Spowiedź

O sześćdziesięciu latach zmagań z Bogiem i z homoseksualizmem, o adoptowanych synach, o warszawskich pikietach i o nowym życiu w Lambdzie z krytykiem sztuki Wojciechem Skrodzkim rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

W 2012 r., w wieku 77 lat, zapisałeś się do Lambdy Warszawa. Dlaczego postanowiłeś zostać działaczem LGBT?

Działaczostwo przyszło później. Na początku poszedłem do Lambdy po pomoc.

Jaką?

Psychologiczną. Nie dawałem sobie rady z homoseksualizmem. Byłem krwawym ochłapem człowieka. Od lat w depresji. Dłużej już nie mogłem żyć w zakłamaniu.

Lambda pomogła?

Po jakichś sześciu miesiącach sesji z psycholożką Renatą Romanowską zacząłem czuć się lepiej. Cały ten ciężar jakoś odpłynął.

Wcześniej dusiłeś w sobie to, że jesteś gejem?

Mniej lub bardziej, miałem rożne etapy. Nie bez związku z religią. W wieku 17 lat, w klasie przedmaturalnej, zdałem sobie sprawę, że jestem homoseksualistą i że ta moja kondycja skazuje mnie na totalny konflikt zarówno w aspekcie ludzkim, jak i boskim. Ty mnie skazałeś na potępienie, więc cię odrzucam – powiedziałem Bogu w kościele. I odrzuciłem go. Moi znajomi z kręgów katolickich, którzy nie wiedzieli oczywiście o mojej homoseksualności, uznali, że uległem sowieckiej propagandzie.

Jednocześnie zaakceptowałeś siebie, tak?

Nie do końca. W czasie studiów, na historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, żyłem w zawieszeniu. Pamiętam przyśpiewkę studencką z tamtych czasów: „Nas jest dwunastu, was jest dwunastu, więc założymy klub pederastów”. Słuchałem z głupią miną, bo nie mogłem pokazać, że mnie to boli. Łudziłem się, że gdyby trafi ła się odpowiednia dziewczyna, to może udałoby się ten homoseksualizm przełamać. Bzdura! Nie robiłem w każdym razie nic, by poznać jakiegoś faceta. To zdarzyło się dopiero po studiach.

Jak?

W październiku 1959 r. poszedłem po raz pierwszy na pikietę. Wiesz oczywiście o tym blaszaku na Placu Trzech Krzyży, prawda? Orale odbywały się w jakichś koszmarnych sraczach albo w krzakach. To było dno ludzkiego upodlenia.

Plac miał tę zaletę, że wokół było dużo sklepów z wystawami, można było udawać, że się te wystawy ogląda i w ten sposób czekać na faceta do poderwania.

Były jeszcze łaźnie. Jedna – na Chmielnej przy Brackiej, z dwoma kabinami dwuwannowymi. Można się było umówić i wynająć kabinę. No, chyba że ktoś miał wolną chatę, ale ja nie miałem, poza tym to zawsze było ryzykowne.

Druga łaźnia to osławiona Mesalka vis a vis Kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. W środy od 9 rano do 12 Mesalka była tylko dla homo.

Skąd o tym wiedziałeś?

To po prostu się wiedziało. Mesalka wyglądała niesamowicie: ogromna podziemna przestrzeń, baseny, kabiny, mrok, jakieś reflektory gdzieniegdzie i przechadzający się nadzy faceci. Pamiętam też specjalną ławę do masażu. Słyszałem, że jak się masażyście da dodatkową forsę, to wyciąga bat i leje, całe rytuały sadomasochistyczne podobno tam odchodziły.

Co jeszcze? W bibliotece uniwersyteckiej, w toalecie, nad rzędem pisuarów były ogłoszenia. Np. „Szukam faceta do 27 lat, czekam tu i tu tego dnia”. Dwa razy stawiłem się w ustalonym miejscu i o ustalonej porze, ale nikt nie przyszedł. No, i jeździło się do Łowicza, wiesz o tym?

Po co do Łowicza?

