Rewolucje spadają z nieba

Z MICHAŁEM SIERMIŃSKIM, historykiem idei, laureatem Nagrody Prezesa Rady Ministrów za swoją pracę doktorską, gejem i autorem listu otwartego do premiera Morawieckiego, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Zacznijmy od listu, bo wywołał on sporo szumu. Przypomnijmy – otrzymał pan Nagrodę Prezesa Rady Ministrów za swoją pracę doktorską o inteligencji opozycyjnej w PRL. Następnie napisał pan list otwarty do Mateusza Morawieckiego opublikowany 14 grudnia w „Gazecie Wyborczej”. Nie zostawił pan w tym liście suchej nitki na obecnej władzy i ogłosił, że przekazuje całą nagrodę, prawie 26 tys. zł, inicjatywie Aborcja Bez Granic. Czy to był impuls, czy też od dawna pan się zbierał, żeby coś takiego napisać?

Nie był to do końca impuls, bo od dłuższego czasu jestem, mówiąc oględnie, wkurzony na to, co się w Polsce dzieje. Teraz jednak nadarzyła się okazja, gdyż – z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów – zostałem wyróżniony przez Morawieckiego za swoją rozprawę pisaną przecież z pozycji wyraźnie lewicowych. Już w pierwszym zdaniu pada w niej wyklęte słowo „marksiści”! Po wiadomości o nagrodzie radziłem się przyjaciół, co z tym zrobić, bo nie ukrywam, że wyróżnienie przez znienawidzoną przeze mnie władzę było nie lada problemem. Nie mam finansowego noża na gardle; skoro dotychczas jakoś dawałem sobie radę, jakoś się utrzymywałem, mogę to robić dalej. Mam lewicowe poglądy, a do obecnego rządu potwornie krytyczny stosunek. Zrobienie z tych pieniędzy osobistego użytku byłoby więc czymś na kształt moralnego czy naukowego samobójstwa. Wiedziałem jednak też, że nie ma sensu odmawiać przyjęcia nagrody. Z prostego względu – szkoda, żeby te pieniądze u nich zostały. Jest naprawdę ogromna liczba osób, którym mogą się one bardzo przydać. Zacząłem wszystko obmyślać – że przekażę pieniądze Aborcji Bez Granic, a powody wyjaśnię w liście otwartym. Długo jednak czekałem, żeby go opublikować – od połowy października, kiedy nagroda została przyznana. Nie mam do tych ludzi za grosz zaufania, bałem się więc, że decyzja o wyróżnieniu mnie może ulec jakiejś nagłej „reasumpcji”. Chciałem najpierw dostać pieniądze na konto, a następnie przelać je dalej. I dopiero wtedy upubliczniłem swój list.

Jednym z jego elementów jest pana coming out jako geja. Długo się pan nad tym coming outem zastanawiał, czy też od razu uznał, że z oczywistych względów musi się on w liście znaleźć?

Chciałem tej władzy zagrać na nosie. Proszę – oto skrajnie homofobiczny rząd dał nagrodę nie tylko „lewakowi”, ale też gejowi. Poza tym, skoro społeczność LGBT+ jest w Polsce ofiarą szczujnii zinstytucjonalizowanej przemocy, to po prostu trzeba zacząć się bronić. I obrona polega na tym, że należy deklarować otwarcie, kim się jest. Ale zastanawiam się też, czy warto o tym, co zrobiłem w liście, mówić jak o coming oucie. Bo coming out przed kim? Nie jestem przecież celebrytą, którego życiem osobistym emocjonują się tłumy. Pisząc artykuły czy książki, dotychczas właściwie nie zahaczałem o kwestie LGBT+. Ale też się nie ukrywałem. Moi przyjaciele, rodzina, wszyscy wiedzieli. Według mnie coming out nie jest moralnym obowiązkiem. W Polsce, najbardziej homofobicznym kraju UE, nie można ludzi szantażować, to powinna być indywidualna decyzja. Natomiast jeśli ktoś ma odpowiednie warunki i nie musi się bać reakcji otoczenia, jeśli kogoś stać na to emocjonalnie, to warto wtedy coming out zrobić, bo jest to także gest o politycznym znaczeniu. Dla mnie fakt, że napisałem w liście „jestem gejem”, nie wiązał się z wielkim kosztem emocjonalnym, bo generalnie nieszczególnie obchodzi mnie to, co inni myślą na mój temat.

A pana wcześniejsze coming outy przed rodziną, znajomymi? Były wyzwaniem, traumą?

Traumą nie, ale wyzwaniem tak. Nie potrafi ę sobie wyobrazić osoby wychowanej w Polsce, dla której byłaby to rzecz zupełnie neutralna. Wspomniałem w liście o nastolatkach LGBT+, bo to oni są najbardziej bezradni. Ich zwłaszcza trzeba bronić przed homofobiczną przemocą. U mnie było o tyle łatwiej, że pochodzę z rodziny owszem, katolickiej, ale o otwartych horyzontach. Nigdy nie było u nas obyczajowego kołtuństwa. Nie czułem, że dorastam w atmosferze nieprzychylnej mniejszościom seksualnym. To na pewno ułatwiało start w dorosłość, ale nie rozwiązywało wszystkich problemów, bo nie żyje się przecież wyłącznie w domu. Nadto zawsze mieszkałem w Warszawie lub bliskich okolicach, co też ma ogromne znaczenie. Choćby dlatego, że jest tu więcej ludzi, są kluby gejowskie, miejsca, w których można się spotkać. Człowiek ma zupełnie inną perspektywę.

Były jakieś reakcje na pana publiczny coming out? Czy też uznano, że to nie jest meritum tego listu?

 Mój list spotkał się z bardzo dużym odzewem. Nie spodziewałem się, że będzie on aż taki. Z moim partnerem Maciejem próbowaliśmy wszystkie te reakcje prześledzić, ale nie dawaliśmy rady. W przeważającej większości były to zresztą reakcje pozytywne. Ale i hejt nie dotyczył chyba mojej orientacji seksualnej. Ten wątek poruszył portal wpolityce.pl, ale też raczej nie jakoś agresywnie. Oni bardzo szybko wrzucili paszkwil na mnie, w którym pisali coś na zasadzie: „Co to premiera obchodzi, jaką orientację ma pan Siermiński?”. Myślę, że w moim liście znalazły się rzeczy, które prawicę bardziej wkurzyły niż to, że pisze gej.

Wróćmy do pana pracy doktorskiej, która w formie książkowej ukazała się pod tytułem „Pęknięta Solidarność”. Pokazuje pan tam zwrot ideowy opozycji peerelowskiej, jaki dokonał się po 1968 r. Analizuje pan poglądy osób takich jak Adam Michnik czy Jacek Kuroń. Śledzi pan ich ewolucję z pozycji lewicowych, socjalistycznych na pozycje konserwatywne, gdzie najważniejsze stało się zachowanie tkanki duchowej i jedności narodu. Pan do tego zwrotu odnosi się krytycznie. Nie ma jednak w książce niczego, co by dotyczyło sfery obyczajowej. A przecież koniec lat 60., lata 70. to na Zachodzie początek nowoczesnego ruchu gejowsko-lesbijskiego, to walka o prawo do aborcji. Ciągle żywa jest też kontrkultura, która przyniosła rewolucję seksualną. Czy pracując nad swoim doktoratem, natrafi ł pan na jakieś teksty, materiały, dokumenty peerelowskiej opozycji, które by się do tych kwestii odnosiły?

