Nowi dysydenci

O małżeństwie w Brighton, o queerowym Lublinie i o tym, jak zmienił się dyskurs o homoseksualności w polskich mediach z doktorem Tomaszem Kitlińskim rozmawia Przemysław Górecki

 

foto: ThewitcheZ Photo Design

 

Od kilku miesięcy jesteś szczęśliwym małżonkiem. Ślubem – z Pawłem Leszkowiczem, kuratorem słynnej wystawy „Ars Homo Erotica” w Muzeum Narodowym – domknęliście figurę bycia jawną parą homoseksualną z długim stażem. 11 lat temu wzięliście udział w akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech nas zobaczą.

Prawie dwadzieścia lat temu podczas wakacji w Ustce poszliśmy z Pawłem na nasz pierwszy romantyczny spacer nad morzem, przy blasku księżyca. Nasz związek przez długi czas funkcjonował na odległość. Paweł mieszkał w Poznaniu, ja w Lublinie. Później byliśmy rozproszeni po świecie. Spotykaliśmy się często w połowie drogi, np. w Warszawie albo Berlinie. Ale to nie były nigdy zbyt długie rozstania. Myślę, że dystans wpływa bardzo ożywczo na pary. Teraz tutaj, w Brighton w Wielkej Brytanii, gdzie od kilku lat mieszkamy, w świetle słońca zawarliśmy związek małżeński. Już w mojej pierwszej książce „Obcy jest w nas”, pisząc o małżeństwie homoseksualnym, dodałem zdanie z Zapolskiej: „O tym się nie mówi, o tym się nawet myśleć nie chce” i skomentowałem: „To się czyni!”. No i, rzeczywiście, myśmy to uczynili.

Po prostu z miłości?

Również, ale nie tylko. Jedną z inspiracji był udział w weselu naszych przyjaciół – gejów z wieloletnim stażem: Johna (Stanleya, mecenasa „Repliki” – przyp. red.) i Helmuta w Toronto. Chcielibyśmy, by wszystkie pary tej samej płci mogły zawrzeć małżeństwa. To wielki krok kulturowy i cywilizacyjny. Paweł i ja zrobiliśmy to też dla społeczeństwa, choć jestem anarchistą!

To przewrotne. Wymierzyliście policzek oponentom siejącym propagandę przelotnych homozwiązkow. Ale w twoim środowisku – jesteś działaczem i myślicielem queerowym – spotyka się też krytykę instytucji małżeństwa jako patriarchalnego reliktu.

A jednak chciałem wstąpić w związek małżeński, tak krytykowany! Z jednej strony to zerwanie z tradycją, obecne w myśli queerowej, z drugiej – czerpanie z niej, szukanie tych proto-queerowych figur. Rewolucja polegająca na jednopłciowych małżeństwach jest zerwaniem z homofobią i wielkim protestem przeciwko uprzedzeniom – a z drugiej, właśnie nawiązaniem do tradycji. Moi rodzice napisali na nasze wesele słowa, które zostały odczytane: „Cieszymy się, że doczekaliśmy tego dnia i życzymy innym takim parom w Polsce, by mogły przeżywać tak ważne dla siebie uroczystości”. Nasi przyjaciele przemawiali na weselu w podobnym duchu, a po wymianie obrączek wysłuchaliśmy słów odnoszących się do „Pieśni nad Pieśniami”, która opiewa zaślubiny i bywa interpretowana queerowo. Było coś atrakcyjnego w tym połączeniu między nieświadomością a świadomością, biologią a kulturą, indywidualnością a społeczeństwem. Ono też jest ważne. Zawsze mi się wydawało, że w Polsce to klasa polityczna jest zacofana, politycy robią złą robotę, manipulując religią i zamieniając chrześcijaństwo w fundamentalizm. Społeczeństwo poszło już dalej i stopniowo odrzuca uprzedzenia.

Wszyscy chcemy tak myśleć. Nie grozi wam pogrążenie się w wartościach establishmentu?

Można potraktować to małżeństwo inaczej: jako wkroczenie w społeczeństwo, zjednoczenie się z innymi ludźmi i wspólne działanie.

A jak oceniasz symboliczny gest Marka i Jędrzeja Idziak-Sępkowskich z Krakowa, o którym pisała niedawno „Gazeta Wyborcza” – nie mogą zalegalizować związku, ale przyjęli te same nazwiska, uregulowali te sprawy, na które prawo zezwala, w akcie notarialnym i urządzili huczne wesele.

Moje gratulacje! Podziwiam ich, to wielki akt odwagi! My z Pawłem też myśleliśmy o połączeniu nazwisk, ale ponieważ większość tekstów piszemy razem, więc nie byłoby już żadnej inności i odmienności, wszystko byłoby dosłownie „jak jeden mąż” (śmiech).

Jak patrzysz na te 11 lat od „Niech nas zobaczą do dziś w kontekście polskiej emancypacji LGBT?

Z jednej strony był wylew homofobii, wszyscy w Polsce nagle okazali się specjalistami od homoseksualności, z drugiej – i my, i inne pary z tamtej akcji otrzymaliśmy dużo wsparcia, Mariusz Szczygieł, Andrzej Osęka i wielu innych dziennikarzy pięknie opisało „Niech nas zobaczą”. Co ciekawe, na otwarcie wystawy w Warszawie przyszła, jako jedyna celebrytka, Joanna Szczepkowska! Myślałem, że popiera gejów i lesbijki, ale teraz okazało się, że jest trochę inaczej (śmiech). Potem był czas polskiego faszyzmu, jak nazywam okres 2005-2007.

Nasz mały faszyzm”?

Tak! Lata Kaczyńskich zupełnie przemieniły polskie media. Jeszcze kilka lat wcześniej w „Gazecie Wyborczej” ukazywały się teksty tej psycholożki…

Zofi i Milskiej-Wrzosińskiej?

