Bogini wolności

O MARII JANION z KAZIMIERĄ SZCZUKĄ* i TOMASZEM KITLIŃSKIM* rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Witold Orski (z książki „Prof. Misia”)

 

„Replikę” czytają przede wszystkim ludzie młodzi, bardziej biegli w popkulturze niż naukach humanistycznych. Zacznę więc rozmowę od prostego pytania: Dlaczego zmarła w ubiegłym roku profesor Maria Janion jest tak ważna dla polskich środowisk LGBT+?

KS: Z kilku powodów. Po pierwsze, profesor nadała tematom LGBT najwyższą rangę już w latach 70. ubiegłego wieku. Czytelników „Repliki” mogło jeszcze nie być na świecie.

TK: W roku 1982 ukazał się tom „Odmieńcy”, część legendarnej janionowskiej serii wydawniczej „Transgresje”. Postacią ikoniczną tomu był poeta Piotr Odmieniec Włast, czyli wcześniejsza poetka Maria Komornicka. Przejmujący esej Marii Janion, napisany jeszcze w latach siedemdziesiątych, osnuty jest wokół fotografii – jedynej, jaka zachowała się z czasu tzw. „choroby” Komornickiej/Własta. Wiele osób, wielu badaczy patologizowało Własta i jego historię, natomiast profesora Janion zupełnie nie: traktowała to jako część egzystencji. Na tym zdjęciu, pochodzącym najprawdopodobniej z roku 1943, widzimy jakąś tajemniczą postać wpisaną w zieleń Grabowa, rodzinnej posiadłości Własta. To jest, jak ujęła to profesora Janion, „zapisanie nieobecności”. Przemiana cenionej młodopolskiej poetki w Piotra Własta dokonała się w roku 1907. W poznańskim hotelu Bazar kazała spalić swoje żeńskie ubrania i od tej pory zwracać się do siebie w rodzaju męskim. Z tego też powodu wiele lat spędził/a w szpitalach psychiatrycznych. Matka i siostra kochały ją/jego, ale uważały, że szpital może coś pomóc. W końcu Piotr Odmieniec Włast zamieszkał z rodziną.

KS: Dziś, w epoce wiedzy o transseksualności czy niebinarności warto przypominać, że Janion opisywała te „skandaliczne” czy „gorszące” sprawy jako heroiczną walkę o integralność własnego „ja”, w sferze cielesnej, egzystencjalnej, duchowej.

Studiowaliście u profesor Janion, uczęszczaliście na jej seminaria, byliście z nią w bliskich kontaktach. Ale kiedy pierwszy raz o niej usłyszeliście, kiedy pierwszy raz się zetknęliście z nią jako postacią, osobowością? Dla mnie tym pierwszym razem był właśnie jeden z tomów wspomnianej tu już serii „Transgresje”, traktującej o osobach i zjawiskach niemieszczących się w głównych nurtach kultury. Jakimś cudem zaplątał się on na półkę z książkami u moich rodziców. Przeglądałem go jako dziecko, nic z tego właściwie nie rozumiałem, ale cała ta książka – jej forma, treść, zdjęcia, wygląd… Wszystko to było tak odmienne od innych książek, które stały obok na półce, np. od „Trylogii” Sienkiewicza, że przyciągało mnie, niepokoiło, fascynowało…

TK: Tak, ja też zakochałem się w profesorze Janion, kiedy czytałem tom „Odmieńcy”. Potem amerykanista Tomasz Basiuk trafnie wziął ów termin „odmieńcy” i uczynił z niego polski odpowiednik „queer”. W tak represyjnej kulturze jak polska „odmieńcy” pojawili się bardzo wcześnie i właśnie profesora Janion odkryła, że wszyscy, wszystkie jesteśmy odmieńcami, odmieńczyniami. To była dla mnie rewolucja już w liceum, w latach 80., gdy czytałem o Właście/Komornickiej i identyfikowałem się z tą poetką, potem poetą, który miał z całym wszechświatem kontakt zarówno erotyczny, jak i duchowy. Janion opisywała, jak Komornicka kazała sobie wyrwać wszystkie zęby, by odmienić swoją twarz, przeobrazić się w Piotra Odmieńca Własta. Ja o tej operacji zębów opowiadałem w liceum. Wszyscy się z tego śmiali, ale raczej dobrotliwie, nie agresywnie.

KS: Moje pierwsze zetknięcie z Marią Janion miało miejsce w latach 80. w warszawskim klubie „Hybrydy”, na pokazie któregoś z filmów Wernera Herzoga. Miałam 16 albo 17 lat. Trafi łam tam dzięki mojemu ówczesnemu narzeczonemu, Pawłowi, którego rodzina była bardzo kulturalna, wtajemniczona w takie rzeczy jak teatr Kantora czy seminarium Marii Janion. W mojej rodzinie do teatru chodziło się raz w życiu na „Zemstę” i raz do opery na „Straszny dwór”, więcej nie było potrzeby. „Transgresje” zobaczyłam na półce u rodziców Pawła. Tam, w „Hybrydach” przeszedł w pewnym momencie przez salę szept, że Janion, Janion tu jest. Wtedy wstała taka nieduża pani w burym prochowcu. Wysokim, dźwięcznym głosem zapowiedziała fi lm Herzoga i dyskusję po nim. Cała sala była jej, w jej stronę skierowana. Nie ulegało wątpliwości, że jest dla wszystkich najważniejsza, chociaż może wcale nie planowała zabrania głosu. Nie była kierowniczką kina, twórczynią filmu ani wypuszczonym z internowania opozycjonistą. Więc kim? Dopiero po tym wydarzeniu zaczęłam kartkować „Transgresje”, głównie oglądałam obrazki.

Tomku, a ty kiedy poznałeś Marię Janion osobiście?

TK: W 1984 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przyjechała razem z profesorą Marią Żmigrodzką. Przedstawił mnie Marek Kwapiszewski. Frapująco wyglądał mundurek profesory Janion, uniform – taki wręcz maoistyczny. A później zafascynowało mnie jej charyzmatyczne wygłoszenie referatu o rewolucji w „Nie- -boskiej komedii”. To było absolutnie porywające. KUL w tamtych czasach był zresztą zupełnie innym uniwersytetem niż jest teraz. Niefundamentalistycznym. Tam wtedy przyjeżdżał Andrzej Wajda, tam Joan Baez śpiewała swoje protest songi, tam Siekiera grała koncerty punkowe. Od 1989 roku zacząłem już regularnie jeździć na seminaria Marii Janion do Warszawy. Nadal nosiła ten wspaniały mundurek, ale przede wszystkim hipnotyzowała niesamowitą osobowością, która aż kipiała od erudycji, ale też od pasji kształcenia. Kształcenia, które wyglądało zupełnie inaczej niż na uczelniach w Paryżu, Londynie czy Lublinie, gdzie studiowałem. To były seminaria kogoś, kto ma kontakt z prawdziwą egzystencją. Nie tylko osób żyjących, ale też duchów.

„Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi” – brzmi tytuł książki Marii Janion z roku 2000.

TK: Ma to sens wieloraki. W tekście „Misterium nieprzerwane”, otwierającym tę książkę profesor pisze o mickiewiczowskich „Dziadach”, które podtrzymują więź żywych z umarłymi. Chociaż profesora ostro odcięła się od stereotypów polskiego mesjanizmu, jednak nigdy nie odcięła się od duchowości romantyków, od poezji, która zajmowała miejsce religii, kwestionowała „urzędowy kościół”. Dla Józefa Czapskiego, dla Marii Czapskiej, dla Marii Janion więź z duchami zmarłych nabiera nowego znaczenia w obliczu Zagłady. Janion przypomina też słowa Zbigniewa Herberta – „Jesteśmy mimo wszystko stróżami swych braci”. Nasi umarli to przede wszystkim Żydzi, którzy polegli w największej zbrodni w dziejach ludzkości. „Od czasu do czasu wszyscy poświęcamy uwagę ofiarom niewinnym, choćby w czasie święta Zaduszek; już ta jedna chwila oddana pamięci zmarłych, zamordowanych, unicestwionych pokoleń jest chwilą romantyczną” – pisze profesora. Więc to dziwne zdanie o umarłych i Europie, które ludzie brali za jakiś martyrologiczny kult polsko-polski albo coś o posmaku nekrofilii w istocie wyraża myśl Mickiewicza. Książka w ten sposób zatytułowana niemal w całości poświęcona jest Żydom. Jacek Dehnel potraktował tę frazę satyrycznie, napisał powieść „Ale z naszymi umarłymi”, historię o zombie- -narodowcach.

KS: Bardzo profesor ucieszył ten koncept, ale to było w czasach, kiedy już nie prowadziła seminarium, oprócz kilku osób nie spotykała się z ludźmi, więc nie zostało to omówione w szerszym gronie.

TK: Profesora zawsze zajmowała się wykluczonymi. Pamiętam np. seminaria o gotycyzmie, horrorze. Gotycyzm jest obrazem queer, obrazem odmieńców. Powieść grozy i kultura popularna spod znaku horroru jest często opowieścią o potworze inności. „Wampir. Biografia symboliczna” to książka Janion w całości temu poświęcona. Podobno jest już dziś nie do zdobycia. Biały kruk.

„Mnie również przypisuje się cechy wampira. Dlatego niektórzy mówią, że trzymają się z daleka od mojego seminarium, bo boją się wciągnąć w ten świat. Niewątpliwie wszystkich zastanawia, skąd czerpię energię do pracy…” – tak ironicznie kończy się wywiad o „Wampirze” przeprowadzony w „Gazecie Wyborczej” przez Katarzynę Bielas w 2003 roku. Wspomniałeś, Tomku, o mundurku pani profesor, który cię tak zafrapował. Ale Maria Janion generalnie swoim wizerunkiem odbiegała od rozmaitych stereotypów kobiecości. Sama to podkreśla w rozmowie-rzece, którą ty z nią, Kaziu, przeprowadziłaś: zawsze strój surowy, zero falbanek…

KS: Pamiętajmy, że profesor urodziła się w roku 1926. Wprowadzała idee rewolty maja ’68 do polskiej humanistyki, owszem, ale to wojna i Zagłada były jej formacyjnym doświadczeniem. Forma – rozumiana po gombrowiczowsku, ale też po janionowsku, jako styl kultury, styl zachowań, gestów, sposobów mówienia i myślenia – u profesor była w dużej mierze inteligencko przedwojenna. Nigdy nie była ani typem sportowym ani młodzieżowym, a już na pewno nie w dziedzinie mody. Na zdjęciach z Uniwersytetu Gdańskiego – bo tam uczyła – widać studentów w powyciąganych swetrzyskach, z brodami, dziewczyny mają jakieś ludowe czy indiańskie frędzle na kubraczkach, ale Mistrzyni zawsze nosi tzw. kostium, czyli marynarkę ze spódnicą. Jest dorosła, dojrzała, nawet, powiedziałabym, dzięki temu stanowi wobec młodzieży figurą opiekuńczą.

Ale zarazem można wpisać jej wizerunek w stereotyp chłopczycy albo lesbijki butch.

KS: W moim wywiadzie Maria Janion mówi wyraźnie, że jak była mała, chciała być piratem i nosić opaskę na jednym oku. Że wolała bawić się z chłopcami niż z dziewczynkami. Zawsze strasznie jej się podobały mundury. Stoją u niej na półkach z książkami figurki żołnierzy w mundurach napoleońskich, chyba prezent od uczniów. Jednak sama, jak twierdziła, nigdy nie miała na sobie spodni, chyba że spodnie od piżamy. Nie nosiła lesbijskich butów, tylko takie całkiem kobiece, tzw. pantofle. Później półbuty ecco albo granatowe sztruksowe mokasyny. W moim odczuciu była bardzo kobieca. Nosiła apaszkę, na małym palcu pierścionek od matki. Na zdjęciach z młodości ma niesamowite loki, gęste i nieokiełznane. Miała w sobie niezwykłą delikatność. Małe dłonie, ciepło, które roztaczała. Całkowitą niezdolność do chamstwa. Rzeczywiście, bywała szorstka czy sroga, na ogół przed samym rozpoczęciem zajęć, ale była to jej srogość, nie jakaś męska.

TK: Była i jest dla nas nadal całością. Zbiorem i tego, co żeńskie, i tego, co męskie. Nie wyrzekała się też seksualności czy erotyzmu, ciągle to eksplorowała. I nie rezygnowała z czułości. Czułem od niej ciepło. Nie wiem, czy też akceptację mojej do niej miłości, nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

KS: Tak, Tomku, na pewno!

TK: Jakaś bliskość na pewno między nami była, w sensie związku dusz.

We wspomnianej rozmowie-rzece, która w dwóch tomach pod wspólnym tytułem „Transe – traumy – transgresje” ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w latach 2012 i 2014, udało ci się, Kaziu, wyciągnąć z profesor to, co uznane zostało za coming out Marii Janion. Przypomnijmy ten fragment: „Zawsze mnie interesowały koleżanki” – mówi profesor. Pytasz: „I umiała je Pani podrywać?”. „A, owszem” – pada odpowiedź. „Starałam się i całkiem dobrze mi to wychodziło”. Ty dociekasz: „Nie bały się?”. „Niespecjalnie– odpowiada Janion. I właściwie tyle. Jednocześnie mocno w twojej książce Maria Janion podkreśla, że jest z tego pokolenia, które o swojej prywatności nie mówi.

KS: Tak, jest też fragment, w którym opowiada, jak zakochiwała się w nauczycielkach już na tajnych kompletach w Wilnie. I rzeczywiście, nie chciała mówić o sprawach tak zwanych osobistych. Ani własnych, ani tym bardziej czyichś. Myślę jednak, że miłość profesor dla kobiet była odczuwana przez kobiety w szczególny sposób. Na pewno zakochiwali się w niej ludzie różni. Ale w moich czasach wytworzyła się, także przez podjęcie tematów feministycznych na seminarium profesor, atmosfera miłości kobiet do kobiet. Przyjaźnie, siostrzeństwo, ideologia.

Był w tym także aspekt erotyczny?

KS: Na pewno. Tylko to nie było takie „kawa na ławę”. Czułość, ale też i zazdrość o profesor, nawet zawiść. I rywalizacja. Sama się do niej przyznaję. Ale seminarium to było dla mnie przede wszystkim doświadczeniem wyrwania się z patriarchalnych stereotypów poprzez, mówiąc po janionowsku, odczucie własnego istnienia. Jesteśmy feministkami, nie latamy za facetami jak głupie, nie gadamy o nich bez końca. Nagle mamy własne, najistotniejsze na świecie sprawy – to doświadczenie było czymś cudownym.

W książce, Kaziu, zadajesz Marii Janion pytania i o mizoginię, i o homofobię w środowisku akademickim. Janion odpowiada, że nie było homofobii, przynajmniej nic takiego nie pamięta.

KS: Bo przecież nie mówiło się tego wprost. Raz usłyszałam od koleżanki, że ktoś tam powiedział, że my wszystkie na tym seminarium Janion to jesteśmy lesby. Że to jest po prostu sekta lesbijska. Gdzieś za plecami coś takiego krążyło. Uważam, że to dobrze o nas świadczy, oznacza, że nie mizdrzyłyśmy się do facetów. Maria Janion żyła przecież w ramach czegoś, co ona nazywała „rodziną z wyboru”. To był krąg jej przyjaciół: Maryna Żmigrodzka, Alina Witkowska, Ryszard Przybylski – tak zwany Rysieńko, zawołany gej… W takiej rodzinie z wyboru przyjaźń jest miłością, a miłość jest przyjaźnią. „Największym szczęściem dzieci ziemi jest osobowość” – to zdanie Goethego profesor lubiła cytować. Co to znaczy? Że każdy stanowi pełnię, może niezgłębioną czy nieuświadomioną, ale niepowtarzalną i jedyną.

TK: Pojedynczość, ale z drugiej strony też wspólnota, społeczność. Profesora zawsze identyfikowała się z grupami uciskanymi, prześladowanymi, zabijanymi. Już od czasów wojny, gdy widziała Żydów prowadzonych na rzeź, ta identyfikacja była dla niej bardzo ważna. A dla LGBTQ+ bezpośrednio istotne jest też to, że obsesyjnie wręcz pisała o Jeanie Genecie, Witoldzie Gombrowiczu, Mironie Białoszewskim…

A jak wyglądał praktyczny, polityczny wymiar walki Marii Janion o prawa kobiet, prawa LGBT+?