Kwestia praw kobiet czy mniejszości seksualnych nie budziła zainteresowania opozycji. Tego nie było, co jest oczywiście wielkim zaniedbaniem. Można to się starać zrozumieć, ale nie można tego usprawiedliwiać. Mało kto zdaje sobie dzisiaj sprawę z tego, że przewrót październikowy w Rosji w 1917 r. przyniósł ogromne zdobycze, jeśli chodzi o prawa kobiet i mniejszości seksualnych. Oczywiście w tamtych warunkach materialnych rewolucja seksualna mogła odbyć się przede wszystkim „na papierze”. Ale i tak bolszewickie prawodawstwo i praktyki z pierwszych lat po październiku stanowią absolutny ewenement na skalę światową. To są rzeczy nieprawdopodobne, trzeba o nich pamiętać. Tylko że te wszystkie zdobycze padły łupem kontrrewolucji stalinowskiej. Już w pierwszej połowie lat 30. homoseksualizm ponownie zaczął być penalizowany, niedługo później odebrano kobietom prawo do aborcji. W kolejnych dekadach ruch komunistyczny nigdy nie powrócił już do rewolucyjnej retoryki i rewolucyjnych praktyk z pierwszych lat po październiku. W drugiej połowie lat 50. Leszek Kołakowski – wtedy wciąż zdeklarowany komunista, potem guru polskiej opozycji – w jednym ze swoich tekstów bez cienia zawahania kojarzy homoseksualizm z chorobą i zbrodnią. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie słowa Zbigniewa Lew-Starowicza, który przyznał, że „leczył” homoseksualistów prądem, bo tak go w PRL w latach 60. uczono na studiach. To pokazuje degenerację tych wszystkich postępowych tendencji, które pojawiły się bezpośrednio po rewolucji październikowej.

Można dyskutować, czy PRL był państwem wyzwolonym obyczajowo, ale jednak w 1956 r. wprowadzono liberalną ustawę o przerywaniu ciąży, homoseksualizm też nigdy nie był w Polsce Ludowej penalizowany. Może więc konserwatyzm opozycji wynikał ze sprzeciwu wobec „niemoralnego” systemu, który odrzuca tradycyjne wartości?

Taki trop mógłby być do pewnego stopnia słuszny, ale raczej w przypadku dysydentów o orientacji prawicowej. Jest jednak faktem, że na przełomie lat 60. i 70. zanikają rewolucyjno- lewicowe sposoby myślenia o walce z systemem i za tym idzie coraz bardziej postępujący konserwatyzm opozycji na wszystkich polach. Zaczyna się też sposób myślenia, który ma charakter manichejski. Jest dobry naród i zły, totalitarny system. Widać to zwłaszcza po stanie wojennym. Zmienia się również reżim. Ostatnia dekada PRL to, wbrew mitom funkcjonującym w polskiej historiografii, coraz bliższe układanie się władzy z Kościołem katolickim. Naciski Kościoła poskutkowały np. tym, że w latach 80. w nowo otwartym szpitalu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi zakazano aborcji.

Pamiętam z lekcji religii w latach 80. wałkowanie, że aborcja to zbrodnia. Ta retoryka stawała się coraz bardziej powszechna.

Jej intensyfikacja następuje na początku lat 90., w czasach transformacji, gdy mamy obłęd antykomunistyczny, bezkrytyczny kult Jana Pawła II, wkraczanie Kościoła we wszystkie sfery życia. Na mnie samym śmierć papieża w 2005 r. – miałem wtedy 15 lat – zrobiła spore wrażenie. Pamiętam tamtą atmosferę. Przekonanie, że kończy się pewna epoka. Teraz wydaje mi się to absurdalne. To się zresztą szybko wyczerpało. Miało być pokolenie JP2, a go nie ma. Dzisiaj młodzi ludzie urządzają w necie mistrzostwa w szkalowaniu papieża-Polaka. To pokazuje ogromną zmianę obyczajową, kulturową, która jednak w Polsce się dokonała.

Kiedy miała miejsce?

Trudno to dokładnie zlokalizować w czasie. To jest proces, który przebiega od może 10 lat. Młodzi ludzie, powiedzmy poniżej 25. roku życia, nie pamiętają tych rzeczy, którymi ja jeszcze w jakiś sposób nasiąkałem. Tej całej bogoojczyźnianej atmosfery potransformacyjnej Polski. Ta atmosfera wciąż istnieje, ale wyraźnie słabnie. Gdy dorastałem w pierwszej dekadzie XXI w., powszechna homofobia była czymś oczywistym. Teraz w wielu, zwłaszcza młodzieżowych, środowiskach homofobia to jest po prostu obciach. Proszę wziąć pod uwagę to, że z jednej strony mamy tę tępą, agresywną propagandę, kompletnie nieliczącą się z tym, jak świat wygląda, a z drugiej portale społecznościowe i Netfliksa. Młodzi ludzie nie są już zamknięci w granicach państwa narodowego. Wielu z nich swobodnie czyta po angielsku, wszyscy oglądają filmy z całego świata. Trzymam się z nimi, słucham ich, oni mają mnóstwo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Zupełnie inaczej definiują polskie podziały. Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie mem, który pojawił się po tym, jak Donald Tusk wrócił do polskiej polityki. Widać na nim obecnego przewodniczącego PO mówiącego z patosem: „Wróciłem żeby cię uratować”, a młoda dziewczyna z niebieskimi włosami odpowiada: „Nawet nie wiem kim ty jesteś typie xD”. Osoby w jej wieku już nie pamiętają Tuska, sceny politycznej sprzed 2015 r.

Tylko że Tusk może zaraz wrócić do władzy. A przecież powtarza, że rewolucji obyczajowej robić nie będzie.

Nie wiem, czy pan czytał wywiad w „Krytyce Politycznej” z Tuskiem i Anne Applebaum, który ukazał się w związku z ich świeżą książką „Wybór”. Jest to rzecz zupełnie porażająca. Poziom niezrozumienia, dziaderskiej mentalności jest straszny. Nie wpadam jednak w panikę. Uważam, że restauracja porządku sprzed 2015 r., także w wymiarze obyczajowym, może być bardzo trudna. Polską chyba już nie da się tak rządzić. Dla mnie bardzo istotna jest perspektywa ruchów społecznych i ich wystąpień. Fascynują mnie ludzie, którzy w grupach mniejszych i większych biorą swój los we własne ręce i zaczynają walczyć. Momentem przełomowym był dla mnie Strajk Kobiet. Wczesną jesienią 2020 r. nie spodziewałem się, że w najbliższym czasie coś takiego w Polsce zobaczę, że będę mógł wziąć w tym udział. Jeszcze tydzień przed wybuchem protestów trudno byłoby mnie przekonać, że to się wydarzy. A jednak stało się. Rewolucje spadają z nieba, jak słusznie mawia mój przyjaciel.

Ale Strajk Kobiet wygasł. To było bardzo intensywne parę tygodni protestów, które się skończyły. Czy ta rewolucja wróci, czy znowu spadnie nam z nieba?

Nie mam pojęcia, ale nie wierzę, że ta energia wyczerpała się na dobre. Ten ruch był potężny nie dlatego, że jakaś grupka radykalnych „lewaków” zrobiła w Warszawie ruchawkę. To był ruch, który ogarnął bardzo wiele miast i miasteczek w całej Polsce. Odważne kobiety, które często bez żadnego doświadczenia wychodziły z inicjatywą i organizowały protesty „u siebie”, to prawdziwe Joanny D’Arc tej rewolucji. To przede wszystkim w nie, jak sądzę, wymierzona była brutalna reakcja władzy. One były ciągane po posterunkach, przesłuchiwane, zastraszane. Władza metodycznie tłumiła ten ruch i to się, niestety, udało. Rewolucja nie doszła do skutku. Na razie przegrała. Zobaczymy, w jakiej formie powróci, zobaczymy, co się będzie działo w kraju; sytuacja jest trudna do przewidzenia. Ale jest bardzo dużo wrzącej nienawiści, wiele osób się zradykalizowało w ostatnich latach, bo czują się gnębione przez tę władzę. Ja też się tak czuję.

