Z szafy na paradę

LGBT w kinie amerykańskim część druga – po roku 1969

 

Al Pacino w filmie „Cruising” (1980)                               mat. pras.

 

Rozruchy w nowojorskim barze Stonewall, które dały początek walce o prawa osób LGBT, miały miejsce w czerwcu 1969 r. Nieco wcześniej, bo w kwietniu 1968 r. odbyła się w off – broadwayowskim teatrze Four prapremiera sztuki Marta Crowleya „The Boys in the Band”. Bohaterami tego dramatu są mężczyźni, którzy świętują w mieszkaniu na Manhattanie urodziny jednego z nich – prawie wszyscy to geje. Spektakl odniósł zdumiewający sukces. Zagrano ponad tysiąc przedstawień.

Chłopcy z branż

Postanowiono więc zrobić ze sztuki film w tej samej obsadzie, w jakiej była grana w teatrze. Reżyserię powierzono, rozpoczynającemu dopiero swoją karierę, Williamowi Friedkinowi (niedługo potem dostanie Oscara za „Francuskiego łącznika”). Był to pierwszy amerykański film „głównego nurtu”, czyniący protagonistami facetów homoseksualnych, a w dodatku oddający im głos. Dowcipkują, tańczą ze sobą, obgadują się nawzajem, zwierzają z problemów, cierpią… Wreszcie tzw. przeciętny widz miał okazję zobaczyć na ekranie, jak wygląda zwyczajne życie geja. Z dzisiejszej perspektywy „The Boys in the Band” nie są wolni od stereotypów i uproszczeń, ale wciąż niosą ładunek prawdy psychologicznej i socjologicznej.

Film Friedkina trafił na ekrany w marcu 1970 roku, już po zamieszkach w Stonewall. W Polsce został pokazany wiele lat później – dopiero w latach 90., późnym wieczorem wyemitowała go telewizja publiczna. Ale, uwaga!, w 1992 r. utwór Crowleya pojawił się na deskach warszawskiej Sceny Prezentacje. Romuald Szejd wyreżyserował spektakl, w którym zagrali m.in. Andrzej Chyra i Cezary Pazura. Zagadką pozostaje jednak fakt, dlaczego oryginalny tytuł „The Boys in the Band” (co można by przetłumaczyć np. „Chłopcy z branży”) zmieniono na polski… „Dyskretny urok faunów”.

Tak się złożyło, że film Williama Friedkina otworzył dekadę lat 70. – ostatnią przed pojawieniem się wirusa HIV i AIDS – i także film Friedkina ją zamknął. W lutym 1980 roku miał premierę osławiony „Cruising” (wyświetlany niekiedy w polskich telewizjach pod tytułem „Za- danie specjalne”) z Alem Pacino w roli głównej. Nim jednak ta inspirowana faktami opowieść o brutalnych morderstwach w środowisku „skórzanych” gejow znalazła się na ekranach, przeszła istną drogę krzyżową. Produkcja filmu, kręconego w autentycznych barach branżowych nowojorskiego Greenwich Village, była sabotowana przez grupy, które blokowały ulicę, robiły dużo hałasu, by zepsuć dźwięk, a nawet wchodziły na dach i świeciły reflektorami w plan filmowy. Protestującym nie podobało się, że „Cruising” sięga po homofobiczne stereotypy, jakimi kino hollywoodzkie żywiło się przez całe dekady, czyli po raz enty homoseksualiści zostaną przedstawieni jako mordercy i dewianci.

Potem włączyła się cenzura (czy też, ściślej mówiąc, komisja przyznająca filmom kategorie wiekowe), pod wpływem której Friedkin musiał dokonać w gotowym dziele cięć. Ponoć pierwotna wersja trwała 2 godziny 20 minut, wypadło minut 40, zawierających, rzekomo, sceny dosłownie ukazanego męsko-męskiego seksu (nota bene, niedawno Travis Mathews i James Franco nakręcili film „Interior. Leather Bar” nawiązujący do legendy owych zaginionych 40 minut „Cruisingu”). Gdy thriller wreszcie pojawił się w dystrybucji, przed kinami demonstrowali aktywiści LGBT.

Dla nas dzisiaj jest „Cruising” przede wszystkim bezcennym świadectwem epoki lat 70. – dekady gejowskiego przebudzenia i seksualnej obfitości, której nie zagrażał jeszcze śmiertelny wirus. Żywa, gwałtowna reakcja na film Friedkina pokazała też, że ruch LGBT w Stanach okrzepł i urósł w siłę. „Odmieńcy” seksualni nie mieli zamiaru siedzieć cicho i dalej chować się po kątach. W kryminale „The Laughing Policeman” („Śmiejący się policjant”) Stuarta Rosenberga (też zresztą odwołującym się do homofobicznych uprzedzeń) detektyw grany przez Waltera Matthau mówi do swego kumpla policjanta: „Homoseksualiści już się nie ukrywają. Oni demonstrują”.

Nadal padali jak muchy

Trudno jednak powiedzieć, by kino hollywoodzkie pozytywnie zareagowało na tę emancypacyjną falę. Owszem, postacie homoseksualne zaczęły pojawiać się częściej na ekranie, ale z reguły jako drugo- i trzecioplanowe atrakcje komedii i sensacji. Zwiększona „widoczność” mniejszości seksualnych w społeczeństwie amerykańskim przyczyniła się wręcz do zwiększenia poziomu homofobii w amerykańskich filmach, gdyż można już było nazwać i piętnować takich bohaterów wprost, bez uciekania się do kamuflażu i aluzji. Jawnie wyśmiewano się więc z „przegięcia” i „zniewieścienia” gejów czy też z „babochłopów”, jakimi były ekranowe lesbijki. W głośnych „Pięciu łatwych utworach” Boba Rafelsona mamy parę nawiedzonych lesbijek- ekolożek, w „Taśmach Andersona” Sidneya Lumeta politowanie wzbudza ciota w tupeciku – złodziej i tchórz zarazem, w filmach akcji „Kleopatra Jones” i „Kleopatra Jones i złote kasyno” lesbijki to kryminalistki, bezwzględne szefowe gangu. Itd., itp.

Nadal w mocy pozostał schemat wiążący seksualną „inwersję” (czy nawet szerzej, seksualną „rozwiązłość”) ze skłonnościami psychopatycznymi. Bohaterką głośnego „Looking for Mr. Goodbar” (polski tytuł – „W poszukiwaniu idealnego kochanka”) Richarda Brooksa jest grana przez Diane Keaton nauczycielka szukająca mocnych wrażeń w nocnych klubach. Na końcu morduje ją sfrustrowany homoseksualista (Tom Berenger), który próbuje odbyć z nią stosunek. W thrillerze Briana de Palmy „Dressed to Kill” („W przebraniu mordercy”) tytułowym zabójcą okazuje się zakładający damskie ciuchy psychiatra o ewidentnie transseksualnej naturze.

W filmach amerykańskich z lat 70. homoseksualiści nadal padali jak muchy. Byli sprawcami i ofiarami gwałtownych bądź tragicznych śmierci (vide przywołany wyżej „Cruising”). Homoseksualizm czy transseksualizm niemal zawsze pokazywany był jako odstępstwo od normy, indywidualny kaprys czy też wybryk w heteroseksualnym świecie. Vito Russo w swym epokowym dziele – książce „The Celluloid Closet” – analizuje pod tym kątem chociażby wątek romansu biseksualnego Briana (Michael York) z baronem Maximilianem (Helmut Griem) w słynnym „Kabarecie” Boba Fosse’a. To dekadencki „skok w bok”, przez który Brian „zbacza” z jedynie słusznej ścieżki heteroseksualnej normalizacji.

Najbardziej kuriozalnym przykładem takiego podejścia do sprawy jest film Paula Arona „A Different Story” („Inna historia”), w którym gej (grany przez Perry’ego Kinga) i lesbijka (w tej roli Meg Foster) najpierw biorą fikcyjny ślub, by uchronić bohatera przed deportacją z USA, ale potem zakochują się w sobie i żyją długo i szczęśliwie. Happy end jest możliwy tylko w porządku hetero.

