Paradoks dragu

Z queerową performerką JOANNĄ PARNIEWSKĄ vel JOHNNYM D’ARC rozmawia Kuba Wojtaszczyk

 

Foto: Michał Sosna/ @no_pic_no_chat. Asystent: Franek Vetulani. Kostiumy i stylizacja: Adam Królikowski. Włosy: Warkoczyki i Afroloki Łódź. Makijaż: Joanna Parniewska

 

Kiedy „natknęłaś się na Sir Johnny’ego d’Arca?

W moich poszukiwaniach naukowych podczas doktoratu ze sztuki awangardowej obsesyjnie krążyłam wokół tematu tożsamości programowo nietożsamej, zdecentralizowanej. Urodziłam się w Polsce, ale dorastałam w Stanach Zjednoczonych, w Houston. Wydaje mi się, że dlatego nie mam mocno wkodowanego poczucia przynależności, a stan wyobcowania jest dla mnie codziennością. Działalność naukowa i twórczość artystyczna to tak naprawdę awers i rewers tej samej monety, a stawką jest tutaj przepracowanie własnego popierdolenia. Wcześniej, w trakcie studiów magisterskich, opublikowałam kilka tekstów na temat autokreacji w kontekście praktyk teatralnych, roli kostiumu, gestu i maski w konstruowaniu różnych wariantów tożsamości kulturowych. Odkryłam, że na tym polega paradoks dragu: to maska, która nie zasłania, ale w przedziwny sposób odsłania to, kim jesteśmy lub właściwie kim pragnęlibyśmy być. W tym samym czasie natrafi łam też na fi lm „Velvet Goldmine”, klasykę kina kampowego, który bardzo mnie zainspirował. Johnny był coraz bliżej.

Inspiracja Joanną d’Arc jest jednoznaczna.

Z jednej strony Johnny to po prostu męski ekwiwalent mojego imienia, Joanna. Z drugiej, tak jak mówisz, istotna jest dla mnie moja patronka – rycerka i wiedźma Joanna d’Arc. Jako drag king chciałam też demaskować patriarchalne naleciałości w naszej kulturze przez odsłanianie tego, że norma jest męska, choć udaje neutralną.

Początkowo nie funkcjonujesz na scenie. Dlaczego?

Johnny powstał jako moje męskie alter ego, które bierze udział w spektaklu życia codziennego. W ramach eksperymentu artystycznego konsekwentnie przez kilka miesięcy funkcjonowałam w męskiej charakteryzacji, krótkiej peruce, męskich ubraniach, posługiwałam się męskim imieniem i męskimi zaimkami, dbałam o wszystkie szczegóły, nawet o męską bieliznę i perfumy. Wtedy moja płeć i seksualność były dla mnie jeszcze problemem, brakowało mi pewności siebie. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że rozpaczliwie nie chcę być kobietą, że to jakieś nieporozumienie. Mam za sobą doświadczenia przemocy, w tym także na tle seksualnym, o czym nie chciałabym jednak mówić szczegółowiej. W sposób nieuświadomiony utożsamiałam kobiecość z byciem ofi arą i postrzegałam ją jako jakiś wyrok. Powołanie do życia Johnny’ego było wzięciem sprawy w swoje ręce. Zrozumiałam, że nie mając nic do stracenia, tak naprawdę mam ogromną wolność. Moje myślenie było tyleż proste, co radykalne – skoro nie chcę być kobietą, to zostanę mężczyzną.

Otwarcie mówisz o tym, że przez kilkanaście lat zmagałaś się z anoreksją. Jak duży wpływ na twoją dragową postać miała choroba?

Sir Johnny d’Arc powstał po mojej piątej hospitalizacji, kiedy nie miałam już żadnej wiary w sens leczenia. Na anoreksję zachorowałam jako nastolatka, po wspomnianym doświadczeniu przemocy. Czułam wielki wstyd, dlatego chciałam zniknąć. Im stawałam się mniejsza, tym mniej oczu na mnie patrzyło. Odmowa istnienia to rozwleczona agonia, której towarzyszy próba leczenia i karmienia na siłę, bez woli osoby chorującej. Przez 15 lat, bo tyle trwała moja choroba, przeszłam drogę przez mękę. Ważyłam niecałe 33 kg przy moim 1,70 m wzrostu. Szukałam źródła, z którego dowiedziałabym się, jak wyjść z anoreksji. Jednak takiego nie znalazłam. Dlatego teraz, gdy mam to już za sobą, postanowiłam mówić o moim doświadczeniu. Musiałam głęboko poszukać powodu, dla którego chciałam żyć.

Jaki to był powód?

