Moja karta homoseksualisty

O zakonie paulinów w Krakowie, o pytaniach, które zadawali milicjanci w czasie akcji „Hiacynt” i o tym, dlaczego starsi geje w Wielkiej Brytanii wciąż mają problem z ujawnianiem się, z Waldemarem Zboralskim, jednym z pierwszych polskich aktywistów gejowskich, rozmawia Wojciech Kowalik

 

fot. arch. pryw

 

Czujesz się dziś bardziej gejem Polakiem czy gejem Anglikiem?

Zdecydowanie bardziej gejem Polakiem. Sponiewieranym, ale Polakiem.

Dlaczego sponiewieranym?

Wyrzuconym z domu. Kiedy po 2005 r. władzę w Polsce przejął Kaczyński do spółki z Lepperem i Giertychem, zaczęła się antyhomoseksualna krucjata. Nie czułem się bezpiecznie, bo byłem rozpoznawalny, bałem się prześladowań. Zabrałem partnera i uciekliśmy do Anglii.

W maju br. dostałeś brytyjskie obywatelstwo. Ale wciąż walczysz o polskie sprawy. N

a bieżąco informuję moją lokalną organizację LGBT tu w Manchesterze (Lesbian and Gay Foundation) o tym, co dzieje się w Polsce. Gdy kilka lat temu w Parlamencie Europejskim Prawo i Sprawiedliwość zostało przyjęte do tej samej frakcji, co konserwatyści Davida Camerona, późniejszego premiera Wielkiej Brytanii, natychmiast napisałem do BBC. Wybuchła afera, aż Cameron tłumaczył się ze swego dziwnego sojusznika.

Zawsze byłeś też mocno antyklerykalny, ale twoje początki to seminarium.

Był początek lat 80. Gdy nie dałem rady pójść na studia, ktoś podpowiedział mi zakon. Trafiłem do Paulinów na Skałce w Krakowie. Nie bez powodu, słyszałem o długiej tradycji swobód seksualnych w tym zakonie. Myślałem, że będzie mi tam dobrze. Szybko się przekonałem, że nie, takiej ilości intryg, zazdrości, tchórzostwa nie widziałem nigdy. Małe piekło, z którego szybko się wyrwałem.

Tradycje swobód seksualnych” potwierdziły się?

Jak najbardziej! Co czwartek mieliśmy wolne i każdy mógł wychodzić do miasta. Ja chodziłem do łaźni przy świętego Sebastiana. Ilu kolegów z seminarium tam spotykałem! Jeden z nich teraz nawet jest biskupem. W klasztorze byłem, zgodnie ze swoim wykształceniem, sanitariuszem i pielęgniarzem. Kiedyś dwóch kolegów chciało skorzystać z izolatki, dałem im klucze. Ktoś ich nakrył. Wylecieli z hukiem – ale, wzorem Kościoła, szybko odnaleźli się w innych seminariach.

A ty w wojsku. I tam od razu zaprzyjaźniłem się z grupą naturystów. Tak, naturyści w wojsku ludowym, co więcej, wiedzieli o mnie.

Wyoutowałeś się w polskim wojsku w latach osiemdziesiątych?

Oczywiście, jednostka JW1383 w Opolu. Każdy z tamtych czasów to potwierdzi. Fascynacja naturyzmem została też po wojsku. Zacząłem działać w lokalnej organizacji naturystów w rodzinnej Nowej Soli. Ale jak tylko się zorientowali, że jestem gejem, to kazali mi – mówiąc wprost – wypierdalać z pedalstwem, bo oni tam przyprowadzają rodziny i dzieci. Wtedy pomyślałem o stworzeniu własnej paczki wielbicieli naturyzmu. A zaraz potem: dlaczego by nie powołać do życia organizacji gejowskiej? Skoro naturystyczne można?

Zacząłeś działać?

W niemieckim „Spieglu” wyczytałem, że gdzieś w Jugosławii swój zjazd ma ILGA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek – przyp. red.). Napisałem do redakcji i poprosiłem o namiary. To był 1983 rok. Skrzynką kontaktową dla tego typu próśb zza żelaznej kurtyny był Wiedeń – Andrzej Selerowicz. On miał już sporo kontaktów i tak poznałem ludzi z Łodzi, z Wrocławia. Zaczęliśmy robić grupę, którą zauważyły władze. Akurat wtedy zaczęła się akcja „Hiacynt”.

Byłeś pierwszą znaną z imienia i nazwiska ofiarą tej akcji.

Kiedy zaczęły się pierwsze zatrzymania, natychmiast napisałem list do Wiednia, do Selerowicza. Ten list, ta informacja pojawiła się w przekazach, we wszystkich materiałach na ten temat. Tak zostałem „twarzą” akcji „Hiacynt”.

Twarzą i ofiarą.

Milicjanci przyszli po mnie do pracy do szpitala, pracowałem jako pielęgniarz. To było 15 listopada 1985 r. Bez żadnego nakazu, nie chcieli powiedzieć, o co chodzi. Kazali się ubierać, zapakowali do nieoznakowanego samochodu i wywieźli na komisariat w Nowej Soli. Moja szefowa była przerażona. W pokoju przesłuchań na biurku milicjanta leżał formularz, napisany na maszynie, odbity na powielaczu. Na górze dostrzegłem tytuł: „KARTA HOMOSEKSUALISTY”, a na dole pytania i miejsce na moje odpowiedzi.

Jakie to były pytania?

Milicjant powiedział, że wiedzą o mojej orientacji. Zapytał o dane, adres. A później o to, od kiedy jestem homoseksualistą, czy mam partnera, czy utrzymuję kontakty z kimś z zagranicy. I o techniki seksualne.

Techniki seksualne?

Czy biorę do buzi, czy jestem aktywny czy pasywny. „Mogę pana zaprosić do łózka i pokazać, ale tu odpowiadać na takie pytania nie będę” – powiedziałem milicjantowi. Każde kolejne pytanie było bardziej intymne, na przykład, czy znam kogoś chorego na AIDS. Później zrobili mi zdjęcia, pobrali odciski palców. Nie było agresji, wszystko grzecznie.