Także te filmy, które poważniej analizowały kwestie inności seksualnej, akcentowały samotność i wyobcowanie „odmieńców”, przeklinających swoją kondycję. Grupę takich nieszczęśników zapijających prywatne dramaty mamy np. w niskobudżetowym „Some of My Best Friends Are” („Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół to…”) Mervyna Nelsona, rozgrywającym się podczas wigilii w gejowskim barze.

Kochać się

Nieco śmielsze podejście do sprawy zaczyna przebijać się w amerykańskich filmach głównego nurtu na początku lat 80. W melodramacie „Making Love” („Kochać się”) Arthura Hillera (to on nakręcił wcześniej kasowe „Love Story”) Zach, młody doktor i szczęśliwy małżonek, zakochuje się w innym mężczyźnie, otwartym geju. Tym samym rozpoczyna proces akceptacji swego wypieranego przez lata homoseksualizmu. Film unika sensacyjnych rozwiązań i nie zmierza w kierunku tragicznego zakończenia. Wreszcie geje w hollywoodzkim dziele dostali szansę na happy end. Za lesbijski odpowiednik „Making Love” można uznać film „Lianna” Johna Saylesa – tutaj zamężna kobieta zakochuje się w nauczycielce. Relacje erotyczne między kobietami oglądamy także w tak rożnych produkcjach, jak: sportowy dramat „Personal Best” („Życiowy rekord” ) Roberta Towne’a, nastrojowe, psychologiczne „Desert Hearts” Donny Deitch czy epickie dzieło Stevena Spielberga o historii Afroamerykanów „Kolor purpury”. Z kolei temat przebieranek płciowych i seksualnej ambiwalencji z humorem traktuje musical „Victor/ Victoria” Blake’a Edwardsa, przeróbka niemieckiej komedii z lat 30. – główna bohaterka udaje tutaj mężczyznę będącego drag queen. Wspomnieć też trzeba o bardzo popularnej „Tootsie” Sydneya Pollacka, gdzie Dustin Hoffman jako bezrobotny aktor przebiera się za kobietę, by dostać rolę w operze mydlanej. I choć trudno uznać te filmy za wywrotowe, niewątpliwie przyczyniły się one do lepszego zrozumienia odmienności seksualnych przez szeroką widownię.

Homoseksualizm w latach 80. wciąż jednak nie był towarem chodliwym. Głowną rolę w „Making Love” odrzuciło co najmniej piętnastu młodych gwiazdorów Hollywoodu, takich jak Harrison Ford, Richard Gere, Michael Douglas czy William Hurt (skądinąd, ten ostatni niedługo później dostanie Oscara za rolę „przegiętej cioty” w „Pocałunku kobiety-pająka” Hectora Babenco). Zwyczajnie bali się, że rola mężczyzny uprawiającego seks z innym mężczyzną źle wpłynie na ich wizerunek. Niestety, mieli rację. Michael Ontkean, który zagrał Zacha, wielkiej kariery w kinie nie zrobił. Najbardziej znany jest ze swego występu w serialu „Twin Peaks”. Natomiast pocałunek w usta między Michaelem Cainem a Christopherem Reevem (świeżo po roli Supermena) w thrillerze Sidneya Lumeta „Deathtrap” („Śmiertelna pułapka”) stał się tematem medialnej afery i obniżył zyski z filmu.

Także pojawienie się AIDS, które było potocznie uznawane za „chorobę pedałów”, nie wpłynęło dobrze na postrzeganie „inwertytów” przez publiczność. Ale zarazem postawiło homoseksualizm ponownie w centrum uwagi. Najszybciej temat podjęła telewizja. Pojawił się on wraz z apelem o tolerancję w filmie „Early Frost” („Wczesny przymrozek”) Johna Ermana. Szczerze i w mniej obłudny sposób opowiedzieli o nim także twórcy niezależni – chociażby Bill Sherwood (który w 1990 roku sam umrze z powodu AIDS) w „Parting Glances”. Na duży ekran kwestia „homoseksualizm a AIDS” trafiła w Ameryce dopiero na przełomie lat 80. i 90. z takimi filmami jak „Longtime Companion” („Długoletni przyjaciel”) Normana Rene i „Filadelfia” Jonathana Demme’a. Przyjdzie poczekać kolejną dekadę, zanim w 2003 r. zostanie zekranizowana przez Mike’a Nicholsa jako mini-serial dwuczęściowa sztuka Tony’ego Kushnera „Anioły w Ameryce”, będąca wielowarstwową opowieścią o Ameryce czasów paniki związanej z nową, śmiertelną chorobą.

New Queer Cinema

Początek lat 90. to także krótkotrwały, ale pamiętny wybuch New Queer Cinema – nurtu, którego narodziny zostały ogłoszone przez krytyczkę B. Ruby Rich na łamach brytyjskiego miesięcznika „Sight and Sound” w 1992 r.. Tym wspólnym mianem określiła ona grupę filmów, które stawiały sobie za cel podważenie dogmatów płciowych zachodniej cywilizacji oraz rewizję historii Ameryki i świata z perspektywy tych, którzy zostali wykluczeni, potępieni lub też przemilczani. Z New Queer Cinema wywodzą się tak znani obecnie twórcy, jak Todd Haynes (jego „Poison” to trzy, rożne stylistycznie nowele, których bohaterami są odmieńcy) czy Gus van Sant („Moje własne Idaho” – nawiązująca do Szekspira historia męskiej prostytutki). Inne tytuły zaliczane do tego nurtu to m.in. świetny dokument Jennie Livingstone „Paris Is Burning” o konkursach tańca organizowanych przez afroamerykańskich „queer” (to one zainspirowały Madonnę do stworzenia teledysku „Vogue”) czy „Swoon” Toma Kalina, czyli prowokująca, oryginalna formalnie, oparta na faktach opowieść o dwóch homoseksualnych kochankach, którzy zamordowali dziecko.

Obecnie z pewnością najszerszą reprezentację osób spod znaku LGBT można znaleźć w amerykańskich serialach. Trudno chyba wymienić jakiś, w którym taka postać by się nie pojawiła. Natomiast Hollywood, jak to Hollywood, wciąż zachowuje się asekurancko. Z jednej strony, nagradza (ale nie głównym Oscarem) filmy typu „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee, „Obywatel Milk” Gusa van Santa czy „Wszystko w porządku” Lisy Cholodenko. Gwiazdy pokroju Seana Penna, Julianne Moore, Annette Bening, Michaela Douglasa bez problemu przyjmują role osób homoseksualnych. Ale wskażcie mi choć jedną osobę z aktorskiej „wierchuszki” Hollywoodu, która prywatnie nie ukrywałaby swej „odmiennej” orientacji.

Reżyserzy, otwarci geje, tacy jak Tate Taylor czy Lee Daniels kręcą hity w rodzaju „Służących” czy ostatnio „Butlera”, ale przecież nie są to filmy gejowskie. Znamienny jest przykład chociażby Johna Camerona Mitchella, który po iście rewolucyjnym, niezależnym „Shortbusie” (patrz: strona 3) zrobił konwencjonalny, heteroseksualny dramat „Między światami” z Nicole Kidman w roli głównej. Tematyka inności seksualnej, przynajmniej wtedy, gdy ma się pojawić na pierwszym planie, wciąż jest obarczona w Hollywoodzie ryzykiem obyczajowym i finansowym. Sporo więc jeszcze pozostało do zrobienia, ale z pewnością czasy, w których byliśmy wyłącznie koszmarem z Fabryki Snów, szczęśliwie minęły.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z pokolenia na pokolenie

Queerowy zestaw w programie tegorocznego festiwalu w Berlinie zdominowały filmy gejowskie. Pojawiło się też kilka ciekawych opowieści o osobach transseksualnych. Natomiast ze świecą trzeba było szukać lesbijek – aż przewodniczący jury nagrody Teddy, szef festiwalu w Mumbaju, Marten Rabarts, zaapelował na ceremonii rozdania statuetek, by dziewczyny chwyciły za iPhone’y i nakręciły coś na przyszłoroczną edycję

 

mat.pras.