O ile było cię stać na hotel. Dla ludzi takich jak ja, czyli z zameldowaniem warszawskim, wynajęcie hotelu w stolicy było zakazane. Z poznanym facetem wsiadało się wieczorem w ostatni pociąg do najbliższego hotelu, który był w Łowiczu.

I rano powrót do Warszawy?

Ja tylko raz tak obróciłem, ale to był cały zwyczaj. Ten mój facet rano wrócił do Warszawy, a ja polazłem oglądać kolegiatę łowicką i tam przeżywałem mistyczne uniesienia. Całe życie wadzę się z Bogiem i całe życie jestem zafascynowany sacrum.

A pikieta na Dworcu Centralnym?

Wtedy jeszcze nie było Dworca Centralnego! Pikieta była też pod hotelem Bristol, ale raczej tylko dla ludzi z większą forsą, z układami towarzyskimi – nie dla mnie. Podobno faceci bierni w seksie przechadzali się pod Bristolem z palcem w klapie marynarki. Ja tam nie przestawałem, ale w samym Bristolu spotkała mnie pewna przygoda.

Opowiesz?

To było w maju 1961 roku. Jeden z moich profesorów poprosił, bym zaniósł coś dla Paula Cazina, który zatrzymał się w Bristolu. Cazin to był wybitny francuski polonista i tłumacz z polskiego. Poszedłem tam i, co tu dużo gadać, zaczął się do mnie dobierać.

Odwzajemniłeś zaloty?

Zachowywałem się ambiwalentnie. Gdyby on mnie rajcował… Ale on miał 80 lat, a ja 26! Zaproponował, byśmy złożyli ślubowanie męskiej przyjaźni według starofrancuskiego, podobno rycerskiego rytuału, czyli skrzyżowanie penisów w erekcji. I zrobiliśmy to. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście taki rytuał istniał, czy Cazin go wymyślił.

Kontynuowaliście znajomość?

To był jeden wieczór. Nigdy go więcej nie zobaczyłem, ale pisaliśmy do siebie jeszcze przez dwa lata – do jego śmierci. On miał żonę i dzieci, ale mocno się chyba we mnie zadurzył. Na odkrytych pocztówkach przysyłał mi wyznania miłosne. Jeśli ktoś na poczcie znał francuski, to mógł się dowiedzieć…

Próbowałeś znaleźć kogoś na stałe?

Tak. Bez skutku. Raz byłem z facetem przez poł roku, później jakoś się to rozeszło. I tyle. Nie przeżyłem miłości, to jest moja katastrofa życiowa.

Próbowałem też być z dziewczyną. Poznałem jedną, z którą dobrze się rozumiałem, ale seks? Wymyśliłem, że może by się udało, gdybym uprzednio podniecił się myślami homoseksualnymi. Nic z tego nie wyszło. Erotyczna fascynacja znikała natychmiast, gdy przestawałem myśleć o facetach i skłaniałem się ku niej. Po kilku próbach straciłem złudzenia, że kiedykolwiek będę hetero.

Miałem też przyjaciółkę, malarkę, którą poznałem w Muzeum Narodowym, gdzie dyżurowałem na wystawie arrasów wawelskich. Była kobietą po operacji korekty płci. Zakochała się we mnie. Nigdy nie zapomnę, jak wpadła w ryk, gdy jej wyznałem, że jestem homoseksualistą. Co to było za wycie! Płakała, że może gdyby nie robiła sobie operacji i pozostała biologicznie facetem, to ja mógłbym z nią być. Straszne.

Dzięki niej poznałem Mirona Białoszewskiego. Zacząłem bywać u nich – u Mirona i jego Leszka – na pl. Dąbrowskiego. Pamiętam, że Miron sporo mówił o pani Nalepowej, do której jeździł na wakacje nad Bugiem. Mówię o tym, bo akurat o tej Nalepowej nie pisał w „Tajnym dzienniku”.

Zaprzyjaźniłeś się z Mironem i z Leszkiem?

Nie nazwałbym tego przyjaźnią, byłem jednym z wielu, którzy tam przychodzili.

Miałeś innych przyjaciół gejów?

Właśnie nie. Dotykasz tu tragicznego problemu: od czasu do czasu miewałem seks, ale z nim nie wiązała się żadna, choćby najmniejsza, relacja emocjonalna. Bardzo mnie to zrażało.

