I am Michael (USA, 2015) reż. J. Kelly, wyk. J. Franco, Z. Quinto, C. Carver. Dystr. Mayfly, premiera w Polsce: 4.12.2015
Historia prawdziwa. Michael Glatze (świetny James Franco) był kilkanaście lat temu cenionym aktywistą LGBT, redagował magazyn dla queerowej młodzieży, którą zachęcał do akceptowania homoseksualnej orientacji. Żył w szczęśliwym związku z facetem, a nawet z dwoma – tworzyli harmonijny trójkąt. Nagle kłopoty z sercem, niekontrolowane wybuchy paniki i strach przed śmiercią, która, jak sądził, może nadejść w każdej sekundzie, sprawiły, że zwrócił się ku konserwatywnemu chrześcijaństwu. Odnalazł Boga – i to takiego, który homoseksualności nie akceptuje. Porzucił swój „styl życia”, pożegnał się ze zszokowanymi partnerami. Został pastorem. Zaczął spotykać się z dziewczyną.
Znamy co najmniej kilku tzw. eks-gejów, którzy przeszli rzekomo udaną „terapię” zmiany orientacji (takie terapie zawsze są z homo na hetero, nigdy odwrotnie) a po latach przyznawali, że pod wpływem religii żyli w kłamstwie. Powstrzymywali się od seksu z mężczyznami, ale popęd w ich kierunku nie ustał.
Znamy też całkiem sporo gejów, którzy zaczynali życie seksualno-uczuciowe od związków z kobietami. Ale to nie „eks-heterycy” – mówią, że wszystko przez brak samoakceptacji (sam się do nich zaliczam!). Taka ścieżka to zresztą stały motyw gejowskich filmów.
Przypadek Michaela Glatze jest jednak inny i wyjątkowy, bo chodzi o aktywistę, który swą homoseksualność zaakceptował, a potem… przestał akceptować.
Film jest zrobiony w prosty sposób, po bożemu (nomen omen). Jakby twórcy sugerowali: popatrzcie i zinterpretujcie sobie tę historię, jak chcecie. Chyba że ostatnia scena mówi coś więcej? (Mariusz Kurc)
Tekst z nr 58/11-12 2015.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.