 

Filmy o tematyce LGBTQ od lat mają na berlińskiej imprezie swoje stałe, mocne miejsce. W tym roku uroczystość kończąca zmagania o nagrodę Teddy odbyła się w samym centrum stolicy Niemiec, w budynku Komische Oper na Unter den Linden. Tradycyjnie stawił się na nią burmistrz Berlina, Klaus Wowereit, przybył także mer Paryża, Bertrand Delanoe (obaj jawni geje).

A więc jesteśmy w „mainstreamie”! Ale czy na pewno? Pojawiają się głosy, że mniejszości seksualne zostały na Berlinale zepchnięte do luksusowego, lecz jednak getta. Biorą one się stąd, że niewiele filmów queerowych trafi a do głównego programu festiwalu – w zeszłym roku było to polskie „W imię…” (które, przypomnijmy, dostało Teddy’ego), w tym, raczej chłodno przyjęta, „Praia do futuro” („Plaża przyszłości”) Karima Ainouza. Zdecydowana większość „naszych” filmów ląduje w bocznej sekcji festiwalu – Panoramie, którą kieruje niestrudzenie działacz i reżyser Wieland Speck.

Tym niemniej, filmy LGBTQ istotnie zaznaczyły swoją obecność na tegorocznym Berlinale, także poza branżowym kręgiem. Zdobywca Teddy’ego w kategorii „dokument”, nota bene zatytułowany właśnie „Krąg” – „Der Kreis” – otrzymał również nagrodę publiczności Panoramy. Natomiast, brazylijski „Hoje eu quero voltar sozihno” (polski oficjalny tytuł – „W jego oczach”) nie dość, że zgarnął głównego Teddy’ego, to jeszcze dostał nagrodę dziennikarzy FIPRESCI (a w plebiscycie widzów Panoramy zajął drugie miejsce wśród fabuł).

I dalej… Jury młodzieżowe osobnego konkursu „Pokolenie 14 plus” swego Kryształowego Niedźwiedzia przyznało filmowi „52 Tuesdays” Sophie Hyde – historii 16-letniej Billie, która jest świadkiem procesu korekty płci, jaki przechodzi jej matka. Przypomnijmy, że wcześniej „52 wtorki” otrzymały nagrodę na festiwalu w Sundance.

Kiedy ten ostatni film zobaczymy w naszym kraju, niestety, nie wiadomo. Natomiast dobra wiadomość jest taka, że i „Der Kreis”, i „W jego oczach” zostały zakupione przez firmę Tongariro, która planuje ich polskie premiery najpóźniej jesienią tego roku.

Ernst i Robi

Pierwszy z tych filmów nie jest stricte dokumentem. To raczej dokument fabularyzowany, a nawet, bym powiedział, fabuła udokumentowana. Jak zresztą przyznał reżyser, Stefan Haupt, początkowo planował on realizację filmu fabularnego, ale zabrakło mu pieniędzy. Może to i dobrze, bo inscenizacja ciekawie się tu przeplata z warstwą faktograficzną. Film opowiada o początkach związku Ernsta Ostertaga i Robiego Rappa – pierwszej pary gejowskiej, która zawarła związek partnerski w Szwajcarii (w kantonie Zurich). Panowie poznali się w latach 50. w redakcji tytułowego „Kręgu”, homoerotycznego magazynu założonego w Zurichu jeszcze przed wojną. W przeciwieństwie do sąsiednich Niemiec, w Szwajcarii homoseksualne stosunki osób dorosłych nie podpadały pod kodeks karny, co nie znaczy, że życie gejów usłane było rożami. Ernst uczył w szkole, skrzętnie więc ukrywał swą orientację (skąd my to znamy?). Kilka morderstw popełnionych w początkach lat 60. przez męskie prostytutki spowodowało, że policja zaczęła robić naloty na „branżowe” bary Zurichu, inwigilować i zastraszać „sodomitów”, wciągać ich dane do kryminalnych kartotek. Nie na darmo niektórzy podejrzewają, że Szwajcaria jest państwem policyjnym. Ale „Krąg” to film jednak optymistyczny, sławiący hart ducha, odwagę i niezłomność swoich bohaterów. Obywa się bez patosu i wzniosłych słów, został opowiedziany lekko i z poczuciem humoru.

Leo i Gabriel

Dobry „feeling” znajdziemy też w „W jego oczach”, będącym rozwinięciem krótkometrażówki Daniela Ribeiry sprzed czterech lat. Reżyser łączy pogodną opowieść o dojrzewaniu niewidomego chłopaka z „love story”. Leo zakochuje się w swym koledze, Gabrielu, boi się jednak wyznać mu prawdę. Jak w staroświeckiej komedii, czekamy aż kochankowie zejdą się wreszcie ze sobą i pocałują. Jest też trzecia osoba do kompletu, najbliższa przyjaciółka Lea, Giovanna, zazdrosna nieco o obu chłopaków. Sukces brazylijskiej produkcji wynika między innymi z tego, że to film dla całej rodziny. Klasyczna historia „pierwszej miłości”, tyle że o „zabarwieniu” homoseksualnym.

Co ciekawe, tegoroczne filmy gejowskie dotyczyły albo ludzi bardzo młodych (jak właśnie „W jego oczach”), albo osób w wieku już zaawansowanym (vide dokument znanego włoskiego reżysera Gianniego Amelio „Felice chi e diverso”, czyli „Szczęśliwy, kto jest inny”, którego bohaterami są mężczyźni – i jedna transseksualna kobieta – urodzeni przeważnie jeszcze za czasów Mussoliniego). Obie te tendencje połączył wspomniany „Der Kreis” rozpięty między wiosną a jesienią życia swoich bohaterów. To zjawisko pokazuje, jak ważna w ruchu LGBTQ jest historia, ciągłość i, nie bójmy się tego słowa, mądrość przekazywana kolejnym pokoleniom – nawet jeśli mamy inne niż nasi tęczowi wujkowie i tęczowe ciocie doświadczenia. W filmie brazylijskim homofobia wygląda łagodnie w porównaniu np. z „Der Kreis”, ale jednak wciąż jest obecna. Wiele jeszcze zostało do zrobienia.

Ben i George

Ira Sachs, twórca znanego i u nas „Zostań ze mną”, przywiózł w tym roku do Berlina film „Love Is Strange” („Miłość jest dziwna”) z Alfredem Moliną i Johnem Lithgowem w roli nowojorskiej pary z długoletnim stażem, która w końcu może zawrzeć małżeństwo w świetle prawa. Niestety, tuż po ceremonii grany przez Molinę muzyk George zostaje wyrzucony z katolickiej szkoły, w której pracował (nie muszę chyba mówić, dlaczego). Trudna sytuacja materialna powoduje, że małżonkowie sprzedają swój apartament. Tułają się po krewnych i znajomych, pomieszkują u nich kątem i osobno, bo dla dwóch „staruszków” nigdzie nie ma miejsca. Gospodarzy drażnią ich nawyki, obyczaje, wynikające z wieku ułomności. Cóż, starość – nieważne, homo czy hetero – rzadko jest mile widziana.

Sachs zrobił film melancholijny i sympatyczny, choć nazbyt poczciwy. „Love Is Strange” to rewers „Zostań ze mną”. Tamto dzieło wypełnione było seksem i autodestrukcją, tu mamy co najwyżej czułe pocałunki (jakby słuszny wiek oznaczał definitywny koniec z niesłusznym libido) i całkiem silne więzi międzyludzkie. Skądinąd, taka poczciwość nie jest chyba wciąż możliwa w naszej części świata. W opartym ponoć na faktach filmie „Land of Storms” („Kraina burz”) Adama Csasziego historia namiętności między dwoma chłopakami, rozgrywająca się w realiach węgierskiej wsi, prowadzi do tragedii. Czyżby scenariusz wyjęty z „Tajemnicy Brokeback Mountain”, czyli z amerykańskiej prowincji lat 60., realizował się teraz w Europie Wschodniej?