Miałem torbę, w której był notes. A tam wszystkie kontakty od Andrzeja Selerowicza do ludzi, z którymi chciałem działać. Przeszukali mnie, znaleźli, skopiowali wszystko. To była kopalnia wiedzy o środowisku.

To było tylko jedno przesłuchanie?

Tak. Wielu moich kolegów przeżyło później to samo.

Do działania to cię nie zniechęciło.

Przeciwnie! Pomyślałem, że teraz, kiedy wszyscy wszystko wiedzą, tym bardziej muszę spożytkować rozpierającą mnie złość, bunt, energię. Okazja nadarzyła się wkrótce, bo wyjeżdżałem z Nowej Soli do pracy w Warszawie. Musiałem czegoś poszukać w stolicy, bo po akcji „Hiacynt” zaczęły się problemy w szpitalu. Okazało się, że podobno są skargi, że obmacuję pacjentów. Pracowałem wtedy na ortopedii, kiedy facet przyjeżdża ze złamaną nogą, to trzeba mu przecież zdjąć spodnie i przytrzymać mosznę zanim założy się gips od stopy po udo! Ordynator dał do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli odejdę. Mam mu za złe brak solidarności. W lutym 1986 r. zacząłem pracować w szpitalu kolejowym przy Brzeskiej w Warszawie. I z kopyta ruszyłem do działania.

Zaczęły się przygotowania do powołania Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego. Sławek Starosta mówił mi („Replika”, nr 39 – przyp. red.), że mieliście spore poparcie, zaangażowało się kilkadziesiąt osób. 

Później tak. Najpierw spotykaliśmy się w willi pewnego bogatego człowieka w Milanówku. Był naszym sponsorem, pozwalał nam nie tylko dyskutować, ale też robić imprezy. Czasami kończyły się tym, że biegaliśmy na golasa po podwórku! Ale też tam, w 1987 r., odbyła się impreza założycielska. WRH przygotowywaliśmy prawie dwa lata. Mieliśmy świetnych prawników, siedzibę, statut, wypełnione dokumenty – mogliśmy rejestrować pierwsze polskie stowarzyszenie LGBT!

Ale się nie udało.

Władze odmówiły rejestracji z powodu „naruszenia ładu moralnego”.

Próbowałeś dalej?

W 1988 r. miał się odbyć zjazd ILGA w Warszawie. SB groziło wtedy, że jeśli nie odwołam tej imprezy, to wpadnie na nią do spółki z ZOMO i ją rozgromi. Nie odwołałem, pomyślałem, że wtedy zwróci na nas uwagę cały świat. Ale były wielkie nerwy i wpadki organizacyjne. Sam zjazd się odbył, ale nie był udany, a SB z pałami w końcu nie wpadła. Zniechęciłem się. Na dwa lata wyjechałem do Niemiec. Ale gdy komuna padła, Niemcy „kazali” wracać do Polski.

Pisywałeś do „Inaczej” – wywiady, teksty, opowiadania, tłumaczyłeś z niemieckiego, ale na 10 lat praktycznie zniknąłeś.

Całe lata 90. próbowałem ułożyć sobie życie, poznać kogoś. Miałem dużo pracy.

Wróciłeś w latach dwutysięcznych. I to jak! Telewizja, prasa.

Po roku 2000 związałem się z Antyklerykalną Partią Postępu „Racja” i zacząłem tam forsować temat związków partnerskich. To był moment, kiedy swój projekt przygotowywała Maria Szyszkowska, a ja poznałem swojego Krzyśka. Zaczęliśmy głośno i otwarcie, z odkrytymi twarzami mówić o potrzebie wprowadzenia związków. Znalazł nas TVN, wylądowaliśmy w „Rozmowach w toku”. Później w „Wiadomościach”, w „Gazecie Wyborczej”, nawet prasa lokalna pokazywała nas jako parę homoseksualną, która pragnie zawrzeć związek partnerski.

Wasz ślub w Anglii w 2007 r. obiegł internet i całśrodowisko LGBT w Polsce.

Chciałem powiedzieć ludziom: zostawcie to wszystko, przyjeżdżajcie tu, róbcie to, co my i bądźcie szczęśliwi! Zgłosił się Robert Gliński i tak wzięliśmy udział w jego filmie „Homo.pl”.

Dwa lata temu wzięliście rozwód. Jak przebiega rozwód związku partnerskiego w Wielkiej Brytanii?

 Szybko i sprawnie. Musiałem napisać wniosek do brytyjskiego sądu. Procedura kosztuje 340 funtów, nie musieliśmy przyjeżdżać na rozprawę. Nie mieliśmy wobec siebie roszczeń finansowych, nie ubiegaliśmy się o prawo do opieki nad dzieckiem, więc nie trzeba było angażować adwokatów. Wszystko odbyło się korespondencyjnie.

W Wielkiej Brytanii cały czas pracujesz i cały czas jesteś pielęgniarzem. Teraz opiekujesz się starszymi ludźmi. Zdarzyło ci się mieć pod opieką geja?

Tak, opiekowaliśmy się nim razem z jego partnerem. Już nie żyje. Zdarzają się geje, ale starsi mężczyźni wciąż boją się o tym mówić.

Nadal? W latach 50. czy 60. na Wyspach Brytyjskich za homoseksualizm można było wylądować w więzieniu, ale dziś legalizuje się małżeństwa jednopłciowe.

Pamiętają też lata osiemdziesiąte i barbarzyńskie przepisy, jakie przeforsowała premier Margaret Thatcher. Zakaz tak zwanej propagandy homoseksualnej, za którą może być uznane praktycznie wszystko – choćby właśnie coming out. Już tych przepisów nie ma, ale widmo krąży: podobne przepisy niedawno przegłosowano w Rosji.

Jaką wiadomość z Polski najchętniej przekazałbyś swojej organizacji w Manchesterze?

Pytanie! Że wreszcie mamy związki partnerskie. To byłby najwspanialszy moment.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przestajesz być najważniejszy

Jacek i Andrzej Kacprzak-Kubińscy opowiadają o sobie, o swoich synach i o życiu w Wielkiej Brytanii społeczeństwo

 

Jacek (z lewej) i Andrzej Kacprzak-Kubińscy z synami;  arch. pryw.