Postanowiłam zajmować się sztuką i postawiłam wszystko na tę jedną kartę. Po prostu. Znalazłam odwagę, by nie obawiać się krytyki, przestać chować siebie do szuflady. To był długi proces, miałam momenty zwątpienia. Stopniowo z jednego projektu wchodziłam w drugi, aż się w tym odnalazłam. Wydaje mi się, że pomimo trudnych doświadczeń ocalała we mnie zdolność do zachwytu, dostrzegania piękna. Inspiracji jest wokół mnóstwo! Książki, teatr, muzyka, seks! No i wielogodzinne rozmowy z ciekawymi ludźmi, których poznaję na swojej drodze. Wydaje mi się, że dużą rolę odegrało też postanowienie, że skoro coś mi się w moim życiu nie podoba, to to zmienię. W moim przypadku była to wspomniana płeć. Oczywiście nie porównuję tego doświadczenia z doświadczeniem osób transpłciowych, to zupełnie coś innego. Chodzi o podkreślenie własnej sprawczości w kształtowaniu swojego losu.

Jak pracowałaś nad sobą?

Terapia i przebywanie w dragu w przestrzeni publicznej stopniowo pozwoliły mi się otworzyć. Na przykład pozowałam do sesji zdjęciowych, też aktów, co przy moim niedawnym radykalnym braku akceptacji siebie było dużym wyczynem. W pierwszej „wersji” Johnny reprezentował zestaw mocno przerysowanych cech męskich, przy jednoczesnym grzebaniu we własnym wnętrzu. Każdego dnia testowałam, czy byłabym szczęśliwa, będąc mężczyzną.

Do jakich wniosków doszłaś?

Ten wybór nie jest konieczny. Doszłam do wniosku, że ta męska kreacja niepotrzebnie mnie ogranicza. Po pewnym czasie miałam dosyć odbijania piłeczki z jednego binarnego krańca na drugi i eksperyment zaczął dogasać. Podobnie jak nie ma kobiecości stopnia zero, tak nie ma uniwersalnej męskości, a patriarchalne standardy są przecież także krzywdzące dla mężczyzn, bo m.in. zabraniają im okazywania słabości, kreują jakiś nieosiągalny ideał emocjonalnie okaleczonej maszyny do zarabiania pieniędzy, utrzymywania rodziny itd. Krótko mówiąc, nie ma płci, są tylko pewne doświadczenia i konwencje kulturowe, które możemy przyjmować lub nie, którymi możemy się bawić, manipulować nimi, podważać je lub reprodukować. Poza tym eksperyment ten miał działanie autoterapeutyczne. Zrozumiałam, że problem braku akceptacji własnej kobiecości nigdy nie leżał we mnie. To nie ze mną było coś nie tak, tylko ze światem, który źle traktuje kobiety, poniża je, czyni z nich ofiary. Mówię teraz o swoim prywatnym doświadczeniu, ale to samo dotyczy złego traktowania mniejszości seksualnych, etnicznych, osób niewpisujących się w normy zdrowia psychicznego czy sprawności fizycznej, czyli, de facto, marginalizowanych.

Z drag kinga przeradzasz się w osobę dragową. Twój wizerunek zmienia się diametralnie – jest queerowy, biomorficzny, mroczny, ale też sensualny. Czasami masz wiele par oczu, innym razem nosisz zwierzęcą maskę, a jeszcze kolejnym wyglądasz niczym postać inspirowana Santa Muerte, czyli kultem śmierci w Meksyku. Sir Johnny d’Arc 2.0?

Tak, ha, ha. Nie tylko pozbyłam się szalenie niewygodnego sztucznego zarostu, ale w ogóle zmieniłam wygląd o 180 stopni. Jednak nie wzięło się to znikąd. Od zawsze interesował mnie temat transgresji. W tym samym czasie, kiedy czytałam teksty z zakresu gay studies, zgłębiałam książki z animal studies i cyborg anthropology. Cały czas przesuwam kolejne granice i je eksploruję. Teraz interesują mnie postaci półcyborgiczne, awatary, transhumanizm, świat animacji 3D. Kieruję się wewnętrznym poczuciem tego, co w danej chwili mnie zachwyca. Dzięki temu, że przeszłam taką, a nie inną drogę, zaczęłam też mocno inspirować się kobiecością. Zrozumiałam, że nie jest ona wyrokiem.

Co takiego jest w cyborgach, awatarach, co cię do nich ciągnie?

Widzę ogromny potencjał artystyczny w technikach animacji 3D. Dostrzegam także pewien związek pomiędzy życiem duchowym a niematerialnością czy pozacielesnością istnienia w rzeczywistości wirtualnej. Fascynuje mnie ta alchemiczna idea przeskanowania komórek własnego ciała w chmurę pikseli, animowaną przez technologie sztucznej inteligencji, i antropologiczne konsekwencje tej przemiany. Trochę sobie żartuję, że przemiana w awatara 3D pozwoli mi zachować wieczną młodość. Ale jest w niej też coś bardzo intymnego i trochę przerażającego. Teoretycznie moim hiperrealistycznym wirtualnym ciałem dysponować może każdy.

