Moda, ekologia i LGBT+

Z ARETĄ SZPURĄ, influencerką i aktywistką klimatyczną, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

 

Areta Szpura – influencerka i aktywistka klimatyczna, autorka książek o klimacie „Jak uratować świat?” (2021) i „Instrukcja obsługi przyszłości” (2022). Współzałożycielka marki modowej Local Heroes, której ubrania nosiły światowej sławy gwiazdy (np. Rihanna). W 2017 r. odeszła z marki, by działać na rzecz Ziemi. Obecnie możemy ją oglądać gościnnie u boku Kasi Zillmann (wyoutowanej olimpijki, bohaterki okładkowego wywiadu „Repliki” nr 93/2021) w ostatnim, czwartym sezonie serialu „Kontrola”.

Jak trafi łaś do „Kontroli”?

Nie wiem, na jakim świecie żyłam, (śmiech) ale nie słyszałam o „Kontroli”, zanim odezwała się do mnie Natasza Parzymies (twórczyni serialu – przyp. red.). Napisała do mnie koło października na Instagramie, że robi polską wersję „Th e L Word” i że podobała jej się tamtejsza idea guest appearances. A że jestem niespełnioną aktorką (śmiech) – jako mała dziewczynka chodziłam na castingi do seriali – stwierdziłam, że nie dość, że to superprojekt, to jeszcze spełnienie marzeń, oczywiście się zgodziłam.

Jak wspominasz pracę na planie?

Scenę ze mną kręcono nocą koło mojego domu, więc jechałam na plan na rowerze, słuchając Hannah Montany, i czułam się przewspaniale. Wszyscy w ekipie byli młodzi i kumaci. Z automatu było mleko owsiane przy kawie, a departament kostiumów chodził po lumpach. Dużo rzeczy, o które na większości planów się walczy, tam było oczywistych. Czuć było w powietrzu, że tworzy się coś, co zmieni historię.

Jak ci się pracowało z Kasią Zillmann i pozostałą ekipą aktorską?

Poznałyśmy się z Kasią na planie i od razu się skumałyśmy. Do tej pory się śmiejemy, że nasze role to „koleżanka nr 1” i „koleżanka nr 2” (Kasia i Areta pojawiają się w jednym z odcinków jako znajome Majki, jednej z głównych bohaterek – przyp. red.). Byłam zajarana i bawiło mnie, że mogę mówić, że jestem aktorką. Potem często na siebie z Kasią wpadałyśmy, ostatnio nocowała u mnie z dziewczyną, czekając na pociąg. Okazało się też, że Ewelina Pankowska (odtwórczyni roli Majki – przyp. red.) mieszka blok obok mnie!

Jak występ w „Kontroli” wpisuje się w twoją działalność influencerską?

Dwa lata temu – nawet ciężko powiedzieć, czy zrobiłam coming out, bo nie czuję się w ten sposób, ale zaczęłam brać udział w różnych akcjach LGBT+, np. „Głosuję na miłość” organizowaną w 2019 r. przez Kampanię Przeciw Homofobii. W 2020 r. pojawiłyśmy się z moją dziewczyną Agą na okładce „Women’s Health” jako pierwsza homoseksualna para – dwa lata przed „Vouge’iem” (który w czerwcu br. wyszedł z dwiema okładkami – przedstawiającymi pocałunek pary dziewczyn oraz pary chłopaków – przyp. red.)! Nie jestem wielką czytelniczką „Women’s Health”, ale mega się jarałam, że taki magazyn miał odwagę to zrobić. Że będziemy w kioskach, na stacjach benzynowych. Była radość, ale też strach, czy nie będą robili akcji palenia magazynu.

Obawy były słuszne?

Nie było akcji sprejowania okładek jak w przypadku „Vogue’a”. Ale też my na naszej się nie całowałyśmy, nie było plakatów z okładką. Po prostu byłyśmy ze sobą i byłyśmy podpisane jako para. Cieszyłam się, że przełamujemy stereotypy – po prostu dwie dziewczyny w sukienkach, jak w parku.

