi sprawy społeczne. Czuję się związany z lewicą, w przeszłości byłem członkiem dwóch lewicowych partii politycznych. Obecnie uważam się za zaangażowanego twórcę. Chcę patrzeć na rzeczywistość przez pryzmat sztuki.

Pochodzisz z Warszawy?

Nie, z Krakowa. Przeprowadziłem się do Warszawy w 2007 r.

Ciekawe, co by się działo, gdyby to w Krakowie stanęła „Tęcza”.

Chętnie bym porozmawiał o Krakowie, ale musiałbym powiedzieć wiele przykrych rzeczy. Kraków zawsze był konserwatywny, teraz jednak jest jeszcze bardziej, niż był kiedykolwiek. Przypomina skansen turystyczny, nie ma w nim żadnego fermentu. Niektórzy uważają Kraków za „kulturalną stolicę Polski”. Może tak było w czasach Piwnicy pod Baranami. Ale już w latach 90. XX wieku stało się to nieaktualne. Wyjechałem stamtąd, bo perspektywy rozwoju w Warszawie wydawały mi się dużo ciekawsze. Poza tym czułem się stłamszony, zaczęła mi przeszkadzać duszna atmosfera Krakowa. To miasto zbyt ciasne, zbyt małe.

A w Warszawie czujesz się dobrze?

Tak, ale też nie do końca. Dlatego lubię jeździć jeszcze dalej. Na przykład, do Berlina, gdzie można odetchnąć pełną piersią. Myśleć i działać swobodnie.

Twój film sugestywnie przedstawia narastanie znaczeń. Zarówno wokół samego symbolu tęczy, jak i wokół pracy Wójcik. Dokumentujesz rozmaite działania, manifestacje, happeningi, które odbywały się na Placu Zbawiciela. Ale także reakcje artystów, aktywistów i polityków z innych miast. Sam jednak nie zabierasz na ekranie głosu, pozwalasz wypowiedzieć się innym.

Słyszałem opinie po pokazach w Warszawie, że film jak najbardziej przekazuje mój punkt widzenia. Chociażby przez dobór bohaterów, wątków, budowanie historii, rozłożenie akcentów. Nie chciałem sam nic mówić czy komentować. Wolałem się schować za kamerą, być cichym obserwatorem. Natomiast mam nadzieję, że mój życzliwy stosunek do „Tęczy” nie ulega wątpliwości. Bez bałwochwalstwa i prostolinijnej sympatii, ale z ciekawością i życzliwością obserwowałem to wszystko, co się wokół tej pracy działo. Tych wątków przez sześć lat nazbierało się kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt, nie wszystkie mogły się zmieścić w osiemdziesięciominutowym filmie. Musiałem wybrać kilka.

Są w filmie fragmenty przemówień polityków skrajnej prawicy, którzy niedwuznacznie nawołują podczas demonstracji do zniszczenia „Tęczy” jako „pedalskiego symbolu”. Ale nie ma wypowiedzi tych polityków bezpośrednio do kamery.

Nagrałem bardzo dużo wywiadów z prawicowymi politykami i dziennikarzami. Wszystkie jednak mają tę samą wadę. Są poprawne politycznie. Rozmówcy posługują się w nich gładkim językiem, okrągłymi zdaniami. Tymczasem do swoich ludzi, na manifestacjach mówili szczerze, językiem dosadnym, mięsistym, bez cenzury.

W filmie dużo jest wypowiedzi artystów, performerów, mniej – aktywistów LGBTIA.

Nie chciałem, żeby był to film tylko o sprawie LGBTIA i o tym najbardziej współczesnym znaczeniu tęczy. Postanowiłem tę opowieść poszerzyć o tło historyczne, artystyczne, pokazać wielowymiarowość znaku tęczy i jego bogatą tradycję. Stąd wątki poświęcone spółdzielczości czy religii. Rozmów z aktywistami LBGTIA też przeprowadziłem sporo, ale i one obciążone są pewną monotonią. Uznałem więc, że Jej Perfekcyjność będzie dobrą rzeczniczką sprawy, reprezentantką społeczności LGBTIA. Tym bardziej, ze Jej Perfekcyjność była jedną z pierwszych osób, które zauważyły, że podpalenie „Tęczy” było aktem ewidentnie homofobicznym, należy więc „Tęczy” bronić jako symbolu środowiska.