Johnny swobodnie manewruje między binarnym podziałem. Czy queer jest wybawieniem?

Kategoria queeru jest bardzo obiecująca, jednak nie do końca w takim rozumieniu, jakie jest stosowane powszechnie. Uważam, że ludzie, także w społeczności LGBTQ+, nieświadomie sami robią sobie krzywdę, redukując rozumienie własnej tożsamości do płci i seksualności. Sama w ogóle nie posługuję się takimi kategoriami jak tożsamość płciowa czy seksualna. To, co ktoś ma między nogami albo z kim lubi sypiać, nie jest wyznacznikiem tożsamości i mniej mnie interesuje niż to, co ta osoba ma do powiedzenia i kim jest. Dla mnie queer jest częścią szczerzej rozumianego anarchizmu, to taki pierwiastek destabilizujący, antysystemowy, paradoksalnie i trochę podstępnie czerpiący swoją siłę z własnej zmarginalizowanej pozycji.

W jaki sposób margines dodaje siły?

Kawałek życia spędziłam w Exarchei, dzielnicy anarchistycznej w Atenach. Tam poznałam, czym jest solidarność wynikająca z zadomowienia się na marginesie, gdzie nie ma miejsca na zawiść czy plotki, bo indywidualizm nie jest mylony z egotyzmem. Co więcej, nie ma miejsca ani na strefy wolne od LGBT, ani na miejsca LGBT friendly, bo nikogo zwyczajnie nie obchodzi, czy nosisz irokeza, czy lateksowe szpilki. Po prostu żyjesz po swojemu, wierzysz w to, co dla ciebie jest ważne, kochasz się, jak lubisz, i tworzysz tak, jak czujesz. Zatem nie odbieram mojej pozycji jako piętna. Nauczyłam się ją lubić. Sądzę, że potencjał do subwersji można realizować jedynie poza głównym nurtem. W momencie, w którym queer wtopiłby się w inkluzywną przestrzeń społeczną, stałby się jedną z wielu mód czy trendów, a to, co dotąd miało status kontrkultury, zamieniłoby się w grupę targetową. Żyję w znacznym stopniu poza systemem, co oznacza, że nie mogę korzystać z niektórych przywilejów, ale nie mam poczucia, jakobym ich potrzebowała.

Jakich przywilejów?

Na 500+ raczej nie mam co liczyć. Życie osoby AFAB w Polsce nie jest usłane różami. Z jednej strony forma dragu, którą prezentuję, choć mniej popularna od drag queens, jest coraz bardziej powszechna w społeczności LGBTQ+ i przez nią doceniana. Jednak z drugiej jest ta dominująca większość, która po prostu nienawidzi kobiet i osób nieheteronormatywnych. Bardzo mocno przeżyłam pierwszy lockdown spowodowany epidemią Covid-19 i odbywające się w jego trakcie Strajki Kobiet. Miałam poczucie, że jestem bezwolna, że nic nie zależy ode mnie. Surrealistyczna podszewka rzeczywistości wylazła na wierzch. Przez dobre kilka dni nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z pomocą przyszedł drag.

W jaki sposób go wykorzystałaś?

W tym czasie zrobiłam bardzo ważny dla mnie projekt, „Omnes Pisces Habent Pussies” (z łac. „Wszystkie rybki mają cipki”), który przeprowadziłam w ramach Green Apartments Residency z krakowską ASP. Wtedy przez wiele tygodni żyłam w izolacji, przemieniłam swoje mieszkanie w rafę koralową ze śmieci zgromadzonych w trakcie lockdownu, a siebie przemieniłam w syrenę. To był bardzo wyczerpujący emocjonalnie projekt o tematyce feministycznej. Zaczęłam analizować postać Andersenowskiej Małej Syrenki w porównaniu z syreną starogrecką i tą średniowieczną z bestiariuszy. Mała Syrenka jest kobietą pozbawioną waginy, czyli będącą spełnieniem fantazji wyrastających z lęku kastracyjnego. Zamiast waginy ma pokryty łuską ogon, który kojarzy się z rybim zapachem. Jest to szalenie patriarchalne wyobrażenie. Jak pewnie pamiętasz, syrenka utraciła głos na rzecz mężczyzny, który miał ją pokochać. Temat współgrał z czasem intensywnych protestów feministycznych. Było i wciąż jest dla mnie bardzo ważne, żeby kobiety nie straciły głosu na rzecz mężczyzn, którzy decydują o ich ciele. Nie chcę, aby kobiety były bezwolne jak Mała Syrenka, tylko silne jak mitologiczne syreny. Wierzę, że kobiety nie dopuszczą, by głos w ich sprawie przejęła grupa facetów u władzy. „Omnes Pisces Habent Pussies” toczył się codziennie, a jego efektem był fi lm nakręcony w moim mieszkaniu.