Jest więc pan gotowy pójść na barykady?

Pewnie!

Rozprawa doktorska Michała Siermińskiego – nagrodzona przez Mateusza Morawieckiego – ukazała się w postaci książki zatytułowanej „Pęknięta Solidarność. Inteligencja opozycyjna a robotnicy 1964-1981”, Książka i Prasa, Warszawa 2020.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dość!

ANNA STRZAŁKOWSKA – matka, żona, naukowczyni, lesbijka, katoliczka, aktywistka, uczestniczka Strajku Kobiet. Rozmowa Mariusza Kurca

 

Foto: Renata Dąbrowska

 

Anna Strzałkowska gościła na naszych łamach siedem lat temu wraz z całą swoją tęczową rodziną („Replika” nr 45. wrzesień/październik 2013). Kilka miesięcy wcześniej urodziła syna Mateusza. Żoną Ani jest Marta Abramowicz, była prezeska Kampanii Przeciw Homofobii, obecnie pisarka, reportażystka, autorka głośnych książek „Zakonnice odchodzą po cichu” i „Dzieci księży”. Tatą Mateusza jest Leszek Uliasz, były działacz Kampanii Przeciw Homofobii, od lat związany z samorządem warszawskim. Dziś Mateusz chodzi do drugiej klasy podstawówki. Od kilku miesięcy umawialiśmy się na wywiad z Anią – początkowo miał być o tym, jak polski system edukacji przyjmuje dziecko, które ma dwie mamy. Wściekle homofobiczna kampania prezydencka, potem aresztowanie Margot, a następnie haniebny wyrok pseudotrybunału konstytucyjnego z 22 października sprawiły, że zakres tematów do poruszenia mocno się poszerzył. Ania spóźnia się kilka minut na video-czat i zaczyna od przeprosin.

Przepraszam cię, musiałam Mata odebrać ze szkoły, a to jest na drugim końcu miasta i oczywiście korki, wiesz.

Podstawówka Mata jest na drugim końcu Gdańska?

No, tak.

To jest szkoła, która bez problemu zaakceptowała naszą rodzinę. Długo takiej szukaliśmy. Mateusz nie wie, że coś może być nie tak i jego rodzina nie jest pożądana w Polsce – i niech na razie pozostanie w tej niewiedzy. A że dzieci opowiadają w szkole o swoich rodzinach, to nie chcieliśmy, by Mat miał wychowawczynię, która na wieść o dwóch mamach będzie się wymownie dziwiła. Sporo ludzi już to rozumie, ale sporo jeszcze nie. Niedawno w sądzie prawnik Ordo Iuris miał do Marty tylko jedną kwestię. Zapytał: „Czy pani się nie pomyliła, że chodzi o pani syna Mateusza? Bo wcześniej składała zeznania pani Anna, która mówiła, że to jest jej syn”. Więcej uwag nie miał. Marta odpowiedziała, że nie rozumie, a sąd nie ciągnął tej kwestii dłużej.

W jakiej sprawie w ogóle składałyście zeznania?

O napaść na nas podczas Pikniku Tęczowych Rodzin w Gdańsku w 2017 r. Mogę o tym opowiedzieć i o perypetiach w szkołach też, ale może później? Lepiej zacznijmy od czegoś pozytywnego, co?

Proszę bardzo. Od czego pozytywnego chciałabyś zacząć?

(Ania wznosi obie ręce w geście zwycięstwa) Od tego, co się dzieje na ulicach! U nas w Gdańsku to jest coś niesamowitego. Mnóstwo osób, które w życiu nie protestowały, teraz krzyczą „Jebać PiS!”. Jeździłam w proteście samochodowym, zablokowaliśmy miasto, byłam też na demo pod siedzibą PiS. Gdy rozglądałam się wokół siebie, miałam wrażenie, że jestem tam najstarsza! Studenci na mój widok mówili: „Dzień dobry, pani profesor!”. Wczoraj wróciłam do domu, była 21:47, a oni jeszcze poszli pod kurię, bo było „słowo na niedzielę”. Doszliśmy do sytuacji, w której mówimy po prostu „wypierdalać”. Wulgaryzm, którego nigdy bym nie użyła w normalnych warunkach, teraz stał się adekwatny. Po prostu wypierdalać, dosyć! W tym kontekście niedawne, również wulgarne słowa Margot, której jestem fanką, nie wydają się „niczym takim”, a ludzie tak się na nie oburzali jeszcze dwa miesiące temu.

Na protestach jestem też zachwycona ilością tęczowych flag – i tym, jak są przyjmowane. Że są jak najbardziej na miejscu. Pamiętam te KOD-owskie manifestacje sprzed dosłownie paru lat. Bywało, że tęczowe flagi z nich wypraszano, nie rozumiejąc, że prawa człowieka to jest jeden pakiet, że prawa LGBT to nie jest nic „obok”, że to jest ta sama ścieżka.

Protestujący trafnie zidentyfikowali odpowiedzialnego za to wszystko – Kościół instytucjonalny.

Tak jest! Widziałam w sieci filmik ze Szczecinka, na którym grupa bardzo młodych dziewczyn stoi naprzeciw księdza, a on wobec nich zaczyna robić znak krzyża, egzorcyzmuje, co uważam, że jest religijną przemocą symboliczną. W końcu podchodzi do nich blisko, grozi im palcem – a one zaczynają do niego krzyczeć: „Wypierdalaj!”. Czegoś takiego wcześniej nie było. W iluś przypadkach protestujący weszli do kościołów, co też uważam za bardzo znaczące. Bo to, co było za drzwiami świątyni, było święte – a dziś wierni już wiedzą, że za tymi drzwiami dzieją się bardzo różne rzeczy, wcale nie tylko święte, dzieją się profanacje, dzieje się pedofilia.

W miastach, gdzie są kurie i pałace biskupie – podkreślam: pałace – ludzie nie idą pod swoje parafialne kościoły, tylko właśnie tam. Wiedzą, że „zwykli” katolicy nie mają żadnej władzy w Kościele. A z drugiej strony rozumiem też napięcie między katolikami a osobami niewierzącymi, bo autentycznie rodzi się pytanie: czy etyczne jest w dzisiejszej sytuacji pozostawanie w Kościele? Czy to nie jest tak, jak być w PZPR za czasów komunizmu? Etyczne jest dawanie na tacę? Puszczanie dziecka na religię?

Dlatego jestem tak ciekawy twojej opinii. Jesteś kobietą i matką, jesteś też lesbijką i aktywistką LGBT, a jednocześnie sam pamiętam, jak w jednym z filmów dokumentalnych mówisz z przekonaniem: „Jestem katoliczką, w moich żyłach płynie katolicka krew”.

Należę do klubu „Tygodnika Powszechnego”, biorę udział we wszystkich spotkaniach. Potrafi na nie przyjść po 200 osób. Jestem też na bieżąco w „Więzi”, w „Kontakcie” i oczywiście w Wierze i Tęczy. Nie czuję, by ten dzisiejszy wkurw tylu tysięcy, a nawet milionów ludzi, był wobec mojej katolickiej tożsamości. Ten wkurw jest wobec opresyjnego systemu władzy tych wszystkich śmietankowych panów w sutannach.