Punkt zapalny” ukazuje także ewolucję postawy samej Julity Wójcik, która najpierw wygłasza „ogólnohumanistyczne” hasła o tolerancji, ale w końcu mówi wprost: jestem z osobami LGBTIA, gdyż ataki na „Tęczę wynikają z homofobii.

Ewolucja Julity to dla mnie bardzo ważny, ludzki wymiar mojego dokumentu. Dzięki niemu nie jest to tylko film o sprawie, ale też o osobie. Początkowe uniki Julity, która nie chciała przyznać, że „Tęcza” symbolizuje osoby nieheteronormatywne, skontrowałem zresztą wypowiedzią Karola Sienkiewicza, krytyka i historyka sztuki. Zainspirowała mnie polemika w „Dwutygodniku”, gdzie właśnie Sienkiewicz i Jacek Niegoda, artysta, a prywatnie partner Julity Wójcik, dyskutowali o tym, czy można „Tęczę” jednoznacznie utożsamiać z LGBTIA.

Robiłeś ten film na własną rękę? Bez wsparcia, na przykład finansowego, z zewnątrz?

Tak. Ta produkcja to część mojego życia. Nie mogłem zajmować się wyłącznie „Punktem zapalnym”, musiałem jednocześnie działać zawodowo, funkcjonować na wielu polach, godzić życie osobiste i służbowe z tym projektem. Ale wiedziałem, że nie mogę go porzucić, muszę nad nim systematycznie pracować. Wiele zdjęć zrealizowałem sam, ale jest też w filmie trochę materiału udostępnionego mi przez artystów i aktywistów. Chociażby fragmenty z pierwszego etapu powstawania „Tęczy” w Wigrach, z Brukseli, gdzie była prezentowana w ramach projektu „Fossils and Gardens” i uświetniała polską prezydencję w UE, z Poznania, gdzie happening zainspirowany „Tęczą” zrobiła grupa Circus Ferus… Z Wrocławia dostałem dwuipółgodzinny zapis akcji wokół muralu „żołnierzy wyklętych”, na którym tamtejsi artyści domalowywali w nocy tęczę, a ona potem była zamalowywana. Musiałem to wszystko cierpliwie przejrzeć i wybrać z całości do filmu kilka minut.

Zależało mi też na tym, by samemu film wyprodukować, uniknąć wszelkich ingerencji. Nie jestem fanem polskiego kina dokumentalnego, inspirują mnie twórcy zagraniczni, tacy jak Kanadyjczyk Peter Mettler czy nieżyjący już Austriak, Michael Glawogger. Polski dokument jest zbyt zachowawczy, akademicki, stroni od poruszania drażliwych kwestii społecznych i politycznych. Zdaję sobie sprawę z różnych wad „Punktu zapalnego”, które wynikają z tego, że jest to mój debiut, kończony zresztą w pewnym pośpiechu; we wrześniu dowiedziałem się, że film musi być gotowy na grudniową, warszawską premierę podczas festiwalu dokumentów o prawach człowieka, Watch Docs. Ale też nie interesuje mnie estetyczna perfekcja. Nie wszystko musi być cacane, netfliksowe. Ważne, żeby było szczere i prawdziwe.

Trudno, żeby opowiadać o tym, co się działo wokół „Tęczy”, w sposóładny i miły, skoro padają z ekranu groźby i wyzwiska. Z tego, co wiem, jedna ze spraw znalazła finał w sądzie.

Dariusz Paczkowski, artysta i działacz z Żywca, został zaatakowany, co udało się zarejestrować. Niestety, tylko w warstwie dźwiękowej. Ale i tak nagranie było dowodem w sądzie, napastnik został skazany na pół roku bez zawieszenia. Po tym wyroku środowisko kibicowskie z Żywca przepuściło na Darka kolejny atak. Zaczęto mu przebijać opony w samochodzie, odbierał głuche telefony… Koniec końców przeniósł się z Żywca do Warszawy. Mnie z kolei prawie pobito w Łodzi, na zlocie ONR-u. Uczestnicy tego wydarzenia uznali mnie za przedstawiciela Antify. Być może tak mnie ocenili po „dresscodzie”. Na szczęście, udało mi się agresorów przekonać, że jestem zaproszonym gościem i realizuję wywiad do filmu.

