Inny rezonans

Wojtkiem Blecharzem – kompozytorem nominowanym do Paszportu „Polityki”, autorem opery „Transcryptum” – rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

foto: Agata Kubis

 

Wojtku, czy muzyka może mieć płeć albo orientację seksualną?

Nie, nie sądzę, chociaż prawdą jest, że w polskiej muzyce współczesnej najciekawsze rzeczy robią teraz kobiety, takie jak Jagoda Szmytka czy Agata Zubel. Mają silne osobowości, wyrazisty język. Tylko trudno powiedzieć, czy to kwestia płci, czy raczej tego, że kobietom łatwiej jest w końcu dojść do głosu, bo szowinistyczna, męska dominacja powoli się ulatnia.

W swoim dorobku mam jeden utwór, który bezpośrednio nawiązuje do odmienności, „Phenotype” – na skrzypce i papierowy smyczek. Odmienność zawsze mi towarzyszyła. Bardzo wcześnie byłem świadomy swojej orientacji seksualnej, właściwie już jako dziecko, tylko totalnie tę świadomość tłumiłem, bo nie umiałem sobie poradzić z emocjami. Miałem inne zainteresowania niż chłopcy. Nie chciałem kopać piłki, wolałem się bawić z dziewczynami, grać w gumę, siedzieć na łące i obserwować ptaki. W pewnym momencie, już jako dorosły człowiek, stwierdziłem, że muszę coś z tym zrobić, bo to cały czas we mnie jest. Muszę poświęcić temu utwór. Ciało skrzypiec jest swego rodzaju środowiskiem, jeśli więc weźmiesz tradycyjny smyczek i na nich zagrasz, to środowisko odzywa się prawidłowym rezonansem. Normą, konwencją, do której jesteśmy przyzwyczajeni. U mnie natomiast skrzypaczka gra smyczkiem papierowym, rulonem. Stara się wykonywać utwór tak, jakby miała zwykły smyczek, ale rezonans jest kompletnie inny. Docelowo „Phenotype” miał być instalacją wideo prezentowaną w ruchliwym punkcie Warszawy. Widz – zwabiony odmiennością wizualną kobiety grającej na skrzypcach – miał podejść, założyć słuchawki na uszy. I najprawdopodobniej dla jakichś 80 procent słuchaczy te dźwięki byłyby nie do przyjęcia. Schemat negacji, nietolerancji był wpisany w ów performance.

Ale nie doszło do powstania tej instalacji na ulicach stolicy?

Nie doszło przez Euro.

Czyli norma zwyciężyła.

Tak, musieliśmy zrobić festiwal Instalacji Muzycznych w Królikarni, bo w zeszłym roku całe centrum Warszawy było zajęte przez UEFĘ.

Urodziłeś się w Gdyni. Czy czułeś tam powiew świeżości idący od morza? Jak wspominasz swoje dzieciństwo?

Wspominam i dobrze, i źle. Wychowałem się na obrzydliwym blokowisku, pełnym strasznych dresiarzy, którzy wyzywali mnie od pedałów. Chodziłem do olbrzymiej szkoły podstawowej, potwornego molocha. Natomiast później trafiłem do muzycznego liceum w Gdańsku i to była szkoła z marzeń. Nagle znalazłem się wśród swoich. Mieliśmy te same pasje, razem graliśmy. To była szkoła, do której chodziło się na wagary. Przebywaliśmy w niej całymi dniami, siedzieliśmy do wieczora. Przyjaciele stamtąd zostali mi do dzisiaj.

Wiedzieli, że jesteś gejem? Był to dla nich jakiś problem?

Gdy otworzyłem się na tyle, by im to wyznać, mieli mi za złe, że im nie powiedziałem tego wcześniej. Dostałem od nich mnóstwo wsparcia, a większość z nich nie chciała już potem chodzić nigdzie indziej, jak tylko do gejowskich knajp. Końcówkę liceum przesiedzieliśmy w sopockim Enzymie. To były najpiękniejsze i niezapomniane imprezy.

A rodzina?