KS: Jej praktyką i polityką była edukacja, przede wszystkim akademicka. Kształciła ludzi, którzy potem współtworzyli progresywne elity. Pokazywała drogę i dawała poczucie bezpieczeństwa. W 1996 roku udzieliła obszernego wywiadu dla gejowskiego pisma „Inaczej”, gdzie przedstawiła obecność „nurtu homoseksualnego” w kulturze. Już samo to, że znana profesor humanistyki wybrała łamy „takiego” pisma, było wówczas wyrazem wielkiej niezależności, odwagi. Była honorową gościnią na Paradzie Równości w 2007 roku. Jechały z Agnieszką Arnold w wynajętym kabriolecie. Profesor była jak mickiewiczowski Wajdelota, jej idee jak arka przymierza między dawnymi a młodszymi laty. Zawsze miała silne przekonanie, że nasza historia tworzy też naszą tożsamość. Ta ciągłość, pamięć, wiedza są bardzo potrzebne, choćby po to, by środowisko LGBTQ znało swoje pochodzenie. Ale właściwie to nie ja powinnam mówić, to wy jesteście LGBT-owcami w sensie ścisłym. Bywała też na Manifach. Raz pożyczyłam od szwagra gazik wojskowy, ozdobiłyśmy go kwiatami i transparentem „Gazik za wolnym wyborem”. I profesor jechała tym gazikiem. To było piękne, bawiła się. Może nie aż tak szampańsko się bawiła jak my, ale jednak.

TK: Walka o prawa człowieka dla LGBTQ+ zawsze towarzyszyła profesorze Janion. I wtedy, kiedy pisała o kobietach-niekonformistkach seksualnych i uczuciowych (jak choćby w książce „Kobiety i duch inności”), i w jej nauczaniu. Obie te rzeczy były przesiąknięte walką o równe prawa, o docenienie inności. „Każdy jest inny, każdy jest wyjątkowy” – te słowa Piotra Własta/ Marii Komornickiej powtarzała profesora Janion po parę razy i rzeczywiście myśmy się czuły/li wyjątkowe/i oraz niepowtarzalne/ i na tych seminariach. Dla mnie była boginią wolności prowadzącą lud na barykady. I prowadzi go nadal.

KS: To nie jest już takie totalne słodzenie? Mitologizowanie Marii Janion?

Dlaczegoż nie mielibyśmy mitologizować Marii Janion? Bardzo nam przecież takich bohaterek brakuje. I dobrze, jeśli ci młodzi ludzie, którzy teraz wyszli na ulice w obronie praw i wolności, będą o Marii Janion pamiętać jako o tej naszej bogini.

KS: To nasza Wielka Niedźwiedzica. Wielka Bogini. Matka Polskiej Humanistyki.  

 

Kazimiera Szczuka – krytyczka literacka, dziennikarka, feministka. Prowadziła w TV m.in. program „Dobre książki”. Opublikowała „Kopciuszek, Frankenstein i inne” (2001), „Milczenie owieczek” (2004), „Duża książka o aborcji (2011, wraz z Katarzyną Bratkowską) oraz dwa tomy wywiadu-rzeki „Transe – traumy – transgresje” z prof. M. Janion – „Niedobre dziecię” (2012) i „Profesor Misia” (2014). Uczęszczała na seminaria prof. M. Janion, a potem przez wiele lat przyjaźniła się z prof. M. Janion.  

Tomasz Kitliński – filolog i filozof związany z UMCS w Lublinie, a obecnie z Freie Universität Berlin. Od października 1989 r. przyjeżdżał na seminaria prof. M. Janion do Warszawy. Autor „Obcy jest w nas” (2001), „Dream? Democracy” (2014) oraz – z mężem Pawłem Leszkowiczem – „Miłość i demokracja”. W 2003 r., również wraz z Pawłem Leszkowiczem – wziął udział w słynnej akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech Nas Zobaczą”. 

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zawisnąć między płciami

O koszmarze dorastania, o wstręcie do seksu i o dysforii, o zgłębianiu niebinarności i transpłciowości oraz o odkrywaniu społeczności LGBT+ i dragu opowiada queerowy artysta SORRY ELVIS. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: arch. pryw.

 

Czy Sorry Elvis przybył do nas z cyrku?

Na pewno ma w sobie dużo z klaunady. Do cyrku mógł przybyć z kosmosu, bo właśnie w kosmicznych i klauniarskich stylizacjach czuję się najbardziej sobą. Wtedy noszę potargane, krótkie włosy, pstrokate koszule, surrealistyczny makijaż. Czasami chciałbym być jak David Bowie. Utożsamiam się z jego Pierrotem.

Pierrot kojarzy się ze smutną postacią. Co cię smuci?

To, że na co dzień nie mogę wyglądać tak, jak chcę. Kiedy robię drag make-up, nie czuję, jakbym się malował, tylko wręcz przeciwnie, jakbym zmywał mój kamuflaż, a ten makijaż był moją prawdziwą twarzą. Sorry Elvis jest mną najbardziej jak się da. W dragu nie wchodzę w żadne role, robię to, kiedy go nie mam na sobie, kiedy muszę wyjść do świata.

Co jest takiego na zewnątrz, że napawa cię przerażeniem?

Czuję się zastraszony, na każdym kroku fatshamingowany i wytykany palcem za to, jak wyglądam. Mam wrażenie, że słyszę wyzwiska. Czasami wystarczy oceniający wzrok. Zdarzało mi się ze łzami w oczach zawrócić w połowie drogi, bo byłem przekonany, że wszyscy dookoła myślą o mnie złe rzeczy. Moja samoocena jest tak niska, że w zwykłym świecie nie czuję się mną. Odżywam dopiero po nałożeniu Sorry Elvisa, wśród mojej dragowej rodziny, w znajomych czterech ścianach.

Kto wchodzi w skład twojego queerowego domu?

Należą do niego Algebra, Cosmia, Henrishia, Kraksa, z którymi robimy drag, ale też spotykamy się bez niego, żeby po prostu spędzić ze sobą czas. To dzięki tym osobom odnalazłem się w Toruniu. Przez wspólną znajomą z pracy poznałem osobę, która wciela się w role – drag queen Shaysę. Pewnego razu wybrałem się na jej występ do toruńskiego klubu Koniec Świata. Kiedy pojawiłem się w klubie, wśród osób ze społeczności LGBT+ poczułem, jakbym przez całe życie jeździł pociągiem, wysiadał na złych przystankach i w końcu znalazł ten odpowiedni.

Kiedy zaczyna się twoja podroż?

Trzydzieści lat temu w małym miasteczku w lubuskim. Byłem socjalizowany, przez siebie i otoczenie, jako heteroseksualna cis dziewczyna. Wiesz, w szkole dwadzieścia lat temu, z brakiem internetu i jakichkolwiek wzorców, nie przyszło mi do głowy, że istnieją inne orientacje czy tożsamości płciowe. Zresztą pewnie, gdyby mi ktoś o nich wtedy powiedział, włożyłbym je między bajki. Mimo wszystko ciągnęło mnie do męskich ciuchów. Namawiałem rodziców na kupienie krawata. Pamiętam ulgę, którą czułem, kiedy ciotka mówiła do mnie Sylwek albo Sylwester. Jednak nie zadawałem pytań, bo nie znałem takiego języka.

Czy w dzieciństwie uważano cię za tomboya, chłopczycę?

Cały czas! W rodzinie mówiono na mnie też „dziewucha”. Z jednej strony było to raniące, bo nie rozumiałem, skąd ich potrzeba określania mnie w jakiś konkretny sposób, ale z drugiej, gdy słyszałem słowo „chłopczyca”, czułem się trochę lepiej, bo ktoś zobaczył we mnie tę „chłopacką” część. Najtrudniej było w szkole. Nie umiałem odnaleźć się wśród dziewczyn. Najbardziej ten problem wychodził na wuefie. W damskiej szatni płakałem ze strachu. Chodziłem przebierać się do toalety.

Jak reagowali rówieśnicy/czki?

Wyśmiewali/ły mnie. Codziennie byłem fatshamingowany, zdarzało się, że ktoś zepchnął mnie ze schodów albo zrzucił z krzesła. Prócz wiązanek na temat mojej wagi, dostawałem za całokształt, bo, jakby tego było mało, miałem problemy z alergią, moja twarz była cała czerwona, schodziła mi skóra. Sam sobie dowalałem, bo część mnie chciała być jak najbardziej szara, by wtopić się w tło, ale druga strona lubiła ekspresję. Potrafiłem chodzić w męskich ciuchach, potarganych włosach, byłem pierwszym i jedynym emo w szkole. Moja mama starała się ubrać mnie w sukienkę i zawiązać warkoczyki, ale robiłem jej na przekór, na przykład przed komunią, kiedy dziewczynki zapuszczają włosy, ja swoje kazałem ściąć do ramion. Chęć bycia prawdziwym mną cały czas się przebijała, ale moje przyzwyczajenie do tego, że jestem dziewczynką, skutkowało tym, że po prostu stwierdziłem: „No dobra, to nią będę. Tak musi być” i nie wnikałem głębiej. Jednak mimo wszystkich wyzwisk, shamingu, znalazłem w sobie na tyle siły, by to przetrwać.

Zgłaszałeś problem przemocy u nauczycieli/ ek, rodziców?

Nauczyciele siedzieli z zamkniętymi oczami. Jeśli ktoś mnie szturchnął, zwyzywał albo zepchnął ze schodów i to zgłosiłem, ich jedyną reakcją było: „Podajcie sobie ręce”. Później na korytarzu zostawałem podwójnie zwyzywany za podkablowanie. Byłem na tyle zastraszony, że przestałem interweniować u nauczycieli. A o rodzicach nie chciałbym rozmawiać.

Jak wyglądało odkrywanie twojej tożsamości na przestrzeni kolejnych lat?

Podejmowałem ryzyko na moją własną odpowiedzialność, bo uznałem, że jeżeli i tak będę gnojony, to wolę chociaż czuć się lepiej we własnej skórze. Dlatego ubierałem się jeszcze bardziej odmiennie od nich, nosiłem różne kolory włosów, makijaż. Jeżeli bym tego nie robił, czułbym się źle na wszystkich frontach. A wyglądając, jak chcę, mogłem choć trochę poprawić sobie humor.

 Do liceum poszedłem do tej samej miejscowości. To czas, kiedy zacząłem wchodzić w hetero związki z facetami. Wtedy moja prawdziwa tożsamość najbardziej się uwypuklała. Każdy romantyczny gest sprawiał, że miałem wrażenie, jakby coś mnie oblazło, a jedyne, czego chciałem, to się z tego otrzepać. Panikowałem przy każdej bliskości, a tematu seksu unikałem jak ognia.

Po liceum trafiłeś na studia do Wrocławia.

Tak, wiele się tam nie zmieniło. Cały czas traktowałem się jako osobę kobiecą, nosiłem nawet sukienki, klasycznie kobiecy make-up, ale problemy z niską samooceną znikły. Jednak cały koszmar powracał, kiedy ponownie próbowałem wejść w związek. Płakałem, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Do tego koleżanki krytykowały mnie, bo uważały za osobę wyniosłą i niewdzięczną; nie rozumiały, dlaczego chcę zerwać z „takim fajnym chłopakiem, który świetnie mnie traktuje i jest we mnie zakochany”. Sam nie potrafi łem sobie tego wytłumaczyć, a co dopiero im. Wiedziałem tylko, że najbardziej samotny czułem się, będąc właśnie w związkach. Po pewnym czasie, przez obrzydzenie seksem, zacząłem identyfikować się jako osoba aseksualna.

Zgłębiłeś temat?

Nie, było to dla mnie za ciężkie psychicznie. Po przeprowadzce do Wrocławia bardzo szybko chciałem zamknąć poprzedni etap mojego życia, odciąć się od rodzinnego miasta. Ostatnie, na co miałem ochotę, to rozgrzebywanie traum z przeszłości. Uznałem, że nie mam obowiązku zgadzać się na żadną bliskość, jeśli nie mam na nią ochoty. Aseksualność stała się ścianą, która miała mnie chronić, ale tak naprawdę blokowała mnie przed dokopaniem się do głębszego sensu.

Czy był jakiś element twojej tożsamości, który pozostał niezmienny przez te wszystkie lata?

Niezmiennie eksperymentuję z wyglądem. Całe życie ubierałem się jak klaun. Gdyby ktoś świadomy na mnie wtedy spojrzał, stwierdziłby, że robię drag, chociaż sam wtedy nie znałem tego terminu. Przez moją głowę przeszła cała paleta barw, miałem wszystkie możliwe długości włosów, lubiłem łączyć pstrokate wzorki z jeszcze bardziej pstrokatymi wzorkami. Przechodziłem etap malowania jednego oka jednym kolorem, drugiego innym. Bardziej nie mogłem zwracać na siebie uwagi, ale po prostu przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie się na mnie gapią. Tak samo, jak przyzwyczaiłem się do tego, że na pewno jestem hetero. Dzięki makijażowi czułem się bardziej widoczny jako ja, nie jako osoba, która chowa się pod nim. Podobnie, jak teraz z drag make-upem.

Powiedziałeś, że aseksualność byłścianą, która odgradzała się od przeszłości, ale też sprawiała, że nie analizowałeś siebie. Kiedy ta ściana zaczęła pękać?

Tak naprawdę doszedłem do siebie dwa lata temu, po przeprowadzce do Torunia. Wyobrażasz sobie? Tyle czasu zmarnowałem!

Każdy ma indywidualną drogę do przejścia.

Tak, pewnie masz rację. Pamiętam pierwszy wrocławski Marsz Równości w 2009 roku, na który popatrzyłem, wzruszyłem ramionami i sobie poszedłem. Tak byłem przesiąknięty tymi heteroseksualnymi toksynami, że ledwie zwróciłem uwagę na tęczę. Miałem zupełnie inne pojęcie o świecie. Mnie ten pochód nie dotyczył. Ale z drugiej strony, jeszcze tego samego dnia byłem ze znajomymi w lumpeksie, gdzie zobaczyłem kilka osób, najprawdopodobniej z Marszu Równości, bo byli kolorowo ubrani. Zachwycił mnie sposób, w jaki się poruszali, jak się zachowywali. Kiedy chłopak z tej grupki przymierzał wielkie różowe futro, pomyślałem: „Bądźcie moimi przyjaciółmi”. Chciałem być taki jak on. Po tym wydarzeniu mój styl ubierania się trochę uległ zmianie – przestałem nosić „kobiece” ciuchy i zacząłem łączyć ze sobą bardziej niepasujące do siebie elementy. Zdarzyło mi się nawet pójść w różowym sweterku na koncert metalowy. Wiele lat później wielokrotnie zastanawiałem się, co byłoby, gdybym wtedy poszedł w tym Marszu Równości? Czy odkryłbym siebie wcześniej?

Jak wspomniałeś, odkrywasz siebie w Toruniu. Jak do niego trafiłeś?

Miałem dosyć Wrocławia. Stał się dla mnie za dużym i za głośnym miastem. Popadłem tam w rutynę praca-dom i podświadomie zaczynałem czuć, że potrzebuję zmiany w życiu, zmiany miejsca. Przeprowadziłem się w poszukiwaniu siebie, ale też ze względów praktycznych – uznałem, że mniejsze miasto będzie tańsze do życia.

Spotkałeś tutaj osoby ze społeczności LGBT+…

Tak, wtedy po dragowym show w Końcu Świata, zaprzyjaźniliśmy się z Shaysą, która na swoje kolejne występy zaczęła szykować się u mnie. Podobał mi się ten rozgardiasz, walające się wszędzie ciuchy, kosmetyki, peruki… Z czasem zacząłem przymierzać włosy, kombinować z make-upem, poszukiwać nowego stylu. Niewiele później odbył się toruński Marsz Równości. Był to tym razem marsz, na który bardzo chciałem iść i jednocześnie mój pierwszy raz, kiedy świadomie wziąłem w takiej imprezie udział. Wszyscy byli uśmiechnięci, chcieli się dobrze bawić, niektórzy ludzie machali z okien, to wszystko sprawiło, że ze wzruszenia miałem łzy w oczach. W trakcie przemarszu wyrósł mi przed oczami baner z hasłem o niebinarności. Nie wiedziałem, co to znaczy, więc w domu zacząłem googlować. Tego wieczoru ściana, którą przez te lata dookoła siebie zbudowałem, runęła.

Co znalazłeś w internecie?

Przeczytałem, że osoby niebinarne mogą mieć potrzebę utożsamiania się z płcią męską, żeńską, mogą być pomiędzy jedną i drugą i być w stosunku do nich elastyczne, ale mogą też nie czuć się żadną z nich. To ostatnie wyjaśnienie uderzyło mnie najbardziej. Oczywiście łatwo czyta się regułki, ale w praktyce jest to o wiele bardziej skomplikowany proces. Dlatego do niedawna rozważałem możliwość pełnej tranzycji. Po prostu dysforia często nie pozwala mi o sobie zapomnieć. Jednak im głębiej o tym wszystkim myślę, tym bardziej rozumiem, że najbardziej chciałbym zawisnąć pomiędzy kobiecością a męskością. Nie potrafi ę być żadną z tych płci.

Czyli z wiedzy o niebinarności „rodzi sięwiedza o transpłciowości?