Tęcza” zniknęła z Placu Zbawiciela w 2015 r. Co się z nią dzieje?

Zniknęła, bo skończyła się umowa Instytutu Adama Mickiewicza, na którego zlecenie „Tęcza” powstała, z miastem. Kilkakrotnie zresztą umowę tę przedłużano, a wszystko, co się wokół „Tęczy” działo, tylko odwlekało termin jej rozebrania. Obecnie właścicielem pracy zostało Centrum Sztuki Współczesnej – Zamek Ujazdowski w Warszawie. Kwiaty znajdują się w piwnicy, konstrukcja jest przechowywana w magazynie. Nie sądzę jednak, by w obecnej sytuacji politycznej Zamek Ujazdowski zdecydował się na powrót „Tęczy” na Plac Zbawiciela. To zresztą zależy też od Julity i jej decyzji. Gdyby „Tęcza” miała wrócić, trzeba by pomyśleć i o tym, z jakich materiałów ją teraz zrobić. Tak, żeby nie można jej było łatwo zniszczyć.

Ty chciałbyś, żeby „Tęcza” wróciła?

Tak, wolałbym, żeby wróciła. Przed jej pierwszym spaleniem uważałem ją po prostu za ciekawą pracę artystyczną, rozbijającą przestrzeń miejską – jak Palma czy Dotleniacz. Nie do końca dostrzegałem jej warstwę symboliczną. Potem zobaczyłem, jak żywe reakcje „Tęcza” wywołuje w społeczeństwie. Wyraźne, ciekawe, piękne.

I też straszne czasami. Ale czy ludzie jeszcze o „Tęczy” pamiętają? Niedługo minie 5 lat, odkąd nie ma jej już na Placu Zbawiciela.

Agnieszka Tarasiuk, była dyrektorka Domu Pracy Twórczej w Wigrach, powiedziała niedawno, że „Tęcza” jest pomnikiem zapamiętanym. Sam słyszę, jak ludzie w Warszawie wciąż umawiają się „pod Tęczą”. Ale dla mnie „Tęcza” nie jest pomnikiem, bo też nigdy nie miała być pomnikiem. Od początku miała być punktem odniesienia do aktualnej rzeczywistości. Ta rzeczywistość przez ostatnie kilka lat jeszcze bardziej się zradykalizowała. Stała się jeszcze bardziej dojmująca. Dlatego też poprosiłem Szymona Żurawskiego, lidera grupy Szymonmówi, która robiła muzykę do „Punktu zapalnego”, by pozamieniał zwrotki w piosence „Zima”, pojawiającej się pod koniec filmu. Ostatnie słowa, jakie słyszmy, brzmią więc: „Może ty pomysł masz, jak zatrzymać obłęd?”.   

 

Tekst z nr 84/3-4 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kobieczyzna/Mężbieta

LIV FURGA mówi o sobie „them fatale”, kobieczyzna/mężbieta. Od ponad trzech lat, jako Livbertine, angażuje się w działania na scenie queer i polskiej burleski. Za dnia projektancie graficzne. W czasach pandemii – osoba aktywistyczna. Uczestnik_czka projektu „Naked Girls Reading” w ramach festiwalu Pomada. Element kolektywu scenicznych odszczepieńców Queer Explosion. A także – bohaterka naszego kalendarza „Afiszujemy się” (wersja błękitna – z kobietami i osobami niebinarnymi). Rozmowa Marty Konarzewskiej

 

Foto: Emilia Lyon

 

Jedno słowo na określenie tego kalendarza?

Wybuchowa mieszanina światów wewnątrz środowiskowego naczynia. Więc mieszanina. Albo wybuch!

Wow. I co teraz będzie?

Fala uderzeniowa po takim ładunku piękna!

Jedno słowo na ciebie?

Hmmm. Pytające?

A można pytać o płeć?

Można, nawet należałoby. Odrzucam binarny podział.

Nasz kalendarz jest z założenia „kobiecy”, a nawet – „lesbijski”.