Skąd się wziął ten pomysł?

Poczułam, że jest potrzeba, by jak najwięcej osób było widocznych. Wcześniej nie ukrywałam swojej relacji na IG, ale też nie chciałam, żeby ludzie obserwowali mnie tylko dlatego. To nie był mój główny nurt aktywistyczny: robiłam różne własne rzeczy, a to, że jestem w nieheteronormatywnym związku, to był dodatek. Cieszę się, że to się rozwinęło w takiej kolejności – bo mam nadzieję, że pokazało tę złożoność wielu obserwującym mnie osobom.

Teraz zajmujesz się działaniem na rzecz klimatu, wcześniej byłaś silnie związana z modą.

Moje zajawki często stawały się moją drogą zawodową. Początkowo była to moda, w której przeszłam przez wszystkie możliwe etapy – od bycia asystentką stylistki, przez pracę w magazynach, po założenie własnej marki Local Heroes i bycie szefową – i była to superprzygoda. Ale w pewnym momencie zaczęłam czuć zgrzyt. Akurat byłam w Kalifornii. W księgarni na dziale moda zobaczyłam książkę Elizabeth C. Cline Overdressed: The Shockingly High Cost of Cheap Fashion [Prze- -brani. Szokująco wysokie koszty taniej mody]. Do dzisiaj pamiętam okładkę. Zaczęłam ją czytać i pomyślałam: „O, fuck. Nigdy nie zadawałam sobie tych pytań”.

Jakich?

Kto produkuje rzeczy, które są w sieciówkach, i dlaczego są takie tanie. Jaki to ma wpływ na środowisko. Byłam coraz bardziej wstrząśnięta. Kupiłam książkę, poszłam na plażę ją przeczytać, i zaczęłam temat googlować, oglądać dokumenty. Wróciłam do kraju przerażona, że jest cała strona uwielbianej przeze mnie mody, z której nie zdawałam sobie sprawy i która nie jest taka fajna. Było mi coraz gorzej prowadzić firmę. Czułam, że poświęcam czas i energię na projektowanie rzeczy, których nikt nie potrzebuje. Pamiętam moment, w którym miałam przed sobą białe kartki i musiałam wymyślić pięć bluzek i pięć bluz, i zrobić na siłę… Proces odchodzenia z mody i z firmy trwał w sumie dwa lata. Miałam też wspólniczkę. Jak się rozstać, kto przejmuje markę, kto z nią będzie? Teraz marka nadal żyje i ma się dobrze. Każda z nas poszła w swoim kierunku.

Kiedy odkryłaś, że podobają ci się dziewczyny?

W tym sensie również otworzył mi oczy pobyt w Stanach, ale wiadomo, że patrząc z perspektywy, sugestii, że mogą mi się podobać dziewczyny, było dużo więcej. W Warszawie miałam imprezowe przygody, ale kiedy zaczynało być bardziej poważnie – miałam jedną taką historię – totalnie się wystraszyłam, no bo jak ja powiem mamie?

Zdradzisz więcej?

To była koleżanka z podstawówki, która była zupełnie wkręcona w dziewczyny. Miałyśmy romans i to było dla mnie super, ale w pewnym momencie ona bardzo szła do przodu, a ja się przeraziłam. Mam mieć dziewczynę? Totalnie ją zghostowałam i do dzisiaj mam wyrzuty sumienia. Dzisiaj nawet czasami nasze drogi się przetną. Milion razy ją za to przepraszałam, ale to pokazuje moją ówczesną niedorosłość i totalne zagubienie. W ogóle nie wiedziałam, z kim o tym pogadać, jak się do tego zabrać… Spanikowałam.

Coś się zmieniło w Stanach?

Nikt tam mnie nie znał, jest tam większe przyzwolenie dla osób LGBT+. Wyszukiwałam na Tinderze chłopaków i dziewczyny i zaczęłam się spotykać z ludźmi nawet nie w celach randkowych, ale po prostu, by poznać nowe osoby w dużym mieście. Okazywało się, że z dziewczynami łatwiej mi się gada i dogaduje. Wtedy miałam przebłysk, że może to się jakoś da połączyć – zaczęłam poznawać dziewczyny, które dłużej spotykały się z dziewczynami, i przymierzać się do tego, że tak to może wyglądać. Wcześniej bycie z dziewczyną kojarzyło mi się ze stereotypowymi lesbijkami, z którymi kompletnie się nie utożsamiałam.