Spełniałeś się zawodowo?

Tak. W latach 60. i 70. byłem jednym z ważniejszych krytyków sztuki. Pisałem do „Twórczości”, do „Literatury”, do „Współczesności”. Bywałem regularnie na Biennale w Wenecji. Sporo podróżowałem, poznałem Austrię, Norwegię, Francję, Czechy, ZSRR. Zwiedziłem Europę w czasach, gdy mało kto wyjeżdżał. To były kulturalne olśnienia.

Próbowałeś szukać facetów za granicą?

Na przykład w Rzymie. Słyszałem, że słynne schody hiszpańskie są miejscem spotkań, więc się tam rozłożyłem na kilka godzin. Poderwał mnie jakiś Anglik, ale jednak mi nie odpowiadał, zrezygnowałem. I jeszcze przed pałacem Barberinich była w Rzymie pikieta. Jak widzisz, to wszystko było dość żałosne, a ja dojmująco potrzebowałem duchowości, co w końcu, w drugiej połowie lat 60., przywiodło mnie z powrotem do religii.

Wróciłeś do kościoła?

Zostałem buddystą. W 1966 roku poznałem artystę Andrzeja Urbanowicza, który z żoną Urszulą Broll prowadził ośrodek buddyjski zen w Katowicach. Przystałem do nich. Dzisiaj to jest normalka, ale wtedy buddyzm to była nowość. Jeździłem do nich co tydzień.

Jesteś buddystą do dziś?

Nie. Wróciłem na łono Kościoła katolickiego w 1973 r., ale przedtem muszę ci powiedzieć o innym ważnym wydarzeniu. W 1970 r. zaadoptowałem trzech chłopaków.

No to mnie zastrzeliłeś. Jak to się stało?

Moja znajoma, pani Anna Tatarkiewicz, opowiedziała mi o trzech chłopakach pochodzenia żydowskiego, których rodzice zmarli. Dwóch miało po 14 lat, bliźniacy, a trzeci – 12. Anna zapytała, czy nie chciałbym zostać ich prawnym opiekunem. Zgodziłem się.

Zamieszkałeś z nimi?

Nie. Mieszkali z babcią, a ja przychodziłem kilka razy w tygodniu. Bardzo się ze sobą zżyliśmy. Traktowałem ich praktycznie jak synów.

Przez cały okres opiekowania się nimi prowadziłem się sto procent czysto. Nie mogłem doprowadzić do sytuacji, że ktoś wrobiłby mnie w jakiś skandal. Zawiesiłem seks na kołku, a zyskałem synów.

A więc, ponieważ i tak żyłem w celibacie, to powrót do zasad zgodnych z nauką Kościoła katolickiego był łatwiejszy. Wydarzyło się jeszcze coś. W 1973 r. „Tygodnik Powszechny” opublikował zdjęcie całunu turyńskiego z twarzą Jezusa, które zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Przykleiłem je na ścianie nad stołem, wpatrywałem się godzinami i stała się rzecz niesamowita: poczułem jakby pulsowanie między mną a fotografią, jakąś niezwykłą energię. Po dwóch dniach musiałem to zdjęcie zdjąć, bo bym zwariował. Ale stwierdziłem, że w wierze chrześcijańskiej jednak jest prawda. Wymówiłem buddystom współwiarę i od razu zaczęły się problemy, których w buddyzmie nie było, czyli spowiedź. Spowiadałem się z masturbacji, mówiąc ogólnie o „grzechu nieczystości”.

Opiekowałeś się synami do ukończenia przez nich pełnoletności?

Dłużej. Dochodzimy tu do kolejnego granicznego momentu w moim życiu – do stycznia 1981 r. Oni wtedy do mnie wpadli, by powiedzieć, że nazajutrz wyjeżdżają za granicę i już nie wrócą. Załatwili sobie wyjazd do Wiednia na jakąś konferencję. Przyszli się pożegnać. To był dla mnie straszny cios.

Utrzymałeś z nimi kontakt?