 

Pytam o ich zwykły dzień. Jacek i Andrzej Kacprzak- Kubińscy patrzą na siebie lekko zdezorientowani, pytanie chyba nie jest najmądrzejsze. Jacek: Budziki mamy dwa, a nawet trzy. Zanim o siódmej zadzwoni ten właściwy, obaj chłopcy przychodzą do nas do sypialni i oznajmiają: koniec spania! Potem jest mycie, ubieranie, śniadanie i wychodzimy. Czasem ja zaprowadzam synów do szkoły, czasem Andrzej. Na szczęście obaj czas pracy mamy elastyczny. Po szkole obiad… Właściwie co tu opowiadać? Dużo hałasu jest cały czas. Między siódmąósmą chłopcy idą spać.

Taki mniej więcej rytm życia mają od prawie dwóch lat, czyli odkąd adoptowali Adama (dziś 6-letniego) i Brandona (dziś 4-letniego). Mieszkają w Brighton. Od pięciu lat są w związku partnerskim, który teraz zamienią na małżeństwo, od 10 grudnia taka zamiana jest już w Wielkiej Brytanii możliwa.

Nie ma opcji?

Jacek ma 39 lat, Andrzej – 36. Razem są od sześciu. Pochodzą z Gdańska. Poznali się w sopockim klubie gejowskim „69”. Tydzień później kolega Jacka zawierał związek partnerski w angielskim St Ives. Na wesele pojechali już jako para. Jacek: Mieszkałem w Wielkiej Brytanii już wcześniej, widziałem, że to jest inny świat niż w Polsce. O wyjeździe na stałe za granicę zaczęli rozmawiać krótko po poznaniu się. Czy homofobia grała rolę w ich decyzji o emigracji? Jacek: Grała. Ja już byłem „zarażony” – zobaczyłem, jak otwarcie i swobodnie tu można żyć. W Gdańsku nasza sąsiadka „zwęszyła”, że jesteśmy parą, robiła nieprzyjemne przytyki. Tu można chodzić za rękę po ulicy i nikt się nawet nie obejrzy, chyba że Polacy (śmiech). Drag queens zobaczyć można nie tylko w klubie, ale też i np. na zwykłych zakupach. Tu jest bardziej kolorowo. No, i są związki partnerskie, a teraz też już małżeństwa.

Andrzej: Dla mnie to był jednak rodzaj szoku. Musiałem się nauczyć żyć normalnie, to znaczy bez tego zakłamania. Chodzenie za rękę to przecież jest zwykła rzecz, ale w Gdańsku – zapomnij. Jak się skosztuje tego normalnego życia, to dopiero widać, jak człowiek w Polsce był zastraszony.

Andrzej prowadził w Gdańsku zakład fryzjerski wraz ze swym byłym chłopakiem. Wyjazd był skokiem na głęboką wodę: Byłem przyzwyczajony do pracy na swoim, nie znalem angielskiego.

Z pracą nie było problemu. Jacek pracuje jako kierownik regionalny jednej z firm. Andrzej szybko znalazł zatrudnienie w swoim zawodzie. Musiałem tylko iść na bardzo intensywny kurs angielskiego, ale dałem radę. Kiedy wiesz, że dobrze znasz język? Jak możesz się w nim kłócić. Już ten chrzest przeszedłem. Tylko repertuar przekleństw pewnie mam mniejszy niż przeciętny Anglik (śmiech).

Kiedy pojawił się pomysł, by powiększyć rodzinę? Andrzej: Jakieś trzy lata temu. Wiesz, ja nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek zostanę ojcem. Od tego chyba trzeba zacząć: jak jesteś gejem i dorastasz w Polsce, to opcję „rodzicielstwo” po prostu wyrzucasz z głowy. Nawet tego nie rozpatrujesz. Człowiek się godzi z tym, że nie będzie ojcem, bo nie ma wyjścia. Dopiero tu zobaczyłem, jak ten polski świat cię ogranicza, jak robi z ciebie kogoś drugiej kategorii, kogoś mniej wolnego niż reszta. I sam w te buty wchodzisz. Tu na paradzie w Brighton widzieliśmy anonse agencji adopcyjnych zachęcające pary jednopłciowe do adopcji! Na ostatniej paradzie sami reklamowaliśmy „naszą agencję.

Jacek: Osiągnęliśmy stabilność i stwierdziliśmy, że możemy zadbać nie tylko o siebie. Już się wyszaleliśmy, trzydzieści parę lat to chyba jest dobry wiek na ojcostwo. A że jesteśmy gejami… no i co z tego?

Nadajemy się czy nie?

Andrzej: Tutejsze agencje adopcyjne organizują specjalne spotkania dla osób, które chcą zostać rodzicami. Omawiane są wszystkie możliwości razem z praktycznymi szczegółami. Jeśli chodzi o pary gej/les, to trochę inaczej mają pary dziewczyn, inaczej pary facetów. Np. dowiedzieliśmy się wszystkiego o matkach surogatkach. Doszliśmy do wniosku, że to nie dla nas. Po pierwsze: nie było nas stać. Po drugie: może lepiej, zamiast powoływać nowe życie na świat, pomoc dzieciom, które już na tym świecie są, tylko nie miały tyle szczęścia?

W Wielkiej Brytanii adoptować dziecko może singiel/singielka lub para, zarówno małżeńska, jak i związek partnerski, jak i para żyjąca nieformalnie – ważne, by związek trwał co najmniej trzy lata. Trzeba mieć ukończone 21 lat. Żadna agencja adopcyjna nie ma prawa odmówić adopcji tyko ze względu na fakt, że para jest jednopłciowa.

Czy fakt, że są parą gejowską, miał znaczenie na jakimkolwiek etapie adopcji?

Jacek: Nie. Czekaj, raz miał. Jedno ze standardowych pytań testowych, które nam zadano, brzmiało: „Jak byś zareagował, gdyby dziecko w przyszłości zrobiło coming out?”. Pracownik socjalny – nasza prowadząca, która je odczytała, uśmiechnęła się i powiedziała: „Panowie chyba nie mieliby z tym problemu, tak?”. Ale też zapytano nas, jak wyjaśnimy dzieciom, gdy zapytają, jak powstała nasza rodzina – o co chodzi z tym, że u jednych dzieci jest mama i tata, a u innych – tata i tata, albo mama i mama.