Księżycowy Pierrot szuka członka

Z innych tytułów gejowskich prezentowanych w tym roku na Berlinale warto także zwrócić uwagę na „Test” Chrisa Masona Johnsona, wracający do pierwszych lat paniki związanej z pojawieniem się AIDS. Ponieważ jednak, szczęśliwie, film zaraz wchodzi na nasze ekrany, omawiamy go osobno w dalszej części „Repliki”.

Koniecznie trzeba wymienić średniometrażowy, czarno-biały „Pierrot Lunaire” Bruce’a La- Bruce’a, wyróżniony przez jury Teddy’ego nagrodą specjalną. Pod słynny melodramat muzyczny Arnolda Schonberga – którego bohaterem jest, wzięty z kart komedii dell’arte, smutny „odmieniec” błądzący w swym księżycowym, melancholijnym świecie – podłożył reżyser historię opartą na prawdziwych zdarzeniach z Toronto końca lat 70. Oto zakochany w dziewczynie „trans” (świetna Susanne Sachsse) zostaje zdemaskowany przez ojca ukochanej jako „fałszywy mężczyzna”. Robi więc wszystko, by zdobyć prawdziwy członek, który pozwoliłyby mu odzyskać miłość. Połączenie atonalnej muzyki Schonberga z niekiedy dosadnymi, niekiedy poetyckimi obrazami czyni z „Księżycowego Pierrota” dzieło zaiste transowe. Ciekawa była również filipińska „Quick Change” („Szybka zmiana”) Eduarda Roya Jr., która w dokumentalnym stylu pokazuje czarny rynek zabiegów upiększających, popularnych zwłaszcza wśród transseksualistów startujących w konkursach piękności. Niestety, kolagen, który rzekomo jest wstrzykiwany chętnym, często zastępuje się wysoce szkodliwą substancją stosowaną w oponach.

Ale berliński Teddy to nie tylko filmy i szołbiznes, to także polityka. Na uroczystości zamknięcia sporo się mówiło o Rosji i o jej homofobicznym prawie. Wiele uwagi poświęcono też krajom afrykańskim, takim jak Kamerun i Uganda, w których fundamentalne grupy religijne – muzułmańskie bądź chrześcijańskie – doprowadziły do drakońskiego zaostrzenia kar wymierzonych w mniejszości seksualne. Po raz pierwszy przyznano Nagrodę im. Davida Kato – zamordowanego działacza LGBTQ z Ugandy . Otrzymała ją niezwykła, transseksualna, obecnie 74-letnia Sotheavy Sou z Kambodży, która przetrwała tortury, gwałty i liczne przejawy dyskryminacji. Wciąż musi stawiać czoła prześladowaniom ze strony policji i rządu, ale mimo to nie ustaje w działaniach na praw człowieka. Piękna postać, nagrodzona w Komische Oper owacją na stojąco.

 

Tekst z nr 48/3-4 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wspólna sprawa

Z reżyserami Robem Epsteinem i Jeffreyem Friedmanem o filmie „Skowyt”, o pierwszym „gejowskim Oscarze”, o szalonych latach 70. i o Susan Sarandon rozmawia Mariusz Kurc

 

od lewej James Franco, Jefrey Friedman i Rob Epstein na planie „Skowytu”

 

Można pracować z Jamesem Franco i się w nim nie zakochać?

Jeffrey: Niezłe pytanie na początek. Hmmm… James jest słodki. Słodki i kochany. I czarujący. Ale staraliśmy się być profesjonalni (śmiech).

Jak to się stało, że zagrał Allena Ginsberga w „Skowycie”?

J: Poznaliśmy go przez naszego przyjaciela Gusa van Santa. Gus kręcił „Obywatela Milka” z Jamesem (w roli Scotta Smitha, partnera Harveya Milka – przyp. MK) tu w San Francisco, a my akurat wtedy kompletowaliśmy obsadę do „Skowytu”. James też pisze wiersze, studiował poezję, dobrze zna legendarną księgarnię wydawnictwa City Lights, które wydało „Skowyt i inne wiersze” Ginsberga. Powiedział nam, że zawsze chciał zagrać któregoś z beatników, ale zakładał, że będzie to Kerouac albo Cassady. Rola Ginsberga była więc dla niego wyzwaniem.

Jakie znaczenie dla was ma fakt, że Ginsberg był gejem?

J: Ogromne, choć tak naprawdę zdałem sobie z tego sprawę dopiero podczas przygotowań do filmu. Homoseksualizm Ginsberga był kluczowy dla jego twórczości, dla postawy życiowej, światopoglądu. Gdy byłem nastolatkiem i czytałem poemat „Skowyt” po raz pierwszy, akurat ten aspekt do mnie nie dotarł. Po latach odkryłem w nim więcej gejowskich aluzji, odniesień. Bunt Ginsberga wyrósł na doświadczeniu tłumienia homoseksualnego pożądania, potem on wielokrotnie podkreślał potrzebę i wagę otwartej ekspresji seksualności.

Dramaturgiczną oś filmu stanowi proces sądowy, który toczył się w 1957 r.

J: Chcieliśmy, żeby ten wiersz miał własne życie. Dlatego pokazujemy nie tylko entuzjastycznie przyjęty występ Ginsberga w Six Galery w 1955 r., gdy po raz pierwszy deklamuje „Skowyt”, ale również sam wiersz w animowanych sekwencjach filmu. Pokazujemy też, skąd „Skowyt” się wziął – w części inscenizowanego wywiadu z Ginsbergiem – i wreszcie, jakie reakcje wywołał, czyli osławiony proces o obsceniczność.

Słyniecie z dokumentów. „Skowyt” to wasz pierwszy film fabularny.

J: Od lat przymierzaliśmy się z Robem do nakręcenia filmu fabularnego. „Skowyt” okazał się dobrą okazją, bo po prostu nie ma zbyt wiele archiwalnych materiałów filmowych o Ginsbergu z czasów, zanim stał się sławny, czyli z połowy lat 50. Musieliśmy odtworzyć młodego Allena i jego ówczesne otoczenie.

Wiersz „Skowyt” może być nadal aktualny?

J: Mam nadzieję. Zależy nam, by dotrzeć z filmem również do młodych widzów. Dla mnie był i jest aktualny. Wyrażał bunt pokolenia beatników, z którym się identyfikowałem, mimo że w ich czasach byłem małym dzieckiem. „Skowyt” był autentyczny, walił między oczy, no bullshit, rozumiesz? Niezgoda na zastany porządek, wolność słowa i swoboda w wyrażaniu siebie – to były i są wartości mi bliskie. Nie chodzi tylko o gejostwo, ale również o sprzeciw wobec korporyzacji kultury, dehumanizacji reklamy, konsumpcjonizmu. Homoseksualność jest tu jednym z tematów – tym, który akurat najbardziej obrażał moralność lat 50. W 1968 r. miałem 17 lat, „Skowyt” wyrażał moje życiowe credo.

Rob, miałeś 19 lat, gdy w 1974 r. przyjechałeś do San Francisco. Trzy lata później nakręciłeś „Wypowiedziane”, jeden z pierwszych dokumentów o gejach i lesbijkach. Rzeczywiście to był tak fantastyczny czas, jak dziś mówią legendy?

Rob: Tak. Film „Wypowiedziane” powstawał w samym epicentrum gejowskiej emancypacji. Ten ruch rozrastał się lawinowo, szczególnie właśnie w San Francisco. To było prawdziwe przebudzenie. Takich jak ja – młodych gejów czy lesbijek, którzy przybywali z całych Stanów do San Francisco były masy. Homoseksualne szafy z hukiem rozpadały się na kawałki. Siedzenie w nich – czyli codzienność lat 50. i 60. – odchodziło w przeszłość. W latach 70., a więc przed internetem, przed telefonami komórkowymi, przed mediami społecznościowymi, ba! przed jakimikolwiek postaciami gejów czy lesbijek w mainstreamowych filmach czy w telewizji, „Wypowiedziane” stały się platformą, która nas łączyła. Dla mnie osobiście oznaczało to współpracę z Mariposa Film Group. Byliśmy zespołem trzech gejów i trzech lesbijek i już samo to było wyjątkowe, bo wtedy geje i lesbijki stanowili dwie odrębne grupy, które praktycznie nie miały ze sobą kontaktu. Ci ludzie byli moją rodziną i nadal są. Gdy film się ukazał, miałem 22 lata. On ukształtował mój światopogląd jako człowieka i jako twórcy filmowego.