Wylądowali w Australii. Piszemy do siebie do czasu do czasu, ale coraz rzadziej.

Powiedziałeś im, że jesteś gejem?

Tak, gdy już byli dorośli. Najstarszy, jeden z bliźniaków, powiedział: „Wiedzieliśmy od dawna, przecież ludzie gadali”. Zapytałem, czy to zmieniło ich stosunek do mnie, a on na to: „Tak. Na lepszy. Współczujemy twojemu cierpieniu”. Uważam, że zachowali się z wielką klasą.

Po ich wyjeździe.

Przyszedł drugi cios, zawodowy. Dosłownie trzy dni później: w Radziejowicach na posiedzeniu Stowarzyszenia Krytyków Sztuki został ogłoszony referat, w którym pracownicy pism wydawanych przez RSW Prasa, w tym ja, zostali określeni jako komunistyczni propagandyści. Siedziałem jak przebity mieczem.

Co to oznaczało?

Pozbawienie godności! Z piętnem „komunistycznego propagandysty” zostałem wyklęty.

Przestałeś pracować dla RSW Prasa?

Dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego. Wtedy znalazłem nową pracę. W katolickiej „Niedzieli”.

Z jednej strony zostałeś określony jako komunista, a z drugiej pracowałeś dla ultrakatolickiego tygodnika?

Paradoks, wiem. „Niedziela” była wtedy inna niż dziś – patriotyczna, opozycyjna, a nie ksenofobiczna. Z punktu widzenia etyki solidarnościowej można było tam pracować.

Jak długo tam pracowałeś?

Aż do emerytury. Urządzono mi pokój gościnny w Częstochowie, miałem tymczasowe zameldowanie. To były długie lata marazmu, hibernacji emocjonalnej, depresji, samotności. Nie mogłem ścierpieć kolejnych spowiedzi z „grzechu nieczystości”, a poznawanie facetów nie wchodziło w grę, pracowałem przecież w instytucji kościelnej, bałem się kompromitacji. Byłem jak w potrzasku.

W latach 90. zacząłem się powoli otwierać. Powiedziałem o sobie Cezaremu Gawrysiowi, dziennikarzowi katolickiemu. Poznaliśmy się w redakcji „Literatury” ze 40 lat wcześniej. W 1998 r. Cezary napisał o mnie reportaż, który ukazał się w „Charakterach”. Opowiedziałem o doświadczeniu bycia homoseksualistą, ale anonimowo. To był tylko quasi coming out. Za mało. Ja chcę dać możliwie jak najpełniejsze świadectwo, ten wywiad temu służy.

W 2009 r. ukazała się moja książka „Wizjonerzy i mistrzowie”, szkice o artystach. Zacząłem się odbijać od dna. Rok później wybrałem się na Paradę Równości. Chciałem zasypać tę wyrwę, jaką był brak homoseksualnych znajomości.

W 2010 r.? To trafiłeś na EuroPride.

Zabrałem stamtąd ulotkę o kościele Szymona Niemca. Zacząłem uczestniczyć w jego mszach. W końcu, jak mi się wydaje już na zawsze, zerwałem ponownie z Kościołem katolickim.

Złożyłeś apostazję?

To nieadekwatne słowo, apostazja zakłada odejście od wiary, a ja tylko zmieniłem obrządek. Ale owszem, wystąpiłem oficjalnie z Kościoła katolickiego.

I tak trafiłeś do Lambdy.

Woziłem się z tym dwa lata. W końcu zadzwoniłem na telefon zaufania. Po terapii ukończyłem kurs wolontariacki, chodziłem na spotkania środowej grupy wsparcia Łukasza Walewskiego. Lambda próbuje mnie też oduczyć niechętnego stosunku do kobiet.

Masz niechętny stosunek do kobiet?

No, tak.

I co ludzie w Lambdzie na to?

Michał Pawlęga (sekretarz zarządu – przyp. MK) mówi, żebym się nie wygłupiał.

Słusznie.

Ustawił mnie. Dzięki Lambdzie jestem gotowy mówić „tak” całemu naszemu środowisku i mam w nim oparcie.

Teraz prowadzisz w Lambdzie spotkania z artystami.