No, z rodziną było gorzej, jak to zazwyczaj bywa z rodziną. Część właściwie do dzisiaj nie potrafi tego zaakceptować, choć jest wszystkiego świadoma, bo ja żyję bardzo otwarcie. Najbardziej zaskoczył mnie partner mojej matki. To był człowiek, który, widząc w telewizji Paradę Równości, potrafi ł krzyknąć: „Pedały pierdolone!”. Matka nie chciała więc, bym mu cokolwiek o swoim homoseksualizmie mówił. Ale stwierdziłem, że nie chcę żyć w hipokryzji i kłamstwie, więc pewnego razu najzwyczajniej w świecie podałem mu do wiadomości, kim jestem. I on wtedy powiedział mi rzecz niesamowitą: „Wojtek, zawsze chciałem mieć takiego syna jak ty. I to się w ogóle nie zmieniło”. Dzisiaj jesteśmy w świetnych relacjach, bywamy u niego z moim partnerem, rozmawiamy otwarcie.

Aspekt autobiograficzny jest bardzo ważny w twojej twórczości, sam to podkreślasz w wypowiedziach. Ale czy wiedza o życiu kompozytora jest nam potrzebna podczas słuchania jego muzyki?

Nie, nie jest potrzebna. Natomiast wątki z autobiografii mogą znacząco wpływać na to, co się tworzy i jak się tworzy. Poświęciłem temu zagadnieniu drugą część swego doktoratu, który piszę na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Interesowało mnie, gdzie się to wszystko we mnie zaczyna, skąd się bierze moja wrażliwość, potrzeba komponowania. Zmarł mi ojciec, kiedy miałem 4 lata, to wydarzenie kładło się cieniem na życiu mojej rodziny przez następne dziesięciolecia. Trzeba się z tym było uporać i rozliczyć. Mam 31 lat i własna tożsamość jest dla mnie teraz głównym tematem, bo znam ją najlepiej. Nie chcę pisać utworów o prawdach absolutnych czy konceptach znalezionych poza mną.

Obecnie, dzięki mediom elektronicznym, kompozytor nie jest już także odległą postacią z kart encyklopedii i leksykonów.

Internet sprawił, że odbiorcy jest dużo łatwiej zidentyfikować się z twórcą i z tym, co robi. Piszą do mnie, choćby na Facebooku, ludzie, których osobiście nie znam, dzielą się swoimi emocjami i opiniami po wysłuchaniu moich utworów. Nie ma nic piękniejszego. Dla mnie zresztą utwór muzyczny nie ogranicza się tylko do dźwięków. Jest taki nowy termin „muzyka koncepcyjna”, zgodnie z którym utwór zaczyna się od momentu napisania pierwszego szkicu. Liczy się też to, co przeżywasz, tworząc. Informujesz o tym swojego słuchacza, to jest wartość naddana. Poza tym, ja w swoich utworach wykorzystuję rożnego rodzaju gesty, czynności. Wszystko jest u mnie bardzo organiczne. Tytuły zaś mają symboliczne znaczenie, są poparte konkretnym tekstem cudzym albo napisanym przeze mnie. Bliski jest mi koncept Hessego z „Gry szklanych paciorków”, że utwór to nie tylko obiekt do słuchania i przeżywania, ale też gra, w której spotyka się wiele dziedzin nauki, filozofii, sztuki itd. I to tworzy wielowątkowy koncept.

Jaki jest dzisiaj sens bycia kompozytorem tzw. muzyki poważnej? Panuje przekonanie, że ona trafi a do elitarnego grona koneserów, snobów.

Inaczej na to patrzę. Dla mnie snoby i elity siedzą w operze, w filharmonii. Tam mamy muzykę poważną, kulturę z najwyższej półki i monstrualne ceny biletów. Cała zaś uwaga słuchaczy koncentruje się na wysokim, tenorowym „C”. Nienawidzę tego i uważam, że muzyka współczesna w ogóle do tego nie przystaje. Na festiwal Warszawska Jesień przychodzi coraz więcej młodych ludzi, hesterów, którzy nie poszliby na Czajkowskiego do filharmonii, natomiast przychodzą na te dźwięki, bo są im one bliższe. Gdyż na co dzień słuchają elektroniki, mają świadomość nowych mediów, chodzą do muzeów sztuki współczesnej. To jest mój docelowy odbiorca – ktoś, kto raczej wywodzi się z popu, elektroniki, heavy metalu niż z melomańskiej klasyki.