Niemniej my, katolicy, mamy etyczny problem. Gdybym weszła do restauracji i zorientowała się, że dochodzi tam do dyskryminacji kobiet, to bym po prostu wyszła, proste. Z Kościołem jest trudniej. Jestem jego częścią – a on jest zbudowany również na nierówności kobiet. Jednocześnie ten Kościół jest częścią mnie, ta metafora o „katolickiej krwi” jest trafna. Oddałam Kościołowi wiele lat życia, wiele energii. Nie zliczę, ile razy grałam do mszy. Ile pielgrzymek odbyłam. W mojej najlepszej intencji służyłam przez 14 lat we wspólnocie ruchu Wiara i Światło, jeździłam na obozy katolickie z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną. I teraz się okazało, że ta wspólnota też była zbudowana na przemocy wobec kobiet, bo uważany za świętego Jean Vanier wykorzystywał swój duchowy autorytet do celów seksualnych, ponadto ukrywał przemoc seksualną swojego najbliższego współpracownika o. Thomasa Philippe.

Dla wielu, w tym dla mnie, odpowiedź brzmi: opuścić Kościół. Po co być w instytucji, która sieje nienawiść do ciebie?

A więc dlaczego ja nie wychodzę, prawda? Bardzo jest dla mnie ważne, by zarówno niewierzące osoby LGBT, jak i wierzące, ale nienależące do Kościoła katolickiego, zrozumiały mój punkt widzenia. Nie wychodzę, bo uważam, że jeśli już, to oni powinni wyjść, nie ja – oni, czyli ci wszyscy księża molestujący dzieci i ci, którzy te nadużycia tuszowali, ci wszyscy siewcy nienawiści, tak niezgodnej z samą istotą chrześcijaństwa. Ja mam się usuwać? Dlaczego? To nie ja molestowałam te wszystkie dzieci, to nie ja stosowałam całą tę przemoc – fizyczną i psychiczną. To nie ja wykluczam kobiety z kapłaństwa, to nie ja odbieram parom jednopłciowym dostęp do sakramentu małżeństwa.

Cel mamy podobny – reformę tego Kościoła – tylko strategię inną? To chcesz powiedzieć?

Rozumiem argument: „Przecież oni cię dyskryminują”. Ale gdybym ja miała odchodzić z każdej wspólnoty, w której mnie dyskryminują… Państwo też mnie dyskryminuje – powinnam wyjechać? Wielu tak robi i ja to rozumiem, ale sama podejmuję decyzję, że zostaję i chcę to państwo zmieniać. Społeczeństwo polskie też mnie dyskryminuje, współobywatele mnie zastraszają, moją rodzinę, moje dziecko. W mojej pracy – zostałam zwolniona z projektu, który sama napisałam, za to, że jestem, kim jestem: kobietą nieheteroseksualną. I że tego nie ukrywam, bo gdybym ukrywała, to pewnie byłoby OK.

Jak to zostałaś zwolniona z projektu w pracy? (Ania na Uniwersytecie Gdańskim wykłada psychologię społeczną, komunikację interpersonalną, procesy grupowe, kompetencje społeczne w budowaniu zespołu – przyp. „Replika”)

Rzecz działa się poza Uniwersytetem. Dano mi do zrozumienia, że sponsor projektu przekaże pieniądze na badania, jeśli ja zostanę z niego wykreślona. Moje własne koleżanki argumentowały, że dla dobra sprawy i dla zachowania całego projektu powinnam się wykreślić i „wziąć odpowiedzialność za to, że jestem rozpoznawalna”. Bo przecież powinnam liczyć się z konsekwencjami mojej publicznej działalności. A badania dotyczyły standardów pracy diagnostów laboratoryjnych – nic politycznego.

Nigdy wcześniej nie nosiłam na co dzień tęczowych elementów w stroju – a teraz noszę i namawiam innych, by mieli choć przypinkę.

Teraz jestem podekscytowana, bo na uczelniach powstają stowarzyszenia LGBT+. Dzieje się tak w Poznaniu, Białymstoku, i u nas w Gdańsku – to jest cudowne. Sytuacja z Margot spowodowała ferment na uniwersytetach. Ale wrócę do spraw kościelnych, ok?

Proszę.

Osoby LGBT będące w Kościele mają swoje strategie przetrwania. Jedna z nich, to „nic nie widzę, nic nie słyszę, ja się tutaj tylko modlę”. Teraz – i na tym polega cała zmiana – wszyscy katolicy muszą te strategie aplikować – i nagle widzą, jak jest ciężko. Coraz bardziej sami muszą zamykać oczy i uszy.

W klubie „Tygodnika Powszechnego” dostaję dużo wsparcia. Jest dużo opozycjonistów/ ek z czasów PRL-u i im w ogóle nie trzeba wyjaśniać kwestii z Margot. Margot tnie plandekę pogromobusa z homofobicznymi napisami? Wtyka tęczową flagę w posąg Chrystusa? Wypisuje hasła na murach? Oni to rozumieją, sami pisali kiedyś „Precz z PZPR”. Rozmowa o Margot i jej działaniach otworzyła przestrzeń do dyskusji o sytuacji ludzi LGBT dziś. Nagle odezwali się też inni wykluczeni – a to ludzie po rozwodach, a to kobiety po aborcji – każdy ma coś „na sumieniu”, gdy nasz Kościół tak łatwo wyklucza. Środowisko „Tygodnika Powszechnego” to są ludzie, którzy z otwartymi ramionami przyjęli w 2016 r. akcję Kampanii Przeciw Homofobii „Przekażmy sobie znak pokoju”. Są absolutnie przeciwni dyskryminacji osób LGBT w Kościele. Są świadomi, że Kościół musi się zmienić. Za każdym razem, gdy jakiś Czarnek powie coś homofobicznego, dostaję od moich przyjaciół z klubu SMS-y, że myślą o nas, że otaczają modlitwą.

Tylko, Aniu, jeśli – załóżmy – Kościół się zmieni, jeśli przejdzie te reformy, o których mówimy – kapłaństwo kobiet, zaprzestanie tuszowania nadużyć seksualnych, równe traktowanie osób LGBT, zerwanie aliansu z władzą – to nie będzie to już ten Kościół. Nie sądzisz? Ten Kościół, który znamy, po prostu runie. A tymczasem biskupi są jak monolit – a wśród nich nie ma nikogo z twojego środowiska „Tygodnika Powszechnego”.

Niech runie! My, katolicy, przeszliśmy wielką drogę przez ostatnie lata. Mam wrażenie, że tkwiliśmy w jakimś ciemnym pokoju, w którym nagle ktoś włączył światło. My o tym całym złu wiedzieliśmy, ale ciemności dawały nam alibi, pozwalały udawać, że nie widzimy, udawać, że tego nie ma. Po czym… Weź np. książkę mojej Marty „Zakonnice odchodzą po cichu” – ponad 60 tys. sprzedanych egzemplarzy, nakład jak u Olgi Tokarczuk. Albo weź „Sodomę” Martela. Potem zaraz fi lm „Kler”. Tego się nie da odzobaczyć, choć pewnie są tacy, którzy by chcieli. Wychodziliśmy z kina i musieliśmy powiedzieć: „Tak właśnie jest, tylko nie byliśmy w stanie tego przyznać”. Ja i wiele innych osób już jesteśmy zainfekowani „Klerem” – gdy jest ten ważny moment mszy i padają słowa: „Oto wielka tajemnica wiary”, to choćbym nie wiem, jak chciała, w moim wewnętrznym monologu dopowiadam wtedy słowa z „Kleru”: „Złoto i dolary”. I nic z tym nie zrobisz – pewnie zawsze już je będę dopowiadać. Następnie były dwa filmy Sekielskich. Znałam księdza Jankowskiego, a ksiądz Cybula był przyjacielem naszej rodziny! Poupadały też moje autorytety, instytucjonalny Kościół nam się rozpada jak domek z kart. A jak mają się czuć ci księża, którzy są przyzwoici, a słyszą, że ojciec Adam Żak został powołany do pilnowania, by chronić dzieci i młodzież przed księżmi? Gdy są wydawane dyspozycje, że ksiądz nie może dotykać dzieci, młodzieży, gdy powstają fundacje, których zadaniem jest wyjaśniać przypadki kościelnej pedofilii i pomagać ofiarom. Co to za instytucja jest? A skala tego wszystkiego jest niesamowita. Więc – niech runie, taki Kościół niech runie.

