Z szafy na paradę

LGBT w kinie amerykańskim część druga – po roku 1969

 

Al Pacino w filmie „Cruising” (1980)                               mat. pras.

 

Rozruchy w nowojorskim barze Stonewall, które dały początek walce o prawa osób LGBT, miały miejsce w czerwcu 1969 r. Nieco wcześniej, bo w kwietniu 1968 r. odbyła się w off – broadwayowskim teatrze Four prapremiera sztuki Marta Crowleya „The Boys in the Band”. Bohaterami tego dramatu są mężczyźni, którzy świętują w mieszkaniu na Manhattanie urodziny jednego z nich – prawie wszyscy to geje. Spektakl odniósł zdumiewający sukces. Zagrano ponad tysiąc przedstawień.

Chłopcy z branż

Postanowiono więc zrobić ze sztuki film w tej samej obsadzie, w jakiej była grana w teatrze. Reżyserię powierzono, rozpoczynającemu dopiero swoją karierę, Williamowi Friedkinowi (niedługo potem dostanie Oscara za „Francuskiego łącznika”). Był to pierwszy amerykański film „głównego nurtu”, czyniący protagonistami facetów homoseksualnych, a w dodatku oddający im głos. Dowcipkują, tańczą ze sobą, obgadują się nawzajem, zwierzają z problemów, cierpią… Wreszcie tzw. przeciętny widz miał okazję zobaczyć na ekranie, jak wygląda zwyczajne życie geja. Z dzisiejszej perspektywy „The Boys in the Band” nie są wolni od stereotypów i uproszczeń, ale wciąż niosą ładunek prawdy psychologicznej i socjologicznej.

Film Friedkina trafił na ekrany w marcu 1970 roku, już po zamieszkach w Stonewall. W Polsce został pokazany wiele lat później – dopiero w latach 90., późnym wieczorem wyemitowała go telewizja publiczna. Ale, uwaga!, w 1992 r. utwór Crowleya pojawił się na deskach warszawskiej Sceny Prezentacje. Romuald Szejd wyreżyserował spektakl, w którym zagrali m.in. Andrzej Chyra i Cezary Pazura. Zagadką pozostaje jednak fakt, dlaczego oryginalny tytuł „The Boys in the Band” (co można by przetłumaczyć np. „Chłopcy z branży”) zmieniono na polski… „Dyskretny urok faunów”.

Tak się złożyło, że film Williama Friedkina otworzył dekadę lat 70. – ostatnią przed pojawieniem się wirusa HIV i AIDS – i także film Friedkina ją zamknął. W lutym 1980 roku miał premierę osławiony „Cruising” (wyświetlany niekiedy w polskich telewizjach pod tytułem „Za- danie specjalne”) z Alem Pacino w roli głównej. Nim jednak ta inspirowana faktami opowieść o brutalnych morderstwach w środowisku „skórzanych” gejow znalazła się na ekranach, przeszła istną drogę krzyżową. Produkcja filmu, kręconego w autentycznych barach branżowych nowojorskiego Greenwich Village, była sabotowana przez grupy, które blokowały ulicę, robiły dużo hałasu, by zepsuć dźwięk, a nawet wchodziły na dach i świeciły reflektorami w plan filmowy. Protestującym nie podobało się, że „Cruising” sięga po homofobiczne stereotypy, jakimi kino hollywoodzkie żywiło się przez całe dekady, czyli po raz enty homoseksualiści zostaną przedstawieni jako mordercy i dewianci.

Potem włączyła się cenzura (czy też, ściślej mówiąc, komisja przyznająca filmom kategorie wiekowe), pod wpływem której Friedkin musiał dokonać w gotowym dziele cięć. Ponoć pierwotna wersja trwała 2 godziny 20 minut, wypadło minut 40, zawierających, rzekomo, sceny dosłownie ukazanego męsko-męskiego seksu (nota bene, niedawno Travis Mathews i James Franco nakręcili film „Interior. Leather Bar” nawiązujący do legendy owych zaginionych 40 minut „Cruisingu”). Gdy thriller wreszcie pojawił się w dystrybucji, przed kinami demonstrowali aktywiści LGBT.