W Polsce z procesu adopcyjnego eliminuje się pary gejowskie i lesbijskie, w Wielkiej Brytanii – eliminuje się homofobów. Pytam też, czy odczuli jakiekolwiek nierówne traktowanie, ponieważ są emigrantami z Polski. Andrzej: Nie. Tylko ewentualnie nieznajomość angielskiego mogłaby być problemem.

Agencja adopcyjna organizuje kurs przygotowawczy dla przyszłych rodziców. Są m.in. zajęcia z psychologami, pracownikami socjalnymi, którzy opowiadają o możliwych zachowaniach dziecka spowodowanych traumami. Samo wejście do nowego domu, do kompletnie nieznanego otoczenia to wielki stres. Bywa, że dochodzi do samookaleczeń, walenia głową o ścianę. Andrzej: Na szczęście nasi synowie przeszli ten proces gładko. W ramach kursu mieliśmy też spotkania z rodzicami, którzy już wychowują adoptowane dzieci, a także z dorosłymi, którzy kiedyś zostali adoptowani.

Czy już zapytali?

Wybór dziecka. Jacek: Są strony internetowe, gdzie możesz przeglądać niektóre profile dzieci do adopcji. Pełny dostęp otrzymujesz po panelu kwalifikującym cię do bycia rodzicem adopcyjnym. Czytasz opisy, oglądasz zdjęcia, ale „oglądania/poznawania” samych dzieci nie ma na tym etapie. Nie możesz ich traktować jak towarów w sklepie. Myśmy tylko od początku chcieli adoptować rodzeństwo i najlepiej, gdyby miało polskie korzenie. Udało się. Dopiero gdy wybraliśmy i zostaliśmy „zakwalifikowani” do tych konkretnych dzieci, zaczęły się komisje, zebrania, spotkania – bo pracownicy socjalni muszą być pewni, że jesteś zdecydowany w stu procentach. Wreszcie: wielkie emocje – pierwsze spotkanie. Nasi synowie byli w rodzinie zastępczej w innym mieście. Pojechaliśmy tam i przez tydzień mieszkaliśmy w hotelu, spotykaliśmy się z nimi godzinę, dwie, trzy dziennie. Takie stopniowe zapoznawanie się. Potem oni przyjechali do nas do Brighton, zamieszkali z opiekunką w hotelu – i znów spotkania, wspólne zabawy, spacery. Aż w końcu przeprowadzka.

Muszą pewnie ten dzień dobrze pamiętać. Jacek: Jasne. 25 kwietnia 2013 r. Całżycie się zmienia. Nie tylko fizycznie więcej zajęć, ale też psychicznie – wszystko na nowo musi się w człowieku ułożyć. Andrzej: Sam dla siebie przestajesz być najważniejszy, teraz już ważniejsi są oni. Ogromna odpowiedzialność, ale przyjmujesz to. Po prostu nie może się im stać krzywda – twoja w tym głowa i koniec. I przychodzi miłość – to są już nasze dzieci.

Czy synowie zapytali już, dlaczego mają dwóch tatusiów, a nie mamusię i tatusia? Andrzej: Nie, jeszcze nie. Kilka razy byliśmy na kempingach z innymi tęczowymi rodzicami. Mamy znajome tęczowe rodziny w Brighton i w Londynie. Chłopaki widzą, że inne dzieci też czasem mają dwóch tatusiów albo dwie mamusie. Ważne jest, by nie robić z tego wielkiej sprawy. Wychowawczyni Adama opowiadała, że mieli lekcję o rodzinie i Adam podobno powiedział, że ma najfajniejszą rodzinę na świecie. U Brandona w zerówce na ścianie wiszą portrety rodzin wszystkich dzieci. W samym środku – my. Jego wychowawczyni wie o nas, wiedzą też inni rodzice.

Razem na Paradę

Jacek i Andrzej oczywiście zdają sobie sprawę, jak ta cała ich normalność brzmi w Polsce – kontrowersyjnie, dla niektórych pewnie wręcz skandalicznie. Jacek: Tu o emancypacji osób LGBT mówi się jako o „wychodzeniu z ukrycia”. W Polsce to nazywa się „promocja homoseksualizmu”, przy okazji adopcji mówi się zaraz o molestowaniu, gwałtach. Przecież takie rzeczy, jeśli się zdarzają, to niezależnie od orientacji seksualnej rodziców. Andrzej: Sami na własnej skórze odczuliśmy, że związek partnerski, małżeństwo to nie tylko papierek, prawa i obowiązki. To również inne funkcjonowanie. Oficjalny związek wiąże mocniej. W Polsce słychać tyle narzekania, że związki gejowskie są nietrwałe. Założę się, że gdyby małżeństwa rożnej płci nie istniały, to pary hetero rozstawałyby się dużo częściej. A, i tak przecież, ile jest rozwodów?

Jacek: Teraz doradzamy dwom dziewczynom z Polski w procesie adopcji. Myślimy, by otworzyć profil na Facebooku „adopcja przez pary jednopłciowe w Wielkiej Brytanii”. Nasza agencja adopcyjna PACT z Reading otrzymała niedawno rządową dotację na biuro w Brighton skierowane głównie, ale nie wyłącznie, do par jednopłciowych.

Jedynym problemem okazało się uzyskanie dla chłopców polskich paszportów. Jacek: Nie było opcji, żebyśmy figurowali jako rodzice naszych synków. Trudno. Nie będą mieli polskich paszportów. Będą obywatelami Wielkiej Brytanii.

Pytam na koniec, czego im życzyć. Andrzej: Jest dobrze, a więc: żeby się nic nie zmieniało. Żeby dzieciaki się dobrze chowały tak, jak do tej pory. Jacek dorzuca: Żeby takie wywiady nie były w Polsce potrzebne.