Jestem w Radzie ds. Równego Traktowania, która działa przy prezydentce Gdańska. Znam przypadki dyskryminacji w szkołach, gdy dzieci, które nie są zapisane na religię, są zmuszane do siedzenia na katechezie – oczywiście w ostatniej „oślej” ławce – i jeszcze mają wstawać, by okazywać szacunek modlącym się. Przecież to jest jawna dyskryminacja! A przedstawiciele Kościoła nie chcą wycofać religii ze szkół nawet na czas pandemii, bo wiedzą, że jeśli się na to zgodzą, to ta religia może już nie wrócić. Efekt? Katolicy i katoliczki masowo wypisują swe dzieci z katechezy. My Mateusza na religię nie posłaliśmy. Dlaczego? Bo wiem, co sama – jako osoba LGBT – przechodziłam w Kościele. Siostra, z którą miałam zajęcia, opowiadała o piekle tak sugestywnie, jakby co najmniej tam mieszkała. To gdzieś głęboko we mnie utkwiło – symboliczna przemoc, którą warto sobie uświadomić. Nie chcę tego dla mojego syna.

W Gdańsku wielu katechetów trzeba będzie zwolnić, bo młodzież masowo nie decyduje się na uczestniczenie w lekcjach religii. W szkole u mojego syna jest jeden rocznik, gdzie na religię chodzą… cztery osoby. Nie w jednej klasie, tylko w całym roczniku – cztery! Dzisiejsza młodzież mówi mi: my już nie chcemy być antysemitami, nie chcemy być homofobami, mamy w klasie geja czy lesbijkę – nie uczcie nas homofobii, nie wyświetlajcie nam tego cholernego „Niemego krzyku” o aborcji. Chcemy równości i chcemy troski o planetę, to nas zajmuje. A jak napiszesz do kuratorium, że jest homofobia na religii czy podżeganie do nienawiści, to kuratorium ci odpisze, że należy się zgłosić do wydziału katechetycznego archidiecezji gdańskiej. Rozumiesz to? I pisz sobie. To wszystko stoi na głowie!

Mariusz, a czytałeś niedawne stanowisko Episkopatu wobec ludzi LGBT? Ja przeczytałam i wiesz, co ci mogę powiedzieć? Zaczynają od miłosierdzia, od otwartości Kościoła na dialog, zaproszenia Jezusa do otwarcia na Niego serca, a potem nagle widzisz, że to jest wszystko misterna pasywna agresja i zapowiedź przemocy. ONZ już uznaje terapie reparatywne za tortury, kolejne kraje ich zakazują – a nasz Episkopat je zaleca!

I oczywiście mylą wszystko z wszystkim. Nie zadali sobie trudu, by choćby dać końcowy tekst do przeczytania jakiemukolwiek ekspertowi, bo gdyby dali, to nie byłoby tam „orientacji płciowej”. To są tacy ignoranci, że nie wiedzą nawet, czym jest orientacja seksualna, a czym tożsamość płciowa. Jednocześnie to oni mają władzę, którą my jako społeczeństwo im daliśmy – i będą tworzyć te ośrodki, a my będziemy się rzucać z mostów. Tymczasem słyszę kardynała Dziwisza, który filmu Sekielskich po prostu nie widział! A Leszek Sławoj Głódź rzucił, że „kiepskich filmów nie ogląda”. Bezczelność!

Po wyroku pseudotrybunału Polska masowo wyszła na ulice protestować, ale ledwo 5 miesięcy temu oddaliśmy w głosowaniu władzę prezydentowi, który zgadza się z tym wyrokiem.

(cisza) To jest straszne… Widziałam po naszej stronie totalne przeczulenie w społeczności LGBT na każde słowo, każdy gest, który Robert Biedroń zrobił dobrze albo niedobrze. Pojechał, wyjechał, wrócił, wystąpił, uśmiechnął się, nie uśmiechnął – ciągłe ocenianie i dzielenie włosa na czworo, a gdzie priorytety? Miesiąc po wyborach urządzili na nas łapankę. Standardy państwa prawa są praktycznie zawieszone i mogą na nas nasłać jakieś wojska obrony terytorialnej – i to właśnie oznaczało głosowanie na Dudę. Czy ludzie muszą zacząć ginąć, byśmy zobaczyli, co jest najważniejsze, a co mało istotne?

Jeszcze niedawno co rusz spotykałem ludzi LGBT zapewniających: „Ja nie czuję dyskryminacji”. Dodają jeszcze: „Nikt mnie nie pobił, nikt mnie nie zwyzywał” – tylko nie dodają, że siedzą w szafi e, wyoutowali się tylko ścisłemu gronu osób. I nawet nie czują, że to wynik dyskryminacji, opresji. Nie mówiąc już o tym, że ani ślubu ani związku partnerskiego zawrzeć w Polsce nie mogą. Myślę za to, że ta obecna sytuacja trochę w tych ludziach zasiała niepokoju. Dziś już chyba żadna osoba LGBT nie może powiedzieć: „Nie czuję w Polsce dyskryminacji”. Może to jest ta „zdobycz”? Że do wszystkich dotarło?

My, osoby LGBT, jako grupa społeczna, mamy przemoc znormalizowaną. Dla nas to jest oczywiste, że jesteśmy obrażani, że możemy zostać pobici, jeśli będziemy sobą w miejscu publicznym.

Na tym Pikniku Tęczowych Rodzin w 2017, o którym wspomniałam na początku, puszczano nam w kółko piosenkę „Pochód degeneratów”, w której są słowa „jebie wam się w głowie”, „anarchokomuchy”, „macie mózgi przeżarte dragami”, „zabijacie swoje dzieci”. Taka piosenka. I ja mam uzasadnienie sądu, że to jest piosenka patriotyczna! A gdy do nich wyszłam i powiedziałam, by wyłączyli – a wiedzieli, że w tej naszej grupie jest między innymi mój 4-letni wówczas syn – to krzyczeli do mnie, że jestem pedałem, pedofilem i że robię krzywdę mojemu dziecku i że oni zaraz zawołają policję, by policja zrobiła ze mną porządek. I według prokuratury to nie jest obrażanie?

Na jakim etapie jest ta sprawa?

Pierwotnie prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania ze względu na „brak interesu społecznego”, następnie po odwołaniu została objęta ściganiem z urzędu i umorzona, po czym znów wznowiona po naszym odwołaniu, i znów umorzona. W tej chwili jest ponowne wznowienie, po tym jak nasi prawnicy napisali prywatny akt oskarżenia. To jest sprawa o obrażanie nas, o napaść na nasze dzieci, nie odpuścimy. Ale to jest koszt psychiczny – od trzech lat na kolejnych sprawach staję z naszymi oprawcami twarzą w twarz. Jest z nimi prawnik Ordo Iuris, zachowują się wobec nas okropnie.