J: Też spędziłem lata 70. w San Francisco i potwierdzam: to było jak wyzwolenie. Dobrze pamiętam wielkie poczucie wolności. A poza tym, zmysły szalały. Seks był wszędzie. Do tego stopnia, że aż człowiek miał dość od nadmiaru. Ale zanim miał dość, to oczywiście zaliczyliśmy mnóstwo, mnóstwo świetnej zabawy.

Rob, w 1984 r. zrobiłeś dokument „Czasy Harveya Milka”, za który dostałeś historycznego pierwszego „gejowskiego Oscara”.

R: Gdy zdobyliśmy nominację, wiedzieliśmy – producent Richard Schmiechen i ja – że to jest historyczne wydarzenie. W razie zwycięstwa mieliśmy szansę na 30-sekundowy występ na żywo przed milionami widzów. Chcieliśmy, by ta krótka chwila znaczyła więcej niż samo podziękowanie. Wymyśliliśmy więc, że Richard podziękuje Harveyowi Milkowi za jego dumę z bycia gejem, a ja podziękuję mojemu „życiowemu partnerowi”, Johnowi Wrightowi, za całą jego miłość i wsparcie oraz Milkowi za to, że nauczył nas społecznej wrażliwości i niezwykłego poczucia humoru. W tamtych czasach geje nie mówili „partner” o swych facetach. Mówiliśmy „lover” – „kochanek”. Zdawałem sobie sprawę, że zwykli ludzie przed telewizorami odebraliby ten termin wyłącznie w kontekście seksualnym. Dlatego wymyśliłem tego „życiowego partnera”. I przyjęło się.

Jesteś pierwszym otwartym gejem z Oscarem na koncie. Jak Hollywood cię wtedy potraktowało?

R: Nie odczułem otwartej wrogości establishmentu. Przyznanie mi Oscara było odważnym sygnałem ze strony Hollywood. Kilku ukrywających się gejów ujawniło się przede mną na pooscarowym przyjęciu. Ale lepiej zapamiętałem moment, gdy ze statuetką w ręku wsiadłem do podstawionej limuzyny. Kierowca uchylił szybę oddzielającą mnie od niego, na miejscu pasażera zobaczyłem faceta w smokingu otwierającego szampana. Powiedział, wskazując na kierowcę: „mój partner i ja jesteśmy razem od 20 lat i czekaliśmy na ten moment”. I wypiliśmy szampana.

A potem spotkałeś Jeffa i zaczęliście współpracę, która trwa do dziś. Czy będzie zbyt osobiste, jeśli zapytam, czy jesteście parą?

J: Nie będzie zbyt osobiste. Nie, nie jesteśmy parą.

Jak reagujecie na określenie „gejowscy dokumentaliści”?

J: Sami o sobie nie myślimy jako o „gejowskich dokumentalistach”. My po prostu opowiadamy historie, które nas ciekawią. A ze jesteśmy gejami i obracamy się w gejowskiej społeczności, to nasze historie są gejowskie.

Wasz pierwszy wspólny film również zdobył Oscara. „Wspólna sprawa” opowiada o ofiarach AIDS w USA w latach 80,, o ich rodzinach i przyjaciołach. Jeff, zgodziłbyś się z tezą, że epidemia AIDS paradoksalnie pomogła ruchowi emancypacji gejów, bo zwróciła uwagę opinii publicznej?

J: Absolutnie tak. AIDS uczłowieczyło gejów w opinii publicznej. Ludzie zobaczyli cierpienie i zobaczyli troskę – czyjś przyjaciel, kuzyn czy brat nagle zmarł, czyimś sąsiadem się opiekowano. My również straciliśmy naszych bliskich – Vita Russo, który napisał „Pułapkę z celuloidu”, Petera Adaira, który produkował „Wypowiedziane” i wielu innych.

Vito Russo zmarł w 1990 r. Myśleliście już wtedy o zekranizowaniu jego książki?

R: Tak. Vito wiedział, że to nakręcimy. Sam nas do tego namawiał. Po jego śmierci czuliśmy się odpowiedzialni za powstanie filmu.

To niesamowity dokument o tym, jak kino na przestrzeni dziesięcioleci traktowało osoby LGBT. Oprócz fragmentów wielu filmów, „Pułapka z celuloidu” zawiera wywiady z gwiazdami. Udało wam się namówić do współpracy m.in. Toma Hanksa, Whoopi Goldberg, Tony’ego Curtisa, Shirley Mclaine.

J: Wyzwaniem było dotrzeć do nich. Jak już to się udało, raczej nie odmawiali.

Najbardziej podoba mi się wypowiedź Susan Sarandon, która o kowbojach Butchu Cassidy’m i Sundance Kidzie, granych przez Roberta Redforda i Paula Newmana, mówi, że nie mogli wyjąć fiutków ze spodni, więc wyciągali pistolety z kabur.

J: Susan w ogóle nie trzeba było namawiać. Wysłaliśmy list do jej biura i natychmiast powiedziała „tak”. Wiedziała, kim był Vito Russo. Sama zresztą działała na rzecz walki z AIDS, również w organizacji ACT UP (radykalnej organizacji LGBT walczącej z AIDS – przyp. MK).

Przez 17 lat, jakie minęły od „Pułapki z celuloidu” przeszliśmy długą drogę i widać spory postęp w tym, jak prezentowane są wątki LGBT w kinie. Co jest jeszcze do osiągnięcia?

J: Wciąż nie ma naprawdę wielkiego gwiazdora, który byłby otwartym gejem ani gwiazdy – otwartej lesbijki. Panuje przekonanie, że heteroseksualnej publiczności trudno fantazjować o homoseksualnej gwieździe. A więc to jest jeszcze bariera, którą należy pokonać. Chyba nie będzie tak, że któraś z obecnych wielkich gwiazd wyjdzie z szafy. Raczej obstawiałbym, że to wyoutowany od początku kariery aktor czy aktorka stanie się wielką gwiazdą.

Dlaczego musiały minąć aż 24 lata od dokumentu „Czasy Harveya Milka”, by powstał fabularny film o tej postaci?

R: Wielkie wytwornie przez lata nie miały pomysłu, jak sprzedać biografię gejowskiego działacza, jak z nią trafi ć do heteroseksualnej publiczności. Nie chciały ryzykować, a nie wiedziały, jak ten film ugryźć. Było kilka projektów filmów fabularnych o Milku i w końcu jeden wypalił. Niebywały sukces „Tajemnicy Brokeback Mountain” z 2005 r. na pewno pomógł.

Tajemnica…” była murowanym oscarowym kandydatem, ale głównej statuetki nie zdobyła. Zadziałała hollywoodzka homofobia i konserwatyzm?

J: Trudno powiedzieć. Zwyciężył film „Miasto gniewu” o rasizmie – też ważki temat. Ale jako dzieło filmowe „Tajemnica…”, moim zdaniem, była lepsza. Najbardziej byłem rozczarowany, że Heath Ledger nie zdobył Oscara. Stworzył niesamowitą kreację.

Wam Hollywood nigdy nie proponował reżyserii dużej fabuły?

J: Nie. Nigdy.

Myślałem, że powiesz: tak, ale oferowali tylko heteroseksualne historie.

J: Sami z siebie właśnie nakręciliśmy heteroseksualną historię.

A rzeczywiście. Biografia Lindy Lovelace z „Głębokiego gardła”.