Dla wszystkich pragnących uzyskać więcej informacji na temat adopcji w Wielkiej Brytanii, Jacek i Andrzej założyli specjalny adres e-mail: [email protected]

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dumni i wściekli

Pride (2014, reż. M. Warchus) wyk. B. Schnetzer, G.MacKay, F. Marsay, D. WestB. Nighy, I. Staunton. Dystr. Gutek Film, premiera w Polsce: 6 marca 2015 r.

 

mat. pras.

 

Brytyjczycy wiedzą, jak robić komediodramaty ze społecznym przesłaniem: „Dziewczyny z kalendarza”, „Orkiestra”, „Hotel Marigold”, „Billy Elliot”, „Irina Palm”, gejowski „Beautiful Thing” – przykładów jest mnóstwo. „Dumni i wściekli” to najnowszy.

Do śmiechu i do łez. Prawdziwa historia gejów i lesbijek z Londynu, którzy w 1984 r. wsparli strajkujących górników z walijskiej wsi

Historia prawdziwa. Jest rok 1984. Konserwatywna obyczajowo i ultraliberalna gospodarczo premier Margaret Thatcher zamyka nierentowne kopalnie. Strajkujący na prowincji górnicy walczą z policją i znajdują nieoczekiwanych sprzymierzeńców w gejach i lesbijkach z Londynu, którzy rozpoczynają działalność pod wszystko mówiącą nazwą: Lesbijki i Geje Wspierają Górników. Kwestują na ulicy, a zebrane pieniądze wiozą na zapadłą walijską wieś o wdzięcznej nazwie Onllwyn. Wyczuwacie potencjał komediowy? Słusznie. Zderzenie mentalności tradycyjnej, choć niekoniecznie wrogiej społeczności z młodymi aktywistami gej/les to samograj – musi zaiskrzyć i reżyser dobrze to wykorzystuje. A po każdej sytuacji, od której pękniecie ze śmiechu, serwuje odpowiednią dawkę patosu. Będą chwile, że mocno złapie za gardło. Potem jeszcze podbije stawkę, bo towarzystwo z Onllwyn zapragnie zobaczyć, jak wygląda londyński klub gejowski i Parada Równości.

To film z kilkunastoma głównymi rolami, ale jakimś cudem twórcom udaje się oddać charakter i dramat każdego z bohaterów/ek. Najbardziej przebojowy Mark Ashton (postać autentyczna) to mozg przedsięwzięcia, zadziorna Steph z uporem wyśpiewuje, że „każda kobieta jest lesbijką w sercu”, Jonathan jest królem parkietu, a jego chłopak Gethin – „zbiegiem” z Walii. 20-letni Joe jest jeszcze „nielegalny” (seks w wydaniu hetero był dozwolony powyżej 16. roku życia, ale w wydaniu homo – dopiero powyżej 21.) i dusi się w nic nierozumiejącej rodzinie. Puszysta Sian, żona i matka, odkryje w sobie polityczną żyłkę (kolejna autentyczna postać – dziś jest posłanką). Jeszcze starszy pan księgowy z zamiłowaniem do poezji… i starsza pani, która dowie się, że nie wszystkie lesbijki są wegetariankami. Bo niektóre są wegankami.

Chciałoby się napisać, że ten film to „lekcja historii”, ale jak to brzmi? Tymczasem tak właśnie jest. Proste przesłanie, że razem można więcej, że lepiej łączyć siły, niż zamykać się na własnym podwórku, lepiej szukać punktów stycznych niż rozbieżności, łykamy bez bólu, w takt ówczesnych gejowskich hitów: Bronski Beat, Frankie Goes To Hollywood, Culture Club. Jakiś czas po wydarzeniach przedstawionych w filmie prawa LGBT znalazły się w programie lewicowej Partii Pracy, a stosowne zapisy poparły górnicze związki zawodowe.

„Dumnych i wściekłych” nie można przegapić. Film był nominowanych do Złotych Globów i nagród BAFTA, zdobył też zasłużenie Queerową Palmę na zeszłorocznym festiwalu w Cannes.

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rurka, rurka, rurka

O emigracji, o szkole tańca w Manchesterze, którą założył Damian, o szpagatach i spinach, o miłości do rurki oraz do siebie nawzajem a także o seksie tak fantastycznym, że traci się przytomność opowiadają Damian Kutryb i Artur Biernat. Rozmowa Mariusza Kurca

 

Na zdjęciu: Artur (siedzi) i Damian (wisi)                                         Foto: Voodoo Doll Photography

 

„Pole” to po angielsku „Polak”, a „pole” – tak samo, tylko małą literą – to „rura”, ta, przy której się tańczy. „Pole on the pole”, „Polak na rurze” – tak piszą o tobie, Damian, gazety w Manchesterze.

Damian: Bo się wyróżniam. Po pierwsze, na rurce tańczy facet, a zwykle taki taniec kojarzy się z laskami, ze striptizem – tymczasem to jest taniec wyczynowy, akrobatyka, nieprzypisany z góry żadnej płci. Po drugie – Polak. Polaków nie kojarzy się tu raczej z tancerzami. Na dodatek Polak gej. W Polsce spora homofobia – na rozwinięcie takiej pasji nie miałbym szans, a tu – proszę bardzo.

Wyjechałeś, by tańczyć na rurze?

D: Rurka mnie kręci od dziecka. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem w cyrku akrobacje przy rurkach, na kołach, to byłem z miejsca oczarowany i też tak chciałem, ale nawet nie przyszło mi do głowy, by z tego robić zawód, źródło utrzymania. Wyjechałem, bo ogólnie nie widziałem dla siebie perspektyw w Polsce. Miałem decyzję podjętą jeszcze w technikum weterynaryjnym, do którego chodziłem – zrobiłem maturę i odjazd. Najtańszy bilet był do Manchesteru. No to do Manchesteru.

W wieku 19 lat?

D: Tak. Siedem lat temu.

Miałeś tu kogoś?

D: Jednego znajomego, ale on tylko świrował do mnie, próbował wyrwać (bezskutecznie) i w sumie nic nie pomógł.

19-latek sam w obcym kraju, rozpoczynający życie. Odważny jesteś.

D: Już byłem przyzwyczajony do samodzielności, mieszkałem wcześniej w internacie. Pochodzę z Myszkowa na Śląsku, technikum kończyłem pod Kielcami. Do chłopaka ówczesnego kursowałem w kółko do Gliwic, potem do Chorzowa.

Co było dalej w Manchesterze?

D: Zaczepiałem się to tu, to tam – fabryki, restauracje, hotele – byle zarobić na życie i mieć na szkołę, bo zapisałem się do college’u na naukę angielskiego. Po dwóch latach zacząłem pracę jako barman w kasynie i tam koleżanka mnie zaczepiła, że idzie na kurs tańca przy rurze. Może też chciałbym pójść. Jasne, że chciałbym. Poszedłem i od tej pory to już była tylko rurka, rurka, rurka.

Jak często?

D: Codziennie. Kupiłem sobie dwie rurki i wstawiłem w mieszkaniu. 4-5 godzin dziennie codziennie.

Nieźle.

D: Jak chcesz mieć efekt, trzeba ćwiczyć.

Uśmiechasz się.

D: A co mam robić? To jest sama przyjemność. Choć na początku byłem łamaga. Nic nie umiałem. Dziesięciu pompek nie mogłem zrobić.

Jak wygląda pierwsza lekcja?

D: Ćwiczenia siłowe, wiszenie na rurce i trzymanie się rękoma, podstawowy spin czyli fireman czyli strażak – czyli kręcisz się na rurce po prostu. Przysiady, brzuszki… Po roku intensywnych ćwiczeń poszedłem na kurs na instruktora i niedługo potem założyłem własną szkołę – GFF Damian Dance Studio. Wiesz oczywiście, co znaczy GFF?

Co?

D: Gay Friendly Fitness! Trzeba pokazać ludziom od razu w nazwie, że homofobia u nas nie przejdzie.

Zaczynając od zera, w wieku 23 lat założyłeś w Manchesterze szkołę tańca na rurze – a mówisz o tym, jakby to była kaszka z mleczkiem.

D: Napisałem biznesplan, wystąpiłem z wnioskiem o niskooprocentowaną pożyczkę dla młodych przedsiębiorców, dostałem kasę, kupiłem sprzęt, wynająłem salę i ruszyłem.

I dziś, trzy lata później, nie tylko utrzymujesz się z tego, ale masz coraz większą renomę jako tancerz.

D: Zatrudniamy teraz siedmiu instruktorów. Kilku z nich to emigranci, jak ja. Zajęcia możemy prowadzić w czterech językach plus oczywiście angielski. I teraz już nie tylko rurka, są też zajęcia na kole cyrkowym, yoga, fitness, stretching i inne. Rurka obrotowa też. I zajęcia z tańca na szpilkach – nie tylko dla dziewczyn! Dla facetów też. Artur prowadzi. (Artur pokazuje swoje szpilki do tańca)

Artur: Numer 44.

No właśnie – porozmawiajmy o was. Znaliście się jeszcze z Polski?

D: Nie. Poznaliśmy się trzy lata temu przez Facebooka – właśnie wtedy, gdy zakładałem szkołę. Artur mieszkał wtedy w Gdyni. Wstawiłem na FB fotkę z jakąś moją pozą na rurce. Artur jest tancerzem i akurat wtedy się w rurkę wkręcał. Skomentował tę moją fotkę pozytywnie – no to wszedłem do niego na profil. Zobaczyłem jego zdjęcia i wiesz, kisiel w majtach od razu (śmiech). Napisałem do niego. Potem zaczęliśmy gadać na Skypie. Po dwóch miesiącach takiej znajomości zaprosiłem Artura do Manchesteru na weekend. Przyjechał 12 lipca 2014 r., akurat w swoje urodziny. To był najpiękniejszy weekend w moim życiu.

A: W moim też.

Miłość.

D: Od razu. Sto procent pewności.

A: A seks był taki, że Damian stracił przytomność.

Słucham?

A: Stracił przytomność.

D: Serio, było tak zajebiście, że zemdlałem.

Jezus Maria! Artur, nie przestraszyłeś się?

A: Taka żyła mu wyszła na czole – i cyk, zemdlał. Ale to trwało raptem kilka sekund, zaraz doszedł do siebie.

I?

A: Powiedział, że jest super i jedziemy dalej – i za pół godziny znowu zemdlał.

Nie wytrzymam.

(obaj się śmieją)

To musiał być seks stulecia.

D: Teraz jest jeszcze lepszy. Teraz to dopiero szpagaty nie szpagaty odchodzą (śmiech).

To jak było po tym weekendzie?

D: Zacząłem tęsknić minutę po tym, jak wyjechał. Wiedziałem, że zrobiłbym wszystko, by Artur się do mnie przeprowadził. Zakochałem się na zabój. Na szczęście nie trzeba było go bardzo namawiać.

A: Rzuciłem pracę, wymówiłem wynajem mieszkania, sprzedałem samochód, spakowałem cały dobytek w dwa wielkie kartony, które posłałem do Damiana, czyli gościa, którego znałem od dwóch miesięcy a widziałem na żywo przez jeden weekend. Pożegnałem się z przyjaciółmi i rodziną. Pamiętam, jak ręka mi drżała na komputerowej myszce, gdy klikałem zakup biletu na samolot w jedną stronę. W ciągu miesiąca byłem znów u Damiana – już na stałe.

Nie bałeś się, że to wszystko zbyt pochopnie, za szybko?

A: Bałem się jak cholera. Każdy Polak na emigracji ci powie, że pierwsze sześć miesięcy to jest masakra. Martwisz się o kasę i o pracę, nowa kultura, nowy język, nowi znajomi, wszystko nowe. Depresja. Pogoda. Martwiłem się też, że nie byłem wtedy tą najlepszą wersją siebie – a przecież chciałem być najlepszą wersją siebie dla Damiana. Tylko jego tu miałem. Trzeba było przyjąć na klatę tę całą zmianę, a jednocześnie starać się dać mu szczęście. Stres był, czy się będziemy dogadywać, jak to wyjdzie w praniu, to nasze codzienne życie. No, ale oczywiście nie żałuję, bo zdobyłem mnóstwo nowych doświadczeń, bo się dużo nauczyłem.

D: „Bo mam tu Damiana, którego kocham” – chciałeś powiedzieć.