Coś tłumaczysz Mateuszowi z tego wszystkiego?

Mariusz, czuję się jak bohater filmu „Życie jest piękne”. Wokół trwa wojna, a ja jak Roberto Benigni, by ocalić moje dziecko, udaję, że nic się nie dzieje. Zapewne wszystkie tęczowe rodziny z małymi dziećmi są dziś w takiej sytuacji. Mówię mu, że to stereotypy i uprzedzenia są złe, nie ludzie. Wiadomości przy nim nie oglądamy. Po tej akcji na Pikniku on przestał spać sam na jakiś czas. Potem jeszcze drugi raz przestał spać – gdy zobaczył, jak zabijany jest prezydent Adamowicz, którego on znał. I który – przypomnę – równość dla osób LGBT wywodził z czysto chrześcijańskich wartości.

Odbywam teraz z Mateuszem edukację obywatelską – tłumaczę, że w wyjątkowych przypadkach, gdy dzieje się przemoc pod auspicjami państwa, trzeba temu państwu wypowiedzieć posłuszeństwo. On wie, że normalnie nie można trąbić, a podczas protestu samochodowego trąbił.

Innym razem przejeżdżał koło nas pogromobus – zapytał, co oni mówią, co reklamują? Jak ja mam to mu wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć dziecku słowa mojego ministra Czarnka – mojego, bo jestem nauczycielką akademicką – o tym, że ludzie LGBT nie są równi normalnym ludziom? Albo słowa prezydenta Dudy, że nie jestem człowiekiem, tylko ideologią?

A jednocześnie – uważaj – prezeska pewnej organizacji, którą wspieram, organizacji zajmującej się dziećmi w pieczy zastępczej – mówi do mnie, bym przekazała „tym moim ludziom”, czyli „elgiebetom”, że to, co teraz robimy, to nie jest dobra droga i że „agresja rodzi agresję”. Powiedz im – wyjaśnia mi życzliwie – że trzeba edukować, trzeba uświadamiać, bo to, co teraz robicie, to jest przeciwskuteczne i tylko na tym stracicie, ludzie się odwrócą od was, ja oczywiście nie, ale inni tak. I co ja mogę powiedzieć? Mam 43 lata, działam, edukuję, buduję polityki równościowe i uświadamiam od kilkunastu lat. I dziś chce mi się krzyczeć razem z Margot: „Polsko, ty chuju!”.

Znam ten typ. Ci ludzie nie mają pojęcia, ile my wysiłku w to edukowanie włożyliśmy przez ostatnie 30 lat. Czasami nie wiem, kto jest gorszy – homofoby czy też ci „umiarkowani”, którzy niby są z nami, ale nas uciszają.

Ale wiesz co? Oni nas już nie uciszą. Przecież my już do szaf nie wrócimy.

Myśmy ruszyli mocno w 2018 r. Rok wcześniej było w Polsce 7 Marszów Równości, a w 2018 r. nagle zrobiło się 15, po czym w 2019 – 31. I wtedy już nasi wrogowie nie zdzierżyli, zaczęły powstawać „strefy wolne od LGBT”, zaczęły jeździć pogromobusy. Tylko teraz ta nasza wielka energia, którą widać obecnie na ulicach, powinna znaleźć jakieś przełożenie na politykę.

W Gdańsku w 2018 r. uchwaliliśmy Model ds. Równego Traktowania, pierwszą w Polsce politykę samorządową, uwzględniającą prawa osób LGBT. W tym samym roku Paweł Adamowicz objął patronatem Marsz Równości i szedł na jego czele. Teraz nie ma już z nami Prezydenta, ale wierzę, że znajdą się osoby, które naszą energię przełożą na politykę, tak jak robił to Paweł Adamowicz.

Wróćmy może do początku. Opowiesz, jak było z szukaniem szkoły dla Mateusza?

Chcieliśmy, by kadra szkoły była przygotowana na to, że Mateusz ma dwie mamy. Szkoła, którą w końcu znaleźliśmy, nie była przygotowana, ale była otwarta na to, nie było uprzedzeń. To już było coś. Przed rozpoczęciem roku szkolnego odbyłam cykl spotkań i szkoleń z kadrą pedagogiczną – jestem za nie bardzo wdzięczna. Nigdy nie ukrywamy ani w przedszkolu, ani teraz w szkole, że wszyscy troje jesteśmy rodzicami Mateusza. Tak więc wszyscy wiedzą. A jeśli chodzi o same dzieci, to w ogóle kwestii nie ma – i nie będzie, jeśli one nie nauczą się uprzedzeń od dorosłych. Dzieciaki gadają, że Mat ma lepiej, bo ma dwie mamy zamiast jednej i jeszcze tatę i też by tak chciały.

Zdarzyło wam się podczas tego szukania, że ktoś wprost wyrażał dezaprobatę?

O, tak, były odmowy. „Lojalnie ostrzegam…” i padały stwierdzenia, że dwie mamy nie będą uznawane. Myślałyśmy o szkole społecznej, wychodząc z założenia, że tam, gdzie bardziej kameralnie, łatwiej o akceptację – ale okazało się, że większość takich szkół w Gdańsku to są szkoły bardzo katolickie. Oczywiście, one tak się nie nazywają, bo do takich w ogóle byśmy nawet nie startowali. Bywały rozmowy zupełnie żenujące. Np. „Ale kim pani jest dla dziecka?” – pytanie do Marty. Albo „Która z pań jest z panem Leszkiem?”. Albo pan dyrektor na spotkaniu poprawiał Mateusza, gdy on o Marcie mówił „mama” – poprawiał go na „ciocia”, a Mateusz nie rozumiał, o co chodzi. Powiedziałam temu dyrektorowi wcześniej wszystko, ale nie chciał przyjąć do wiadomości. „Wie pani, u nas nie ma takiego dziecka”. I jeszcze przekonywał nas, że Mateusz powinien chodzić na religię. Mówię, że nie, a on, że siostra katechetka bardzo ładnie gra na gitarze. A ja, że rozumiem, ale nie. To wszystko było trudne. Gdańsk, duże miasto, XXI wiek.

Ale moc jest z nami. Dziś wszyscy protestujemy nie tylko w sprawie praw kobiet i osób LGBT, ale walczymy o cały kształt naszego państwa, o naszą przyszłość. I namawiam do bezkompromisowości.

Niedawno przeprowadzono w Polsce eksperymenty Miligrama i okazało się, że jako społeczeństwo jesteśmy dziś równie skłonni do uległości wobec władzy jak w 1978 r., gdy ostatni raz ten eksperyment przeprowadzono – niewiarygodne, ale prawdziwe. A wystarczy czasem jedna osoba, która wypowie posłuszeństwo – i nagle nadaje nowy kierunek całej grupie. Taką osobą jest w naszej społeczności Margot. Jeszcze rok temu rozmawiałam z osobami LGBT, które autentycznie płakały, że nikt w porę nie zareagował na tę słynną „cipkę” na Marszu Równości. Lamentowały, jak mogliśmy tak obrazić… Kogo? – pytałam. Jak mogliśmy tak obrazić… naszych własnych oprawców? W Kościele przez całe lata wybieraliśmy spójność grupy, poświęcając jednostki – poświęcając wykorzystywane, gwałcone dzieci, poświęcając kobiety. W końcu mówimy dosyć. To jest ten moment. Wypierdalać.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rytm oporu

Moje pokoleniowe córki różnych płci i seksualności mogą wypowiadać siebie w sposób, jaki nie był mi dostępny. Zapytałam, czym dla nich są dzisiejsze manifestacje, szczególnie te aborcyjne