Kobiecość jest dla mnie trochę łatką, trochę przywarą nadaną z genetycznej loterii. Nie odcinam się od niej, ale też jakoś szczególnie nie identyfikuję. Budzi mój ogromny sprzeciw, kiedy z ramienia kulturowego bagażu kobiecości narzuca mi się jakieś schematy zachowania, role społeczne, bariery. Z drugiej strony – kobiecość to ogromny ładunek siły jednoczącej pewną mniejszość. Z punktu widzenia biologii niepodważalnie jestem istotą o cechach kobiecych i z tym jestem pogodzona. Jako osoba o potencjale do wydania potomstwa (i w oczach niektórych o takiej powinności) mam w tym kraju o co walczyć. Szczególnie, że nie chcę mieć dzieci i nigdy nie było mi to bliskie zagadnienie.

„Zagadnienie”, no wiesz!

(śmiech) Jeżeli chodzi o niebinarność – zaimki i rodzaje mogą być dowolne. Wyznaję zasadę: mów mi, jak chcesz, byle z szacunkiem i dobrą intencją.

„Lesbijka”?

Ciężko mi się utożsamić. Kiedyś na drodze moich poszukiwań, umiejscawiałxm (pisownia intencjonalna – przyp. red.) się raczej w sytuacji chłopca, najprawdopodobniej geja, zamkniętego w ciele kobiety. Ale wtedy jeszcze niewiele słyszało się o odmiennej tożsamości (jedynie o tych skrajnych – kobieta homo, mężczyzna homo, osoba trans). Niewiele o queerze i seksualności poza odniesieniem do tej binarnej relacji z innymi osobami. No ale kobiety! Uwielbiam kobiety! Osoby o kobiecym pierwiastku, androgyniczne, takie pomiędzy. Zdecydowanie bardziej interesuje mnie detal niż ogół, a za nieistotny ogół uważam m.in. płeć osoby. W kontekście tego kalendarza „lesbijski” oznacza pewnie, że jest on skierowany do nieheteronormatywnych kobiet. Jak dla mnie, niech będzie on dla każdego, kto_sia uzna go za interesujący!

Pogadajmy o innych twoich działaniach w blasku fleszy. Burleska. Wciąż występujesz?

Teraz mniej.

Czym ona jest – bo chyba nie tym, co można sobie wyobrazić po filmie z Cher i Aguilerą?

Burleska w znaczeniu ogólnym jest po prostu performatywnym kuszeniem, art of the tease, czy też – w dużym uproszczeniu – performatywnym zdejmowaniem z siebie ciuchów (lub też wcale nie!). Oczywiście, ze względu na swoją historię, często jest utożsamiana z modą retro, old Hollywood glam – pończochy, gorsety i pióra – jednak dużo się w międzyczasie pozmieniało. Burleskę można podzielić na tę bardziej klasyczną – odwołującą się do korzeni i neoburleskę – zazwyczaj narracyjne sceniczne widowisko zawierające elementy stripu. Dla mnie burleska jest bardziej punktem startowym, niż czymś zamkniętym w twarde definicje.

To znaczy?

W każdej sytuacji, gdzie to osoba kobieca przejmuje kontrolę, widzę potencjał wywrotowy. Chodzi także o kontrolę nad swoim wizerunkiem, obrazem, seksualnością. O wyznaczanie samej sobie granic i ról. Nagość może być kuszeniem, może być ładnym obrazkiem, celebracją przyjemności i rozrywką, ale może też być wyzwoleniem, okazją do wypowiedzi na ważne tematy. Dla mnie jest głównie eksploracją wizualno-muzycznych inspiracji, narzędziem do wprowadzania myśli niekoniecznie rozrywkowych w przestrzenie klubowe i sceniczne, przemycania podprogowych treści.

Jak twoje zdjęcie w kalendarzu. Roznegliżowane do „old Hollywood glam” majtek ciało, wyzywający wzrok, a na twarzy pończocha. Niby kabaretkowa, a riot. Zdjęcie daje dyskomfortową przyjemność – nie wiadomo, czy mówisz: „no chodź”, czy: „#wypierdalać”.