Tak. W kwietniu zaprosiłem mojego ulubionego artystę gejowskiego w Polsce – Karola Radziszewskiego. Zacząłem nowe życie.

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przestajesz być najważniejszy

Jacek i Andrzej Kacprzak-Kubińscy opowiadają o sobie, o swoich synach i o życiu w Wielkiej Brytanii społeczeństwo

 

Jacek (z lewej) i Andrzej Kacprzak-Kubińscy z synami;  arch. pryw.

 

Pytam o ich zwykły dzień. Jacek i Andrzej Kacprzak- Kubińscy patrzą na siebie lekko zdezorientowani, pytanie chyba nie jest najmądrzejsze. Jacek: Budziki mamy dwa, a nawet trzy. Zanim o siódmej zadzwoni ten właściwy, obaj chłopcy przychodzą do nas do sypialni i oznajmiają: koniec spania! Potem jest mycie, ubieranie, śniadanie i wychodzimy. Czasem ja zaprowadzam synów do szkoły, czasem Andrzej. Na szczęście obaj czas pracy mamy elastyczny. Po szkole obiad… Właściwie co tu opowiadać? Dużo hałasu jest cały czas. Między siódmąósmą chłopcy idą spać.

Taki mniej więcej rytm życia mają od prawie dwóch lat, czyli odkąd adoptowali Adama (dziś 6-letniego) i Brandona (dziś 4-letniego). Mieszkają w Brighton. Od pięciu lat są w związku partnerskim, który teraz zamienią na małżeństwo, od 10 grudnia taka zamiana jest już w Wielkiej Brytanii możliwa.

Nie ma opcji?

Jacek ma 39 lat, Andrzej – 36. Razem są od sześciu. Pochodzą z Gdańska. Poznali się w sopockim klubie gejowskim „69”. Tydzień później kolega Jacka zawierał związek partnerski w angielskim St Ives. Na wesele pojechali już jako para. Jacek: Mieszkałem w Wielkiej Brytanii już wcześniej, widziałem, że to jest inny świat niż w Polsce. O wyjeździe na stałe za granicę zaczęli rozmawiać krótko po poznaniu się. Czy homofobia grała rolę w ich decyzji o emigracji? Jacek: Grała. Ja już byłem „zarażony” – zobaczyłem, jak otwarcie i swobodnie tu można żyć. W Gdańsku nasza sąsiadka „zwęszyła”, że jesteśmy parą, robiła nieprzyjemne przytyki. Tu można chodzić za rękę po ulicy i nikt się nawet nie obejrzy, chyba że Polacy (śmiech). Drag queens zobaczyć można nie tylko w klubie, ale też i np. na zwykłych zakupach. Tu jest bardziej kolorowo. No, i są związki partnerskie, a teraz też już małżeństwa.

Andrzej: Dla mnie to był jednak rodzaj szoku. Musiałem się nauczyć żyć normalnie, to znaczy bez tego zakłamania. Chodzenie za rękę to przecież jest zwykła rzecz, ale w Gdańsku – zapomnij. Jak się skosztuje tego normalnego życia, to dopiero widać, jak człowiek w Polsce był zastraszony.

Andrzej prowadził w Gdańsku zakład fryzjerski wraz ze swym byłym chłopakiem. Wyjazd był skokiem na głęboką wodę: Byłem przyzwyczajony do pracy na swoim, nie znalem angielskiego.

Z pracą nie było problemu. Jacek pracuje jako kierownik regionalny jednej z firm. Andrzej szybko znalazł zatrudnienie w swoim zawodzie. Musiałem tylko iść na bardzo intensywny kurs angielskiego, ale dałem radę. Kiedy wiesz, że dobrze znasz język? Jak możesz się w nim kłócić. Już ten chrzest przeszedłem. Tylko repertuar przekleństw pewnie mam mniejszy niż przeciętny Anglik (śmiech).