A popkultura? Nie myślałeś o pisaniu piosenek? Lutosławski robił to dla pieniędzy.

Aranżowałem kiedyś piosenki Kayah na jej płytę z Royal String Quartet. To było bardzo trudne zadanie, bo ja nie za bardzo znam się na tej muzyce. Nie mówię „nie”. Pop jest czymś tak ekspansywnym, że sztuczne byłoby odcinanie się od niego i udawanie, że nie istnieje. Zresztą teraz, jak pisałem operę, to nie słuchałem ani Wagnera, ani Mozarta. Zastanawiałem się, co zrobić z głosem w mojej operze, słuchałem więc Chaki Khan i Nicki Minaj, która ma ten niesamowity słowotok. Brzmieniowo mnie to bardzo interesuje, mimo że jej stylistka to jest totalny odlot.

Opowiedz więc o swojej operze, „Transcryptum”, którą od 23 maja można oglądać w warszawskim Teatrze Wielkim. Napisałeś też jej libretto, wyreżyserowałeś ją…

Postanowiłem wykorzystać psychodeliczne, niekończące się, kafkowsko-lynchowskie korytarze Teatru Wielkiego. Opera zaczyna się normalnie na widowni, potem widzowie zostają podzieleni na pięć grup i przechodzą na drugą stronę sceny, gdzie spotykają na swojej drodze pięć głównych przestrzeni, w których dzieją się rożne akcje. Każda grupa zobaczy te pięć przestrzeni w innej kolejności. Korytarze teatralne stają się wielkim, rezonującym ciałem. Bo ta opera na siedmiu muzyków i jedną śpiewaczkę opowiada o traumie i o pamięci. Tytuł, „Transcryptum” to termin ukuty przez izraelską psycholożkę, Brachę Ettinger, a oznaczający właśnie artystyczny zapis traumy.

Trauma jest doświadczeniem ekstremalnym. Gdy się dzieje, wykracza poza granice ludzkiego zrozumienia. Powraca do pamięci pod postacią wypartych wspomnień, koszmarów, flashbacków. Niektórzy ludzie żyją po dwadzieścia kilka lat nieświadomi tego, że przeżyli traumę i nagle widzą jakiś obiekt, który coś im przypomina. U mnie to jest dźwięk. Widzowie chodzą po budynku, słyszą jakieś dźwięki, ale długo nie mogą ich zlokalizować, skojarzyć. Przygotowując się do pisania opery, przeczytałem wiele opisów terapii, metod, historii sądowych. Rozmawiałem też z psychologami, psychiatrami. Stworzyłem sobie traumę idealną, laboratoryjną, ale zawarłem w tej historii kobiety wątki, które są dla mnie bardzo emocjonalne.

Nie sądzisz jednak, że opera to gatunek, który wyczerpał swoją żywotność w okolicy I wojny światowej? Sam wcześniej powiedziałeś, że do opery chodzą snoby.

Zależy, co rozumiemy pod słowem „opera”. Opera od początku była hybrydą, dziwolągiem, mieściła w sobie wiele rzeczy. Moim zdaniem, jest gatunkiem, który cały czas ewoluuje. U mnie np. pojawiają się elementy teatru muzycznego – muzycy są również aktorami, wykonują rozmaite gesty, tworzą mikrochoreografie.

W operze odmienności znajdowały swoje schronienie. Była ona dozwolonym, choć zamaskowanym, ubranym w kostium egzaltacji i przesady sposobem wyrażania ich uczuć. Czy i ten campowy aspekt brałeś pod uwagę?

Nie, moja opera jest prosta, minimalistyczna. Camp, przynajmniej najbardziej stereotypowy, mnie znudził. Podobnie jak cała kultura drag queens. Bo one są zawsze takie same. Powinny się zrewolucjonizować i zredefiniować. Ileż można słuchać w kółko tych samych żartów o dużych fiutach! W dodatku, polskie drag queens w porównaniu z amerykańskimi naprawdę wyglądają jak ubogie krewne. Natomiast fascynuje mnie kult diwy popowej. Gloryfikacja śpiewającej kobiety. Uwielbiam np. Amy Winehouse, porusza mnie jej talent. Kto wie, może kiedyś napiszę o niej operę?