Jedno i drugie! Wydarzenia i nastroje polityczne ostatnich miesięcy pokazują, że wyczerpuje się potencjał sprawczy potulnego i potakującego sojusznictwa. Czas przestać przepraszać za swoją obecność i przyjmować submisywną postawę. Czas spróbować czegoś spoza asortymentu „poprawnych” form protestu, szukać nowych. Tym jest dla mnie w swojej symbolice kominiarka. Nawiązaniem do radykalnych środków – Pussy Riot, fikcyjnej gejbojówki „Fag fighters” Karola Radziszewskiego. Niesie ze sobą punkową, wkurwioną energię, którą ja przenoszę na scenę w swoich performance’ach i która napawa mnie odwagą do aktywistycznego działania.

I tym jest właśnie dziś queerowy performance? Projektowaniem dyskomfortu, protestem? A co z zabawą, lekką sztuką, rozrywką?

Performowanie kiedyś było dla mnie głównie narzędziem do eksplorowania swojej relacji z ciałem jako narzędziem, nośnikiem informacji emocjonalnej. Oprócz tego – okazją do zabawy w DIY, majsterkowaniem, szyciem, pracą dłońmi. Od początku nie było we mnie przekonania, że burleska to idealna forma – nie widzałxm w sobie słodkiej pin-up girl ani predyspozycji do zabawiania widowni humorem. Ale spróbowałxm po swojemu, bardziej na poważniaka, i okazało się, że to też działa! To jest niesamowite uczucie, kiedy ktoś podchodzi do ciebie po występie i mówi, że coś było dla niego ważne lub wywarło emocjonalną reakcję. Scena, szczególnie ta klubowa, daje mnóstwo siły. Kiedy masz poczucie, że w państwowej telewizji na ciebie szczują, a dla większości społeczeństwa zwyczajnie nie istniejesz – tutaj zagarniasz kawałek miejskiej przestrzeni, przejmujesz ją na kilka minut, możesz stworzyć dowolną fantazję – rozszerzenie swojej osoby i sprawiasz, że tu jest twoje Miejsce.

W kontekście Miejsca istotna jest też świadomość przywileju wynikającego z życia w dużym mieście – tutaj istnieją przestrzenie do odnajdywania się. Są dwa problemy – te lokalowe, związane z prywatyzacją i znikaniem klubów, inicjatyw, no i bardziej aktualnie – brak dostępu do życia klubowego w ogóle – przez pandemię. Myślę, że to szczególnie trudny czas dla osób queerowych, które takiej przestrzeni sobie jeszcze nie znalazły, na przykład po przeprowadzce na studia do nowego miasta, żeby uciec od małomiasteczkowego strachu.

Scena performerska jest różnorodna pod kątem ciężkości treści, ze zdecydowaną przewagą tej lżejszej, rozrywkowej. Ona też jest super i bardzo potrzebna – to celebracja naszej mniejszościowej kultury, idealna opcja na odreagowanie frustracji. Uwielbiam w tym uczestniczyć jako widownia! No i mamy też nasz przegięty teatrzyk – Queer Explosion. Tomek Szczepanek (reżyser) dba o to, żeby było odrobinę politycznie, dwudennie, ale przede wszystkim rozrywkowo, kampowo. Takie przegięte queerowe jasełka, gdzie nabijamy się z naszej lokalnej rzeczywistości do akompaniamentu Britney, Madonny i Majki Jeżowskiej. Dwa odcinki mamy za sobą.

Gdzie to można oglądać? W klubach?

Tam, gdzie scena pomieści 8 osób naraz. (śmiech)

Dla mnie szczególnie ważny był twój udział w przedsięwzięciu, które współtworzę z Betty Q (pierwszą polską performerką burleski). Teraz nazywa się to „Bez okładek”, wtedy jeszcze „Naked Girls Reading”. To spektakl, w którym nagie kobiety czytają na scenie fragmenty tekstów literackich ułożonych tak, by tworzyć spójną opowieść. Ta, w której wzięłaś udział, była historią polskiego queerowania „kobiety”.

W „Naked…” wzięłam udział dwa razy – raz w Kawkowie podczas burleskowych kolonii z Betty Q, drugi raz w ramach otwarcia queerowego festiwalu Pomada w PKiN. Pierwszy raz był niesamowicie bezpieczną przestrzenią, zaopiekowaną, tematyka tekstów była dość dowolna i mój ostateczny wniosek jako widzki i performerki był: zdecydowanie wolę to oglądać! Jednak, kiedy razem z Betty zaprosiłyście mnie do udziału w Pomadzie, nie wahałem się zbyt długo. Jak można odrzucić tę perwersyjną, abstrakcyjną przewrotność znajdowania się nago w Pałacu Kultury?! Tematyka tekstów i kontekst też były mi dużo bliższe – nie chodziło po raz kolejny o projekt „typowo kobiecy”, nie było już dyskusji o tym, że trzeba mieć buty na wysokim obcasie i pomalowane usta.

Założyłaś takie z męskiej półki w sklepie. Siedziałyście jako ożywione rzeźby i czytałyście stare teksty. Na przykład Marii Konopnickiej, Piotra Własta.

Tak, to jest w ogóle świetna inicjatywa – Queer Archives, Pomada, poczet Karola Radziszewskiego. Queerowa archeologia – budowanie bazy odniesień, utrwalanie języka (również wizualnego), pozytywnego dziedzictwa i przekazu, nie tylko w kółko wkurw, reakcyjność i demonstracje. (śmiech)

Razem z Betty dostawałyśmy połajanki za „Bez okładek”. Że przedstawiamy kobiety jako obiekt, wystawiamy ciała na ogląd itd. Przy okazji tego kalendarza też były dyskusje o nagości. To ciekawe. Współczesna kultura jest bezwstydna, pornograficzna, np. włączam telewizor, a tam jacyś ludzie zamknięci na jakiejś wyspie, by się erotycznie dopasowywać, a widzowie decydują, kto z kim dzisiaj śpi. Dziewczyny w kółko chodzą w bikini, faceci się prężą w basenach. Oglądamy to i luz. Tam, gdzie się udatnie kłamie, że nie o nagość i nie o wymianę kobiecych ciał idzie, wszystko uchodzi płazem, a tam gdzie się nie kłamie – kłopot. Feministyczna narracja o kobiecym ciele pod władzą męskiego spojrzenia w zestawieniu z pruderią i zwykłym ludzkim wstydem wciąż skłania do tej samej wątpliwości: co znaczy rozebrana kobieta przed obiektywem, na ekranie, na scenie, na własnym balkonie? Wolno jej się rozebrać?

Wydaje mi się, że ten temat jest po prostu w kółko natrętnie moralizowany. A ciało kobiece usilnie sprowadzane do obiektu seksualnego, nikt archetypicznemu Januszowi z brzuszkiem na deptaku nie powie, że jest wyuzdany czy amoralny i kusi do agresji na tle seksualnym. Kobiecie wystarczy odsłonić ramię czy pępek.

Marzy mi się taka sytuacja, że o tym ciele się po prostu nie mówi, że każde jest okej i bezpieczne, ale daleko nam do idealnego świata i ten polityczny potencjał kobiecej cielesności warto eksplorować. Można i trzeba. I jak zdarta płyta zwracać uwagę, kiedy ktoś nam w tę wolność cielesną ingeruje – seksistowskim dresscode’em, zmuszaniem do rodzicielstwa, okrzykiem na ulicy.

Totalnie wolno robić kobiecie, cokolwiek ona sobie życzy. Byle tylko nie robić krzywdy innym – takie jest moje podejście. Ta nagość i to ciało należy do niej i jest naturalne. Oczywiście, wiele osób będzie próbowało przekonywać, że burleskę, czy też czytanie nago, należy zostawić do sypialni, dla męża najlepiej. Monogamicznie, oddańczo, z powinności. Straszne rzeczy.

(śmiech)

Jako osoba o skłonnościach do obsesyjnego myślenia o ciele, celebruję traktowanie ciała jako worka.

Na emocje, konflikty, sygnały o nich?

Na to, co naprawdę istotne. Worka, który czasem się rozpruje, czasem, najlepiej z pewną regularnością, trzeba o niego zadbać i nareperować. Wiwat ciałoobecność i ciałonormatywność!

Feministyczny przekaz.