A: Bo mam tu Damiana, którego kocham.

Artur, zacząłeś od zajęć w szkole Damiana?

A: Tak, z tańca. Ja tańczę całe życie. Ponad 20 lat.

Ponad 20? To ile ty masz lat?

A: Ha! Na ile wyglądam?

Wyglądacie obaj tak samo – na dwadzieścia parę.

A: O, dzięki. Ja mam trzydzieści…

D: …jeden!

A: Jeszcze nie skończone!

(śmiech) Czyli tańczysz od dziecka.

A: Ja w ogóle tysiąc srok za ogon łapię. Skończyłem technikum gastronomiczne w Olsztynie, z którego pochodzę, potem studia: architektura krajobrazu. Po studiach wyjechałem do Gdyni. Jestem też wizażystą i trenerem personalnym.

D: Makijaże robi genialne.

Damian, ciebie Artur malował?

D: A pewnie!

 Byłeś drag queen?

D: No hello? Jasne! Zrobił mnie na Conchitę Wurst. (Damian pokazuje zdjęcia w komórce – ma na nich piękny makijaż i domalowaną brodę)

Artur, a ty byłeś drag queen.

(kiwa głową na tak)

D: Obviously, że był.

Jaka jest klientela Gay Friendly Fitness Damian Dance Studio?

D: 80% osób to są dziewczyny.

Wśród tych 20% facetów zdarzają się faceci hetero?

D: Dobrze to określiłeś: zdarzają się. Większość to są geje – do wyboru do koloru. Przychodzą i byki umięśnione, z tatuażami, i „koleżanki” z umalowanymi paznokciami.

W Polsce często ci „męscy” geje niechętnie patrzą na tych „przegiętych”.

D: Tu jest luz. Nawet na ulicy możesz takie „panienki” spotkać zrobione, wymalowane, ze szminką na ustach.

A: Nieraz się zdarza, że faceci z superrzeźbą nagle wysiadają w konkurencji z dziewczynami. Mają tą rzeźbę zrobioną głównie po to, by wyglądała. A u nas trzeba mieć energię! (Damian pokazuje fotki z zajęć w szkole)

D: Najpierw się błąkaliśmy po wynajmowanych salach, a od pół roku jesteśmy we własnej siedzibie.

A: Ekipę remontową polską zatrudniliśmy, trochę lelum polelum pracowali i w efekcie tyraliśmy razem z nimi do 4 nad ranem w dzień otwarcia. Trzeba było ich mocno pilnować, by robili zgodnie z planem – gdzie światła mają być, gdzie rurki itd. Wszystko rozrysowane było.

Kto rozrysował plan?

D: No, jak to kto? Szefunio! (śmiech)

A: Rodzice Damiana przyjechali pomagać. Jego mama jedzenie na otwarcie szkoły takie zrobiła, że palce lizać.

To ogarnęliście się ładnie w tym Manchesterze, chłopaki.

A: Damiana na ulicy nawet rozpoznają. „O, to ten od tańca na rurze”. Mamy tu sporą konkurencję innych szkół, ale tylko nasza ma w nazwie „gay friendly” – i Damian jest jedynym facetem od rurki. Tak jest nakręcony, że myśli o szkole non stop. Ma łeb do interesów, do promocji. On by przeżutą gumę był w stanie sprzedać. On by mnie sprzedał, gdyby mu to miało zysk przynieść! (śmiech)

D: Pomysły same mi do głowy przychodzą. Koszulki zrobiliśmy z logo, z numerem telefonu, ulotki chodzę po mieście roznosić. W programach lokalnej telewizji byłem, w prasie. Discovery Polska zrobiło film o Polakach za granicą – było m.in. o nas.

Obozy rurkowe organizuję dwa razy do roku. Tygodniowe. Na Majorce byliśmy, na Teneryfę właśnie zaraz lecimy. Na przełomie lutego i marca miałem „tournee” po szkołach tańca w Polsce z zajęciami rurkowymi – Tczew, Gdańsk, Białystok, Warszawa, Łódź, Częstochowa, mój Myszków, Kraków. Wygrałem też casting na katalog z pozami tanecznymi z rurką, sesja foto już za mną.

Ciągle coś robimy, w weekendy też są zajęcia. W sumie mało się widujemy z Arturem mimo, że mieszkamy razem – to jest najlepsza recepta, by związek był zdrowy.

O! Mariusz, możemy zrobić tak, że trzy pierwsze osoby, które się do mojej szkoły zgłoszą z tym numerem „Repliki”, mają jedne zajęcia za darmo, ok?

A: Sam widzisz.

Zróbmy tak!

A: Ale co do Manchesteru, to powiem ci, że nie jest tu już tak, jak jeszcze kilka lat temu. Brexit wiele zmienił. Ceny idą w górę. Polaków już jakby inaczej się traktuje. Całkiem możliwe, że za parę lat się przeniesiemy do Amsterdamu albo do Barcelony.

W Polsce rośnie irracjonalny strach wobec emigrantów, wobec uchodźców.

A: Przecież tylu Polaków ma emigrantów w rodzinie, wśród przyjaciół – nie mogę tego zrozumieć.

A słynna gejowska scena w Manchesterze? Przecież to tu, na Canal Street, rozgrywa się oryginalna, pierwsza wersja serialu „Queer As Folk”.

A: Tu jest dużo luźniejsze podejście do seksu. Kumple z pracy mogą pracować grzecznie cały tydzień, a w piątek zabalują w klubie, bzykną się – po czym w poniedziałek widzą się w pracy i jak gdyby nigdy nic, znów są tylko kumplami z pracy.

D: Tylko niestety bareback sex jest bardzo popularny.

Spotkaliście się z homofobią?

D: Geje czy lesbijki tu na nikim nie robią wrażenia. Śluby gejowskie – normalka. Nasze koleżanki lesbijki wzięły ślub w zeszłym roku, kilka tygodni temu byliśmy u nich na chrzcinach, bo dziecko im się urodziło. Ale homofobia też jest – niedawno jakiegoś kolesia pobili w tramwaju za bycie gejem. Tyle tylko, że tu zaraz o tym trąbią, zaraz artykuł jest w „Manchester Evening News”. W Polsce, mam wrażenie, takie sprawy się jakoś zataja.