Tak!

Powtarzała tezy o homoseksualności jako efekcie uwiedzenia w młodym wieku, wspominała o „nawróceniach” na heteroseksualizm i skarżyła się – a jakże! – na „inwazjęświat heteroseksualny”.

Potworność! A z drugiej strony pozytywne, rozsądne głosy Jacka Kochanowskiego, Tomasza Basiuka, które też „GW” drukowała w myśl tak zwanego „zerowego dualizmu”, czyli sprawiania wrażenia „neutralności”: że niby homofoby mają swoje racje i homoseksualiści swoje. W latach tego „małego faszyzmu” „GW” dokonała skoku jakościowego swego dyskursu, czego podsumowaniem była cała fala publikacji – Doroty Jareckiej, Ewy Siedleckiej, Romana Pawłowskiego, Piotra Pacewicza, potem też comingoutowy tekst Marty Konarzewskiej z 2010 r. „New York Times” dokonał podobnego skoku.

Tylko chyba trochę wcześniej. Mieliśmy jednak swoją specyfikę rozwoju demokracji.

To chyba tak musiało być. Znam dobrze kontekst opozycji demokratycznej w PRL-owskiej Polsce od strony teatrów alternatywnych. Miały one związek z dysydentami takimi, jak Adam Michnik. Wtedy niewiele mówiło się o mniejszościach seksualnych, które nazywam mniejszościami uczuciowymi, ale w teatrze szanowało się podmiotowość każdego człowieka. Gdy kiedyś na lekcji polskiego powiedziałem, że Maria Komornicka wyrwała sobie zęby, żeby stać się Piotrem Odmieńcem Włastem, to klasa wybuchła śmiechem, ale nie był to pogardliwy rechot. Może się wydawać to trochę nie do wiary, że np. w socjalistycznym Lublinie było Akademickie Centrum Kultury, w którym w drugiej połowie lat 80. widziałem homoerotyczny monodram oparty na „Skowycie” Ginsberga.

Lublin ma opinię ultraprawicowego miasta. Umiałbyś ją odczarować?

Pamiętam Lublin, w którym w prowincjonalnym liceum seksuolog w 1983 r. mówił, że homoseksualizm nie jest żadnym problemem, jeśli tylko jest to relacja, która dwom osobom sprawia przyjemność. Lublin Marcina Krzeszowca i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Lublin, do którego często przyjeżdżał Artur Cezar Krasicki, autor „Manifestu onanistycznego” i skąd lesbijki pisywały do „Na Przełaj” i naszego artzine’u „Rewia Kontr Sztuki”. Jeszcze wcześniej – Edwarda Stachury, Jerzego Krzysztonia. Lubię mówić, że Lublin kwitł kulturą LGBT już od XIX wieku. Przykład? Narcyza Żmichowska działała właśnie w Lublinie, a w małej miejscowości pod Lublinem miała kochankę. Później był jeszcze choćby Józef Czechowicz.

Z jednej strony popierany przez biskupa „Marsz dla życia i rodziny” sprzed roku, pobrzmiewający brunatnymi akcentami i homofobicznymi transparentami Młodzieży Wszechpolskiej, z drugiej – śmiała prezentacja wieloseksualnej panoramy Lublina „Miasto miłości” Jej Performatywności, podczas festiwalu Transeuropa w 2011 r.

Lublin to niejednoznaczne miasto. Pokojowy wiec przeciwko temu marszowi nic nie zdziałał. Świetnie za to wygląda współpraca ze skłotem Tektura, w obrębie którego mógł działać lubelski oddział KPH, organizowane były debaty i dyskoteki. Tektura odgrywa wielką rolę w lubelskim ruchu LGBT, tak samo jak Queerowe Ambulatorium z jego naczelną aktywistką Magdą Łuczyn. Podobnie zresztą nieformalna grupa Tęczowy Lublin, organizująca m.in. żywą bibliotekę.

Jak odbierasz „nagonkę na gender” w Polsce? Echa docierają do Wielkiej Brytanii?

Tak. To ciekawe, że wszyscy tu wiedzą – i w USA, i w Niemczech również – o polskiej walce z gender. Wiesz, te „wojny kulturowe” toczą się już wiele lat, pisaliśmy o nich z Pawłem w „Miłości i demokracji” w 2006 r., pisał Błażej Warkocki ze Zbyszkiem Sypniewskim w „Homofobii po polsku” w 2004 r. Dziś dyrektorka Teatru Ósmego Dnia, Ewa Wójciak nazywa na Facebooku papieża „ch…” i traci stanowisko. Ja sam wiążę wielkie nadzieje z Franciszkiem, jeśli chodzi o zmianę postawy Kościoła wobec osób LGBT, ale nie uważam, by Ewie należało się jakieś potępienie.

Co można z tym wszystkim zrobić, prócz opisywania?

Nie rozkładaj rąk! Można się cieszyć, że wciąż są wspaniali bojownicy i bojowniczki, którzy potrafi ą walecznie, ale i karnawałowo, w sensie Bachtinowskim, stawiać czynny opór tej fali nabierającej już groteskowego wymiaru. To są polscy nowi dysydenci.

***

Tomasz Kitliński (ur. 1965) – autor trzech książek: „Obcy jest w nas. Kochać według Julii Kristevej”, „Miłość i demokracja” (napisanej z mężem) i „Dream? Democracy”. Pracę dyplomową napisał pod kierunkiem filozofki feministycznej Julii Kristevej. Wykładowca UMCS i University of Brighton, członek Krytyki Politycznej, Zielonych 2004 i Otwartej Akademii, aktywista LGBT i artysta. Związany z Lublinem, w którym studiował filologię angielską.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble