Jeśli festyn, to w Schönebergu

W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło tylko 200 tysięcy osób – mówi organizator miejskiego festynu LGBT, który od 23 lat odbywa się w Berlinie. Byłem, widziałem, polecam

 

Foto: Mariusz Kurc

 

Zgadnijcie, o jakie miejsce najczęściej pytają nas turyści geje czy turystki lesbijki, którzy przybywają do Berlina po raz pierwszy? – pyta Philip Ibrahim, dyrektor berlińskiego hotelu Mercure. Wahamy się. My, czyli trojka polskich dziennikarzy – Magda Dropek z queer.pl, Teresa Tuleja z „National Geographic Travel” oraz ja, reprezentujący „Replikę” – jesteśmy tu na zaproszenie Niemieckiej Centrali Turystyki, która, jak widać, dba o klientelę LGBT (dzięki!).

Może powiem „Schwules Museum”, muzeum historii LGBT działające w Berlinie od 30 lat? Albo popiszę się nazwą jakiegoś klubu gejowskiego? Berghain? Tom’s Bar? Hafen? Jednak postanawiam milczeć, Magda i Teresa też. W końcu Philip uśmiecha się i mówi: Oczywiście, że o Bramę Brandenburską! Turyści geje/turystki lesbijki to są przede wszystkim… turyści. Robią to samo, co inni. Dopiero w drugiej kolejności szukają jakichś miejsc związanych bezpośrednio z LGBT.

Różowa poduszka w hotelu

Philip jest dużym, pogodnym facetem. Na powitanie rzuca kilka polskich słów i dodaje, że jego dziewczyna jest Polką. Potem jeszcze dorzuci, że ma tatę Niemca, a mamę – Etiopkę. 5 lat temu wpadł na pomysł projektu „Pink Pillow”. To zestaw zasad przyjaznych klienteli LGBT, który łączy dziś ponad 60 berlińskich hoteli. Że goście są traktowani z szacunkiem i godnością niezależnie od rasy, pochodzenia, orientacji seksualnej, tożsamości płciowej, obywatelstwa, religii, niepełnosprawności czy wieku, że dany hotel aktywnie wspiera berlińską społeczność LGBT, że tworzy przyjazną atmosferę akceptacji w stosunku do własnego personelu oraz że oferuje informacje na temat berlińskiej „sceny” LGBT. Proste? Proste. Tablica z zasadami „Pink Pillow” musi wisieć w hotelu należącym do projektu w widocznym miejscu. W Mercure u Philipa oraz w Novotelu, w którym spaliśmy – sprawdziłem w hotelowym lobby, wisiały.

Philip dodaje od siebie dobrą radę: „Nie zakładać z góry”. Dwóch 40-letnich angielskich dżentelmenów w garniturach to niekoniecznie tylko wspólnicy prowadzący razem firmę, którym bez pytania należy dać pokój z osobnymi łóżkami. Może i prowadzą razem firmę, ale oprócz tego mogą być małżeństwem. A dwóch hiszpańskich studentów z flagami tęczowymi zatkniętymi w plecakach to niekoniecznie para gejów, którym bez pytania należy dać pokój z łożem małżeńskim. Bo może i są gejami, ale czy na pewno parą? Nie zakładać z góry, grzecznie zapytać, jakie łóżka/pokoje sobie życzą.

Pytam Philipa, jak to się stało, że on, heteryk, zaangażował się w działalność na rzecz LGBT. Śmiejąc się, odpowiada: Zawsze to pytanie musi paść, zawsze! A dlaczego nie? Ja po prostu jestem zainteresowany tym, by do mojego hotelu przyjeżdżało jak najwięcej gości. Mój zastępca w Pink Pillow też jest hetero i co rusz biorą nas za parę.

W październiku Philip przyjeżdża do Warszawy, opowiedzieć o „Pink Pillow” polskim menadżerom holeli.

Twój nauczyciel jest homo? Cool!