Jest mi bliski feminizm pod sztandarem znaku równości między płciami, taki uwzględniający totalne pominięcie tego tematu w różnych aspektach życia. Możliwe, że to przez mój brak przywiązania do płci, ale strasznie denerwują mnie feministyczne inicjatywy, które tylko cementują binarny podział – kult cipki i organizowanie warsztatów skupiających się na urodzie, siostrzeństwie pod różową banderą. Często to jest tylko ładne opakowanie dla lokowania produktu lub nowej niezależnej marki sprzedażowej, chcącej zarobić na dziewczyńskiej oprawie (cokolwiek to znaczy!).

Jaka jest obecność sceniczno-aktywistycznego ciała w czasach COVID?

Życie sceniczne jest znacznie utrudnione – w ograniczony sposób lub wcale nie działają kluby, a poza tym… występując, jednak namawiasz do bywania w zatłoczonych miejscach, średnio mi to moralnie siedzi. Na szczęście pojawiła się inna inicjatywa, również mająca swoje korzenie w przestrzeniach klubowo-dj-skich, która zajmuje moją pandemiczną głowę. Powstała jako bezpośrednia reakcja na wydarzenia z Krakowskiego Przedmieścia, czyli aresztowanie Margot, samą formę tego wydarzenia i późniejsze – tak nieadekwatne do sytuacji – konsekwencje. Zgarnięcie z ulicy prawie 50 osób, w tym bardzo bliskich znajomych. Osoby ze środowiska dj-skiego postanowiły się zmobilizować, by stworzyć formę klubowej queerowej służby porządkowej: nagrywać demonstracje, pilnować porządku sanitarnego, stanowić drogę kontaktu do organizatora. Zaczęłyśmy w sumie od zera, czyli od warsztatów prawnych o przepisach dotyczących zgromadzeń. Cały czas jesteśmy aktywne i aktywni, robimy mniejsze i większe projekty w przestrzeni miejskiej, nawiązaliśmy współpracę z organizacjami działającymi na rzecz osób w kryzysie bezdomności i stale szukamy okazji do poszerzania naszych działań. Teraz na tapecie mamy kolejną akcję-zamieszanie – wspólne gotowanie dla osób bezdomnych połączone z promowaniem inicjatyw w postaci dj-skiego streamu i dyskusję o tym, jak pandemia i brak klubowego życia wpłynęły na zdrowie psychiczne osób ze środowiska, uczestniczek i uczestników nocnego życia.

Ta anonimowa grupka daje mi też możliwość wykorzystania graficznych umiejętności w sposób, który lubię – sprawczy, zaangażowany, totalnie odmienny od codziennej prackowej korporzeczywistości, która wzbudza we mnie głównie odrazę i wyrzuty sumienia, no ale zapewnia przywilej stabilności w tych ciężkich czasach.

Grupka może anonimowa, ale ty niekoniecznie. Rodzina nie ma problemu?

Poprzednie moje ukazanie się w popularnej gazecie dużego formatu skończyło się prawie zerwaniem kontaktów rodzinnych. Chodziło oczywiście o nagość i ciało i „coludziopowiedzizm” rodzicielski. Teraz jestem trochę w innym miejscu, trochę musiało przestać mi zależeć na podtrzymywaniu sztucznych konstruktów społecznych, które dla zasady trzeba pielęgnować i stawiać ponad swój dobrostan. Kiedy ostatnio ukazały się napisy na MEN, mój ojciec myślał, że to ja stoję za tą „rebelią”. Powiedział tylko: „mam nadzieję, że nie masz żadnych zdjęć, dowodów”. To było zaskakujące, bo kilka dni wcześniej zrobili mi dramę o tęczową fl agę na balkonie i „krzyczenie do sąsiadów o swojej inności”. To jest po prostu coś, czego nie zrozumieją osoby, które nie są częścią mniejszości, które lubią wygodę i bezpieczeństwo, jakie zapewnia konformizm. Nie zrozumieją, nie będąc częścią społeczności, względem której władze państwa otwarcie stosują nienawistny język. I oczywiście – głosują na PiS, chociaż moja matka ze strachu o mnie i potencjalną odpowiedzialność za krzywdy czasem unika wyborów w ogóle.

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.