Masz na myśli np. nasze dziwne fryzury? (śmiech)

Na przykład. (śmiech) Dopiero w USA zobaczyłam szerszy wachlarz możliwości. Że nie muszę się ubierać tak albo siak, tylko mogę być sobą i być z dziewczynami.

Co było później, po powrocie do Polski?

Zostawiłam sobie te same ustawienia na Tinderze. (śmiech) A miałam ustawione już tylko dziewczyny. Przeglądałam sobie tego Tindera, byłam na jednej czy dwóch randkach. Aż wreszcie spotkałam na Tinderze Agę, z którą wcześniej się kojarzyłyśmy przez jej siostrę bliźniaczkę. Napisałam do niej dla beki, czy idziemy na randkę, bo nas zmatchowało…

…i od tego czasu jesteście razem.

Osiem lat później nadal to chodzi. Na początku miałyśmy odwagę kontaktować się ze sobą tylko podczas imprez, ale w końcu odważyłyśmy się pójść na trzeźwą randkę i spojrzeć sobie w oczy. Nie mogłyśmy przestać się spotykać, było raz lepiej, raz gorzej, i tak ciągnie się do dzisiaj.

Jak wspominasz swój coming out przed rodzicami?

Coming out zrobiłam przed rodzicami dopiero po roku, odkąd się poznałyśmy z Agą. Postanowiłam przestać mówić, że znowu jadę nocą do koleżanki, bo czułam, że ta wymówka przestaje być przekonująca. (śmiech) Moi znajomi wiedzieli od początku, przyjaciółki dopingowały mnie i malowały przed randkami. Ale rodzicom długo bałam się powiedzieć, nie dlatego, że jestem z dziewczyną – bo czułam, że to przyjmą raczej OK – tylko dlatego, że nigdy nie gadałam z nimi o uczuciach i związkach. Zresztą nie było wcześniej nikogo na tyle poważnego, żebym chciała go im przedstawić. A tutaj czułam, że chciałabym móc wziąć Agę do domu i nie nazywać jej koleżanką, tylko dziewczyną. Pamiętam, że napisałam listę tego, co im chcę powiedzieć, żeby ze stresu nie zapomnieć słów. (śmiech) Poczułam ogromną ulgę, kiedy to zrobiłam. I spotkałam się z superprzyjęciem. Okazało się, że najbardziej problematyczne było to w mojej głowie.

Były łzy?

Z mojej strony na pewno. Rodzice powiedzieli, że czuli to wcześniej. Ale to ludzie, którzy raczej nie będą pytać, tylko zaczekają, aż sama powiem.

Jak zareagowała dalsza rodzina?

Największy stres był z babciami. Z coming outem przed nimi czekałam dłużej. Obie mieszkają w mniejszych miastach, więc mała była szansa, by się poznały z Agą. Dopiero kilka lat później, pod wpływem kolejnych pytań, czy mam chłopaka, chciałam im móc opowiedzieć, że jestem na wakacjach z dziewczyną, a nie ze współlokatorką. Nie spotkałam się z hejtem, ale z niezrozumieniem. Nie wiedziały, jak się do tego ustosunkować. Kilka lat temu, kiedy była brutalna nagonka na osoby LGBT+, bały się, żeby nikt nie zrobił mi krzywdy. Teraz traktują Agę jako jedną ze swoich wnuczek.

Miałaś jakiś coming out w szkole?