Brama Brandenburska, aleja Unter den Linden, budynek Reichstagu, słynna wieża telewizyjna na Alexanderplatz, futurystyczny Plac Poczdamski itd. – jako „zwykły” turysta (gej) to wszystko mam już zaliczone. Dlatego gdy pojawia się możliwość weekendu w Berlinie, początkowo myślę: może pojechać na Paradę Równości? Jeszcze na niej w Berlinie nie byłem. Jurek Szczęsny, doradca Klubu Parlamentarnego Zielonych ds. Polityki Antydyskryminacyjnej i Spraw Społecznych w Bundestagu i berlińczyk od lat, odradza mi ten pomysł: Parada w Berlinie jest super, ale wiesz, o co chodzi, wszystko jak w Warszawie, tylko 10 razy większe. Mniej jest tylko jednego – policji. Przyjedź lepiej tydzień wcześniej, wtedy jest bardzo fajny festyn miejski LGBT. Takiej imprezy w Polsce nie ma. I jeszcze długo nie będzie – myślę ze smutkiem, gdy jestem już po wizycie na StadtFest. Nie chcę być czarnowidzem, ale obawiam się, że mogę nie dożyć.

Miejski festyn LGBT w okolicach Nollendorfplatz (dzielnica: Schoneberg) to ok. 350 stoisk rozstawionych na kilku ulicach. W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło więc tylko 200 tysięcy ludzi. Gdyby dopisała, byłoby 300 lub więcej – mowi Detlef Hilderbrand. On i Dieter Schneider to dwaj głowni organizatorzy całości. Obaj w wieku wczesnoemerytalnym. Uśmiechnięci, energiczni.

Stoiska są wszelakie. Organizacje LGBT, w tym m.in. te działające na rzecz niepełnosprawnych osob LGBT, firmy działające stricte na rynku LGBT, a także wielkie firmy, dla których LGBT jest istotnym segmentem rynku – a więc np. berlińskie linie lotnicze (reklamowane przez takich przystojniaków, że spędziłem przy ich stoisku z poł godziny) albo Deutsche Bank. Kilka stoisk wspólnot religijnych. Sporo stoisk knajpianych i fastfoodowych – interes się kręci. Dalej – w polskich warunkach to kompletna egzotyka: stoiska najważniejszych partii – a więc jadąc od lewej strony niemieckiej sceny politycznej: Die Linke, Zieloni, SPD, FDP oraz CDU. Do tego jeszcze stoisko amerykańskich Demokratów (można było sobie zrobić zdjęcie z tekturowym prezydentem Obamą na tle tęczy) oraz stoisko tęczowego Izraela. Jest klub fitness „Hard Candy”, który wypromowała Madonna, są stoiska butików z rożnymi gadżetami, w tym jeden poświęcony wyłącznie gadżetom tęczowym. Są wreszcie stoiska klubów. Oraz ciuchy – w tym ciuchy dla wielbicieli fetyszy – różnorakie akcesoria skórzane, ogromne kalosze, seksowne czerwone majtki z rozporkiem zarówno z przodu, jak i z tyłu, nie mówiąc już o milionach peruk, boa, szpilek, jockstrapów i czego tylko fetyszowa dusza zapragnie. Są też stoiska instytucji życia publicznego – służby zdrowia (profi laktyka HIV), policji. Oraz szkoły! „Twój nauczyciel jest homo? Cool!” – czytam hasło stoiska wyoutowanych nauczycieli.

No, i sami ludzie! Stajemy sobie z Magdą i Teresą i po prostu obserwujemy przesuwającą się przed oczami masę – starsi panowie za rączkę, obok drag queen rodem z jakiegoś Star Trek, za chwilę grupa nastolatków. Niepełnosprawni na wózkach z tęczowymi nitkami w kołach, skórzaki w średnim wieku w czarnych kamizelkach na gołych torsach. Miśki, hipsterzy, butch, femme. Dwie dwuipółmetrowe drag queens na mega koturnach. Przez chwilę patrzę w gorę prosto im w twarz – i konstatuję, że muszą mieć koło 70-tki. Puszczają do mnie oko, ja do nich też. Nikt nikomu nie wadzi, wszyscy się lubią. Widzę nieziemskiego przystojniaka w peruce afro. Ukradkiem próbuję cyknąć mu fotkę, zauważa to i wdzięcznie pozuje. Widzę też mnóstwo obejmujących się par hetero – prawie tyle samo, co gejowskich czy lesbijskich.