Skoro „pierwszy” Johnny, ten dragkingowy, był twoim alter ego, to kim jest ta dzisiejsza postać, która pojawia się zarówno w imprezach dragowych, jak i na rynku artystycznym?

Na pewno nie spełnia już takiej samej funkcji, jak ten „pierwszy”. Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego posługuję się pseudonimem. Trzymam go trochę z sentymentu, bo poza dragiem działam w wielu innych obszarach artystycznych. Mało o nich mówię, bo rzadko jestem o nie pytana, a są dla mnie równie ważne, np. moje działania w kolektywie Hominis Affectus, gdzie tworzymy m.in. land arty. Z kolei z Latencja Studio eksplorujemy możliwości animacji 3D. Nie rozróżniam, czy występuję dla widowni w klubie LGBT, w teatrze, czy w galerii sztuki. Dla mnie odbiorca to po prostu człowiek, z którym wchodzę w dialog.

Jako Sir Johnny d’Arc wraz z drag queens Twoją Starą i Savannah Crystal oraz choreografem Eloyem Moreno Gallego wzięliście udział w „Najczęściej zadawane pytania. Rewia Drag Queen”. Spektakl został zaprezentowany na deskach wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Wygraliście_łyście główną nagrodę w nurcie off .

Ten spektakl to jeden z moich najważniejszych występów. Konfrontujemy się w nim z różnymi stereotypami i uprzedzeniami, głównie homofobicznymi. Był dla mnie kolejnym przekroczeniem granic, krokiem poza sferę komfortu. Mimo że miał lekką komediową formę, to dotykał tematów, które przecież plasują się w ciemnych rejestrach emocjonalnych. Scenariusz do spektaklu powstawał w trakcie prób, a więc nasze dialogi i zachowania na scenie odzwierciedlają to, jak zachowujemy się prywatnie. W pewnym momencie na scenie wypowiadam swoje największe lęki. Zadaję sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dobra, czy w ogóle się do tego wszystkiego nadaję, czy inni nie są ode mnie lepsi. Myślę, że nas wszystkich nachodzą niekiedy takie wątpliwości. Codzienność często zmusza nas do udawania bardziej pewnych siebie, niż jesteśmy w rzeczywistości.

W dragu działasz na wielu płaszczyznach i przez to wymykasz się dragowej definicji. Masz taką na własny użytek?

Dla mnie drag jest jedną z wielu form artystycznej ekspresji. Bardzo ją lubię, bo daje dużo swobody i wolności. Dla mnie każdy występ to taka mikroforma teatralna. Na kilka minut dostaję scenę i sama jestem sobie reżyserką, scenarzystką, choreografką, kostiumografką czy stylistką. Mam oczywiście świadomość tradycji stojącej za kulturą dragu, ale bardzo cenię fakt, że jest ona tak otwarta na eksperyment artystyczny i nowe formy. Właściwie nie ma tutaj ograniczeń. Scena klubowa to przestrzeń do realizowania swoich fantazji. W dragu nie chodzi przecież o cross dressing, tylko o społeczność, jaką tworzy widownia, która chce nas oglądać, chce się spotykać w bezpiecznej przestrzeni, zapomnieć o zmartwieniach codzienności. Wchodzi z nami w dialog. Cieszę się, że drag pomału wychodzi poza kluby. Mam tu na myśli nie tyle mainstream, ile przestrzeń teatru, stosunkowo mało skomercjalizowaną.

Na początku naszej rozmowy mówiłaś, że przez doznaną przemoc fizyczną chciałaś stać się mniejsza, by nikt cię nie mógł zobaczyć. Z zasady drag powiększa i podkręca „nosiciela_ kę. Nie chcesz już zniknąć?

Wydaje mi się, że gdy występuję, dokonuje się coś, co odczarowuje rzeczywistość. Staję się większa i bardziej widoczna, ale chcę, by ludzie na mnie patrzyli, ponieważ w chwili, kiedy jestem na scenie, świadomie rozporządzam własną widzialnością i wykorzystuję przekleństwa przeszłości na własną korzyść. Rosnę nie tylko wizualnie, ale też emocjonalnie.  

***

Joanna Parniewska vel Johnny d’Arc – queerowa performerka, artystka wizualna, tożsamość programowo nietożsama. Nieustannie zmienia formę i eksploruje przestrzenie tego, co nienormatywne.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.