Nie myślałam o tym w kontekście siebie, ale pamiętam, że jarałam się lesbijką z YouTube’a, która robiła filmiki ze swoimi dziewczynami i opowiadała o swoim życiu. To były początki tej platformy i było tam bardzo mało kontentu, a filmy tej dziewczyny miały ze sto wyświetleń. Nigdy nie jarałam się też chłopakami jako nastolatka – nie miałam plakatów Backstreet Boys czy Aarona Cartera. Zawsze to były bliźniaczki Olsen, Hilary Duff i Lindsay Lohan. (śmiech) Poza tym pamiętam serial „Skins” i lesbijską parę w jednym z sezonów – mój ulubiony wątek, który oglądałam z wypiekami na twarzy. Wtedy już miałam crusha na Naomi, ale nikomu o tym nie mówiłam. W branży modowej też miałam w otoczeniu bardziej dziewczyny niż kolegów. Nie za dużo randkowałam, byłam skupiona na pracy, a jeśli coś się wydarzało, to przy okazji. Inaczej niż większość moich koleżanek, które miały jednego chłopaka za drugim.

W szkole wyoutowanie się wiązałoby się z odrzuceniem?

Myślę, że nie – chodzi bardziej o to, że nie było otwartości i ciężko było znaleźć kogoś, kto byłby po tej samej stronie mocy.

Z tej szkoły uciekłaś do świata mody, a ze świata mody do aktywizmu klimatycznego. Zawsze szukasz własnego miejsca?

Totalnie tak jest. Teraz znowu jestem na kolejnym etapie i szukam głębiej. Miałam tak przez całe życie – począwszy od tego, że mam nietypowe imię. (śmiech) Nigdy nie mogłam znaleźć kubka ze swoim imieniem… Musiałam go sobie zrobić. (śmiech) Nie mogłam się dopasować do żadnej grupy. To były małe rzeczy, ale kształtują w dziecku poczucie nie-do-końca- przynależności. Miałam nietypowe dzieciństwo i nietypowy dom – mówiąc ogólnie, moi rodzice nie mieli „normalnych” zawodów i dużo podróżowaliśmy po świecie. Zawsze wracałam z jakimiś warkoczykami na głowie, byłam turbokolorowo ubrana. Odstawałam od grupy, ale nie dopasowywałam się na siłę, tylko szłam za tym, co czuję. Jestem za to wdzięczna wszechświatowi, bo to daje megamoc. Najtrudniejszą decyzją było odejście od mojej firmy i jakkolwiek to było ciężkie, dało mi poczucie, że cokolwiek wymyślę, to zrobię.

Jak widzisz relację między trzema sferami, które są dla ciebie ważne: modą, ekologią i LGBT+?

Na pewno problemem jest pinkwashing, który ma wiele wspólnego z greenwashingiem – marki nagle robią coś z tęczą lub zielonym znaczkiem i oczekują owacji na stojąco. Nie wiem, co o tym myśleć – jeśli do wyboru mają robić to lub nie, to oczywiście lepiej, by robiły. Ale byłabym ostrożna i tak samo jak w przypadku środowiska, zapytałabym, co tak naprawdę dana marka zrobiła na rzecz równości, również wewnątrz firmy. I nie chodzi tu o „tęczowy dzień”, kiedy wszyscy pracownicy muszą przyjść do pracy ubrani na kolorowo, nawet gdy nie mają na to ochoty.

Jak uniknąć pułapek pinkwashingu?

Trzeba sprawdzać firmy z tęczowym logo – co za tym idzie: czy tylko fajne rzeczy, zniżka lub tęczowy produkt, z którego dochód częściowo zostanie przekazany na coś? W drugim przypadku dana firma po prostu mogłaby przekazać zysk na fundację, a nie zrzucać odpowiedzialności na konsumeta – że jeżeli kupi produkt, którego nie potrzebuje, to zysk pójdzie na fundację. Z drugiej strony jeśli tęczowe rzeczy są w czerwcu na wystawach, to pojawia się pytanie: czy będą tam nadal w lipcu? Jak zrobić, żeby tęcza trwała 12 miesięcy? Cieszę się, że jest Parada, ale chciałabym, żeby nie był to jedyny dzień w roku, kiedy możemy przejść ulicami w takich ubraniach, w jakich czujemy się dobrze, i nie bać się wpierdolu.  

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.