Gdzie są pijani?

Piwo leje się hektolitrami i… nikt nie jest pijany. Żadnych burd, żadnego choćby zataczania się. Detlef Hilderbrand chwali się, że według policji Stadtfest to jedna z najbezpieczniejszych imprez w Berlinie. Policji rzeczywiście nie widzę – nie licząc stoiska policji.

Pytam organizatorów o genezę imprezy. Okazuje się, że wszystko wzięło się właśnie z bezpieczeństwa, a raczej jego braku. Otóż, w Schonebergu, dzielnicy słynącej z otwartości, „dzielnicy gejowskiej” (według szacunków jakieś 20-30% mieszkańców to osoby LGBT) – te dwadzieścia kilka lat temu dochodziło do aktów przemocy motywowanych homofobią. Chuligani zasadzali się na osoby wychodzące z klubów czy knajp. Inicjatywa położenia kresu takim „praktykom” wyszła od samych właścicieli lokali. Stwierdzili, że wspólnota się wzmocni i zjednoczy przeciwko prześladowcom, jeśli się pozna. Np. przez wspólną zabawę, biesiadowanie. I to najzwyczajniej w świecie zadziałało. W Polsce, myślę, nie ma na to szans, bo nie ma jeszcze choćby zaczątka czegoś, co można by nazwać oazą otwartości, dzielnicą czy ulicą „gejowską”. A może się mylę? Może warszawski pl. Zbawiciela ze słynną tęczą jest takim zaczątkiem? Zobaczymy.

Wieczorem na domówce u znajomego pytam o niedawną debatę w niemieckim Bundestagu na temat małżeństw jednopłciowych (Polityka na gejowskiej imprezie? Owszem, nie widzę znudzonych min, gdy rzucam temat). Tłumaczą mi, że CDU (dość konserwatywni chrześcijańscy demokraci kierowani przez Angelę Merkel) nie ma już argumentów przeciw i tylko próbują przeciągnąć sprawę. A my na to: przecież Zieloni złożyli pierwszy projekt ustawy legalizujący małżeństwa jednopłciowe w 1990 r.! Ile czasu CDU potrzebuje do namysłu? 25 lat nie wystarczy? – mówi mi nowo poznany Uwe. Wszyscy przyznają, że jeszcze parę lat – i będą małżeństwa jednopłciowe w Niemczech.

Poznaję też przystojnego Marka, który zna kilka słów po polsku i z dumą powtarza bezbłędnie „chrząszcz!”. Dzielę się z nim spostrzeżeniem, które mam za każdym razem, gdy jestem w Berlinie: że mężczyźni tu są jacyś tacy ładniejsi niż u nas. Tak sądzisz? Szymon, Czarek, Jasiek – trzej moi ostatni faceci byli Polakami. OK – to rzeczywiście podnosi mnie na duchu. To już wiem, skąd ten „chrząszcz”. Mark przyznaje, że był wiele razy w Polsce. Polska nie jest dla niego dzikim wschodem. Mówi nawet, że słowo „Warszawa” brzmi zmysłowo – fajniej niż „Warschau”.

Mnie zaś Berlin kojarzy się z oddechem świeżego powietrza, z wolnością bycia sobą. I z budkami z kiełbaskami Curry Wurst – jedna z nich jest „nasza” – spójrzcie na fotkę.

Następnego dnia lecę jeszcze do Bruno’s – mojego ulubionego sklepu gejowskiego, w którym czuję się jak Alicja w krainie czarów – a potem z powrotem do Polski. Do następnego razu!

 

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.