Tak, najpierw zacząłem utożsamiać się z niebinarną stroną, a następnie zgłębiałem temat transpłciowości. Przypomniałem sobie te wszystkie sytuacje z dzieciństwa i czasów dojrzewania, o których wspominałem. Moja przeszłość była totalnie dysforyczna. Dlatego też przyjąłem męskie zaimki, przestałem używać mojego deadname’u (imienia nadanego osobie, która okazała się transpłciowa lub niebinarna, po jej narodzinach, a którego ta osoba przestała używać – przyp. J.W.) i o to samo poprosiłem przyjaciół. Zacząłem zauważać moją irytację, kiedy ktoś w sklepie mówi do mnie per pani, ale z drugiej strony wyglądam jak wyglądam, więc jak ta osoba miałaby się do mnie zwracać? Używanie w stosunku do mnie poprawnych końcówek daje mi ogromne poczucie wolności, czuję się jeszcze bardziej sobą, stąd też ta myśl o tranzycji. Podobnie, gdy widzę osobę po mastektomii, która pokazuje blizny, utożsamiam się z nią i rozumiem szczęście wynikające z posiadania płaskiej klatki piersiowej. Dlatego, prędzej czy później, zdecyduję się na taką operację.

Czy drag jest pomocny w uporządkowaniu tożsamości?

Na początku na pewno był. Podczas moich pierwszych poczynań w dragowym makijażu bazowałem na „kobiecym” make-upie, nosiłem długie włosy. Do toruńskiego klubu Kosmos włożyłem sukienkę i buty na obcasie. Zrozumiałem wtedy, że te rzeczy nie są dla mnie. Dlatego z czasem przeszedłem na wspomniane kosmiczno-klauniarskie looki. Lubię czerpać inspiracje z nieprzypadkowych miejsc. Kiedyś zrobiłem stylizację na doniczkę w kształcie mojej twarzy, z komputerowo doklejonymi liśćmi. Przeglądam też abstrakcyjne obrazy i zastanawiam się, którą paletę kolorystyczną chciałbym mieć na twarzy.

Wspominałeś, że inspirujesz się Davidem Bowie. Czy twoje dragowe imię też ma związek z muzyką?

Wręcz przeciwnie! Imię powstało przypadkowo, wtedy, kiedy uznałem, że jestem usatysfakcjonowany z dragowego make- -upu. Akurat czytałem książkę „Sklepik z marzeniami” Stephena Kinga. Postanowiłem, że wylosuję z niej dwa przypadkowe słowa. (śmiech)

Strzał w dziesiątkę! W takim razie, co dzisiaj daje ci Sorry Elvis?

Sprawia, że mam siłę i motywację do tego, aby zacząć nad sobą pracować. Trafiłem na terapię, aby przepracować moje traumy z dzieciństwa. Chcę walczyć o moje zdrowie psychiczne, ale też fizyczne, dlatego postanowiłem zrzucić zbędne kilogramy. Dzięki dragowi coraz lepiej na siebie patrzę. Sorry Elvis sprawia mi tyle radości, że odważyłem się wystąpić w dwóch edycjach onilne’owego show.

Mówisz o słynnym „Młynie” Babki i Vrony, dragowych person z Poznania?

Zgadza się. Jeszcze do niedawna prędzej popłakałbym się i uciekł niż stworzył teledyski. Sama świadomość, że zostanę nagrany, a ludzie będą mnie oglądać, byłaby paraliżująca. Do tej pory robiłem sobie tylko zdjęcia, nad którymi miałem pełną kontrolę. Jednak okazało się, że strach ma wielkie oczy. Jeden z performansów stworzyłem do piosenki „Close to Me” zespołu Th e Cure. Noszę zieloną perukę i klauni makijaż, gram na zabawkowych cymbałkach. Występ opowiada o postaci, która nie może usnąć. Jednak, kiedy sen wreszcie się pojawia, wciąga ją coraz bardziej i bardziej, a granice rzeczywistości się zacierają.

Jak granice twojej tożsamości?

Tak, w tej bezpłciowej formie kryje się moje prawdziwe ja, Sorry Elvis – queerowy artysta.

 

Jakub Wojtaszczyk – pisarz, dziennikarz portalu www.kulturaupodstaw.pl, współprowadzący podcast o serialach i pop-kulturze „Nie spać, słuchać”.  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Paradoks dragu

Z queerową performerką JOANNĄ PARNIEWSKĄ vel JOHNNYM D’ARC rozmawia Kuba Wojtaszczyk

 

Foto: Michał Sosna/ @no_pic_no_chat. Asystent: Franek Vetulani. Kostiumy i stylizacja: Adam Królikowski. Włosy: Warkoczyki i Afroloki Łódź. Makijaż: Joanna Parniewska

 

Kiedy „natknęłaś się na Sir Johnny’ego d’Arca?

W moich poszukiwaniach naukowych podczas doktoratu ze sztuki awangardowej obsesyjnie krążyłam wokół tematu tożsamości programowo nietożsamej, zdecentralizowanej. Urodziłam się w Polsce, ale dorastałam w Stanach Zjednoczonych, w Houston. Wydaje mi się, że dlatego nie mam mocno wkodowanego poczucia przynależności, a stan wyobcowania jest dla mnie codziennością. Działalność naukowa i twórczość artystyczna to tak naprawdę awers i rewers tej samej monety, a stawką jest tutaj przepracowanie własnego popierdolenia. Wcześniej, w trakcie studiów magisterskich, opublikowałam kilka tekstów na temat autokreacji w kontekście praktyk teatralnych, roli kostiumu, gestu i maski w konstruowaniu różnych wariantów tożsamości kulturowych. Odkryłam, że na tym polega paradoks dragu: to maska, która nie zasłania, ale w przedziwny sposób odsłania to, kim jesteśmy lub właściwie kim pragnęlibyśmy być. W tym samym czasie natrafi łam też na fi lm „Velvet Goldmine”, klasykę kina kampowego, który bardzo mnie zainspirował. Johnny był coraz bliżej.

Inspiracja Joanną d’Arc jest jednoznaczna.

Z jednej strony Johnny to po prostu męski ekwiwalent mojego imienia, Joanna. Z drugiej, tak jak mówisz, istotna jest dla mnie moja patronka – rycerka i wiedźma Joanna d’Arc. Jako drag king chciałam też demaskować patriarchalne naleciałości w naszej kulturze przez odsłanianie tego, że norma jest męska, choć udaje neutralną.

Początkowo nie funkcjonujesz na scenie. Dlaczego?

Johnny powstał jako moje męskie alter ego, które bierze udział w spektaklu życia codziennego. W ramach eksperymentu artystycznego konsekwentnie przez kilka miesięcy funkcjonowałam w męskiej charakteryzacji, krótkiej peruce, męskich ubraniach, posługiwałam się męskim imieniem i męskimi zaimkami, dbałam o wszystkie szczegóły, nawet o męską bieliznę i perfumy. Wtedy moja płeć i seksualność były dla mnie jeszcze problemem, brakowało mi pewności siebie. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że rozpaczliwie nie chcę być kobietą, że to jakieś nieporozumienie. Mam za sobą doświadczenia przemocy, w tym także na tle seksualnym, o czym nie chciałabym jednak mówić szczegółowiej. W sposób nieuświadomiony utożsamiałam kobiecość z byciem ofi arą i postrzegałam ją jako jakiś wyrok. Powołanie do życia Johnny’ego było wzięciem sprawy w swoje ręce. Zrozumiałam, że nie mając nic do stracenia, tak naprawdę mam ogromną wolność. Moje myślenie było tyleż proste, co radykalne – skoro nie chcę być kobietą, to zostanę mężczyzną.

Otwarcie mówisz o tym, że przez kilkanaście lat zmagałaś się z anoreksją. Jak duży wpływ na twoją dragową postać miała choroba?

Sir Johnny d’Arc powstał po mojej piątej hospitalizacji, kiedy nie miałam już żadnej wiary w sens leczenia. Na anoreksję zachorowałam jako nastolatka, po wspomnianym doświadczeniu przemocy. Czułam wielki wstyd, dlatego chciałam zniknąć. Im stawałam się mniejsza, tym mniej oczu na mnie patrzyło. Odmowa istnienia to rozwleczona agonia, której towarzyszy próba leczenia i karmienia na siłę, bez woli osoby chorującej. Przez 15 lat, bo tyle trwała moja choroba, przeszłam drogę przez mękę. Ważyłam niecałe 33 kg przy moim 1,70 m wzrostu. Szukałam źródła, z którego dowiedziałabym się, jak wyjść z anoreksji. Jednak takiego nie znalazłam. Dlatego teraz, gdy mam to już za sobą, postanowiłam mówić o moim doświadczeniu. Musiałam głęboko poszukać powodu, dla którego chciałam żyć.

Jaki to był powód?

Postanowiłam zajmować się sztuką i postawiłam wszystko na tę jedną kartę. Po prostu. Znalazłam odwagę, by nie obawiać się krytyki, przestać chować siebie do szuflady. To był długi proces, miałam momenty zwątpienia. Stopniowo z jednego projektu wchodziłam w drugi, aż się w tym odnalazłam. Wydaje mi się, że pomimo trudnych doświadczeń ocalała we mnie zdolność do zachwytu, dostrzegania piękna. Inspiracji jest wokół mnóstwo! Książki, teatr, muzyka, seks! No i wielogodzinne rozmowy z ciekawymi ludźmi, których poznaję na swojej drodze. Wydaje mi się, że dużą rolę odegrało też postanowienie, że skoro coś mi się w moim życiu nie podoba, to to zmienię. W moim przypadku była to wspomniana płeć. Oczywiście nie porównuję tego doświadczenia z doświadczeniem osób transpłciowych, to zupełnie coś innego. Chodzi o podkreślenie własnej sprawczości w kształtowaniu swojego losu.

Jak pracowałaś nad sobą?

Terapia i przebywanie w dragu w przestrzeni publicznej stopniowo pozwoliły mi się otworzyć. Na przykład pozowałam do sesji zdjęciowych, też aktów, co przy moim niedawnym radykalnym braku akceptacji siebie było dużym wyczynem. W pierwszej „wersji” Johnny reprezentował zestaw mocno przerysowanych cech męskich, przy jednoczesnym grzebaniu we własnym wnętrzu. Każdego dnia testowałam, czy byłabym szczęśliwa, będąc mężczyzną.

Do jakich wniosków doszłaś?

Ten wybór nie jest konieczny. Doszłam do wniosku, że ta męska kreacja niepotrzebnie mnie ogranicza. Po pewnym czasie miałam dosyć odbijania piłeczki z jednego binarnego krańca na drugi i eksperyment zaczął dogasać. Podobnie jak nie ma kobiecości stopnia zero, tak nie ma uniwersalnej męskości, a patriarchalne standardy są przecież także krzywdzące dla mężczyzn, bo m.in. zabraniają im okazywania słabości, kreują jakiś nieosiągalny ideał emocjonalnie okaleczonej maszyny do zarabiania pieniędzy, utrzymywania rodziny itd. Krótko mówiąc, nie ma płci, są tylko pewne doświadczenia i konwencje kulturowe, które możemy przyjmować lub nie, którymi możemy się bawić, manipulować nimi, podważać je lub reprodukować. Poza tym eksperyment ten miał działanie autoterapeutyczne. Zrozumiałam, że problem braku akceptacji własnej kobiecości nigdy nie leżał we mnie. To nie ze mną było coś nie tak, tylko ze światem, który źle traktuje kobiety, poniża je, czyni z nich ofiary. Mówię teraz o swoim prywatnym doświadczeniu, ale to samo dotyczy złego traktowania mniejszości seksualnych, etnicznych, osób niewpisujących się w normy zdrowia psychicznego czy sprawności fizycznej, czyli, de facto, marginalizowanych.

Z drag kinga przeradzasz się w osobę dragową. Twój wizerunek zmienia się diametralnie – jest queerowy, biomorficzny, mroczny, ale też sensualny. Czasami masz wiele par oczu, innym razem nosisz zwierzęcą maskę, a jeszcze kolejnym wyglądasz niczym postać inspirowana Santa Muerte, czyli kultem śmierci w Meksyku. Sir Johnny d’Arc 2.0?

Tak, ha, ha. Nie tylko pozbyłam się szalenie niewygodnego sztucznego zarostu, ale w ogóle zmieniłam wygląd o 180 stopni. Jednak nie wzięło się to znikąd. Od zawsze interesował mnie temat transgresji. W tym samym czasie, kiedy czytałam teksty z zakresu gay studies, zgłębiałam książki z animal studies i cyborg anthropology. Cały czas przesuwam kolejne granice i je eksploruję. Teraz interesują mnie postaci półcyborgiczne, awatary, transhumanizm, świat animacji 3D. Kieruję się wewnętrznym poczuciem tego, co w danej chwili mnie zachwyca. Dzięki temu, że przeszłam taką, a nie inną drogę, zaczęłam też mocno inspirować się kobiecością. Zrozumiałam, że nie jest ona wyrokiem.

Co takiego jest w cyborgach, awatarach, co cię do nich ciągnie?

Widzę ogromny potencjał artystyczny w technikach animacji 3D. Dostrzegam także pewien związek pomiędzy życiem duchowym a niematerialnością czy pozacielesnością istnienia w rzeczywistości wirtualnej. Fascynuje mnie ta alchemiczna idea przeskanowania komórek własnego ciała w chmurę pikseli, animowaną przez technologie sztucznej inteligencji, i antropologiczne konsekwencje tej przemiany. Trochę sobie żartuję, że przemiana w awatara 3D pozwoli mi zachować wieczną młodość. Ale jest w niej też coś bardzo intymnego i trochę przerażającego. Teoretycznie moim hiperrealistycznym wirtualnym ciałem dysponować może każdy.

Johnny swobodnie manewruje między binarnym podziałem. Czy queer jest wybawieniem?

Kategoria queeru jest bardzo obiecująca, jednak nie do końca w takim rozumieniu, jakie jest stosowane powszechnie. Uważam, że ludzie, także w społeczności LGBTQ+, nieświadomie sami robią sobie krzywdę, redukując rozumienie własnej tożsamości do płci i seksualności. Sama w ogóle nie posługuję się takimi kategoriami jak tożsamość płciowa czy seksualna. To, co ktoś ma między nogami albo z kim lubi sypiać, nie jest wyznacznikiem tożsamości i mniej mnie interesuje niż to, co ta osoba ma do powiedzenia i kim jest. Dla mnie queer jest częścią szczerzej rozumianego anarchizmu, to taki pierwiastek destabilizujący, antysystemowy, paradoksalnie i trochę podstępnie czerpiący swoją siłę z własnej zmarginalizowanej pozycji.

W jaki sposób margines dodaje siły?

Kawałek życia spędziłam w Exarchei, dzielnicy anarchistycznej w Atenach. Tam poznałam, czym jest solidarność wynikająca z zadomowienia się na marginesie, gdzie nie ma miejsca na zawiść czy plotki, bo indywidualizm nie jest mylony z egotyzmem. Co więcej, nie ma miejsca ani na strefy wolne od LGBT, ani na miejsca LGBT friendly, bo nikogo zwyczajnie nie obchodzi, czy nosisz irokeza, czy lateksowe szpilki. Po prostu żyjesz po swojemu, wierzysz w to, co dla ciebie jest ważne, kochasz się, jak lubisz, i tworzysz tak, jak czujesz. Zatem nie odbieram mojej pozycji jako piętna. Nauczyłam się ją lubić. Sądzę, że potencjał do subwersji można realizować jedynie poza głównym nurtem. W momencie, w którym queer wtopiłby się w inkluzywną przestrzeń społeczną, stałby się jedną z wielu mód czy trendów, a to, co dotąd miało status kontrkultury, zamieniłoby się w grupę targetową. Żyję w znacznym stopniu poza systemem, co oznacza, że nie mogę korzystać z niektórych przywilejów, ale nie mam poczucia, jakobym ich potrzebowała.

Jakich przywilejów?

Na 500+ raczej nie mam co liczyć. Życie osoby AFAB w Polsce nie jest usłane różami. Z jednej strony forma dragu, którą prezentuję, choć mniej popularna od drag queens, jest coraz bardziej powszechna w społeczności LGBTQ+ i przez nią doceniana. Jednak z drugiej jest ta dominująca większość, która po prostu nienawidzi kobiet i osób nieheteronormatywnych. Bardzo mocno przeżyłam pierwszy lockdown spowodowany epidemią Covid-19 i odbywające się w jego trakcie Strajki Kobiet. Miałam poczucie, że jestem bezwolna, że nic nie zależy ode mnie. Surrealistyczna podszewka rzeczywistości wylazła na wierzch. Przez dobre kilka dni nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z pomocą przyszedł drag.

W jaki sposób go wykorzystałaś?