Chciałbym cię jeszcze zapytać o politykę. Interesujesz się nią?

Jak jestem w San Diego, to mam non stop włączony TVN24 i oglądam wszystkie możliwe polskie programy publicystyczne w Internecie. Jak jestem w Polsce, nie oglądam nic. Polityka jest dla mnie czymś obrzydliwym, a najbardziej wytrąca mnie z równowagi poziom języka debaty publicznej. To, co ostatnio się działo przy okazji dyskusji o związkach partnerskich, to, jak zostaliśmy obrażeni w polskim parlamencie, ten poziom pogardy i nienawiści to jest dla mnie coś niewyobrażalnego.

Uważam, że musimy mieć pełnię praw z adopcją dzieci włącznie. Bez dwóch zdań. Czasami myślę, że powinniśmy wymyślić sobie nowe słowo na małżeństwo, może wtedy daliby nam spokój. W Kalifornii próbuje się teraz obalić zakaz małżeństw homoseksualnych, który wszedł w życie w 2008 roku. Moi przyjaciele z San Diego, środowisko uniwersyteckie, w tym także małżeństwa z dziećmi maksymalnie wspierają równość małżeńską. Walkę o nią uważają wręcz za swój obowiązek.

W Stanach jest mnóstwo fanatyzmu, skrajnych postaw, zwłaszcza że każdy stan to właściwie osobny kraj. Ale w języku debacie publicznej nie ma tego obrzydliwego zacietrzewienia, tego jadu nienawiści. Nie ma tej polskiej, konserwatywno- katolickiej piany na ustach.

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Opera (wreszcie) squeerowana

Krótki przewodnik po wątkach LGBT w operze współczesnej – od tych starannie zakamuflowanych do coraz bardziej jawnych. Tekst: Bartosz Witkowski

 

“Brokeback Mountain” Charlesa Wuorinena w Teatro Real w Madrycie. Od lewej: Daniel Okulitch jako Ennis del Mar, Tam Randle jako Jack Twist. Foto: Javier del Real

 

W połowie lat 60. francuski kompozytor Pierre Boulez w obrazoburczym geście chciał spalić wszystkie teatry operowe. Wielokrotnie zresztą ogłaszano śmierć opery, jednak przedwcześnie – teatr operowy ma się dobrze, i to nawet nie tylko dzięki wciąż popularnemu klasyczno-romantycznemu repertuarowi, ale i dziełom podejmującym problematykę współczesną. Opera o Stevie Jobsie? Czemu nie, „Th e (R)evolution of Steve Jobs” Masona Batesa miała premierę w 2017 r. Modeling w Royal Opera House? Proszę bardzo, „Anne Nicole” Marka- Anthony’ego Turnage’a powstała już 11 lat temu. Coraz odważniej prezentowany jest też seks (jak w „Powder Her Face” Th omasa Adesa), a także, bez żadnych niedopowiedzeń, tematyka gejowska, lesbijska czy szerzej – queerowa.

Gejowska rozkosz

Z natury sztuczna, kampowa opera dziwnym magnetyzmem przyciąga odbiorców ze społeczności LGBTQIA+, czego świadectwo możemy znaleźć w fi lmach „Filadelfi a” Jonathana Demme’a czy „Obywatel Milk” Gusa Van Santa. Fenomenem popularności opery wśród gejów zajął się Wayne Koestenbaum w książce „Th e Queen’s Th roat: Opera, Homosexuality, and the Mystery of Desire”. Koestenbaum tworzy tam paralelę – rozkosz płynie z gardła (stąd tytuł książki), tak jak przy seksie oralnym. Akt śpiewania operowego, mocno podpartego na przeponie, wysiłkiem może przypominać akt erotyczny. I wreszcie – postaci operowe przez śpiew są w stanie wyrazić swoje prawdziwe ja, czego odpowiednikiem byłby coming out.