R: To będzie bardzo, bardzo seksowny film. Seksowny i polityczny. Główną rolę gra Amanda Seyfried, obok niej Peter Saarsgard.

W jednej z rol Sarah Jessica Parker.

R: Tak. „Lovelace” opowiada historię kobiety, która najpierw została najsławniejszą aktorką porno, a potem – działaczką feministyczną. Premiera jesienią.

Lubicie gejowskie porno?

J: Cóż, swoje w życiu obejrzałem.

Ale nie masz ulubionych aktorów?

J: Nie. To znaczy mam, ale nie kojarzę nazwisk. Kojarzę, jak wyglądają, pod warunkiem, że są nago. A ty potrafisz wymienić swoich ulubionych z nazwiska?

Pewnie – Damien Crosse, Michael Lucas…

J: OK.

Joey Stefano z lat 80.

J: A, tak. Pamiętam go.

Gdyby zaproponowano wam głupią komedię romantyczną, ale gejowską i z gwiazdami, powiedzmy, Channingiem Tatumem i Ashtonem Kutcherem, zgodzilibyście się reżyserować?

J: Tak. Pod warunkiem, że pozwoliliby mi na zmiany, żeby nie była aż tak głupia.

Film „Skowyt” w kinach od 30 marca. Box z pięcioma najważniejszymi dokumentami Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana (patrz: ramka) ukaże się na DVD jesienią br. Wydawca, firma Mayfly, planuje również specjalne pokazy i debaty wokół tematyki filmów.

***

The best of Rob Epstein & Jeffrey Friedman

Wypowiedziane (Word is out), 1977 r. Jeden z pierwszych dokumentów o gejach i lesbijkach. 26 osób o rożnym pochodzeniu, kolorze skory, w rożnym wieku opowiada o swojej homoseksualnej orientacji.

Czasy Harveya Milka (The Times of Harvey Milk), 1984 r. Oscar za najlepszy dokument (pierwszy „gejowski Oscar” w historii kina). Opowieść o karierze Harveya Milka, pierwszego otwartego geja wybranego na polityczne stanowisko (radnego San Francisco), zamordowanego w 1978 r.

Wspólna sprawa (Common Threads), 1989 r. Oscar za najlepszy dokument. Losy kilku spośród tysięcy osób upamiętnionych na gigantycznej „kołdrze AIDS” stanowiącej specjalny hołd dla ofiar AIDS. Bohaterem filmu jest m.in. Vito Russo, gejowski działacz, który wspomina swego partnera.

Pułapka z celuloidu (Celuloid Closet), 1995 r. Dokument na podst. książki Vita Russo. Wnikliwa analiza traktowania wątków/osób LGBT w filmach na przestrzeni 100 lat kina. Zawiera fragmenty ponad 100 filmów i wypowiedzi wielu twórców (m.in. John Schlesinger).

Paragraph 175 (Paragraf 175), 2000 r. Wstrząsające historie niemieckich gejów skazanych na obozy koncentracyjne w latach 1933-1945 na podst. Paragrafu 175, czyli za homoseksualizm.

 

Tekst z nr 36/3-4 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

IMAGO film

Coraz bogatsza oferta kina LGBT

 

Wiktor Morka                           arch. pryw.

 

Jeszcze kilka lat temu to było nie do pomyślenia. Wprawdzie potentaci rynku, jak Gutek Film, Imperial CinePix, Monolith czy Kino Świat od czasu do czasu sprowadzali filmy LGBT, ale tak bogatej oferty, jak dziś, chyba nikt się nie spodziewał. Tęczową kolekcję rozwija z powodzeniem firma Mayfly, a oprócz niej działają dystrybutorzy, którzy skupiają się wyłącznie na kinie LGBT. Obok poznańskiego Tongariro (patrz: „Replika” nr 30), który ostatnio wprowadził do kin znakomity „Zupełnie inny weekend”, na rynku dystrybucyjnym działa Imago Film, które przygotowuje obecnie trzecią edycję festiwalu filmowego LGBT.

Maraton

Jednym z założycieli Imago Film jest Wiktor Morka. Doświadczenie zdobywał w Mayfly i produkcji DVD dla Gutek Film. Dwa lata temu wraz ze wspólnikiem powołał do życia Imago Film. Firma nie miała w założeniu koncentrować się na kinie LGBT. Pierwszym bodźcem, by jednak pójść w tę stronę, było warszawskie EuroPride w 2010 r. Imago Film zorganizowało wtedy duży festiwal filmowy: przez 17 dni widzowie mogli zobaczyć kilkadziesiąt filmów, a wśród nich takie tytuły jak „Oczy szeroko otwarte”, „Letnia Burza”, „Shelter”, „Moja piękna pralnia”, czy „Pokój Leo”. Morka: To był morderczy maraton, ale wspominamy go bardzo dobrze, atmosfera była fantastyczna. Apetyty rosły i pojawił się pomysł, by pójść za ciosem. W kwietniu 2011 r. w warszawskiej Kinotece miała więc miejsce druga odsłona festiwalu, w trakcie którego prezentowano filmy takie jak „80 dni”, „Bańka mydlana”, „Braterstwo” czy „Pod prąd”. Festiwal organizowany był przy wsparciu Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy do w ramach starań o przyznanie Warszawie tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. W dniu rozpoczęcia festiwalu Pałac Kultury i Nauki był podświetlony na tęczowo.

Pink money

Potem przeglądy filmów LGBT trafiły do pięciu innych miast. Fantastyczne, że w okresie prac na repertuarem, organizacją festiwalu, pojawiały się osoby, które bezinteresownie włączały się w przygotowania, angażowały się w projekt – podkreśla Wiktor Morka i dodaje, że nie spotkał się z przejawami dyskryminacji/homofobii ze strony kin. Kinoteka, która mieści się w Pałacu Kultury i Nauki, kibicowała festiwalowi od początku i jej sale na każdym seansie były wypełnione w 80-90 procentach. „Pink Money”, czyli kasa z portfeli osób LGBT, pokazała swą siłę nabywczą. Twórcy Imago przyznawali później, że sukces zaskoczył ich samych. Na III edycję festiwalu przygotowali znów bardzo atrakcyjny program (patrz: ramka).

Imago Film weszło również na rynek DVD. Mocnym uderzeniem była premiera czterech filmów: dwóch gejowskich („Maximo Oliveros rozkwita” i „Od początku do końca”, który okazał się największym bestsellerem 2011 r. w księgarni LGBT bearbook.pl) i dwóch lesbijskich („Nie potrafi ę inaczej” i „Niewidzialny świat”). Potem ukazała się jeszcze baskijska produkcja „80 dni” o miłości dwóch kobiet po sześćdziesiątce (film świetnie poradził sobie również w kinach).

Razem można więcej

Na rynku dystrybucji filmów LGBT zrobiła się więc konkurencja. Ale zdrowa – mówi Morka. Po pierwsze nie da się kupić praw do wszystkich filmów. Owszem, nie raz wchodziliśmy sobie w drogę, ale jakoś to wszystko się równoważy i każdy, mam wrażenie, jest usatysfakcjonowany. W tym roku współpracujemy ze sobą. W repertuarze festiwalu znajdą się filmy zarówno Tongariro jak i Mayfly. Bardzo sobie to cenimy.

 

Tekst z nr 36/3-4 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

OutFilm.pl

Nowy pomysł na popularyzację filmów LGBT

 

Leszek Masłowski          arch. pryw.

 

Co dwa tygodnie premiera, najbardziej znane tytuły na wyciągnięcie ręki – i to dosłownie, bo wystarczy wyciągnąć rękę w kierunku komputera.

Wypożyczalnia

OutFilm.pl, czyli internetowa wypożyczalnia gejowskich filmów, działa od początku marca. Na pomysł portalu VOD (Video On Demand – czyli filmów na żądanie) wpadli Jakub Mroz i Leszek Masłowski, twórcy poznańskiego Tongariro – jednego z pierwszych polskich dystrybutorów specjalizujących się w kinie LGBT. Już startując z Tongariro w 2010 roku myśleliśmy o OutFilm, ale wówczas nie mieliśmy ani wystarczająco szerokiego katalogu filmów, ani technologii – mówi Kuba Mróz. Momentem przełomowym okazało się nawiązanie współpracy z dużym amerykańskim dystrybutorem filmów LGBT – TLA Video, dzięki czemu OutFilm.pl zyskał dostęp do bazy kilkuset filmów. Wtedy też właściciele Tongariro sami (!) opracowali technologię wypożyczania filmów i ruszyli z nową marką.