W tym czasie zrobiłam bardzo ważny dla mnie projekt, „Omnes Pisces Habent Pussies” (z łac. „Wszystkie rybki mają cipki”), który przeprowadziłam w ramach Green Apartments Residency z krakowską ASP. Wtedy przez wiele tygodni żyłam w izolacji, przemieniłam swoje mieszkanie w rafę koralową ze śmieci zgromadzonych w trakcie lockdownu, a siebie przemieniłam w syrenę. To był bardzo wyczerpujący emocjonalnie projekt o tematyce feministycznej. Zaczęłam analizować postać Andersenowskiej Małej Syrenki w porównaniu z syreną starogrecką i tą średniowieczną z bestiariuszy. Mała Syrenka jest kobietą pozbawioną waginy, czyli będącą spełnieniem fantazji wyrastających z lęku kastracyjnego. Zamiast waginy ma pokryty łuską ogon, który kojarzy się z rybim zapachem. Jest to szalenie patriarchalne wyobrażenie. Jak pewnie pamiętasz, syrenka utraciła głos na rzecz mężczyzny, który miał ją pokochać. Temat współgrał z czasem intensywnych protestów feministycznych. Było i wciąż jest dla mnie bardzo ważne, żeby kobiety nie straciły głosu na rzecz mężczyzn, którzy decydują o ich ciele. Nie chcę, aby kobiety były bezwolne jak Mała Syrenka, tylko silne jak mitologiczne syreny. Wierzę, że kobiety nie dopuszczą, by głos w ich sprawie przejęła grupa facetów u władzy. „Omnes Pisces Habent Pussies” toczył się codziennie, a jego efektem był fi lm nakręcony w moim mieszkaniu.

Skoro „pierwszy” Johnny, ten dragkingowy, był twoim alter ego, to kim jest ta dzisiejsza postać, która pojawia się zarówno w imprezach dragowych, jak i na rynku artystycznym?

Na pewno nie spełnia już takiej samej funkcji, jak ten „pierwszy”. Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego posługuję się pseudonimem. Trzymam go trochę z sentymentu, bo poza dragiem działam w wielu innych obszarach artystycznych. Mało o nich mówię, bo rzadko jestem o nie pytana, a są dla mnie równie ważne, np. moje działania w kolektywie Hominis Affectus, gdzie tworzymy m.in. land arty. Z kolei z Latencja Studio eksplorujemy możliwości animacji 3D. Nie rozróżniam, czy występuję dla widowni w klubie LGBT, w teatrze, czy w galerii sztuki. Dla mnie odbiorca to po prostu człowiek, z którym wchodzę w dialog.

Jako Sir Johnny d’Arc wraz z drag queens Twoją Starą i Savannah Crystal oraz choreografem Eloyem Moreno Gallego wzięliście udział w „Najczęściej zadawane pytania. Rewia Drag Queen”. Spektakl został zaprezentowany na deskach wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Wygraliście_łyście główną nagrodę w nurcie off .

Ten spektakl to jeden z moich najważniejszych występów. Konfrontujemy się w nim z różnymi stereotypami i uprzedzeniami, głównie homofobicznymi. Był dla mnie kolejnym przekroczeniem granic, krokiem poza sferę komfortu. Mimo że miał lekką komediową formę, to dotykał tematów, które przecież plasują się w ciemnych rejestrach emocjonalnych. Scenariusz do spektaklu powstawał w trakcie prób, a więc nasze dialogi i zachowania na scenie odzwierciedlają to, jak zachowujemy się prywatnie. W pewnym momencie na scenie wypowiadam swoje największe lęki. Zadaję sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dobra, czy w ogóle się do tego wszystkiego nadaję, czy inni nie są ode mnie lepsi. Myślę, że nas wszystkich nachodzą niekiedy takie wątpliwości. Codzienność często zmusza nas do udawania bardziej pewnych siebie, niż jesteśmy w rzeczywistości.

W dragu działasz na wielu płaszczyznach i przez to wymykasz się dragowej definicji. Masz taką na własny użytek?

Dla mnie drag jest jedną z wielu form artystycznej ekspresji. Bardzo ją lubię, bo daje dużo swobody i wolności. Dla mnie każdy występ to taka mikroforma teatralna. Na kilka minut dostaję scenę i sama jestem sobie reżyserką, scenarzystką, choreografką, kostiumografką czy stylistką. Mam oczywiście świadomość tradycji stojącej za kulturą dragu, ale bardzo cenię fakt, że jest ona tak otwarta na eksperyment artystyczny i nowe formy. Właściwie nie ma tutaj ograniczeń. Scena klubowa to przestrzeń do realizowania swoich fantazji. W dragu nie chodzi przecież o cross dressing, tylko o społeczność, jaką tworzy widownia, która chce nas oglądać, chce się spotykać w bezpiecznej przestrzeni, zapomnieć o zmartwieniach codzienności. Wchodzi z nami w dialog. Cieszę się, że drag pomału wychodzi poza kluby. Mam tu na myśli nie tyle mainstream, ile przestrzeń teatru, stosunkowo mało skomercjalizowaną.

Na początku naszej rozmowy mówiłaś, że przez doznaną przemoc fizyczną chciałaś stać się mniejsza, by nikt cię nie mógł zobaczyć. Z zasady drag powiększa i podkręca „nosiciela_ kę. Nie chcesz już zniknąć?

Wydaje mi się, że gdy występuję, dokonuje się coś, co odczarowuje rzeczywistość. Staję się większa i bardziej widoczna, ale chcę, by ludzie na mnie patrzyli, ponieważ w chwili, kiedy jestem na scenie, świadomie rozporządzam własną widzialnością i wykorzystuję przekleństwa przeszłości na własną korzyść. Rosnę nie tylko wizualnie, ale też emocjonalnie.  

***

Joanna Parniewska vel Johnny d’Arc – queerowa performerka, artystka wizualna, tożsamość programowo nietożsama. Nieustannie zmienia formę i eksploruje przestrzenie tego, co nienormatywne.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dwa koguty na jednym gnoju

Z artystą sztuk wizualnych i scenografem ADAMEM ŁUCKIM o jego queerowych pracach, a także o życiu na wsi z partnerem rozmawia Paweł Wątroba

 

Foto: Grzegorz Karkoszka

 

W twoich najnowszych pracach pierwsze skrzypce grają zagadnienia queerowe, a wręcz osobiste doświadczenie bycia gejem. Wcześniej na warsztat brałeś głownie twórczość Stanisława Lema i jego światy science fiction. Skąd ten zwrot?

Wątek homoseksualny podejmowałem już wcześniej, m.in. zrealizowałem tryptyk: „Skazany na róż”, „Dziecko gorszego boga” i „Król jest nagi”. „Skazany na róż” dotyczył walki z orientacją jako nieustającą donkiszoterią. Poruszyłem w nim temat ośrodka Odwaga w Lublinie, w którym „leczy się” orientacje niehetoronormatywne. Z kolei „Dziecko gorszego boga” to był fi lm o sezonie w piekle podczas dorastania na polskiej wsi, o niechęci do dziwoląga, o moim strachu przed piekłem, kiedy byłem dzieckiem. O poczuciu, że jestem figurą nieprzystającą. „Król jest nagi” to fi lm o życiu na wsi w parze homoseksualnej. Oprócz tego zrealizowałem również sesję zdjęciową z Markiem Lalko „Mistrzu, wytnij ten kamień”. Była to sesja z trawestacjami arcydzieł malarstwa, w którym antagonistycznie obsadziliśmy role tęczową brygadą i rycerzami Chrystusa oraz dresiarzami. Generalnie ewoluuję jako artysta i poruszam tematy, które mnie nurtują, bo uważam, że prawda się obroni. Moja twórczość jest wielowątkowa, robię różne rzeczy.

W takim razie czy zdarza ci się wykorzystywać uniwersum Lema jako punkt wyjścia do queerowej refleksji w swojej twórczości?

Ależ oczywiście, że tak. Na przykład w projekcie, który szuka swojego domu, „Strugą moczu zgasisz jej piękno”, w refleksję o gettoizacji gejów na portalach randkowych włączam motywy z twórczości Lema. Nadal eksploruję wybrane elementy jego twórczości, interpretuję je na swój sposób. Szukam sensów naddanych. Na tym polega wolność artysty.

Na wystawie „Twoje reguły czynią mnie drugim”, którą w tym roku można było oglądać w bytomskim Centrum Sztuki Współczesnej, pojawił się bardzo ciekawy wątek biograficzny. Opowiedziałeś o budowaniu „gniazda” na polskiej wsi. W jakich okolicznościach tam trafiłeś?

Przede wszystkim uległem modzie na masowe migracje z miasta na wieś, realizując etos „urban exodus”. Faktycznie naczytałem się wtedy literatury o kobietach z Manhattanu, które zamieniają szpilki na gumowce i zaczynają hodować bydło. (śmiech) Byłem zmęczony robieniem kariery w Krakowie, potrzebowałem spokoju i naturalności, dlatego zdecydowałem się na życie w kontrze do konsumpcjonistycznego stylu. Podjąłem decyzję o wielkiej zmianie, o której wielu ludzi mówi, ale której niewielu dokonuje. W tamtym momencie mojego życia miasto było zbyt wielką pokusą, powodowało brak skupienia i obfitowało w nadmiar bodźców. Dlatego jako scenograf zrobiłem ostatnią operę i rozpocząłem research, poszukiwanie Uroczyska, bo taką nazwę własną mu nadałem. Poszukiwanie trwało 2 lata. Oglądałem wiele ziem i nieruchomości, ale udało znaleźć się miejsce nieprawdopodobne, utopijny raj na ziemi. To dom położony na skraju wsi, w dorzeczu Doliny Bobru, przy starym młynie i jeziorze, ze starodrzewiem, a sama posiadłość mieści się w sercu ogrodu, więc nie ma nic piękniejszego. Jest spokój, harmonia, cisza i naturalizm. Wszystko, czego szukałem. Zamieszkałem tam w lipcu 2012 r.

Przeprowadziłeś się tam z ówczesnym partnerem. Na wystawie opowiedziałeś, że „dwa koguty na jednym gnoju” wywołały we wsi niemałą sensację. Jak wyglądał początkowy kontakt ze społecznością lokalną?

Początki były bardzo trudne. Nawet moja rodzina obawiała się o nas i mówiła, że „wywiozą nas stamtąd na taczce”. Ten proces oswajania był skomplikowany i długofalowy. Wymagał ode mnie iskry buddyjskiej cierpliwości. Na samym początku namalowano na ściętym drzewie cztery czerwone penisy. Połamano nam płoty. Przez pierwsze 2 lata krzyczano z ulicy „pedały do gazu”, „w dupę sobie wsadzają”. Te sytuacje wymagały ode mnie siły charakteru i pokładów entuzjazmu do ludzi. Mimo tych przykrości uznałem, że trzeba zrobić wszystko, żeby wpisać się w ten kontekst, skoro mam tam żyć i funkcjonować jako wartość naddana, ale też obcy organizm w innym środowisku. Byłbym również niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że z każdej strony spotykał nas ostracyzm. Wieś była od początku podzielona na entuzjastów i przeciwników.

Nie pozostałeś bierny wobec wykluczenia i postanowiłeś działać. Jakie stosowałeś strategie, aby przekonać tę uprzedzoną część mieszkańców?

Byłem na tyle sprytny, że postanowiłem zbudować dom i założyć ogród, który kojarzy się z rodzimą tradycją. W związku z tym na ścianie szczytowej powstał stylizowany mural z dwoma kogutami, ponieważ uznałem, że nie ma nic bardziej swojskiego od kurpiowskiej wycinanki i to się będzie ludziom dobrze kojarzyć. Poza tym otworzyłem w domu salon fryzjerski, w którym przyjmowałem kobiety z okolic. Śmiałem się, że była to najlepiej uczesana wieś w stylu „Vogue”.

No tak, jesteś też fryzjerem. Prowadziłeś przyjacielskie pogawędki z klientkami?

Tak, oczywiście. Kobiety mają we wsi ogromną moc sprawczą. Wykonałem jeszcze jeden zabieg, mianowicie zatrudniłem gosposię, która pokochała nas miłością czystą i stała się naszą walkirią, rozwiewającą wszelkie plotki na nasz temat. Przyjmowałem również księdza po kolędzie, co poprzedzone było budowaniem odpowiedniej scenografii w domu. Kolekcjonowałem wówczas święte monidła – mam do nich słabość – w związku z czym wieszałem je na ścianach. Wystawiałem też krzyż, zapalałem świece i przychodził ksiądz proboszcz. Kiedy zadawał sakramentalne i trudne pytanie, z kim tutaj mieszkam, zmieniałem temat, np. pytając, co sądzi o angelologii Pseudo-Dionizego Areopagity albo czy nie uważa, że należy odrestaurować drzwi do zakrystii itd. Zaangażowałem się też w prowadzenie lokalnych warsztatów plastycznych dla matek i dzieci w tamtejszym DPS-ie. Zyskałem szacunek, prowadząc wzorcowo gospodarstwo.

Pamiętasz jakiś przełomowy moment tego wzajemnego oswajania?

Na wsi rachunki za wodę przywozi sołtysowa. Pamiętam, że pewnego razu przyjechała z córką, która została w samochodzie. Rok później, pijąc z sołtysową wódkę na werandzie – bo wiadomo, że wódka to czarodziejka życia, która łamie wszelkie stereotypy i blokady – dowiedziałem się od niej, że ta dziewczynka powiedziała do niej: „Mamo, ale ten pan jest całkiem normalny”. W końcu doszło do pewnego przesunięcia granic i ludzie zaczęli mówić, że może to pedały, ale nasze. A mi od samego początku chodziło o to, żeby najpierw zobaczyli człowieka, a dopiero potem geja.

Czyli swoimi wysiłkami doprowadziłeś do stanu, w którym mogłeś czuć się tam swój i u siebie. Nadal tam mieszkasz?

Nadal organizuję tam wydarzenia artystyczne, m.in. w lipcu w ramach programu Przestrzenie Sztuki zrealizowaliśmy Gusła na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Grzegorza Brala w tamtejszym kościele. We wrześniu w świetlicy wiejskiej odbył się wernisaż projektu „Antenaci” dotyczący poszukiwania tożsamości. Ale muszę powiedzieć, że już tam nie mieszkam. Moje myślenie ewoluowało i uznałem, że dom to nie miejsce, lecz stan, i dzisiaj moim domem jest człowiek, na którego czekałem całe życie. Dlatego teraz kończę jeść beczkę soli i otwieram beczkę z miodem.

No to mnie zaskoczyłeś, ale brzmi to pięknie. Zmieniłeś tamto miejsce i przy okazji też coś w sobie. Jak sądzisz, patrząc z perspektywy czasu i tej pracy u podstaw: skąd wynikają te nieufność i uprzedzenia wobec innych w małych miejscowościach?

Myślę, że z wielu powodów. Przede wszystkim z dezinformacji i celowej manipulacji produkowanej przez media. Z zastraszania tym gejowskim monstrum również przez Kościół katolicki. Z obawy, że obecność innego może naruszyć porządek rzeczy, i oczywiście z braku kontaktu z realnym przedstawicielem mniejszości. Znaczenie mają również stereotypy rozpowszechniane wśród rolników hasłami typu „homoterror na wsi”, „geje humanizują zwierzęta i animizują człowieka”, „lesbijki chcą spalić polskie zboże i odebrać nam, Polakom chleb”. To, co zrobiłem, żyjąc tam 7 lat, pokazując ludziom, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, uznaję za osobisty sukces. Może to być bardzo zaskakujące dla par, które zdecydują się na taki styl życia: ile entuzjazmu i sympatii można wzbudzić w środowiskach wiejskich. Społeczności te są oczywiście bardzo zróżnicowane i byłoby krzywdzące z góry zakładać uprzedzenie. Ja miałem to szczęście, pewnie też przez swój sposób bycia oraz przez to, potrafi ę znieść i jaki entuzjazm potrafi ę wykrzesać z siebie pomimo przeciwności losu.

Do wykluczenia mniejszości seksualnych w Polsce nawiązuje również twoja nowa realizacja „Ściana wotywna/ Pedalska hołota”. Z ozdobnych tkanin i frędzli wyszyłeś obelgi używane w języku polskim do wyszydzania gejów, takie jak „dupojebca”, „odpad społeczny”, „dziewczynka płci męskiej”. Co dał ci ten proces twórczy?

Jest to jedna wielka antyteza. Postanowiłem opakować okrucieństwo w luksusowe środki wyrazu, w drogie materiały, żeby podkreślić ich moc oddziaływania na ludzką psychikę. Ten czteromiesięczny proces wyszywania stygmatyzujących haseł miał m.in. charakter terapeutyczny i oczyszczający. Zrobiłem research wśród przyjaciół, korzystałem z własnego doświadczenia, przestudiowałem słowa, które doprowadziły do samobójstw nastolatków w Polsce. Uznałem, że należy oswoić potwora, aby go zabić.