Koestenbaum zajął się mężczyznami, Terry Castle w „Th e Apparitional Lesbian” podjęła natomiast kwestię seksualności kobieco- kobiecej. Także łączy operę z erotyką, lecz nieco inaczej: „[opera to] jedna z niewielu przestrzeni publicznych, w których kobieta mogła otwarcie podziwiać ciało innej kobiety, rezonować z przenikliwym tonem jej głosu, a nawet wyobrażać sobie (z daleka) ciepło krwi jej ciała”. Autorka podkreśla, że głosy niskie, przekraczające podziały genderowe, przyciągają najsilniej. Zresztą opera jest przecież miejscem zrywania połączeń między wysokością głosu a płcią: męskich bohaterów często kreują kobiety, np. Oktawiana w „Kawalerze z różą” Richarda Straussa czy Romea w „Capuletich i Montecchich” Vincenza Belliniego.

Różowa książeczka

Bodaj najważniejszym kompendium, które musi znaleźć się na półce wielbiciela opery, jest „Tysiąc i jedna opera” Piotra Kamińskiego. Pierwotnie wydana we Francji, później po polsku, zdobyła szerokie uznanie – zawiera bowiem kilkaset wnikliwych streszczeń librett; do tego dochodzą opisy kontekstu historycznego, dzieje recepcji, wyliczenie zalet i wad dramaturgii dzieł. W wielu aspektach autor pozostaje jednak pruderyjny, np. nazywając kompozytorów Gian Carla Menottiego i Samuela Barbera „przyjaciółmi” (ich związek trwał ponad 30 lat!). Warto więc skonfrontować książkę Kamińskiego z wydanym w Niemczech „Casta Diva. Der schwule Opernführer”, czyli „Gejowskim (albo lepiej: pedalskim) przewodnikiem operowym”. Redaktorzy, Rainer Falk i Sven Limbeck, z detektywistycznym zacięciem tropią wątki queerowe w operach i ich inscenizacjach – od Monteverdiego po te najnowsze. Nie brakuje tu, rzecz jasna, biografii kompozytorów, co do których nieheteronormatywnej orientacji nie ma wątpliwości, a więc m.in. Francisa Poulenca, Leonarda Bernsteina czy Thomasa Adesa.

Nie mógł uwadze autorów umknąć także polski wątek, czyli „Król Roger” Karola Szymanowskiego (premiera: 1926). Libretto napisane przez kompozytora wspólnie z Jarosławem Iwaszkiewiczem przenosi słuchacza do czasów antyczno-bizantyjskich. Spokój królestwa mąci pojawienie się tajemniczego Pasterza, którego uroda przyciąga uwagę tytułowego bohatera i jego żony Roksany. Realizuje się tu typowy układ fi n- -de-siecle’owego romansu z wątkiem homoseksualnym, czyli trójkąta dwóch mężczyzn i kobiety, znanego przykładowo z „Immoralisty” Andrégo Gide’a. Wątek queerowy wynika tutaj nie tylko z inspiracji antycznych, ale i z orientacji samego Szymanowskiego, którego uwielbienie dla młodych mężczyzn było nawet więcej niż tajemnicą poliszynela.

Merrie England

Mówiąc o operze z wątkami queerowymi w XX w., nie sposób pominąć zmarłego w 1976 r. Benjamina Brittena. Kompozytor nie krył się ze swoją homoseksualną orientacją i – choć stosunki męsko-męskie były wówczas penalizowane w Wielkiej Brytanii – całe życie spędził u boku swojego partnera, śpiewaka Petera Pearsa, z myślą o którym pisał wiele tenorowych partii w swoich operach. To Pears zaśpiewał na premierze partię tytułową w „Peterze Grimesie”, pierwszym wielkim sukcesie Brittena. Opera opowiada historię rybaka, który zostaje oskarżony o spowodowanie śmierci swego młodocianego pomocnika. Toksyczna męskość, jaką reprezentuje Grimes, otworzyła furtkę do rozmaitych (nad)interpretacji jego relacji z chłopcem, zahaczających nawet o pedofilię.