Kiedy pojawił się pomysł, by powiększyć rodzinę? Andrzej: Jakieś trzy lata temu. Wiesz, ja nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek zostanę ojcem. Od tego chyba trzeba zacząć: jak jesteś gejem i dorastasz w Polsce, to opcję „rodzicielstwo” po prostu wyrzucasz z głowy. Nawet tego nie rozpatrujesz. Człowiek się godzi z tym, że nie będzie ojcem, bo nie ma wyjścia. Dopiero tu zobaczyłem, jak ten polski świat cię ogranicza, jak robi z ciebie kogoś drugiej kategorii, kogoś mniej wolnego niż reszta. I sam w te buty wchodzisz. Tu na paradzie w Brighton widzieliśmy anonse agencji adopcyjnych zachęcające pary jednopłciowe do adopcji! Na ostatniej paradzie sami reklamowaliśmy „naszą agencję.

Jacek: Osiągnęliśmy stabilność i stwierdziliśmy, że możemy zadbać nie tylko o siebie. Już się wyszaleliśmy, trzydzieści parę lat to chyba jest dobry wiek na ojcostwo. A że jesteśmy gejami… no i co z tego?

Nadajemy się czy nie?

Andrzej: Tutejsze agencje adopcyjne organizują specjalne spotkania dla osób, które chcą zostać rodzicami. Omawiane są wszystkie możliwości razem z praktycznymi szczegółami. Jeśli chodzi o pary gej/les, to trochę inaczej mają pary dziewczyn, inaczej pary facetów. Np. dowiedzieliśmy się wszystkiego o matkach surogatkach. Doszliśmy do wniosku, że to nie dla nas. Po pierwsze: nie było nas stać. Po drugie: może lepiej, zamiast powoływać nowe życie na świat, pomoc dzieciom, które już na tym świecie są, tylko nie miały tyle szczęścia?

W Wielkiej Brytanii adoptować dziecko może singiel/singielka lub para, zarówno małżeńska, jak i związek partnerski, jak i para żyjąca nieformalnie – ważne, by związek trwał co najmniej trzy lata. Trzeba mieć ukończone 21 lat. Żadna agencja adopcyjna nie ma prawa odmówić adopcji tyko ze względu na fakt, że para jest jednopłciowa.

Czy fakt, że są parą gejowską, miał znaczenie na jakimkolwiek etapie adopcji?

Jacek: Nie. Czekaj, raz miał. Jedno ze standardowych pytań testowych, które nam zadano, brzmiało: „Jak byś zareagował, gdyby dziecko w przyszłości zrobiło coming out?”. Pracownik socjalny – nasza prowadząca, która je odczytała, uśmiechnęła się i powiedziała: „Panowie chyba nie mieliby z tym problemu, tak?”. Ale też zapytano nas, jak wyjaśnimy dzieciom, gdy zapytają, jak powstała nasza rodzina – o co chodzi z tym, że u jednych dzieci jest mama i tata, a u innych – tata i tata, albo mama i mama.

W Polsce z procesu adopcyjnego eliminuje się pary gejowskie i lesbijskie, w Wielkiej Brytanii – eliminuje się homofobów. Pytam też, czy odczuli jakiekolwiek nierówne traktowanie, ponieważ są emigrantami z Polski. Andrzej: Nie. Tylko ewentualnie nieznajomość angielskiego mogłaby być problemem.

Agencja adopcyjna organizuje kurs przygotowawczy dla przyszłych rodziców. Są m.in. zajęcia z psychologami, pracownikami socjalnymi, którzy opowiadają o możliwych zachowaniach dziecka spowodowanych traumami. Samo wejście do nowego domu, do kompletnie nieznanego otoczenia to wielki stres. Bywa, że dochodzi do samookaleczeń, walenia głową o ścianę. Andrzej: Na szczęście nasi synowie przeszli ten proces gładko. W ramach kursu mieliśmy też spotkania z rodzicami, którzy już wychowują adoptowane dzieci, a także z dorosłymi, którzy kiedyś zostali adoptowani.

Czy już zapytali?