Czy to przepracowywanie, a w pewien sposób też powtarzanie mowy nienawiści ma potencjał szerszej zmiany?

Myślę, że potencjał zmiany jest ogromny, zwłaszcza biorąc pod uwagę żywe, empatyczne reakcje podczas wystawy „Twoje reguły czynią mnie drugim”. Instalacja jest pracą o uwolnieniu się od negatywności, napiętnowania, oceniania przez innych.

A forma prezentacji „Ściany wotywnej”? Nawiązałeś w niej do religijnego zwyczaju symbolicznej ofiary za intencje modlitewne.

W instalacji chciałem przeprowadzić inwersję, dlatego pomieszałem sacrum z profanum. Używając żargonu katolickiego, cierpienie jest łaską i mogę uznać, że takie właśnie jest. Gdyby nie te traumatyczne doświadczenia, nie byłbym takim człowiekiem, jakim dziś jestem. Paradoksalnie w moim przypadku przemoc werbalna miała moc formowania siły charakteru. Jako dziecko tego nie rozumiałem, ale teraz jestem pogodzony z tym „krzyżem”, mówiąc po katolicku. Interpretuję to również jako krytykę Kościoła katolickiego i jego instytucjonalnej hipokryzji – przykazanie miłości do bliźniego jest stosowane bardzo wybiórczo. Miłość bliźniego w przypadku instytucjonalnego katolicyzmu kończy się tam, gdzie zaczyna się postawa nonkonformisty, który wykracza poza ustalony porządek. Stawiam niewygodne pytanie: czy tak wygląda postawa katolika wobec katechizmowego „bliźniego”, katolika, który przegląda się w biblijnym credo o miłości? Właściwie nie wiemy, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna granica „nie zabijaj”. W kontekście nastoletnich samobójstw potrafi my doprowadzić do tragedii w białych rękawiczkach.

W kolejnych pracach poruszasz także wątek płci. W wideoklipie do utworu Szarek/Szumny „Genderized” wykorzystano fragmenty filmu, który realizowałeś w Uroczysku. Wcielasz się w nim w epokowe postacie, męskie i żeńskie. Skąd ta koncepcja?

Projekt dotyczył poszukiwania własnej tożsamości przez chłopaka ze wsi, który wciela się w członków rodu von Knobelsdorff ów. Dzięki wcieleniom bohater odkrywa siebie na nowo. Wynikało to z poszukiwania moich korzeni i z tego, że nie mam dostępu do spalonych ksiąg metrykalnych ze Lwowa. Poczucie korzeni, które chciałem sztucznie zbudować, tworząc utopijny dom w Uroczysku, ma również związek ze świadomością rodu. Powołałem się na metagenealogię Alejandro Jodorowsky’ego, który uznaje, że jesteśmy manifestacją czterech pokoleń naszego rodu, dlatego powinniśmy mieć totalną świadomość ich życia, charakterów, typu relacji, jakie zawiązywali. Dzięki temu możemy nie popełniać tych samych błędów. Jak to u mnie zwykle bywa, w sposób ironiczny i prześmiewczy uznałem, że skoro nie mam dostępu do tej bezcennej prawdy o swoim rodzie, stworzę sobie sam domniemaną rodzinę. Wychowałem się w pałacu Knobelsdorff ów w Kosierzu, stąd padło na nich. Przestudiowałem ich drzewo genealogiczne oraz portrety z epoki, określiłem ramy czasowe każdej z tych postaci i dostosowałem do nich zgodne z kanonem kostiumy i peruki z prawdziwych bawolich włosów. Chodziło o to, aby każda z postaci zawierała jakąś cząstkę mnie i żebym ja dzisiaj był do nich podobny. Charakteryzacje trwały po kilka godzin, a ich autorką była Agnieszka Hodowana. Bohater, którego odegrałem, przerzuca gnój, szoruje podłogi, kosi trawę, a mimo to jest przekonany o tym, że uczestniczy w wieczorku poetyckim, tańczy menueta lub wydaje wytworne przyjęcie. Zabawne jest to, że tak wyglądał niemalże każdy mój dzień w trakcie realizacji.

Czy podczas nagrywania zdjęć zdarzyły się jakieś interakcje z mieszkańcami wsi?

Pamiętam, jak kręciliśmy scenę, w której jechałem rowerem po kiełbasę dla psów do sklepu we wsi obok, w pełnej charakteryzacji Eustachiusa von Knobelsdorff a. To budziło sensację i burzyło rzeczywistość. Ten dom na wsi był miejscem aktywności twórczej, co też coraz bardziej oswajało z taką jednostką jak ja w ich mateczniku.

W trochę innej formule na wystawie wcieliłeś się również w postać disnejowską. Obróbka cyfrowa, montaż, skan twarzy, druk 3D i mogliśmy cię ujrzeć jako Królewnę Śnieżkę. Realizacja „Sleeping Beauty” postuluje prawo do bycia księżniczką dla każdego. Jak to rozumiesz?

W tej pracy nadałem sobie symboliczne prawo do homoseksualnej miłości, ponieważ w lansowanych w kulturze wzorcach jest na nią niewiele miejsca.

Śnieżka jest też metaforyczną ofiarą uprzedzenia, nagonki i zazdrości. Pada zatruta jabłkiem, zdana na opiekę krasnoludków.

Istnieją interpretacje, które wskazują na to, że Śnieżka tak naprawdę nigdy się nie obudziła, a książę jest posłańcem śmierci. Dlatego zabiera ją do zamku utkanego z chmur, a ona nie może zabrać ze sobą krasnali. Dla mnie najważniejszym wątkiem był właśnie ten motyw homoseksualnej miłości, którą spycha się w kulturze wizualnej. Być może dziś już jest inaczej, ale mowa tu o baśniach, legendach i archetypach. Tego po prostu tam nie ma.

Według mnie jest to też praca o swobodnym performowaniu płci. Każda osoba powinna moc czasem być księżniczką. Czekanie na księcia czy rycerza na białym koniu też jest dozwolone.

Dla mnie osobiście był to moment, w którym naprawdę czekałem na księcia. I to się ziściło. Książę istnieje, a w zasadzie król. Miłość nie zna płci. Tutaj można wrócić do Lema i tego, dlaczego te wątki są mi tak bliskie. Lem wymyślił ideę, którą nazwał katalogiem 24 płci, i niejednokrotnie pozwalał sobie na takie nieszablonowe kreacje w swojej literaturze.

Możesz zdradzić coś na temat twojego księcia z bajki?

O tym księciu karty opowiadały mi od wielu lat. W końcu czas się dopełnił i kiedy zakwitły wszystkie drzewa, pojawił się ten jedyny, niemożliwy, bezkresny i właściwy. Jest artystą, wizjonerem, reżyserem filmowym, człowiekiem roślin. Jeśli miłość na tym świecie istnieje i jest możliwa, na pewno ma na imię Maciej. Dotarłem do kresu i do początku nowej drogi.

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Anna Konieczyńska – “Polacy pod tęczową flagą”

Wyd. Znak 2021

 

 

„Bycie sojuszniczką to nie wybór, to obowiązek” – deklarowała autorka tej sojuszniczej książki po nominacji do Koron Równości, plebiscytu KPH. Trzeba przyznać, że Anna Konieczyńska od dawna zajmuje się tematami różnorodności płciowej i seksualnej, a medialnie dość często towarzyszy osobom z tęczowej społeczności, robiąc z nimi wywiady czy reportaże. Tom wydany przez Znak stanowi pokłosie tych spotkań. Dziennikarka Vogue.pl sprawnie, ze sporym wyczuciem zgłębia i tłumaczy widowni (głównie hetero) sprawy LGBTQIAP+, te obywatelskie i te tożsamościowe. Są w zbiorze „Polacy pod tęczową flagą” zebrane głosy „naszych ludzi” oraz prosto wyłożone publice istotne dla społeczności kwestie – walka o zrozumienie i akceptację w bliskim otoczeniu, tranzycja, niebinarność, starania o dzieci i radość/trud ich wychowywania w tęczowych rodzinach. Pojawiają się wątki publicystyczne: queerowanie tego, co prywatne, a zarazem publiczne, oraz potrzeba otwartej walki politycznej (domowej, soszialowej i ulicznej). Dominują w książce portrety osób znanych, cenionych i lubianych (takich jak Mike Urbaniak, Bart Staszewski, drag queen Lulla, Areta Szpura, Jakub & Dawid czy Daniel Rycharski), ale da się znaleźć wypowiedzi postaci medialnie mniej ogranych (np. Eweliny i Kasi Domańskich, które gościły na łamach „Repliki”). Przekrój wiekowy przepytywanych, ich status i zakotwiczenie w mikrospołecznościach bywają mocno odmienne. Co uderza podczas lektury – w owych mikrospołecznościach żyją dzisiaj ludzie zarówno z większości (hetero, cis), jak i z mniejszości (wiejskiej, małomiasteczkowej, aktywistycznej, influenserskiej etc.). I wciąż te grupki za mało o sobie wiedzą. Jest tu sporo do przepracowania, choćby z pomocą takiej literatury przedmiotu jak „Polacy pod tęczową flagą”. (Tomasz Charnas)

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Queers just wanna have fun

Z MARTĄ BRZEZIŃSKĄ i AGATĄ PTAK, które od 4 lat prowadzą feministyczno-queerowy sklep internetowy z zabawkami erotycznymi Lula Pink oraz redagują wieloautorski blog z recenzjami gadżetów erotycznych i artykułami z zakresu edukacji seksualnej, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Lula Pink, czyli Agata Ptak (z lewej) i Marta Brzezińska. Foto: Klaudia Ekert-Waraczewska 

 

Kim są założycielki Lula Pink?

Marta Brzezińska: Znamy się od czasów studenckich. Miałyśmy wspólnych znajomych. Ja studiowałam filologię chorwacką, a Agata – polską, na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nasze drogi przecinały się głównie na imprezach. Od zawsze byłyśmy też częścią queerowego środowiska w Poznaniu. Identyfikuję się jako osoba queerowa, wchodząca w związki z facetami, które jednak nie mieszczą się w heteronormie.

Agata Ptak: Identyfikuję się jako lesbijka „z gwiazdką” (symbol gwiazdki służy podkreśleniu, że kobiecość w tym rozumieniu lesbijskości jest postrzegana jako spektrum – przyp. red.) – moja historia relacji romantycznych wskazuje, że jestem lesbijką, choć również, jak Marta, pozwalam sobie na wychodzenie poza tę kategorię. Po prostu nie jest dla mnie wystarczająca.

Jak po studiach filologicznych trafiłyście do branży zabawek erotycznych?

AP: Humaniści_stki zajmują się zawodowo wszystkim – tego nauczyły mnie studia. (śmiech) Moja dziewczyna, też humanistka, jest analityczką rynków i papierów wartościowych. Ja znów wylądowałam w klasycznym call center z administracją w tle. Korporacyjna kariera pewnie rozwijałaby się dalej, gdyby przyjaciel nie zaproponował mi wspólnego projektu. Założyliśmy firmę i zaczęliśmy analizować rynki e-commerce. Sprzedawaliśmy wszystko – od czajników, przez zabawki z drewna, po nowe technologie. Ten projekt cały czas trwa.

MB: Feministycznymi gadżetami erotycznymi zainteresowałam się na przełomie 2016 i 2017 r., gdy mój partner zachorował na nowotwór i rozpoczął chemioterapię, co utrudniło nam współżycie seksualne. Mój świat zawsze przepełniony był cielesnością i nagle znalazłam się w momencie, w którym zaczęło jej brakować. To było nowe i szokujące. Nasz wspólny lęk przed tym, że choroba zmieni naszą relację w platoniczną albo opiekuńczą, pchnął mnie do poszukiwań wsparcia. Wtedy znalazłam gadżety tworzone przez zagraniczne start-upy, które stanowiły kontrę do obecnych na rynku tandetnych, nieciekawych sekszabawek. Byliśmy z partnerem sześć lat, z czego dwa to choroba, do końca. Zmarł w 2018 r.

AP: Drugim impulsem był Czarny Protest (we wrześniu 2016 r. – przyp. red.), który uwidocznił jeszcze bardziej niż wcześniej, że ciała kobiet są zawłaszczane, i seksualność jest jednym z tego elementów. Nie chodziło wyłącznie o ciążę, ale też o naszą przyjemność, co było kolejną wynikową tego, że można z tymi ciałami robić, co się chce: od spraw fizjologicznych, przez stymulację i przyjemność, przez to, że możemy mówić o niej – przyjemności – w sposób otwarty. Tymczasem w reklamach telewizyjnych kobiety mają wieczną infekcję „tam, na dole” – i nie wiadomo, czy chodzi o waginę, czy o stopę. (śmiech) Na fali protestów stwierdziłam, że taka działalność może być wentylem aktywistycznym.

MB: To właśnie doświadczenie biznesowe Agaty sprawiło, że Lula mogła w ogóle powstać. Przedtem pracowałam w biurze na UAM, gdzie zajmowałam się ewaluacją jakości kształcenia. Z czasem jednak stało się to dla mnie monotonne, nużące – z całym szacunkiem dla instytucji. Wypalenie zawodowe zbiegło się w czasie z chorobą partnera, wspomnianymi przez Agatę czarnymi protestami i pewną długą rozmową przy winie, podczas której padło znamienne: „Robimy to!”.

Utrzymujecie się z prowadzenia Luli?

MB: Nie wyłącznie, ale to Lula zdecydowanie utrzymuje mnie przy życiu w bardziej przenośnym sensie. Projekt zrodził się w najmroczniejszym etapie mojego życia i dał mi siłę do wyjścia z kryzysu psychicznego, stabilizację i nadzieję.

AP: Jeśli chodzi o finanse, to teraz wracamy do poziomu z początku pandemii. To efekt naszej pracy, ale też przede wszystkim współpracy z przeróżnymi queerowymi (i nie tylko) inicjatywami. Jednak rdzeń stanowimy my dwie. To praca wieczorami i nocami po to, żeby zachować efekt profesjonalności – pilnujemy terminów, odpisujemy na e-maile, odbieramy telefony z dziwnymi pytaniami.

Na przykład?

MB: Pamiętam jedną rozmowę Agaty – zgłosił się do nas pan, który chciał poprawić jakość seksu ze swoją żoną. Początkowo był bardzo skupiony na swoich potrzebach i doznaniach, jednak w trakcie rozmowy z Agatą dostrzegł w tym wszystkim także potrzeby partnerki. Zdecydował się na zakup zabawki do stymulacji waginy Satisfyer Curvy (bezdotykowy stymulator łechtaczki sterowany aplikacją na telefon – przyp. red.).

Kto odpowiada za ofertę sklepu?

AP: Za ofertę odpowiada głównie Marta, chociaż asortyment konsultujemy wspólnie, z tego względu, że nie wszystkie jej pomysły da się wdrożyć i ktoś musi ją powstrzymać. (śmiech) W naszej ofercie znajduje się szeroki asorytment zabawek: od wibratorów, dild i masażerów, przez akcesoria analne, po kosmetyki i odzież – głównie polskich marek.

Czym się kierujecie przy tworzeniu katalogu?

MB: Kierujemy się się przede wszystkim jakością produktów i ich bezpieczeństwem. Dużą rolę odgrywa także sekspozytywna i inkluzywna filozofia danej marki. Staramy się wspierać dziewczyńskie start-upy, marki tworzone przez osoby queerowe oraz takie, których misją jest wsparcie osób o różnych – często wyjątkowych – potrzebach w poprawie jakości życia seksualnego.

Na przykład osoby trans.

AP: Akcesoria dla osób trans to niezwykle ważna kategoria produktów w naszym sklepie – jedna z sekcji najczęściej odwiedzanych przez naszych klientów_ki. Seksualność osób trans objęta jest bardzo silnym tabu, więc gadżety erotyczne dla tej grupy są dla nas priorytetem. Można wśród nich znaleźć bieliznę dla osób FTM i MTF (dla osób trans k/m i m/k – przyp. red.) czy niebinarnych, bezpieczne dla ciała pakery w różnych odcieniach skóry, a także gadżety erotyczne, które dostosowane są do potrzeb osób trans. Są to przede wszystkim strokery, specjalnie wyprofilowane dilda lub – nasza nowość – poduszki stymulujące na dildo Banana Bumpher.

Napotkałyście jakieś trudności, rozszerzając ofertę?

AP: Problemem są oczywiście półki cenowe. A jednym z naszych celów było przecież zwiększenie dostępności jakościowych gadżetów. W Stanach funkcjonuje wiele marek, które oferują niezwykle realistyczne modele pakerów, piękną bieliznę i pomysłowe sekszabawki, jednak ich ceny nie są dostosowane do polskiego rynku. Do tego dochodzą wysoki koszty transportu i opłaty celne.