Równie duszna atmosfera panuje w operze „Billy Budd” – dramat rozgrywa się na statku, nie ma tu ani jednej żeńskiej postaci. Znów mamy kontrast między dojrzałością a niewinnością, między dobrem a złem. Główny bohater jest młodym marynarzem, który trafi a na statek kapitana Vere’a. Wskutek intryg podoficera Claggarta chłopak zostaje skazany na śmierć. Motywacje Claggarta są niejednoznaczne, ale można się domyślać, iż pożąda on Budda, a skoro nie może zyskać wzajemności, to postanawia zniszczyć.

Testamentem artystycznym Brittena stała się jego ostatnia opera, „Śmierć w Wenecji” na podstawie noweli Thomasa Manna. Tu aluzje homoseksualne zyskują sublimację estetyczno-filozoficzną, podbudowaną nawiązaniami do Platona. Aschenbach kontempluje młodość i piękno Tadzia, nie zważając na panującą w Wenecji epidemię cholery. Odżywają te same wątki filozoficzne – zmagania apollińskiego porządku z dionizyjskim żywiołem – które dręczyły Karola Szymanowskiego w „Królu Rogerze”. Librecistka Myfanwy Piper wzbogaciła tekst Manna o „boskie interwencje”, czyli głos Apolla i kapitalną scenę snu-walki Apolla i Dionizosa.

Mimo że aluzje queerowe w bardziej bądź mniej wyraźny sposób przenikają libretta oper Brittena, nie pozwolił on sobie nigdy na pokazanie wprost męskiego zbliżenia. Odważył się na to jego rodak Michael Tippett, w którego operze „Th e Knot Garden” pojawia się pierwszy męsko-męski pocałunek w historii opery (choć za pierwszą jawnie nieheteronormatywną postać uznaje się Hrabinę Geschwitz z „Lulu” Albana Berga z 1937 r.). Dzieło z librettem kompozytora z 1970 r. skupione jest wokół intertekstualnej gry z „Burzą” Szekspira oraz z muzyką klasyczną i rozrywkową: pojawia się boogie-woogie, a później pieśń Schuberta. Całość skąpana jest w delirycznym klimacie psychodelii – kluczowy jest tu II akt, w którym bohaterowie snują się po scenie jak w koszmarze, pary mieszają się ze sobą. Tu właśnie mamy ów pocałunek, ale nie wpływa on na dalszy rozwój fabuły.

Kolejnym kamieniem milowym byłaby skromna opera „Patience and Sarah” Pauli M. Kimper na podstawie opowiadania Isabel Miller, w której związek tytułowych bohaterek pokazany jest bez niedomówień. Premiera opery w 1998 r. w prestiżowym Lincoln Center utorowała drogę innym dziełom, w których miłość między osobami tej samej płci nie stanowi tabu.

Anioły i Kowboje w Ameryce

W XXI w. uwagę przykuwają dwie opery opierające się na „kultowych” tekstach, a mianowicie „Angels in America” oraz „Brokeback Mountain”. Dramat Tony’ego Kushnera na deski teatru operowego przeniósł węgierski kompozytor Peter Eötvös. W stosunku do oryginału librecistka Mari Mezei zdecydowanie skróciła materiał, pomijając wątki polityczne, a skupiając się na indywidualnych motywacjach bohaterów. Opera wpisuje się w model dramatu brechtowskiego, tym bardziej że śpiewacy przyjmują kilka ról, co tworzy „efekt obcości”.

Dla Eötvösa „Anioły w Ameryce” to work in progress – w każdej nowej produkcji dokonuje drobnych zmian instrumentacyjnych czy materiałowych, uwypuklając odniesienia do jazzu, rocka czy muzyki żydowskiej. Obok „Trzech sióstr” to najpopularniejsze dzieło węgierskiego twórcy: od premiery w paryskim Théâtre du Châtelet w 2004 r. miało już kilkanaście innych wystawień w teatrach europejskich i amerykańskich, m.in. w Londynie, Salzburgu, Bostonie, Nowym Jorku, a także we Wrocławiu (2012).