Pomysł jest prosty: należy wejść na stronę internetową, zalogować się i zapłacić kartą kredytową lub szybkim przelewem – 12 złotych za premierę, 6 złotych za starszy film. Tak wypożyczony film można oglądać na swoim komputerze (lub telewizorze – jeśli ma dostęp do internetu) przez 48 godzin. Można też wykupić abonament. Ceny zostały skalkulowane tak, żeby w istocie były konkurencyjne wobec nielegalnego ściągania filmów z internetu, często gorszej jakości lub z gorszym tłumaczeniem. W tej chwili w ofercie jest blisko 50 filmów.

Sto dziennie

Strona wystartowała w marcu, średnia kilkudziesięciu wypożyczeń dziennie okazała się łatwa do osiągnięcia. Ludzie oglądają filmy najczęściej wieczorami, ale zdarzają się też wypożyczenia o piątej nad ranem. Marzy nam się co najmniej sto wypożyczeń dziennie – mówi Kuba Mróz i dodaje, że taka liczba pozwoliłaby pokryć koszty funkcjonowania strony. To nie tylko opłaty za serwer, ale także przygotowanie filmów pod względem graficznym i tłumaczenia.

Jednocześnie OutFilm.pl wydaje te same filmy w krótkich seriach na DVD. Nie wchodzą do szerokiej dystrybucji w dużych sieciowych księgarniach, są dostępne wyłącznie w sklepach internetowych. Na razie były to m.in. wszystkie części kultowej amerykańskiej komedii „Eating Out” (które okazują się hitem internetowej wypożyczalni), film „W pułapce pożądania”, „Ten jedyny”, miniatury Bavo Defurne’a (recenzje filmów z OutFilm.pl – patrz strona 26 i kolejne). Jakie filmy cieszą się największą popularnością? Te, które odniosły spektakularny sukces kinowy, jak na przykład „Zabiłem moją matkę Xaviera Dolana, w naszym serwisie cieszą się umiarkowaną popularnością. Znacznie częściej wypożyczane są lekkie filmy, wprawdzie nieco mniej ambitne, ale z wyraźnymi wątkami gejowskimi – mówi Kuba Mróz. Absolutnym przebojem okazał się pierwszy film, który Tongariro sprowadziło do Polski – słynny „Shortbus”.

Wkrótce do oferty mają dołączyć filmy lesbijskie.

Współdziałanie zamiast konkurencji

OutFilm.pl to już kolejna marka, która wchodzi na rynek filmów skierowanych przede wszystkim do gejów i lesbijek. Czy konkurencja dobrze służy tej rynkowej niszy? To raczej nie jest konkurencja, tylko współdziałanie – mamy w ofercie VOD filmy z Rainbow Collection od Mayfly czy Imago Film – podkreśla Kuba i dodaje, że prawdziwą konkurencją są najwięksi dystrybutorzy wchodzący z filmami do kin: Jeśli każdego piątku do kin wchodzi pięć-sześć nowych filmów, to dla kogoś musi tego miejsca zabraknąć. My z Imago czy Mayfly raczej wolimy się dogadać, żeby nie wchodzić sobie w drogę z terminami premier.

Plany? Oprócz premiery co dwa tygodnie – budowanie wokół serwisu całej społeczności, by można było podzielić się wrażeniami z obejrzanego właśnie filmu, zbudować własną listę ulubionych, czy polecić komuś film.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Glen i Glenda

…czyli krótki przewodnik  po kinie trans

 

Cillian Murphy jako Patrycja Kicia Braden w „Śniadaniu na Plutonie” Neila Jordana; mat. pras.

 

Motyw przebieranek płciowych znajdziemy już w filmach z początków istnienia kina, choćby w burleskach. Do dzisiaj służy on głownie bawieniu publiczności, wystarczy przypomnieć słynne komedie: „Poł żartem, poł serio”, „Victor, Victoria”, „Tootsie”, a z polskich „Poszukiwany, poszukiwana”. Gdy facet przebiera się za babę, widownia śmieje się głośno i beztrosko. Jest to bowiem, ze strony męskiego bohatera, akt społecznej degradacji, wejścia w obcy i cudaczny świat „drugiej płci”. Natomiast, gdy to kobieta ubiera spodnie i garnitury, sprawa nie wygląda tak prosto, nawet w komediach. Przeważnie bowiem chodzi w takich filmach („Czy Lucyna to dziewczyna?”, „Sylvia Scarlett”, z nowych „Albert Nobbs”) o determinację. O sięgnięcie po owoc dla kobiet zakazany, o dotarcie do celu, którego nigdy nie osiągnęłyby w sukienkach.

Ale „przebierańcy” nie zawsze mieli wyłącznie bawić publiczność, czasami mieli ją także straszyć. Bowiem skłonność do ubierania się w ciuszki płci przeciwnej w wielu wypadkach automatycznie wiązała się z psychopatycznymi czynami. Na tym skojarzeniu bazują głośne thrillery: „Psychoza” Hitchcocka, „W przebraniu mordercy” de Palmy czy „Milczenie owiec”, w którym transseksualny oprawca szyje sobie stroje ze skór swoich ofiar. Ten ostatni film wywołał protesty ze strony środowisk LGBT, więc w ramach ekspiacji reżyser Jonathan Demme nakręcił potem „Filadelfię”.

Najgorszy prekursor

Przez ostatnie kilkadziesiąt lat nazbierało się jednak całkiem sporo filmów, które traktują tematykę „trans” bez krotochwilnej czy sensacyjnej otoczki. Próbują one – niekiedy w tonie dramatycznym, kiedy indziej w pogodnym, lżejszym – pokazać życie osób nieidentyfikujących się ze swoją płcią biologiczną lub wychodzących poza ograniczenia fizyczne i kulturowe, jakie ona narzuca. Część z tych tytułów dobrze znamy także w Polsce: „Priscilla, krolowa pustyni” z popisową rolą Terence’a Stampa, „Nie czas na łzy”, w którym oscarową kreację stworzyła Hillary Swank czy rewelacyjne „Śniadanie na Plutonie” Neila Jordana, gdzie transgenderowa Patrycja (wspaniały Cillian Murphy) rzuca wyzwanie bogoojczyźnianej Irlandii. Ale sporo jest filmów, które niewiele osób u nas widziało.

Za prekursora kina trans uznać trzeba… Eda Wooda. Tak, to właśnie ten „najgorszy reżyser świata” zadebiutował w 1953 roku dziełem „Glen czy Glenda”, opartym częściowo na własnych doświadczeniach (również lubił ubierać damską bieliznę). W specyficznej formie łączącej wykład, awangardowe wizje i obyczajowe obrazki przedstawia Wood dwie historie – transwestyty Glena (w tej roli sam reżyser), który boi się powiedzieć narzeczonej o swych upodobaniach oraz pseudohermafrodyty Alana, który przechodzi operację korekty płci i zostaje kobietą. Jest „Glen czy Glenda” apelem o tolerancję i zrozumienie inności seksualnych, bardzo – zwłaszcza jak na swoje czasy – odważnym i postępowym. Znamienne, że pierwszy film o „transach” nakręcił „odmieniec” kina.