Kolejnym wyzwaniem jest chyba neutralizacja genderowa języka mówienia o gadżetach erotycznych. U was widać tę świadomość językową. Zamiast działów typu „dla niego”, „dla niej”, widzimy po prostu „dildo”, „pieszczoty penisa”, „tęcza i płeć”.

MB: Początkowo nasz sklep był odbiciem naszych doświadczeń jako kobiet cis. W pewnym momencie jednak dostrzegłyśmy konieczność zmiany sposobu komunikacji. Zdałyśmy sobie sprawę, że nie możemy pisać o gadżetach tak, jak czyni to większość producentów, ale trafiłyśmy na barierę wynikającą z ograniczeń języka. Wtedy pomogli nam Grzegorz z Fundacji Trans- Fuzja i Queer Alice – osoba aktywistyczna, działająca na rzecz społeczności LGBTQIA. Konsultujemy z nimi nasze wątpliwości, a Ali podjęło z nami regularną współpracę. Opis po opisie sprawdza i koryguje nasze językowe wygibasy.

Na czym polega ta neutralizacja?

MB: Postanowiłyśmy odejść od klasycznego podziału na zabawki skierowane do mężczyzn i do kobiet, ponieważ podział ten nie pasuje do szerokiego spektrum tożsamości płciowych. Z tego względu w naszych opisach produktów punktem wyjścia jest ciało, a nie płeć. Niektóre zabawki bardziej sprawdzają się wśród osób z waginami, np. bezdotykowe masażery powietrzne lub soniczne. Inne zabawki, takie jak wibrujące pierścienie czy masturbatory, przyniosą większą satysfakcję osobom z penisem. To jednak nie znaczy, że osoba z waginą nie może np. przymocować strap-ona i wybzykać masturbator!

Które zabawki są najbardziej uniwersalne?

MB: Na przykład masażery prostaty, które świetnie sprawdzają się podczas stymulacji obszaru G, albo masażery łechtaczki podczas stymulacji sutków. Najbardziej uniwersalną zabawką chyba jest dildo – możemy je stosować zarówno analnie, jak i waginalnie. Świetne są także masażery różdżki (ang. wands), które swym wyglądem przypominają mikrofon. Można nimi masować całe ciało od karku, przez strefy erogenne, aż po stopy.

AP: Innym przykładem są zabawki z kolekcji Cute Little Fuckers, projektowane i produkowane przez kolektyw osób niebinarnych na czele ze Stepem Tranovichem. Nieoczywiste i bardzo pomysłowe kształty tych zabawek nie narzucają żadnych zastosowań.

Czy prowadząc sklep o queerowym profi – lu, spotkałyście się z krytyką albo jakimiś przejawami queerfobii?

AP: Było kilka takich momentów. Jeden łączył się z obecnością Luli w mainstreamowych mediach. Raz w internetowym wydaniu wspomniał o nas „Newsweek”: pod artykułem znalazło się wtedy sporo krytycznych komentarzy, że gadżety erotyczne mają zastępować ludzi i negatywnie wpływają na relacje intymne. Z kolei krótko po wywiadzie dla WP Kobieta spadło nam konto instagramowe, co mogło być związane z licznymi zgłoszeniami naszej działalności na IG. Największym zaskoczeniem było jednak „zainteresowanie się” nami prawicowych mediów. Zaczęło się od artykułu Roberta Tekielego, który stawiał tezę, że bierzemy udział w wielkim spisku wdrażania ideologii LGBT w Polsce, i zestawiał nas z pedofilami. Powieliły go potem inne prawicowe media. „Dziennikarze” wyciągnęli te wnioski z filmików, w których opowiadamy o queerowych gadżetach erotycznych na zaproszenie Stonewall TV. Było to przerażające doświadczenie, jednak nie miało większych konsekwencji. Całe szczęście ta dziwaczna sprawa rozeszła się po kościach.

Częścią waszego sklepu jest blog, do którego zapraszacie wielu autorów_ek.

MB: Celem naszego bloga jest edukacja na temat sekspozytywności, a także feministycznej i queerowej kultury. Pierwszą współpracę nawiązałyśmy z autorką profilu IG @eduseksualna, która nauczyła nas swobodnie rozmawiać o gadżetach erotycznych. Punktem przełomowym było spotkanie z Olą Juchacz, poznańską aktywistką. Ola przeprowadziła świetne wywiady z osobami ze świata queer, m.in. z Madlen Revlon, założycielką pierwszego domu vogue’owego w Polsce. Dzięki niej jest z nami również Zofia Holeczek, która napisała dla nas m.in. o poliamorii w kinie. Matronujemy też np. cyklicznym spotkaniom na żywo w Poznaniu z przedstawicielami_kami queerowego środowiska, prowadzonym przez Lolę Eyeonyou Potocki (niebinarną drag performerkę – przyp. red.) pod szyldem No Drama Mama. Od niedawna współpracujemy także z Fundacją Przywracamy Mobilność – dzięki niej możemy lepiej zrozumieć potrzeby osób z niepełnosprawnościami. Bardzo zależy nam na rozszerzeniu oferty o gadżety, które ułatwią tej grupie czerpanie przyjemności seksualnej.

Jakie macie plany rozwoju? Co szykujecie nowego?

MB: Dzięki za to pytanie. Mamy akurat niespodziankę dla naszych klientów_ek. Już wkrótce pojawią się u nas pakery od New York Toy Collective. To wysokiej jakości produkty, dostępne w niestandardowych kolorach i rozmaitych kształtach. W planach mamy swoją linię gadżetów, która uwzględni nasze gadżetowe doświadczenia. Z marzeń aktywistycznych – życzymy wszystkim jeszcze więcej prawdziwej solidarności, siły, wsparcia, empatii i miłości.

***

Potrzeba stworzenia specjalnej bielizny dla osób trans wynika ze specyficznych potrzeb tych osób. Specjalne majtki mają na celu poprawę jakości życia i ew. neutralizację dysforii: w przypadku osób trans bez penisa umożliwiają komfortowe noszenie pakerów, czyli silikonowej protezy penisa tworzącej w kroczu elastyczne wybrzuszenie. Niektóre pakery mogą mieć funkcję STP (ang. stand-to-pee), umożliwiającą oddawanie moczu na stojąco (przez wbudowany lejek), lub zostać usztywnione i używane jako dildo. Są to np. protezy Emisli, które są dostosowane do indywidualnych preferencji (typ, kolor, opcjonalne owłosienie i usztywnienie umożliwiające seks penetracyjny).

W przypadku osób trans bez waginy specjalne majtki (tzw. gaffy) pełnią analogiczną funkcję do bindera (bielizny spłaszczającej klatkę piersiową), czyli umożliwiają tucking – spłaszczenie wybrzuszenia w kroczu. W sklepie Lula Pink dostępne są również taśmy do tuckingu marki od Carmen Liu – GI Collection, których można używać razem ze spłaszczającą bielizną.

Strokery to gadżety do masturbacji łechtaczki, wykonane z silikonu, w kształcie kilkucentymetrowego penisa, z otworem wewnątrz. Ich konstrukcja jest podobna do masturbatorów do penisa (ang. fl eshlight) – po włożeniu łechtaczki do środka stymulują ją i zasysają. Ze względu na falliczny kształt oprócz podstawowej funkcji (masturbacji łechtaczki) poprawiają komfort życia psychoseksualnego, np. osób bez penisa doświadczających dysforii (również tych zaczynających terapię hormonalną). Z kolei poduszki stymulujące to wyprofilowane silikonowe nakładki na dildo, których powierzchnia jest z jednej strony pokryta elastycznymi wypustkami. Służą do stymulacji łechtaczki strony aktywnej np. podczas seksu ze strap-onem.

***

Cute Little Fuckers to seria silikonowych zabawek erotycznych o nietypowym designie: jednolitych, ożywionych kolorach  (m.in. śliwkowym, koralowym, jasnobłękitnym) i kształcie (m.in. masażery intymne w kształcie ośmiorniczki czy rozgwiazdy lub wibrator w kształcie rafy koralowej). Gadżety są zaprojektowane z myślą o estetycznej i funkcjonalnej uniwersalności, np. ośmiorniczka może być używana jako wibrator trzymany w dłoni, masażer stref erogennych lub korek analny.

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Legendary

(USA, 2020–2022), dystr. HBO MAX, premiera: 8.03.2022

 

mat. pras.

 

Z hucznie zapowiadanym nadejściem HBO MAX (następcy HBO GO, zawierającego katalog nie tylko HBO, ale też całego Warner Brothers) na polski rynek niestety nie doczekaliśmy się wielu premier, w szczególności tych queerowych (brakuje takich oryginalnych produkcji HBO MAX, jak np. hiszpański miniserial „La Veneno” czy dokumentalno-fabularny „Equal” śledzący amerykańską historię walk o prawa osób LGBTQ). Na szczęście nie możemy też mówić o zupełnej posusze. W końcu do Polski zawitał program rozrywkowy „Legendary” – i to od razu dwa sezony (trzeci będzie miał premierę pewnie lada chwila). Osiem domów (w tym te najsłynniejsze, zapisane już w queerowej historii) walczy o główną nagrodę (100 tys. dolarów) w serii kolejnych balów (niewtajemniczonych w świat ballroomu odsyłam do artykułu na s. 42). Pomijając dokumenty, to pierwszy przypadek, kiedy możemy podziwiać dokonania najlepszych z najlepszych ze świata ballroomu (bo nie ma się oszukiwać, choć „RuPaul” dużo z tego świata czerpie, jest to zupełnie inna bańka kulturowa). Mamy więc niesamowite akrobacje, kreatywne stroje, mistrzowskie pokazy voguingu, a także oczywiście ogromne dawki dramy. Szczególnie polecam odcinek z pierwszego sezonu, w którym gościnną jurorką jest Dominique Jackson, czyli Elektra z serialu „Pose”. Emocje naprawdę sięgają zenitu. (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

The Rocky Horror Picture Show

(UK, 1975), reż. Jim Sharman, wyk. T. Curry, S. Sarandon, B. Bostwick, dystr. Disney+. Premiera światowa: 14.08.1975

 

mat. pras.

 

Przejęcie wytwórni Fox przez Disneya wzbudziło lęki nad losem queerowych klasyków z przepastnego foxowego archiwum. Na szczęście na razie obawy okazały się nieuzasadnione, a dostęp do jednego z najbardziej queerowych musicali stał się wręcz prostszy: od czerwca „Rocky Horror Picture Show” dostępny jest na platformie Disney+. Najpierw, w 1973 r. był sceniczny musical. Queerowa adaptacja opowieści o Frankensteinie (doktor kosmita tworzy dla siebie napakowanego młodzieńca blondyna, Rocky’ego) autorstwa Richarda O’Briena i w reżyserii Jima Sharmana była listem miłosnym do horrorów i sci-fi klasy B z połowy XX w. Sztuka odniosła sukces, była grana w Londynie aż do 1980 r. (w 1999 r. zagościła w chorzowskim Teatrze Rozrywki, a w 2011 r. – w warszawskim Och-Teatrze). Jeszcze większy sukces przyszedł z adaptacją filmową, w którym udział wzięła lwia część scenicznej obsady na czele z Timem Currym (jako panseksualnym szalonym doktorem, „słodkim transwestytą z transseksualnej Transylwanii”) i twórcą O’Brienem (jako Riff Raffem). Tradycyjną purytańską parę nowożeńców, którzy natykają się na ceremonię stworzenia Rocky’ego (i w rezultacie weryfikują swoje skostniałe przekonania), zagrali Barry Bostwick i Susan Sarandon (od tej roli zaczęła rosnąć jej popularność). Na fali sukcesu midnight shows (seansów o północy z „dziwnymi” filmami) w USA postawiono właśnie na tę formę dystrybucji. Na zwykłych dziennych seansach widownia świeciła pustkami, ale nocne pokazy nadal cieszą się dużą popularnością. Tak, nadal, „Rocky…” nigdy nie wyszedł z regularnej dystrybucji kinowej i ciągle jest grany w kinach na całym świecie (to absolutny rekord!). Wokół filmu wytworzyły się zwyczaje i rytuały, jak chociażby rzucanie ryżem w scenie ślubu czy osłanianie się gazetą przed deszczem w analogicznej scenie filmu. W San Francisco czy Los Angeles ciągle też wystawiane są tzw. shadow plays (sztuki cienia), w których aktorzy w pełnych strojach lipsyncują cały fi lm w trakcie seansu. Dla niektórych fanów regularny cotygodniowy seans stał się queerowym odpowiednikiem mszy. (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Przytulam queerową publiczność

Z KAMILEM KRAWCZYCKIM, reżyserem filmu „Słoń”, rozmawia Adam Kruk

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Pamiętam, że gdy poznaliśmy się na festiwalu w Karlovych Varach, „Słoń był prawie gotowy, a ty byłeś pełen nadziei, ale i obaw. Potem nastąpiła premiera na Nowych Horyzontach i posypały się nagrody na światowych festiwalach.

To dla mnie bardzo intensywny, ale też bardzo pozytywny czas. Wcześniej rzeczywiście byłem przejęty, bo przecież to mój pierwszy pełny metraż – projekt, nad którym pracowałem kilka lat. I weź go tu teraz nagle pokaż publiczności… Stresu nie unikniesz, nie wiesz, czego się spodziewać – bo i wiedzieć nie możesz. Obawy jednak zaczęły się rozmywać podczas Nowych Horyzontów, kiedy wszedłem na premierowy pokaz, zobaczyłem ekipę, z którą razem pracowaliśmy nad filmem, oraz widzów wchodzących specjalnie na mój fi lm. Pomyślałem: wow, sala jest pełna i pełno na niej queerowej publiczności. Wtedy odetchnąłem – od tamtej pory wszystko idzie już z górki.

Po Nowych Horyzontach, gdzie publiczność jest wyrobiona, otwarta na kino queerowe i generalnie na produkcje spoza mainstreamu, następuje festiwal w Gdyni: ultrapolski, bo pokazujący właściwie tylko polskie filmy, dość konserwatywny. I tam sukces – nagroda w sekcji mikrobudżetów. Spodziewałeś się jej?

Kompletnie nie myślałem w kategoriach konkursu, rywalizacji, nagród. Chciałem po prostu pokazać „Słonia” kolejnej publiczności – tak jak mówisz, trochę innej niż tej nowohoryzontowej. To jest specyficzny festiwal, bo przyjeżdża na niego cała branża filmowa i dla debiutanta, który przez całe życie ją obserwował – znanych reżyserów, aktorów, aktorki – i marzył, by tak jak oni robić fi lmy, to było duże przeżycie. A nagroda oczywiście bardzo mnie cieszy, bo nie jestem naiwny – wiem, jak wiele sukcesy na festiwalach dają promocyjnie, a najbardziej zależy mi na tym, by „Słonia” nieść dalej do przodu, ku następnym widzom.

Odbierając statuetkę, powiedziałeś ze sceny: „Ten fi lm ma być ≫przytulasem≪. Chciałem przytulić queerową społeczność, do której sam też należę. Ale nie tylko. Chciałem przytulić wszystkich, którzy tego potrzebują. Pomimo wszystkiego, co się teraz dzieje – damy radę i przetrwamy”.

Wiedziałem, że mamy transmisję w TVP, że reakcje mogą być różne, ale dla mnie to najbardziej naturalne sprawy pod słońcem. Powiedziałem tylko to, co jest prawdą: dla kogo zrobiłem ten fi lm, podziękowałem mojemu chłopakowi. Nie ukrywam się w życiu, nie cenzurowałem się, kręcąc fi lm, dlaczego więc miałbym to robić po jego premierze? A że leciało to w TVP na żywo, to tym bardziej czułem się zobowiązany, by uczcić naszą społeczność. Nie myślałem o tym, jak moje słowa zostaną odebrane, nie spodziewałem się, że otrzymam gromkie brawa i że popłyną tak daleko – a potem faktycznie pojawiło się sporo newsów i artykułów na ten temat. Bardzo zresztą życzliwych.

Czyżby okazywało się, że Polska jest mniej homofobicznym krajem, niż próbuje nam się wmawiać?

Chciałbym, żeby tak było, jakiś hejt jednak zawsze się znajdzie. Udzieliłem w ostatnim czasie sporo wywiadów i komentarze pod nimi bywały bardzo homofobiczne. Trochę ich poczytałem, po czym postanowiłem, że już nie będę tego robił. Więcej spotkało mnie jednak ciepłych reakcji – nawet na Podhalu, skąd pochodzę. Po Gdyni napisał do mnie nawet najbardziej znany i „klikany” w regionie portal Podhale24.pl z prośbą o materiały z filmu, bo chcieli napisać newsa o wygranej krajana. Zastanawiałem się, jaki to będzie miało skutek, bo jest on czytany i komentowany przez bardzo szeroki target. Myślałem, że taki wpis nie może przynieść nic pozytywnego. Zajrzałem tam godzinę po opublikowaniu: 10 tysięcy wyświetleń, kilkanaście komentarzy. Walczyłem, by ich nie czytać, ale w końcu zjechałem w dół i… o dziwo, zdecydowana większość była pozytywna, poza jakimś marginesem hejtu odklejonym nawet od treści artykułu.