Tekst: Marta Konarzewska

 

W 1993 r. dostałam serię zastrzyków. Nie wiedziałam, co w nich jest, lekarz nie był rozmowny. Chodziło o to, żebym nie była już w ciąży. Z nikim specjalnie nie rozmawiałam, nawet z koleżankami, bo wstyd, albo ze wstydu na śmiesznie, ha ha, ale czy miałaś orgazm? Bo co my, polskie szesnastki, miałyśmy za wzór do seksualnych rozkminek, prowadzonych półszeptem, na fajce w kiblu? „Nagi instynkt”, czyli pamiętaj, zawsze oszukuj emocje, nigdy i za nic nie zakładaj majtek, zmysłowo przekładaj nogi. Lekarz rozmawiał z mamą, ponieważ to ona jest dorosła i płaci. Ja byłam ciałem, które narobiło problemów. Nie miałam narracji na to, co się wydarzyło, ani na tapczanie ani przed ani po. Co ja zrobiłam, czego chciałam, a czego chcieli ode mnie inni. Do głowy by mi nie przyszło, żeby to upolityczniać. Aborcja była niedostępna i tyle. Chyba że za pieniądze („bądź wdzięczna, że się udało”). Była niedostępna, ponieważ była zła, była grzeszna oraz nie dla mnie. Ponieważ byłam ciałem, które jeszcze nie umie decydować, umie tylko się puścić – choć nie wiadomo dokładnie, czego. Ze łzami w oczach oglądam współczesne seriale, np. „Skam”, gdzie nastolatka, gdy potrzebuje aborcji, to idzie przed zabiegiem do psycholożki, a z nią banda koleżanek. Mają wszystkie dostęp do narracji o samych sobie, o tym, co im się przytrafi a, co przy tym czują, co czuje ich ciało. Tak, „Skam” nie dzieje się w Polsce, dzieje się w Skandynawii. Ale gdy patrzę w oczy nastolatek z ostatnich protestów, wiem – to dzieje się tutaj, dzieje się właśnie teraz. „Nigdy nie będziesz szła sama”.

Dzisiaj tzw. najntisy to już vintage, powracają w wielkich dżinsach noszonych do swetrów, martensach i grandżu. Patrzę na policzki wytatuowane znakiem pioruna, na pioruny w oczach, boję się o nie – o te dziewczyny, co przez powracającą modę wyglądają naprawdę jak ja, boję się o siebie. A jednocześnie jestem spokojna. One wiedzą już coś, co pozwoli im przetrwać. Nie wiem, co dalej będzie, ale już nie ma powrotu. Mogą narazić się władzy, iść do więzienia, ale nie wrócą do więzień z własnych ciał. Patrzę na ojców, którzy stoją u boku swoich córek, w szacunku dla ich głosu i tożsamości. Słucham, co wykrzykują młode osoby o różnych autodefinicjach, różnych queerowych identyfikacjach, na różnych, nie tylko wielkomiejskich, ulicach i czuję tę nową rzeczywistość, nową krew. Mają lat tyle, co ja wtedy. Pokoleniowo – moje córki. Zmiana się dokonała i się nie cofnie. Moc idzie teraz z wnętrza, idzie z języka, który nagina się szybko. Moje pokoleniowe córki różnych płci i seksualności mogą wypowiadać siebie, swoje pragnienia, swoje ciała, granice tych ciał. One dziś wiedzą, że seksualność nie ma nic do rzeczy, gdy idzie o prawo do wolności i gniewu. Że dostęp do aborcji (jako realizacja jakiegoś podstawowego prawa ciała) dotyczy nas wszystkich, należy się i nie pozwolą sobie tego odebrać. Już nie chowają się po kiblach. Nie szepcą. Wyszły na ulice i się drą. Wiedzą też, że gender nie determinuje biologii i na odwrót. Że aborcja w bezpośredni sposób dotyczy też osób niebinarnych czy trans. I nieheteroseksualnych.

Zapytałam kilka bardzo młodych queerowych osób, które biorą czynny udział w protestach (np. organizują je, dbają o bezpieczeństwo, nadzorują, grają w Sambie), jak to jest – czym dla nich są manifestacje, szczególnie ta aborcyjna. Jak się czują w tych napęczniałych adrenaliną dniach i jak rozumieją nienaruszalność własnych granic.

Sasza, 17 lat, osoba niebinarna afab (ona/on), biseksualna:

Prawda jest taka, że aborcje wykonuje się tak czy siak. Jeśli masz dostęp do środków finansowych, które pozwolą ci wyjechać za granicę, albo kupić tabletki do aborcji farmakologicznej, jesteś bezpieczna. Dla mniej uprzywilejowanych kryminalizacja aborcji stwarza zagrożenie. To dotyczy wszystkich osób z macicami – czyli połowy społeczeństwa. Nie, nie tylko hetero – są przecież różne queerowe zestawienia w seksie, gdzie jest ryzyko zajścia w ciążę. Niemal całkowity zakaz aborcji wpisuje się też w strategię milczenia o cielesności i seksualności w ogóle i traktowania osób socjalizowanych do roli kobiety przedmiotowo. Ciała takich osób są od małego seksualizowane i traktowane jak obiekty. Mówi się nam, co możemy, a czego nie możemy z nimi robić. Nasze granice cielesne są w każdym momencie naszego życia naruszane, los naszych ciał jest zaplanowany odgórnie od momentu narodzin, a my jesteśmy z perspektywy prawicy tylko niewygodną otoczką wokół macicy z jakimiś roszczeniami… Boją się, że będziemy im równe – i słusznie, że się boją, bo teraz osoby są wkurwione! Nie chcemy już słyszeć o kompromisach, solidaryzujemy się i mówimy głośno o naszych prawach.

Jana, 20 lat, osoba queer:

Byłam pod Trybunałem już w czwartek 22 października – zaraz gdy ogłoszono „wyrok”. Było nas strasznie mało, może 15 osób plus tłum przeciwników i przeciwniczek aborcji z ich banerami, szczekaczkami, różańcami. A tu nagle parę godzin później już jest nas masa, masa, która wylewa się na ulice, która wie, że razem musimy się temu sprzeciwić. Jak się czuję? Jestem zachwycona solidarnością i energią ulicy. Ale jednak też nieco zmęczona hasłem #jebaćpis. Musimy pamiętać, od czego się zaczęło. „Seks to nie zbrodnia, ciąża nie kara, zechcę aborcji, to będę ją miała”.

Dlaczego protestuję? Gram w Rytmach Oporu, Sambie Warszawski Rumor, która należy do ogólnoświatowej sieci Rhythms of Resistance. Gramy na demonstracjach: „Tam, gdzie jest opresja, tam też jest opór!”. Przez pierwsze cztery dni protestów grałyśmy łącznie 24 godziny. A tak prywatnie, czemu tu jestem? Chodzę walczyć o swoje prawa. I o prawa wszystkich moich sióstr. Moje ciało to jest jedyna rzecz, którą naprawdę mam. Moje ciało i mój umysł – jest ze mną wszędzie i jest tylko moje. Jest moje, więc ja decyduję, co z nim robię, jak się z nim obchodzę i jak o nie dbam (bądź nie dbam). Nie należy do kościoła, ani do polityków, ani też nie do moich rodziców, partnerów i partnerek. To ja decyduję, jakie mam granice i jasno je komunikuję. „Moja macica to nie kaplica, a więc wara od niej!”. Państwo nas nie chroni i łamie nasze prawa na naszych oczach ale nas to nie zastraszy i nie podzieli. I wiesz, co jeszcze? Bardzo mnie cieszy, że uczymy się jawnie i otwarcie mówić o naszym bezpieczeństwie, o bezpiecznym komunikowaniu się ze sobą, o tym, jak przygotowywać się do demonstracji, jak z niej wracać. To jest duża zmiana świadomości. Myślę, że to nas dobrze przygotowuje na przyszłość, bo ta walka będzie długo trwała.