Agrado też ma penisa

W klasyfikacji drużynowej prowadzi Hiszpania, która po śmierci generała Franco śmiało i bez oporów wzięła na kinowy warsztat zakazane dotąd tematy obyczajowe. W roku 1977 powstał film Vicente’a Arandy „Cambio de sexo” („Zmiana płci”). Młodziutka Victoria Abril gra tutaj siedemnastoletniego Jose Marię, wyzywanego w szkole od „pedałów” i prześladowanego przez ojca, który chce z niego zrobić „prawdziwego mężczyznę”. W tym celu prowadzi syna do nocnego klubu ze striptizem, gdzie Jose – zamiast stracić dziewictwo z prostytutką – poznaje „kobietę z penisem”, Bibi. Ta zaś wprowadza go w tajniki życia transowego. Niedługo potem nasz bohater, a raczej już bohaterka, Marie Jose sama staje się gwiazdą klubu. Buntuje się jednak przeciwko byciu dziwolągiem z kabaretu, pragnie zostać pełnoprawną kobietą. Decyduje się na operację i – jak informuje nas narrator w ostatnim ujęciu – „sześć miesięcy później przeżywa pierwszy kobiecy orgazm”.

Jako mentorka Marii Jose zadebiutowała na dużym ekranie Bibiana Fernandez, znana lepiej szerokiej publiczności pod pseudonimem Bibi Andersen. Zagrała ona właściwie samą siebie – transseksualną aktorkę. Rozsławił ją później w świecie Pedro Almodovar, który dał jej w kilku swoich filmach role silnych kobiet. Do historii kina przeszła scena z „Kiki”, gdy naga Bibi (już z żeńskimi organami płciowymi) stoi na balkonie i śpiewa razem z Chavelą Vargas pieśń „Luz de luna” („Światło księżyca”).

Z Andersen związana jest też zabawna i charakterystyczna dla polskiej mentalności anegdota. Otóż, w latach 90. w naszych fachowych publikacjach powielana była informacja, że Bibi Andersen to de facto… Bjorn Andresen – Szwed, który w wieku 15 lat zagrał rolę Tadzia w ekranizacji „Śmierci w Wenecji”. Najwyraźniej tak go Visconti z ekipą zbałamucili na planie tamtego filmu, że aż płeć zmienił. Tymczasem Andresen wyrósł na heteroseksualnego ojca rodziny i aktora grywającego w szwedzkich produkcjach (m.in. mogliśmy go ostatnio oglądać w jednym z odcinków serialu „Wallander”).

Wracając zaś do Almodovara, to myślę, że nie ma sensu przypominać jego zasług w oswajaniu publiczności z osobami spod znaku T. Przywołajmy tylko niezapomnianą postać transgenderowej Agrado (Antonia San Juan) z filmu „Wszystko o mojej matce”, która na żądanie kolegi: „Obciągnij mi, jestem spięty!”, odpowiada: „Ja też jestem spięta, to może ty mi obciągniesz?”.

Almodovara często porównuje się z Rainerem Wernerem Fassbinderem, znakomitym, przedwcześnie zmarłym, niemieckim reżyserem, który również w swojej twórczości poruszał kwestię nienormatywnych seksualności (choć czynił to w znacznie posępniejszym tonie niż autor „Prawa pożądania”). W 1978 roku Fassbinder nakręcił film „W roku trzynastu pełni”. Jego bohater Erwin (Volker Spengler) zmienia płeć po tym, jak mężczyzna, w którym nieszczęśliwie się kocha, mówi mu: „Szkoda, że nie jesteś kobietą”. Miłość bywa silniejsza od tożsamości. Niestety, i pod nową postacią Erwin/Elvira zostaje odrzucony/a. Podobnie zresztą jak Vera, która dla ukochanego Leopolda „obcina sobie kutasa” w „Kroplach wody na rozżarzonych kamieniach” (2000) Francoisa Ozona na podstawie sztuki Fassbindera.

Piłka i lalki

Za „krzyżówkę” postaci z filmów Fassbindera i Almodovara uznać można tytułową Hedwig z „Hedwig and the Angry Inch” (w Polsce wyświetlanego czasami pod tytułem „Cal do szczęścia”) Johna Camerona Mitchella. Urodzony jako Hansel we wschodnim Berlinie stał się kobietą z miłości do amerykańskiego żołnierza. Chciał się z nim ożenić i uciec na Zachód. Operacja jednak nie do końca się udała, uczucie także poległo w starciu z przeciwnościami losu. Hedwig została więc szefową zespołu muzycznego, z którym objeżdża Stany Zjednoczone. W podrzędnych knajpach wyśpiewuje dzieje swojego życia.

Z nowszych filmów z transowymi bohaterami chciałbym zwrócić uwagę na dwa tytuły. Grecką „Strellę” z roku 2009 w reżyserii Panosa H. Koutrasa – przewrotną opowieść o mężczyźnie, który po wyjściu z więzienia szuka swego syna. W nowym życiu na wolności pomaga mu się odnaleźć kochanka, transseksualna prostytutka, zwana Strellą. Koutras wplata w queerową opowieść nawiązania do… antycznej tragedii, niekonwencjonalnie tu jednak potraktowanej.

Innym ważnym filmem jest „Chłopczyca” („Tomboy”) Celine Sciammy, która przesuwa granicę refleksji nad identyfikacją płciową człowieka w czas dzieciństwa (warto w tym miejscu przywołać podobne w tematyce i pokazywane kiedyś w Polsce „Różowe lata” Alaina Berlinera). Głowna bohaterka, dziesięcioletnia Laure’a (Zoe Heran) udaje przed rówieśnikami chłopca, gdyż woli grać w piłkę, niż bawić się lalkami.

Trudno w jednym, krótkim tekście wyszczególnić wszystkie „transowe” fabuły. Wymieńmy pokrótce jeszcze kilka – chociażby kampową adaptację powieści zmarłego niedawno Gore’a Vidala „Myra Breckinridge” (1970) Michaela Sarne’a z Raquel Welch w roli głównej. Także, zupełnie inny w klimacie, biograficzny „Second Serve” (1986) Anthony’ego Page’a (dawno temu w polskiej telewizji nadano temu filmowi tytuł „Gem, set i mecz”), oparty na wspomnieniach Renne Richards, lekarki i tenisistki, która w latach 70. – jako Richard – przeszła korektę płci i nie mogła przez pewien grywać profesjonalnie na korcie, gdyż zabraniano jej udziału w kobiecych turniejach. W świecie sportu rozgrywa się także tajski „Piękny bokser” (2004) Ekachai Uekrongthama, autentyczna historia pięściarza Parinya Charoenphola.

Dwa filmy nagrodzone Oscarami za scenariusz – zainspirowane faktami „Pieskie popołudnie” Sidneya Lumeta, w którym grany przez Ala Pacino Sonny Wortzik napada na bank, by zdobyć pieniądze na operację korekty płci swego kochanka oraz „Gra pozorów” Neila Jordana, gdzie, zgodnie z polskim tytułem, nic nie jest takie, jak się wydaje. Dorzućmy jeszcze serbskie „Dupy z marmuru” (1995) Zelimira Zelnika z, zamordowaną w 2003 roku w Belgradzie, Merlinką (czyli Vjeranem Miladinoviciem), dostępne u nas na DVD „Wild Side” (2004) Sebastiena Lifshitza i paradokumentalną „Niezwykłą historię o królowej Raqueli” Olafa de Fleur Johannenssona. „Transamericę” Duncana Tuckera z nominowaną do Oscara Felicity Huffman, „Flawless” (polski tytuł – „Bez skazy”) Joela Schumachera, „Normalnego” Jane Anderson, „Telenowelę” Pernille Fischer Christensen… Długo można wyliczać.

Na koniec zostawiłem sobie dwa filmy – realistyczną argentyńską opowieść o osobie interseksualnej „XXY” Lucii Puenzo i metaforycznego „Orlando” Sally Potter według powieści Virginii Woolf, w ktorym Tilda Swinton wędruje przez wieki, zmieniając się po drodze z chłopca w kobietę. Oba te dzieła pokazują, jak niewielkie znaczenie ma płeć dla naszego człowieczeństwa i, zarazem, jak wielką wagę do niej przywiązujemy.

Najnowszy „transowy” film „Na zawsze Laurence” Xaviera Dolana wchodzi na ekrany polskich kin 9 listopada br., patrz: recenzja, strona 33.

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.