Dla nas dzisiaj jest „Cruising” przede wszystkim bezcennym świadectwem epoki lat 70. – dekady gejowskiego przebudzenia i seksualnej obfitości, której nie zagrażał jeszcze śmiertelny wirus. Żywa, gwałtowna reakcja na film Friedkina pokazała też, że ruch LGBT w Stanach okrzepł i urósł w siłę. „Odmieńcy” seksualni nie mieli zamiaru siedzieć cicho i dalej chować się po kątach. W kryminale „The Laughing Policeman” („Śmiejący się policjant”) Stuarta Rosenberga (też zresztą odwołującym się do homofobicznych uprzedzeń) detektyw grany przez Waltera Matthau mówi do swego kumpla policjanta: „Homoseksualiści już się nie ukrywają. Oni demonstrują”.

Nadal padali jak muchy

Trudno jednak powiedzieć, by kino hollywoodzkie pozytywnie zareagowało na tę emancypacyjną falę. Owszem, postacie homoseksualne zaczęły pojawiać się częściej na ekranie, ale z reguły jako drugo- i trzecioplanowe atrakcje komedii i sensacji. Zwiększona „widoczność” mniejszości seksualnych w społeczeństwie amerykańskim przyczyniła się wręcz do zwiększenia poziomu homofobii w amerykańskich filmach, gdyż można już było nazwać i piętnować takich bohaterów wprost, bez uciekania się do kamuflażu i aluzji. Jawnie wyśmiewano się więc z „przegięcia” i „zniewieścienia” gejów czy też z „babochłopów”, jakimi były ekranowe lesbijki. W głośnych „Pięciu łatwych utworach” Boba Rafelsona mamy parę nawiedzonych lesbijek- ekolożek, w „Taśmach Andersona” Sidneya Lumeta politowanie wzbudza ciota w tupeciku – złodziej i tchórz zarazem, w filmach akcji „Kleopatra Jones” i „Kleopatra Jones i złote kasyno” lesbijki to kryminalistki, bezwzględne szefowe gangu. Itd., itp.

Nadal w mocy pozostał schemat wiążący seksualną „inwersję” (czy nawet szerzej, seksualną „rozwiązłość”) ze skłonnościami psychopatycznymi. Bohaterką głośnego „Looking for Mr. Goodbar” (polski tytuł – „W poszukiwaniu idealnego kochanka”) Richarda Brooksa jest grana przez Diane Keaton nauczycielka szukająca mocnych wrażeń w nocnych klubach. Na końcu morduje ją sfrustrowany homoseksualista (Tom Berenger), który próbuje odbyć z nią stosunek. W thrillerze Briana de Palmy „Dressed to Kill” („W przebraniu mordercy”) tytułowym zabójcą okazuje się zakładający damskie ciuchy psychiatra o ewidentnie transseksualnej naturze.

W filmach amerykańskich z lat 70. homoseksualiści nadal padali jak muchy. Byli sprawcami i ofiarami gwałtownych bądź tragicznych śmierci (vide przywołany wyżej „Cruising”). Homoseksualizm czy transseksualizm niemal zawsze pokazywany był jako odstępstwo od normy, indywidualny kaprys czy też wybryk w heteroseksualnym świecie. Vito Russo w swym epokowym dziele – książce „The Celluloid Closet” – analizuje pod tym kątem chociażby wątek romansu biseksualnego Briana (Michael York) z baronem Maximilianem (Helmut Griem) w słynnym „Kabarecie” Boba Fosse’a. To dekadencki „skok w bok”, przez który Brian „zbacza” z jedynie słusznej ścieżki heteroseksualnej normalizacji.