A gdybym spytała: „A co cię to w ogóle obchodzi? Aborcja, problem hetero…?”.

Aborcja dotyczy wszystkich osób, które mają macice, powinna być legalna, za darmo i bezpieczna. To nasza rola, żeby przypominać: decyzja należy do osoby, która decyduje się na przerwanie ciąży. Ty nie musisz mieć aborcji, ale czemu przeszkadzasz drugiej osobie, która jej chce lub potrzebuje? Zaczęłyśmy właśnie rewolucję i ona nie ogranicza się do walki o prawa kobiet i wolną aborcję. Walczymy też o prawa imigrantów i uchodźczyń, o prawa osób LGBTQ+, o pracowniczki i pracowników seksualnych, o prawa pracownicze, o prawa osób niepełnosprawnych, o edukację, o koniec kapitalizmu i eksploatacji ziemi, o sprawiedliwość klimatyczną i o naszą przyszłość, przyszłość ostatniego pokolenia!

Paulina, 19 lat, osoba panseksualna:

Zawsze przed protestami teraz czuję lekki stres. Analizuję wiele czarnych scenariuszy – to, jak na nie zareaguje cała moja grupa, w tym ja. Jak już wchodzimy i zaczynamy grać, czuję energię tłumu, krzyki i uśmiechy ludzi, w powietrzu czuć moc i doznaję już tylko szczęścia: jest nas tak wiele! Byłam na wielu protestach, ale na tych ostatnich ludzie naprawdę nie kryją się ze swoimi emocjami, wyrzucają z siebie całą tę złość… Czym dla mnie jest protest? To jest siła sprawcza ludzi. Wyjście na ulice jest buntem, niezgodą na zastaną rzeczywistość, solidarnością, której nic nie zatrzyma, a której rządzący tak się boją. Ja na protestach głównie gram z Sambą i lubię sobie myśleć, że daje to ludziom pozytywne motywacje do walki. Muzyka ma ogromną siłę, uwalnia napięcie, pozwala się wykrzyczeć. Traktuję to jak taką małą terapię.

Nienaruszalność granic? To mój spokój ducha. Nieingerowanie w moje przemyślenia, niewartościowanie ich. To brak konieczności wychodzenia na ulice, gdy panuje wirus. To prawo do przestrzeni na zajrzenie w głąb siebie i podjęcie decyzji zgodnie ze swoim sercem, życiem, przekonaniami. Swoboda rozwoju swoich własnych celów, nie czyichś. Ta granica została teraz naruszona… Jak to co mnie obchodzi aborcja? Mogłoby mnie nie dotyczyć wiele praw i to nie ma dla mnie żadnego znaczenia, dopóki będzie dotyczyć mojej siostry, matki, czy płaczącej dziewczyny spotkanej przypadkowo na ulicy. Mam dość tego, ile się myśli, że kobiety zniosą. Dość tego, że kobiety są wykorzystywane. Mam dość słuchania, ile bólu w sobie noszą te, które spotkały gwałty, uciszenia, niesprawiedliwość. Nie chcę już płakać razem z tymi kobietami, chcę dla nich walczyć. Wierzę, że w zjednoczeniu i solidarności kryje się siła.

Co ma tęcza do praw reprodukcyjnych, do Black Lives Matter, do osób pracujących seksualnie, do klimatu? Nie da się walczyć o swoje własne prawa, równocześnie odbierając je innym. Milczenie jest zgodą, a hasła głoszone w imię wolności nie mogą dyskryminować innych grup, to byłaby czysta hipokryzja.

Twój przekaz do innych? Dbajcie o siebie, ale nie rezygnujcie z walki. Solidarność znosi strach przed dyktaturą, a gdy przestaniecie się bać, nie pozostanie jej nic w zanadrzu.

Marceli, 21 lat, osoba niebinarna:

Jak się czuję? Od dzisiaj siedzę na kwarantannie, czyli nie mogę uczestniczyć w protestach, na których od ponad tygodnia pojawiałem się codziennie. Jest we mnie trochę smutku – czuję ogromną potrzebę walki o prawa moje, najbliższych i wszystkich innych osób z macicami. Gdyby ktoś spytał, co mnie to obchodzi? Odbieranie praw ponad połowie moich najbliższych nie mogłoby mnie nie obchodzić, nawet jeśli sam nie miałbym macicy. „Nigdy nie będziesz szła sama”!

Tęcza i klimat – co je łączy? Na co nam walka o równość, wolność i tolerancję na planecie, która chyli się ku upadkowi i na co nam zdrowa planeta bez wszystkich tych wartości? Tu chodzi o troskę, którą, darząc siebie nawzajem, możemy zdziałać piękne rzeczy. Pytasz mnie o granice, jak je rozumiem… Widzisz, wałkuję ten temat na terapii już od dłuższego czasu. Uczę się dbać o swoje granice i sam podejmować decyzję o moim ciele. Teraz niestety z gabinetu muszę wychodzić na ulicę, uczyć innych czegoś, co dla mnie zawsze było oczywiste – nikt nie ma prawa decydować o ciele drugiej osoby.

Bartosz „Sunny”, aktywista, osoba niebinarna:

Mój stan psychiczny odzwierciedla informacje o rozwijaniu się manifestacji, kolejnych osiągnięciach i porażkach. Oprócz wrażliwości na sytuację polityczną, są we mnie nieskończone zasoby determinacji, one dużo rekompensują, niezadowolenie czy smutek. Udział w proteście? Dla mnie to zaangażowanie, praca na rzecz dobrej przyszłości. Chcę wpływać na to, jaki jest świat. Nie widzę bardziej przejrzystej drogi do zmiany statusu quo, niż pełne zaangażowanie i danie z siebie, ile możliwe.

Nie widzę ani jednej przesłanki etycznej do zakazywania ani regulowania korzystania z aborcji. Łatwy dostęp do aborcji to fundamentalne prawo do zarządzania własnym ciałem, prawo człowieka. Teatrem ignorancji jest sądzenie, iż aborcja dotyczy tylko kobiet, tylko heteroseksualnych kobiet, czy tylko heteroseksualnych kobiet w małżeństwach – aborcja dotyczy każdej osoby, która hipotetycznie mogłaby mieć wykonany ten zabieg. Jako osoba, która sama z aborcji nie będzie mogła skorzystać, solidarnie walczę o prawo każdej osoby do indywidualnego wyboru.

Pytasz o granice, o wolność ciał. Odpowiedź będzie wyjątkowa, bo granice są w moim życiu wyjątkowe. Nienaruszalność to nic innego niż fakt, iż coś nigdy nie powinno zostać naruszonym. Nienaruszalność granic – granic, czyli wyznaczonych przez nas linii między „nie”, a „tak”, w ich obrębie – stanowi o ich absolutności, czego konsekwencją jest absolutna gotowość do ich obrony.

O ciele decydować może tylko ono samo, nikt nie może stawiać granic twojemu ciału (w obrębie twojego ciała, nie sprowadzajmy tego na libertariańskie sprzeczki na temat wielkości i wrażliwości pięści i nosa), ani ty niczyjemu innemu. Razem daje to konsekwencję w postaci przejrzystości granic osób i ich szanowaniu.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.