Czyli Podhale jest z ciebie dumne! Portretując je w „Słoniu”, sięgałeś do własnych wspomnień?

Tak, choć na początku opierałem się, by osadzić tam akcję, miałem z tym problem. Może dlatego, że gdzieś tam z tyłu głowy tkwił posępny obraz polskiej wsi z innych polskich filmów i bałem się, że u mnie wyjdzie podobnie. Bo nie chciałem zakłamywać rzeczywistości i pokazywać, że wszystko jest tu cacy, ale też zależało mi, by uniknąć demonizowania prowincji. Na początku więc chciałem, by część akcji działa się w mieście – to jeszcze nie była ta historia, choć od początku była queerowa. Tylko że pisanie mi nie szło. Dopiero kiedy pewne rzeczy w sobie przepracowałem, odważyłem się osadzić Bartka – mojego bohatera – tam, gdzie sam się wychowałem, opowieść ruszyła. Dużo łatwiej mi się pisało, czerpiąc z życia mojego i moich znajomych – Podhale jest bardzo inspirującym miejscem z dużym potencjałem filmowym. Nie wykluczam, że przy kolejnych projektach będę chciał tu wracać.

Historie z prowincji zawsze opowiadają ludzie, którzy już stamtąd wyjechali. Nie tylko zresztą w Polsce osoby nieheteronormatywne, by wieść w miarę szczęśliwe życie, muszą opuścić swoje małe ojczyzny. To także jeden z motywów „Słonia”.

Interesował mnie konflikt wewnętrzny kogoś takiego jak Bartek, kto pasuje do Podhala i się tu odnajduje – bo lubi konie, lubi naturę, lubi mieszkańców. Tyle że oni nie pozwalają mu tu funkcjonować w pełni. Chciałbym, żeby wyoutowani geje mogli mieszkać na polskiej wsi i w małych miastach, żeby nie kosztowało to tyle energii, wiem jednak, że póki co nie zawsze jest to możliwe. Małe społeczności lubią ingerować w życie jednostki, która jest ich częścią, zawłaszczają je, kontrolują. Można starać się je zmieniać od wewnątrz, przejść tę drogę, ale jest to ogromnie kosztowne.

Jak było w twoim przypadku?

Opuściłem Podhale, mając 19 lat. To miał być standardowy wyjazd z domu rodzinnego na studia, jako że wtedy nie dało się studiować w Nowym Targu. Miałem plan, by wyjechać jak najdalej i nigdy nie mówić rodzicom o sobie – dziś sam się temu dziwię, ale te 14 lat temu inaczej odbierałem rzeczywistość. No ale zdarzyło się tak, że tuż przed wyjazdem zakochałem się po uszy i wylądowałem w pierwszym związku z chłopakiem. Kompletnie nieracjonalne było się wiązać, kiedy za kilka miesięcy masz wyjechać z domu i zacząć nowe życie, ale my wtedy zupełnie straciliśmy dla siebie głowy. Powiedzieliśmy o sobie wszystkim znajomym naokoło i odbiór okazał się zaskakująco pozytywny. Były oczywiście jakieś dziwne pytania i rozmowy, ale nie spotkaliśmy się z agresją czy odrzuceniem. Po kilku tygodniach okazało się jednak, że nie tylko znajomi, ale i całe miasto o nas mówi. Wtedy zaczął się hardcore, bo staliśmy się w mieście tematem numer jeden. Pewnego razu przychodzę do domu, jest późny wieczór, a rodzice czekają w moim pokoju i pytają, dlaczego wszyscy mówią, że jestem gejem. Nie mogłem skłamać. I to był trudny czas, bo wyjeżdżałem, trochę jak Dawid ze „Słonia”, w atmosferze skandalu. Zostawiałem za sobą rodziców, którzy sami musieli sobie te sprawy przepracować, i zostawiałem chłopaka. Ze względu na niego, zamiast na koniec świata, pojechałem na studia do Krakowa i co weekend przyjeżdżałem do Nowego Targu, ale szczerze nienawidziłem tam wracać. Potem jakoś się z tym miejscem pogodziłem – na co dowodem jest pewnie mój fi lm.

Czy myślisz, że dzisiejsza młodzież ma łatwiej? Z jednej strony jest większa świadomość, z drugiej „strefy wolne od LGBT”.

Myślę, że młodzi mają dziś większą wiedzę i akceptację, widzę to nawet w Nowym Targu. Homoseksualność przestała być tabu – nieustannie pojawia się w mediach, serialach na Netfliksie, w necie znajdziesz cokolwiek chcesz, także grupy wsparcia. Ale to, że od paru lat staliśmy się obiektem nagonki, jakimś politycznym mięsem armatnim, ma swoją cenę, przynosi wielu osobom cierpienie. Bo nagle każdy musi się wypowiedzieć, a jak jesteś niewyoutowany i musisz wysłuchiwać, co wszystkie ciotki, babcie i wujkowie mają na ten temat do powiedzenia, to nie zazdroszczę. Wyobrażam sobie, że dla młodych ludzi musi być to straszne. W dłuższej perspektywie jednak sądzę, że nagonka ta – wbrew intencjom – przyniesie więcej dobrego. Bo także dzięki niej faktycznie wyszliśmy ze sfery tabu i nie da nas się już tam oddelegować z powrotem. I większość społeczeństwa się na tę nagonkę nie godzi – widzimy to w sondażach, z roku na rok coraz bardziej nam przychylnym.

To też zasługa pracy organicznej, którą każdy w naszej społeczności – chcąc nie chcąc – trochę musi wykonywać. Zamiast żyć własnym życiem, stajemy się edukatorami seksualnymi czy obyczajowymi.

Pamiętam, że przechodziłem przez to, gdy wyprowadziłem się z domu i zacząłem studiować. Miałem wtedy takie podejście, że już nigdy więcej nie dam się zamknąć w szafie, mówiłem o sobie wszystkim. Ludzie reagowali pozytywnie, ale jednak byli zaciekawieni – bo te naście lat temu wciąż byliśmy traktowani jako coś egzotycznego. To prowokowało mnóstwo rozmów, na każdym spotkaniu towarzyskim ktoś nowy podchodził i dostawałem ten sam zestaw pytań: jak wyglądał twój coming out, co na to rodzice, od kiedy wiedziałeś – z tych mniej niedyskretnych. Nie obrażam się na nie, poczuwam się do tej „misji edukacyjnej”, ale to kosztuje sporo energii i rozumiem, że nie każdy ma ochotę to robić.

Twój głos wybrzmi teraz jeszcze głośniej, bo „Słoń ma szansę trafi ć do dużej publiczności. Fajnie, gdyby tak się stało, bo przecież sprawy, o których opowiadam: miłość, dojrzewanie, relacje z rodzicami, wybór własnej drogi – są w miarę uniwersalne. Ale ja, tak jak powiedziałem w Gdyni, robiłem „Słonia” głównie z myślą o queerowej publiczności, to do niej chciałem trafi ć. Nie kalkulowałem, co może się spodobać statystycznemu widzowi. Nie zastanawiałem się, czy sceny seksu nie są zbyt długie lub zbyt dosłowne dla widza hetero. Albo czy w kadrze może pojawić się lubrykant, czy to będzie już za dużo. Kompletnie mnie to nie interesowało. Stawiałem w centrum queerowego widza, czyli siebie. Siebie jako widza.

Coraz więcej queerowych produkcji przynosi jednak niezły zysk. W Stanach takie tytuły jak „Love, Simon” czy „Bros” na równych prawach konkurują z produkcjami mainstreamowymi. Czy myślisz, że twój film może być znakiem, że i my jesteśmy na to gotowi?

Emancypacji nikt z polityków już nie zatrzyma – proces ten jest trudny, ale przejść go musiał każdy kraj. Te zmiany postępują od lat, idą do nas z Zachodu, który już dawno przepracował martyrologiczne wątki geja jako ofiary i gdzie kino queerowe robi się coraz weselsze. My jeszcze je przerabiamy i myślę, że musimy to robić, dopóki nie zajdzie u nas realna zmiana społeczna. Ale wydaje mi się również, że choć zaczęliśmy dużo później, to i tak, starając się nadganiać cywilizacyjny dystans do Zachodu, przerabiamy je dużo szybciej. I to, że historie takie jak „Bros” czy „Call Me By Your Name” trafiają do szerokiej publiczności, powinno dać do myślenia także polskim producentom i dystrybutorom, którzy wciąż są dość zachowawczy. „Słoń” oczywiście z tymi dużymi tytułami nie może się mierzyć – porównałbym go raczej do amerykańskich filmów niezależnych – ale przecież nie wszystkie filmy muszą mieć kilkaset tysięcy widzów, wielkie nazwiska w obsadzie i zdobywać Oscary jak „Tajemnica Brokeback Mountain”. Skromne, osobiste produkcje też są potrzebne, bo kropla drąży skałę.

Pozytywne reprezentacje pomagają w oswajaniu się z homoseksualnością. Mnie amerykańska popkultura bardzo w tym pomogła.

Ja pamiętam, że kiedy w „Magdzie M.” pojawił się bohater gej, to przeszył mnie dreszczyk emocji – sam jeszcze nie wiedziałem o sobie wszystkiego, dopiero siebie poznawałem, a tu na ekranie zostaje to nazwane. Paraliżuje cię to, bo teraz masz kilka minut, żeby się czegoś dowiedzieć. U mnie w domu słowa „gej” czy „lesbijka” nigdy nie padły – ani w pozytywnym, ani w negatywnym kontekście. Po prostu nie było ich w słowniku. Dlatego w dzieciństwie wszystkiego dowiadywałem się z filmów, głów nie amerykańskich, bo one były najbardziej dostępne. W Nowym Targu było jedno małe kino (internet dopiero raczkował) i jednym z pierwszych filmów, które tam zobaczyłem, były „Godziny” Stephena Daldry’ego. Meryl Streep grała tam postać będącą w związku z kobietą i dla mnie to był totalny szok. Dlaczego one ze sobą mieszkają? Dlaczego śpią w jednym łóżku? A przede wszystkim: dlaczego nikt dookoła nie reaguje? Nie powiem ci dokładnie, ile miałem lat, ale już wtedy wiedziałem, że jakoś mnie to dotyczy. Stopniowo sięgałem po kolejne tytuły, aż natrafiłem na amerykańskie „Queer as Folk”, które dało mi solidną queerową edukację. (śmiech) Polskich produkcji wówczas nie było. Przypominam sobie jedynie, że spore wrażenie zrobiła na mnie „Senność” Magdaleny Piekorz – jednym z przeplatających się w filmie wątków była historia lekarza (Rafał Maćkowiak), który zakochuje się w dresiarzu (Bartosz Obuchowicz). Po latach widzę, jak odważne było to w tym 2008 r.

Zawsze jednak dostępna była pornografia…

Ja w tamtych czasach miałem raczej styczność z pornografią hetero i orientowałem się, że bardziej niż na dziewczyny, patrzyłem na kolesi. Dziś dostęp do pornografii jest jeszcze łatwiejszy, na szczęście jest też znacznie więcej reprezentacji gejowskich relacji w wersji niepornograficznej.

U ciebie sceny intymne wyszły fajnie – nie pornograficznie, ale i nie pruderyjnie. Jak nad nimi pracowałeś?

Mieliśmy na planie koordynatorki do spraw intymności: Kasię Szustow i Martę Łachacz – to na szczęście staje się dziś w produkcji filmowej standardem. Taka osoba ma przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo aktorom, którzy są bardzo narażeni na nadużycia. Dużo się słyszy skandalicznych historii z planu, więc starałem się o to szczególnie zadbać. Bo jeśli aktorzy czują się komfortowo, to nie narażamy nikogo na niepotrzebne traumy i to przekłada się na sposób, w jaki sceny intymne ostatecznie wypadną. Gdy czują się bezpiecznie, mogą skupić się na graniu, nie musząc przejmować się tym, że zaraz zostaną przekroczone jakieś granice. Wiedzą, że w każdym momencie mogą powiedzieć „nie” i mogą to powiedzieć koordynatorce – osobie, która jest tam specjalnie dla nich – a nie reżyserowi, co może być dla aktora stresujące. To bardzo ważne, by jeszcze przed włączeniem kamery przeczytać z koordynatorką scenariusz i skupić się na scenach intymnych, określić, co będzie widoczne, i razem z aktorami stworzyć choreografię tych scen.

Jak dobrałeś ze sobą aktorów, by na ekranie czuć było chemię?

Zorganizowałem spotkanie u siebie w mieszkaniu, nie było pieniędzy na większy casting. Zaprosiłem więc trzech aktorów, co do których czułem, że to może być to. I już wtedy, poznając Janka Hrynkiewicza, poczułem, że znalazłem Bartka, bo szukałem kogoś, kto w spojrzeniu miałby wrażliwość, ale i siłę – a Janek właśnie coś takiego ma. Wtedy na casting zaprosiłem też Pawła Tomaszewskiego, chciałem zobaczyć ich razem w tej konfiguracji. Dostali zadanie, by zaimprowizować pierwsze spotkanie swoich postaci, a jako że się nie znali wcześniej, to także dla nich było to pierwsze spotkanie. Wtedy Paweł zapytał, czy może Janka powąchać, i stwierdziłem, że tak bardzo pasuje to do jego postaci, do początku tej relacji, że weszło to do scenariusza. Potem jeszcze wielokrotnie się widywaliśmy, robiliśmy sporo prób, bo wiedzieliśmy, że na planie nie będzie już na nie czasu ani przestrzeni. Bardzo wiele to dało. Dzięki temu już pierwszego wspólnego dnia zdjęciowego chłopaków zobaczyłem, że faktycznie mamy tę chemię, że będzie ją czuć na ekranie.

Z Pawłem Tomaszewskim, wyoutowanym aktorem, mieliśmy wywiad w „Replice” (nr 82); producentem jest Jakub Mróz z Tongariro, które jest dystrybutorem tęczowych filmow. „Słoń jest więc queerowy nie tylko tematycznie, ale i produkcyjnie. Jak wpłynęło to na pracę na planie, który – wiadomo – bywa dość brutalnym miejscem?

Wiesz, ja całe życie chciałem robić filmy, ale w pewnym momencie z tego zrezygnowałem właśnie z powodu tego, czego nasłuchałem się o planach filmowych: jaki to maczystowski świat, jak toksyczne panują tam relacje. Później, kiedy dostałem pracę jako asystent kierowniczki produkcji, zobaczyłem, że nie musi tak być, że jest przestrzeń na inną wrażliwość. I zależało mi, by u nas też była. Ale to musi wyjść z góry: od reżysera, od producenta, od operatora – i od tego, jak my się do siebie odnosimy zależy, jak kształtują się kolejne relacje na planie. Ważne jest też, by dobierać ludzi nie tylko z uwagi na doświadczenie, ale i charakter. By się zastanowić, czy będą do siebie pasować vibe’em, czy będą chcieli grać do tej samej bramki, czy czują temat i potrzebę, by wspólnie opowiedzieć tę historię. Stąd rzeczywiście pojawiło się w ekipie sporo queerowych osób i pewnie to również wpłynęło na bardzo rodzinną atmosferę, która wytworzyła się na planie. Podczas zdjęć wszyscy się przytulaliśmy, przychodziliśmy na plan szczęśliwi – fi lm miał być więc nie tylko „przytulasem” dla widza, ale też okazał się nim i dla nas.  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Opera (wreszcie) squeerowana

Krótki przewodnik po wątkach LGBT w operze współczesnej – od tych starannie zakamuflowanych do coraz bardziej jawnych. Tekst: Bartosz Witkowski

 

“Brokeback Mountain” Charlesa Wuorinena w Teatro Real w Madrycie. Od lewej: Daniel Okulitch jako Ennis del Mar, Tam Randle jako Jack Twist. Foto: Javier del Real

 

W połowie lat 60. francuski kompozytor Pierre Boulez w obrazoburczym geście chciał spalić wszystkie teatry operowe. Wielokrotnie zresztą ogłaszano śmierć opery, jednak przedwcześnie – teatr operowy ma się dobrze, i to nawet nie tylko dzięki wciąż popularnemu klasyczno-romantycznemu repertuarowi, ale i dziełom podejmującym problematykę współczesną. Opera o Stevie Jobsie? Czemu nie, „Th e (R)evolution of Steve Jobs” Masona Batesa miała premierę w 2017 r. Modeling w Royal Opera House? Proszę bardzo, „Anne Nicole” Marka- Anthony’ego Turnage’a powstała już 11 lat temu. Coraz odważniej prezentowany jest też seks (jak w „Powder Her Face” Th omasa Adesa), a także, bez żadnych niedopowiedzeń, tematyka gejowska, lesbijska czy szerzej – queerowa.