Od Aniołów do Kowbojów – dokładnie 10 lat po dziele Eötvösa w Madrycie po raz pierwszy pokazano „Brokeback Mountain” Charlesa Wuorinena. Mimo że zdecydowanie większą popularność zdobyła filmowa adaptacja Anga Lee niż pierwowzór Annie Proulx, amerykański kompozytor sięgnął właśnie po jej nowelę. Wedle Wuorinena nie miała to być stricte „gejowska opera”, ale prawdziwie ludzka, uniwersalna tragedia miłosna. Pod względem muzycznym to dzieło trudne, estetyką bliskie Arnoldowi Schönbergowi; postaci posługują się bardziej swobodną melorecytacją niż tradycyjnie pojmowanym śpiewem. Z wyjątkiem kilku lirycznych momentów prawdziwe emocje bohaterów odmalowuje orkiestra między dialogami. I w tym tkwi największa wada libretta – opowiadanie Proulx charakteryzuje się zwięzłym językiem, fabułę napędzają opisy narratora; tu ciężar przesunął się na kwestie protagonistów, przez co traci się charakterystyczny dla autorki lapidarny styl. Najbardziej interesująca jest postać Ennisa, który w operze odzyskuje głos wraz z odkrywaniem i zaakceptowaniem własnej homoseksualności – po śmierci Jacka wykonuje jedyną w całej operze arię, o wyraźnie romantycznej, wagnerowskiej proweniencji, coś jak „Liebestod” z „Tristana i Izoldy”.

Queer w Wiedniu

Pierwsza opera skomponowana przez kobietę na zamówienie wiedeńskiej Staatsoper miała premierę w… 2019 r. „Orlando” Olgi Neuwirth bazuje na powieści Virginii Woolf pod tym samym tytułem i jest swego rodzaju podróżą w czasie odbywaną przez tytułową postać. Od elżbietańskiej Anglii po rządy Donalda Trumpa – akcja współczesna jest, rzecz jasna, wymysłem librecistki Catherine Filloux. Przedstawienie w pierwszym rzędzie zwraca uwagę stroną wizualną: bogatymi kostiumami, grą świateł i wszechogarniającą czerwienią. Orlando, którego kreuje mezzosopranistka Kate Lindsey, przechodzi metamorfozy, odradza się w kolejnych stuleciach, stąd w muzyce można znaleźć konglomerat cytatów od Henry’ego Purcella po Lady Gagę.

Queerowość „Orlanda” to przede wszystkim nieokreśloność płci – zarówno męskie, jak i kobiece wcielenia bohatera_ki. Pierwsza część pod względem muzycznym jest zdecydowanie ciekawsza, druga zaś wpada w nieco plakatowy ton. Neuwirth stara się dogodzić wszystkim – pojawiają się odniesienia polityczne, cytaty z muzyki rozrywkowej, na scenę wkracza osoba niebinarna Justin Vivian Bond, grająca dziecko Orlanda. Mnóstwo tu uproszczeń i tak wiele ironii, że zasadnicze przesłanie traci sens. Zresztą trudno krytykować kapitalizm i nadprodukcję dóbr, tworząc jednocześnie jedną z najbardziej wystawnych i ekstrawaganckich inscenizacji ostatnich lat.

Przegięte inscenizacje

Trzeba też wspomnieć o „uqueerowujących” wystawieniach oper z przeszłości, podkreślających hipotetycznie nieheteronormatywne wątki libretta. Podatne są na to szczególnie opery barokowe, już ze swej natury wymykające się sztywnym ramom płciowości, choćby przez to, że w głównych rolach obsadzano niegdyś kastratów – o skali żeńskich głosów, ale o męskim wolumenie i często delikatnej urodzie. Dzisiaj ich partie wykonują albo śpiewaczki (w tzw. rolach spodenkowych, czyli męskich), albo kontratenorzy, albo (to bodaj najrzadszy typ głosu) męscy sopraniści, czyli wokaliści, którzy nie przeszli mutacji. Do ostatniej kategorii zaliczyć należy Wenezuelczyka Samuela Marino, który jest także wielbicielem cross dressingu.