Najbardziej kuriozalnym przykładem takiego podejścia do sprawy jest film Paula Arona „A Different Story” („Inna historia”), w którym gej (grany przez Perry’ego Kinga) i lesbijka (w tej roli Meg Foster) najpierw biorą fikcyjny ślub, by uchronić bohatera przed deportacją z USA, ale potem zakochują się w sobie i żyją długo i szczęśliwie. Happy end jest możliwy tylko w porządku hetero.

Także te filmy, które poważniej analizowały kwestie inności seksualnej, akcentowały samotność i wyobcowanie „odmieńców”, przeklinających swoją kondycję. Grupę takich nieszczęśników zapijających prywatne dramaty mamy np. w niskobudżetowym „Some of My Best Friends Are” („Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół to…”) Mervyna Nelsona, rozgrywającym się podczas wigilii w gejowskim barze.

Kochać się

Nieco śmielsze podejście do sprawy zaczyna przebijać się w amerykańskich filmach głównego nurtu na początku lat 80. W melodramacie „Making Love” („Kochać się”) Arthura Hillera (to on nakręcił wcześniej kasowe „Love Story”) Zach, młody doktor i szczęśliwy małżonek, zakochuje się w innym mężczyźnie, otwartym geju. Tym samym rozpoczyna proces akceptacji swego wypieranego przez lata homoseksualizmu. Film unika sensacyjnych rozwiązań i nie zmierza w kierunku tragicznego zakończenia. Wreszcie geje w hollywoodzkim dziele dostali szansę na happy end. Za lesbijski odpowiednik „Making Love” można uznać film „Lianna” Johna Saylesa – tutaj zamężna kobieta zakochuje się w nauczycielce. Relacje erotyczne między kobietami oglądamy także w tak rożnych produkcjach, jak: sportowy dramat „Personal Best” („Życiowy rekord” ) Roberta Towne’a, nastrojowe, psychologiczne „Desert Hearts” Donny Deitch czy epickie dzieło Stevena Spielberga o historii Afroamerykanów „Kolor purpury”. Z kolei temat przebieranek płciowych i seksualnej ambiwalencji z humorem traktuje musical „Victor/ Victoria” Blake’a Edwardsa, przeróbka niemieckiej komedii z lat 30. – główna bohaterka udaje tutaj mężczyznę będącego drag queen. Wspomnieć też trzeba o bardzo popularnej „Tootsie” Sydneya Pollacka, gdzie Dustin Hoffman jako bezrobotny aktor przebiera się za kobietę, by dostać rolę w operze mydlanej. I choć trudno uznać te filmy za wywrotowe, niewątpliwie przyczyniły się one do lepszego zrozumienia odmienności seksualnych przez szeroką widownię.

Homoseksualizm w latach 80. wciąż jednak nie był towarem chodliwym. Głowną rolę w „Making Love” odrzuciło co najmniej piętnastu młodych gwiazdorów Hollywoodu, takich jak Harrison Ford, Richard Gere, Michael Douglas czy William Hurt (skądinąd, ten ostatni niedługo później dostanie Oscara za rolę „przegiętej cioty” w „Pocałunku kobiety-pająka” Hectora Babenco). Zwyczajnie bali się, że rola mężczyzny uprawiającego seks z innym mężczyzną źle wpłynie na ich wizerunek. Niestety, mieli rację. Michael Ontkean, który zagrał Zacha, wielkiej kariery w kinie nie zrobił. Najbardziej znany jest ze swego występu w serialu „Twin Peaks”. Natomiast pocałunek w usta między Michaelem Cainem a Christopherem Reevem (świeżo po roli Supermena) w thrillerze Sidneya Lumeta „Deathtrap” („Śmiertelna pułapka”) stał się tematem medialnej afery i obniżył zyski z filmu.