Gejowska rozkosz

Z natury sztuczna, kampowa opera dziwnym magnetyzmem przyciąga odbiorców ze społeczności LGBTQIA+, czego świadectwo możemy znaleźć w fi lmach „Filadelfi a” Jonathana Demme’a czy „Obywatel Milk” Gusa Van Santa. Fenomenem popularności opery wśród gejów zajął się Wayne Koestenbaum w książce „Th e Queen’s Th roat: Opera, Homosexuality, and the Mystery of Desire”. Koestenbaum tworzy tam paralelę – rozkosz płynie z gardła (stąd tytuł książki), tak jak przy seksie oralnym. Akt śpiewania operowego, mocno podpartego na przeponie, wysiłkiem może przypominać akt erotyczny. I wreszcie – postaci operowe przez śpiew są w stanie wyrazić swoje prawdziwe ja, czego odpowiednikiem byłby coming out.

Koestenbaum zajął się mężczyznami, Terry Castle w „Th e Apparitional Lesbian” podjęła natomiast kwestię seksualności kobieco- kobiecej. Także łączy operę z erotyką, lecz nieco inaczej: „[opera to] jedna z niewielu przestrzeni publicznych, w których kobieta mogła otwarcie podziwiać ciało innej kobiety, rezonować z przenikliwym tonem jej głosu, a nawet wyobrażać sobie (z daleka) ciepło krwi jej ciała”. Autorka podkreśla, że głosy niskie, przekraczające podziały genderowe, przyciągają najsilniej. Zresztą opera jest przecież miejscem zrywania połączeń między wysokością głosu a płcią: męskich bohaterów często kreują kobiety, np. Oktawiana w „Kawalerze z różą” Richarda Straussa czy Romea w „Capuletich i Montecchich” Vincenza Belliniego.

Różowa książeczka

Bodaj najważniejszym kompendium, które musi znaleźć się na półce wielbiciela opery, jest „Tysiąc i jedna opera” Piotra Kamińskiego. Pierwotnie wydana we Francji, później po polsku, zdobyła szerokie uznanie – zawiera bowiem kilkaset wnikliwych streszczeń librett; do tego dochodzą opisy kontekstu historycznego, dzieje recepcji, wyliczenie zalet i wad dramaturgii dzieł. W wielu aspektach autor pozostaje jednak pruderyjny, np. nazywając kompozytorów Gian Carla Menottiego i Samuela Barbera „przyjaciółmi” (ich związek trwał ponad 30 lat!). Warto więc skonfrontować książkę Kamińskiego z wydanym w Niemczech „Casta Diva. Der schwule Opernführer”, czyli „Gejowskim (albo lepiej: pedalskim) przewodnikiem operowym”. Redaktorzy, Rainer Falk i Sven Limbeck, z detektywistycznym zacięciem tropią wątki queerowe w operach i ich inscenizacjach – od Monteverdiego po te najnowsze. Nie brakuje tu, rzecz jasna, biografii kompozytorów, co do których nieheteronormatywnej orientacji nie ma wątpliwości, a więc m.in. Francisa Poulenca, Leonarda Bernsteina czy Thomasa Adesa.

Nie mógł uwadze autorów umknąć także polski wątek, czyli „Król Roger” Karola Szymanowskiego (premiera: 1926). Libretto napisane przez kompozytora wspólnie z Jarosławem Iwaszkiewiczem przenosi słuchacza do czasów antyczno-bizantyjskich. Spokój królestwa mąci pojawienie się tajemniczego Pasterza, którego uroda przyciąga uwagę tytułowego bohatera i jego żony Roksany. Realizuje się tu typowy układ fi n- -de-siecle’owego romansu z wątkiem homoseksualnym, czyli trójkąta dwóch mężczyzn i kobiety, znanego przykładowo z „Immoralisty” Andrégo Gide’a. Wątek queerowy wynika tutaj nie tylko z inspiracji antycznych, ale i z orientacji samego Szymanowskiego, którego uwielbienie dla młodych mężczyzn było nawet więcej niż tajemnicą poliszynela.

Merrie England

Mówiąc o operze z wątkami queerowymi w XX w., nie sposób pominąć zmarłego w 1976 r. Benjamina Brittena. Kompozytor nie krył się ze swoją homoseksualną orientacją i – choć stosunki męsko-męskie były wówczas penalizowane w Wielkiej Brytanii – całe życie spędził u boku swojego partnera, śpiewaka Petera Pearsa, z myślą o którym pisał wiele tenorowych partii w swoich operach. To Pears zaśpiewał na premierze partię tytułową w „Peterze Grimesie”, pierwszym wielkim sukcesie Brittena. Opera opowiada historię rybaka, który zostaje oskarżony o spowodowanie śmierci swego młodocianego pomocnika. Toksyczna męskość, jaką reprezentuje Grimes, otworzyła furtkę do rozmaitych (nad)interpretacji jego relacji z chłopcem, zahaczających nawet o pedofilię.

Równie duszna atmosfera panuje w operze „Billy Budd” – dramat rozgrywa się na statku, nie ma tu ani jednej żeńskiej postaci. Znów mamy kontrast między dojrzałością a niewinnością, między dobrem a złem. Główny bohater jest młodym marynarzem, który trafi a na statek kapitana Vere’a. Wskutek intryg podoficera Claggarta chłopak zostaje skazany na śmierć. Motywacje Claggarta są niejednoznaczne, ale można się domyślać, iż pożąda on Budda, a skoro nie może zyskać wzajemności, to postanawia zniszczyć.

Testamentem artystycznym Brittena stała się jego ostatnia opera, „Śmierć w Wenecji” na podstawie noweli Thomasa Manna. Tu aluzje homoseksualne zyskują sublimację estetyczno-filozoficzną, podbudowaną nawiązaniami do Platona. Aschenbach kontempluje młodość i piękno Tadzia, nie zważając na panującą w Wenecji epidemię cholery. Odżywają te same wątki filozoficzne – zmagania apollińskiego porządku z dionizyjskim żywiołem – które dręczyły Karola Szymanowskiego w „Królu Rogerze”. Librecistka Myfanwy Piper wzbogaciła tekst Manna o „boskie interwencje”, czyli głos Apolla i kapitalną scenę snu-walki Apolla i Dionizosa.

Mimo że aluzje queerowe w bardziej bądź mniej wyraźny sposób przenikają libretta oper Brittena, nie pozwolił on sobie nigdy na pokazanie wprost męskiego zbliżenia. Odważył się na to jego rodak Michael Tippett, w którego operze „Th e Knot Garden” pojawia się pierwszy męsko-męski pocałunek w historii opery (choć za pierwszą jawnie nieheteronormatywną postać uznaje się Hrabinę Geschwitz z „Lulu” Albana Berga z 1937 r.). Dzieło z librettem kompozytora z 1970 r. skupione jest wokół intertekstualnej gry z „Burzą” Szekspira oraz z muzyką klasyczną i rozrywkową: pojawia się boogie-woogie, a później pieśń Schuberta. Całość skąpana jest w delirycznym klimacie psychodelii – kluczowy jest tu II akt, w którym bohaterowie snują się po scenie jak w koszmarze, pary mieszają się ze sobą. Tu właśnie mamy ów pocałunek, ale nie wpływa on na dalszy rozwój fabuły.

Kolejnym kamieniem milowym byłaby skromna opera „Patience and Sarah” Pauli M. Kimper na podstawie opowiadania Isabel Miller, w której związek tytułowych bohaterek pokazany jest bez niedomówień. Premiera opery w 1998 r. w prestiżowym Lincoln Center utorowała drogę innym dziełom, w których miłość między osobami tej samej płci nie stanowi tabu.

Anioły i Kowboje w Ameryce

W XXI w. uwagę przykuwają dwie opery opierające się na „kultowych” tekstach, a mianowicie „Angels in America” oraz „Brokeback Mountain”. Dramat Tony’ego Kushnera na deski teatru operowego przeniósł węgierski kompozytor Peter Eötvös. W stosunku do oryginału librecistka Mari Mezei zdecydowanie skróciła materiał, pomijając wątki polityczne, a skupiając się na indywidualnych motywacjach bohaterów. Opera wpisuje się w model dramatu brechtowskiego, tym bardziej że śpiewacy przyjmują kilka ról, co tworzy „efekt obcości”.

Dla Eötvösa „Anioły w Ameryce” to work in progress – w każdej nowej produkcji dokonuje drobnych zmian instrumentacyjnych czy materiałowych, uwypuklając odniesienia do jazzu, rocka czy muzyki żydowskiej. Obok „Trzech sióstr” to najpopularniejsze dzieło węgierskiego twórcy: od premiery w paryskim Théâtre du Châtelet w 2004 r. miało już kilkanaście innych wystawień w teatrach europejskich i amerykańskich, m.in. w Londynie, Salzburgu, Bostonie, Nowym Jorku, a także we Wrocławiu (2012).

Od Aniołów do Kowbojów – dokładnie 10 lat po dziele Eötvösa w Madrycie po raz pierwszy pokazano „Brokeback Mountain” Charlesa Wuorinena. Mimo że zdecydowanie większą popularność zdobyła filmowa adaptacja Anga Lee niż pierwowzór Annie Proulx, amerykański kompozytor sięgnął właśnie po jej nowelę. Wedle Wuorinena nie miała to być stricte „gejowska opera”, ale prawdziwie ludzka, uniwersalna tragedia miłosna. Pod względem muzycznym to dzieło trudne, estetyką bliskie Arnoldowi Schönbergowi; postaci posługują się bardziej swobodną melorecytacją niż tradycyjnie pojmowanym śpiewem. Z wyjątkiem kilku lirycznych momentów prawdziwe emocje bohaterów odmalowuje orkiestra między dialogami. I w tym tkwi największa wada libretta – opowiadanie Proulx charakteryzuje się zwięzłym językiem, fabułę napędzają opisy narratora; tu ciężar przesunął się na kwestie protagonistów, przez co traci się charakterystyczny dla autorki lapidarny styl. Najbardziej interesująca jest postać Ennisa, który w operze odzyskuje głos wraz z odkrywaniem i zaakceptowaniem własnej homoseksualności – po śmierci Jacka wykonuje jedyną w całej operze arię, o wyraźnie romantycznej, wagnerowskiej proweniencji, coś jak „Liebestod” z „Tristana i Izoldy”.

Queer w Wiedniu

Pierwsza opera skomponowana przez kobietę na zamówienie wiedeńskiej Staatsoper miała premierę w… 2019 r. „Orlando” Olgi Neuwirth bazuje na powieści Virginii Woolf pod tym samym tytułem i jest swego rodzaju podróżą w czasie odbywaną przez tytułową postać. Od elżbietańskiej Anglii po rządy Donalda Trumpa – akcja współczesna jest, rzecz jasna, wymysłem librecistki Catherine Filloux. Przedstawienie w pierwszym rzędzie zwraca uwagę stroną wizualną: bogatymi kostiumami, grą świateł i wszechogarniającą czerwienią. Orlando, którego kreuje mezzosopranistka Kate Lindsey, przechodzi metamorfozy, odradza się w kolejnych stuleciach, stąd w muzyce można znaleźć konglomerat cytatów od Henry’ego Purcella po Lady Gagę.

Queerowość „Orlanda” to przede wszystkim nieokreśloność płci – zarówno męskie, jak i kobiece wcielenia bohatera_ki. Pierwsza część pod względem muzycznym jest zdecydowanie ciekawsza, druga zaś wpada w nieco plakatowy ton. Neuwirth stara się dogodzić wszystkim – pojawiają się odniesienia polityczne, cytaty z muzyki rozrywkowej, na scenę wkracza osoba niebinarna Justin Vivian Bond, grająca dziecko Orlanda. Mnóstwo tu uproszczeń i tak wiele ironii, że zasadnicze przesłanie traci sens. Zresztą trudno krytykować kapitalizm i nadprodukcję dóbr, tworząc jednocześnie jedną z najbardziej wystawnych i ekstrawaganckich inscenizacji ostatnich lat.

Przegięte inscenizacje

Trzeba też wspomnieć o „uqueerowujących” wystawieniach oper z przeszłości, podkreślających hipotetycznie nieheteronormatywne wątki libretta. Podatne są na to szczególnie opery barokowe, już ze swej natury wymykające się sztywnym ramom płciowości, choćby przez to, że w głównych rolach obsadzano niegdyś kastratów – o skali żeńskich głosów, ale o męskim wolumenie i często delikatnej urodzie. Dzisiaj ich partie wykonują albo śpiewaczki (w tzw. rolach spodenkowych, czyli męskich), albo kontratenorzy, albo (to bodaj najrzadszy typ głosu) męscy sopraniści, czyli wokaliści, którzy nie przeszli mutacji. Do ostatniej kategorii zaliczyć należy Wenezuelczyka Samuela Marino, który jest także wielbicielem cross dressingu.

W najbardziej przegiętych inscenizacjach przodują Niemcy na czele z berlińską Komische Oper. Wspomnijmy tylko „Orlanda” Händla w reżyserii Stefana Herheima, który odrzucił męski pozór wspomnianych, śpiewanych przez kobiety ról spodenkowych, co nadało całości silnie lesbijski wydźwięk. Gdzie indziej wydobywa się na wierzch podskórną erotykę, jak w inscenizacjach „Koronacji Poppei” Monteverdiego – np. w hippisowskiej wersji z Salzburga z 2012 r. (reż. Jan Lauwers) płeć bohaterów zacierały nie tylko dyspozycje głosowe, ale też barwne kostiumy. Czasem takie działania mogą zakrawać o nadinterpretację, gdy na tapet bierze się dzieła z XIX w. – Krzysztof Warlikowski w „Eugeniuszu Onieginie” Czajkowskiego w Monachium w 2015 r. zaaranżował miłosną noc Oniegina i Leńskiego. Natomiast w 2019 r. na ultrakonserwatywny festiwal w Bayreuth wkradł się drag. W „Tannhäuserze” Wagnera w reżyserii Tobiasa Kratzera pojawiła się Le Gateau Chocolat i w scenie pojedynku śpiewaczego w II akcie triumfalnie rozłożyła tęczową flagę.

Do wyboru, do koloru

Opera współczesna to olbrzymi konglomerat estetyk, wątków czy stylistyk. Niektórzy kompozytorzy pozostają w kręgu typowo awangardowym, innym bliżej do musicalu. Do drugiej kategorii zalicza się Jake Heggie, po którego opery często sięgają zespoły amatorskie, choć tworzy on także dla tak prestiżowych teatrów jak Houston Grand Opera. Od początku starał się przemycać wątki queerowe do swoich dzieł, jak w „Three Decembers”, w którym bohater opłakuje śmierć swojego partnera na AIDS, czy w „For a Look or a Touch” przedstawiającym wspomnienia ocalałego z Holocaustu o jego zakazanej miłości. W stylu nieco zbliżonym do Heggiego pisze Rufus Wainwright, ten sam, którego piosenka „Maker Makes” pojawiła się w soundtracku do „Brokeback Mountain”. „Hadrian” Wainwrighta z 2018 r. przywołuje postać rzymskiego cesarza i jego romansu z Antinousem. Z oper „historycznych” trzeba jeszcze wymienić „Harveya Milka” Stewarta Wallace’a z 1995 r. i „Fellow Travelers” Gregory’ego Spearsa z 2016 r., rozgrywające się w latach 50. XX w., w czasie szalejącego w USA maccartyzmu.

Polski odbiorca mógł się zetknąć z dziełami duetu reżysersko-kompozytorskiego Krystiana Lady i Iaina Bella, którzy na festiwalu Bachowskim w Świdnicy i Opera Rara w Krakowie prezentowali (i będą prezentować, bo cykl się nie zakończył) trylogię o współczesnych mężczyznach. Po kameralnym monodramie „Comfort Starving” o anoreksji w zeszłym roku wystawili „Th e Man with Night Sweats” oparte na autobiograficznych wierszach angielskiego poety Thoma Gunna. Ta opowieść na bas i fortepian ukazuje nieprzemijający ból po stracie najbliższych w epidemii AIDS. Chłód samotności i łaknienie bliskości podkreśla niezwykła warstwa wizualna, na którą składają się cięte piłami mechanicznymi bloki lodu. Pozamuzyczne ostre brzmienie jeszcze silniej zaznacza efekt brutalnej alienacji.

A co z polskimi kompozytorami? Tu sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Od wspomnianego „Króla Rogera” wątki lesbijskie, gejowskie czy queerowe pojawiały się sporadycznie. Z ostatnich lat godna wspomnienia jest „ahat-ilī” Aleksandra Nowaka bazująca na „Annie In w grobowcach świata” Olgi Tokarczuk. Jest tam partia Dumuziego przeznaczona dla kontratenora, wyraźnie wymykająca się sztywnym podziałom płciowym. Trzeba zatem czekać na pierwszą polską operę, w której tematyka queerowa będzie główną osią fabuły.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.