W najbardziej przegiętych inscenizacjach przodują Niemcy na czele z berlińską Komische Oper. Wspomnijmy tylko „Orlanda” Händla w reżyserii Stefana Herheima, który odrzucił męski pozór wspomnianych, śpiewanych przez kobiety ról spodenkowych, co nadało całości silnie lesbijski wydźwięk. Gdzie indziej wydobywa się na wierzch podskórną erotykę, jak w inscenizacjach „Koronacji Poppei” Monteverdiego – np. w hippisowskiej wersji z Salzburga z 2012 r. (reż. Jan Lauwers) płeć bohaterów zacierały nie tylko dyspozycje głosowe, ale też barwne kostiumy. Czasem takie działania mogą zakrawać o nadinterpretację, gdy na tapet bierze się dzieła z XIX w. – Krzysztof Warlikowski w „Eugeniuszu Onieginie” Czajkowskiego w Monachium w 2015 r. zaaranżował miłosną noc Oniegina i Leńskiego. Natomiast w 2019 r. na ultrakonserwatywny festiwal w Bayreuth wkradł się drag. W „Tannhäuserze” Wagnera w reżyserii Tobiasa Kratzera pojawiła się Le Gateau Chocolat i w scenie pojedynku śpiewaczego w II akcie triumfalnie rozłożyła tęczową flagę.

Do wyboru, do koloru

Opera współczesna to olbrzymi konglomerat estetyk, wątków czy stylistyk. Niektórzy kompozytorzy pozostają w kręgu typowo awangardowym, innym bliżej do musicalu. Do drugiej kategorii zalicza się Jake Heggie, po którego opery często sięgają zespoły amatorskie, choć tworzy on także dla tak prestiżowych teatrów jak Houston Grand Opera. Od początku starał się przemycać wątki queerowe do swoich dzieł, jak w „Three Decembers”, w którym bohater opłakuje śmierć swojego partnera na AIDS, czy w „For a Look or a Touch” przedstawiającym wspomnienia ocalałego z Holocaustu o jego zakazanej miłości. W stylu nieco zbliżonym do Heggiego pisze Rufus Wainwright, ten sam, którego piosenka „Maker Makes” pojawiła się w soundtracku do „Brokeback Mountain”. „Hadrian” Wainwrighta z 2018 r. przywołuje postać rzymskiego cesarza i jego romansu z Antinousem. Z oper „historycznych” trzeba jeszcze wymienić „Harveya Milka” Stewarta Wallace’a z 1995 r. i „Fellow Travelers” Gregory’ego Spearsa z 2016 r., rozgrywające się w latach 50. XX w., w czasie szalejącego w USA maccartyzmu.

Polski odbiorca mógł się zetknąć z dziełami duetu reżysersko-kompozytorskiego Krystiana Lady i Iaina Bella, którzy na festiwalu Bachowskim w Świdnicy i Opera Rara w Krakowie prezentowali (i będą prezentować, bo cykl się nie zakończył) trylogię o współczesnych mężczyznach. Po kameralnym monodramie „Comfort Starving” o anoreksji w zeszłym roku wystawili „Th e Man with Night Sweats” oparte na autobiograficznych wierszach angielskiego poety Thoma Gunna. Ta opowieść na bas i fortepian ukazuje nieprzemijający ból po stracie najbliższych w epidemii AIDS. Chłód samotności i łaknienie bliskości podkreśla niezwykła warstwa wizualna, na którą składają się cięte piłami mechanicznymi bloki lodu. Pozamuzyczne ostre brzmienie jeszcze silniej zaznacza efekt brutalnej alienacji.

A co z polskimi kompozytorami? Tu sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Od wspomnianego „Króla Rogera” wątki lesbijskie, gejowskie czy queerowe pojawiały się sporadycznie. Z ostatnich lat godna wspomnienia jest „ahat-ilī” Aleksandra Nowaka bazująca na „Annie In w grobowcach świata” Olgi Tokarczuk. Jest tam partia Dumuziego przeznaczona dla kontratenora, wyraźnie wymykająca się sztywnym podziałom płciowym. Trzeba zatem czekać na pierwszą polską operę, w której tematyka queerowa będzie główną osią fabuły.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.