Także pojawienie się AIDS, które było potocznie uznawane za „chorobę pedałów”, nie wpłynęło dobrze na postrzeganie „inwertytów” przez publiczność. Ale zarazem postawiło homoseksualizm ponownie w centrum uwagi. Najszybciej temat podjęła telewizja. Pojawił się on wraz z apelem o tolerancję w filmie „Early Frost” („Wczesny przymrozek”) Johna Ermana. Szczerze i w mniej obłudny sposób opowiedzieli o nim także twórcy niezależni – chociażby Bill Sherwood (który w 1990 roku sam umrze z powodu AIDS) w „Parting Glances”. Na duży ekran kwestia „homoseksualizm a AIDS” trafiła w Ameryce dopiero na przełomie lat 80. i 90. z takimi filmami jak „Longtime Companion” („Długoletni przyjaciel”) Normana Rene i „Filadelfia” Jonathana Demme’a. Przyjdzie poczekać kolejną dekadę, zanim w 2003 r. zostanie zekranizowana przez Mike’a Nicholsa jako mini-serial dwuczęściowa sztuka Tony’ego Kushnera „Anioły w Ameryce”, będąca wielowarstwową opowieścią o Ameryce czasów paniki związanej z nową, śmiertelną chorobą.

New Queer Cinema

Początek lat 90. to także krótkotrwały, ale pamiętny wybuch New Queer Cinema – nurtu, którego narodziny zostały ogłoszone przez krytyczkę B. Ruby Rich na łamach brytyjskiego miesięcznika „Sight and Sound” w 1992 r.. Tym wspólnym mianem określiła ona grupę filmów, które stawiały sobie za cel podważenie dogmatów płciowych zachodniej cywilizacji oraz rewizję historii Ameryki i świata z perspektywy tych, którzy zostali wykluczeni, potępieni lub też przemilczani. Z New Queer Cinema wywodzą się tak znani obecnie twórcy, jak Todd Haynes (jego „Poison” to trzy, rożne stylistycznie nowele, których bohaterami są odmieńcy) czy Gus van Sant („Moje własne Idaho” – nawiązująca do Szekspira historia męskiej prostytutki). Inne tytuły zaliczane do tego nurtu to m.in. świetny dokument Jennie Livingstone „Paris Is Burning” o konkursach tańca organizowanych przez afroamerykańskich „queer” (to one zainspirowały Madonnę do stworzenia teledysku „Vogue”) czy „Swoon” Toma Kalina, czyli prowokująca, oryginalna formalnie, oparta na faktach opowieść o dwóch homoseksualnych kochankach, którzy zamordowali dziecko.

Obecnie z pewnością najszerszą reprezentację osób spod znaku LGBT można znaleźć w amerykańskich serialach. Trudno chyba wymienić jakiś, w którym taka postać by się nie pojawiła. Natomiast Hollywood, jak to Hollywood, wciąż zachowuje się asekurancko. Z jednej strony, nagradza (ale nie głównym Oscarem) filmy typu „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee, „Obywatel Milk” Gusa van Santa czy „Wszystko w porządku” Lisy Cholodenko. Gwiazdy pokroju Seana Penna, Julianne Moore, Annette Bening, Michaela Douglasa bez problemu przyjmują role osób homoseksualnych. Ale wskażcie mi choć jedną osobę z aktorskiej „wierchuszki” Hollywoodu, która prywatnie nie ukrywałaby swej „odmiennej” orientacji.

Reżyserzy, otwarci geje, tacy jak Tate Taylor czy Lee Daniels kręcą hity w rodzaju „Służących” czy ostatnio „Butlera”, ale przecież nie są to filmy gejowskie. Znamienny jest przykład chociażby Johna Camerona Mitchella, który po iście rewolucyjnym, niezależnym „Shortbusie” (patrz: strona 3) zrobił konwencjonalny, heteroseksualny dramat „Między światami” z Nicole Kidman w roli głównej. Tematyka inności seksualnej, przynajmniej wtedy, gdy ma się pojawić na pierwszym planie, wciąż jest obarczona w Hollywoodzie ryzykiem obyczajowym i finansowym. Sporo więc jeszcze pozostało do zrobienia, ale z pewnością czasy, w których byliśmy wyłącznie koszmarem z Fabryki Snów, szczęśliwie minęły.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.