Chodzicie za rękę po ulicy?

A: Nie, bo Damian nie chce.

D: Homofobicznym gejem jestem trochę, bo nie chcę (śmiech). Ale się całujemy czasem na ulicy, albo obejmujemy.

Od zeszłego lata jesteście zaręczeni.

A: Przechodzimy koło sklepu z biżuterią i Damian: „Wejdźmy, wejdźmy. Tylko pooglądamy, proszę cię”. Oczywiście wyszliśmy z dwoma obrączkami.

D: Zaręczyny były w Amsterdamie. Płynęliśmy łodzią po kanałach z innymi turystami i przewodnik mówi, że zbliżamy się do mostu miłości. Ci, co się pod nim pocałują – a trzeba się śpieszyć, bo to tylko 10 sekund – będą razem do końca życia. No to oświadczyliśmy się sobie pod tym mostem – buzi było, brawa od reszty wycieczki i od przewodnika.

Kiedy ślub?

D: Jak zbierzemy kasę. Bo nasz ślub będzie wypasiony w kosmos. Drag queens będą wywijały, tancerze będą na szarfach tańczyć nad głowami tych, co przy stołach. Show musi być.

Chłopaki, zawsze byliście tak otwarci?

D: Ja już nie potrafiłbym wrócić do takiego myślenia, jakie dominuje w Polsce. Jak ktoś ma jakiś problem z tym, że jestem gejem, to mi się nawet nie chce za bardzo wyjaśniać, wchodzić w jakieś dyskusje. Ja dla homofoba nie mam pobłażania, wredna suka jestem (śmiech).

Mam szczęście, bo rodzina mnie zaakceptowała bez trudu, u Artura było gorzej. U mnie wszyscy wiedzą. Rodzice, siostra, ciotki, babcia. Wszyscy, oprócz brata.

Brat ma uprzedzenia?

D: Nie! Ma 6 lat.

A! To jeszcze ma czas.

D: Pierwszego faceta miałem w wieku 17 lat i z nim się kryłem. Mamie mówiłem, że to kolega, ale mama i tak coś przeczuwała – mamy to zawsze wiedzą, nie? Umówiła się z nim bez mojej wiedzy. Miał 22 lata – starszy. Powiedziała mu, że wszystko widzi i żeby tylko mi krzywdy nie zrobił, bo ja młody jeszcze jestem. Wyoutowałem się mamie rok później: „Tak, tak, synku, wiem”. Wszyscy u mnie są cool, babcia Halinka ciągle pyta, jak tam Arturek.

Arturek, a u ciebie?

A: Trudniej mi się było wyoutować. Przed sobą samym to spoko. Miałem 15 lat i już nie miałem wątpliwości, co i jak. Tyle, że jak na studiach koleżanki do mnie startowały, to zamiast postawić sprawę jasno, wymigiwałem się, tłumaczyłem coś od dupy strony. Dopiero na ostatnim roku studiów im powiedziałem.

Rodzice są konserwatywni. Z tatą kontaktu nie mam. Tata jest radiomaryjny, był szafarzem w kościele. Przysłał mi jakiś czas temu na emaila plik z nagraniem chyba z Radia Maryja, że homoseksualizm to choroba bla bla bla. Odpisałem: może zapytasz, co u mnie, zamiast mi te pierdoły wysyłać? Nie odezwał się.

Na studiach zdarzało się, że do domu przyjeżdżałem z chłopakiem, przedstawiałem go jako kolegę. Mama się dziwiła, że chcemy spać w jednym łóżku, pod jedną kołdrą, a ja tylko: „Mama, wyluzuj!” – i nic nie wyjaśniałem.

Z mamą miałem dramatyczną rozmowę później, pod koniec studiów. Przyjechała do mnie z Olsztyna do Trójmiasta. Spotkaliśmy się w Galerii Bałtyckiej, nie u mnie, bo mieszkałem z facetem. Mówię mamie, że mam chłopaka, mieszkam z nim, że jestem gejem, a mama mnie pyta, czy nie poszedłbym do psychologa, by się wyleczyć. Rozmawialiśmy na dwóch różnych poziomach – nie było możliwości porozumienia. W końcu powiedziałem, że to nie ma sensu, pożegnałem się, mama dała mi wałówkę – jakiś ser, dżem, jak to mama. Wsiadłem do podmiejskiej kolejki, założyłem słuchawki, poleciała akurat dołująca piosenka. Wciąż mam ten obraz przed oczami: przez okno ruszającego pociągu widzę mamę – smutną, zmartwioną, nierozumiejącą mnie. Poryczałem się.

Teraz jest już dużo lepiej. Mama była u nas na święta. Damian poznał teściową, polubili się – a stresowali się oboje przed spotkaniem.

Czego wam życzyć?

A: Polsce życzymy związków partnerskich w końcu! A my to sobie poradzimy. Rurka nie może być pomysłem na całe życie – coś wymyślimy za jakiś czas, ale spoko, jeszcze nie teraz.

Damian, może wrócisz do wyuczonego zawodu i zostaniesz weterynarzem?

D: Zobaczę, nie wiem. Pozapominałem trochę, bo nie praktykuję. Chociaż nie – jednego konia tu mam (klepie Artura po plecach) – badam go często, zdrowy jest. (śmiech) Napisz, że go kocham bardzo. Wiem, że rurka nie jest na zawsze, ale na razie bez rurki nie mógłbym żyć. Rurka to jest moja art, coś, przez co mogę express myself.

A: Wyrazić siebie.

Jest w was tyle energii, że w Manchesterze, Barcelonie czy Amsterdamie – dacie sobie radę.

D: No, jak mamy nie dać?

 

Podziękowania dla Voodoo Doll Photography i Ani Pankiewicz za zrobienie zdjęć Damiana i Artura dla „Repliki”

Thanks to Voodoo Doll Photography and Ania Pankiewicz for taking Artur & Damian’s photo for „Replika”

Trzy pierwsze osoby, które zgłoszą się do szkoły Damiana z tym numerem „Repliki”, mają pierwsze zajęcia za darmo

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.