Wybór dziecka. Jacek: Są strony internetowe, gdzie możesz przeglądać niektóre profile dzieci do adopcji. Pełny dostęp otrzymujesz po panelu kwalifikującym cię do bycia rodzicem adopcyjnym. Czytasz opisy, oglądasz zdjęcia, ale „oglądania/poznawania” samych dzieci nie ma na tym etapie. Nie możesz ich traktować jak towarów w sklepie. Myśmy tylko od początku chcieli adoptować rodzeństwo i najlepiej, gdyby miało polskie korzenie. Udało się. Dopiero gdy wybraliśmy i zostaliśmy „zakwalifikowani” do tych konkretnych dzieci, zaczęły się komisje, zebrania, spotkania – bo pracownicy socjalni muszą być pewni, że jesteś zdecydowany w stu procentach. Wreszcie: wielkie emocje – pierwsze spotkanie. Nasi synowie byli w rodzinie zastępczej w innym mieście. Pojechaliśmy tam i przez tydzień mieszkaliśmy w hotelu, spotykaliśmy się z nimi godzinę, dwie, trzy dziennie. Takie stopniowe zapoznawanie się. Potem oni przyjechali do nas do Brighton, zamieszkali z opiekunką w hotelu – i znów spotkania, wspólne zabawy, spacery. Aż w końcu przeprowadzka.

Muszą pewnie ten dzień dobrze pamiętać. Jacek: Jasne. 25 kwietnia 2013 r. Całżycie się zmienia. Nie tylko fizycznie więcej zajęć, ale też psychicznie – wszystko na nowo musi się w człowieku ułożyć. Andrzej: Sam dla siebie przestajesz być najważniejszy, teraz już ważniejsi są oni. Ogromna odpowiedzialność, ale przyjmujesz to. Po prostu nie może się im stać krzywda – twoja w tym głowa i koniec. I przychodzi miłość – to są już nasze dzieci.

Czy synowie zapytali już, dlaczego mają dwóch tatusiów, a nie mamusię i tatusia? Andrzej: Nie, jeszcze nie. Kilka razy byliśmy na kempingach z innymi tęczowymi rodzicami. Mamy znajome tęczowe rodziny w Brighton i w Londynie. Chłopaki widzą, że inne dzieci też czasem mają dwóch tatusiów albo dwie mamusie. Ważne jest, by nie robić z tego wielkiej sprawy. Wychowawczyni Adama opowiadała, że mieli lekcję o rodzinie i Adam podobno powiedział, że ma najfajniejszą rodzinę na świecie. U Brandona w zerówce na ścianie wiszą portrety rodzin wszystkich dzieci. W samym środku – my. Jego wychowawczyni wie o nas, wiedzą też inni rodzice.

Razem na Paradę

Jacek i Andrzej oczywiście zdają sobie sprawę, jak ta cała ich normalność brzmi w Polsce – kontrowersyjnie, dla niektórych pewnie wręcz skandalicznie. Jacek: Tu o emancypacji osób LGBT mówi się jako o „wychodzeniu z ukrycia”. W Polsce to nazywa się „promocja homoseksualizmu”, przy okazji adopcji mówi się zaraz o molestowaniu, gwałtach. Przecież takie rzeczy, jeśli się zdarzają, to niezależnie od orientacji seksualnej rodziców. Andrzej: Sami na własnej skórze odczuliśmy, że związek partnerski, małżeństwo to nie tylko papierek, prawa i obowiązki. To również inne funkcjonowanie. Oficjalny związek wiąże mocniej. W Polsce słychać tyle narzekania, że związki gejowskie są nietrwałe. Założę się, że gdyby małżeństwa rożnej płci nie istniały, to pary hetero rozstawałyby się dużo częściej. A, i tak przecież, ile jest rozwodów?

Jacek: Teraz doradzamy dwom dziewczynom z Polski w procesie adopcji. Myślimy, by otworzyć profil na Facebooku „adopcja przez pary jednopłciowe w Wielkiej Brytanii”. Nasza agencja adopcyjna PACT z Reading otrzymała niedawno rządową dotację na biuro w Brighton skierowane głównie, ale nie wyłącznie, do par jednopłciowych.

Jedynym problemem okazało się uzyskanie dla chłopców polskich paszportów. Jacek: Nie było opcji, żebyśmy figurowali jako rodzice naszych synków. Trudno. Nie będą mieli polskich paszportów. Będą obywatelami Wielkiej Brytanii.

Pytam na koniec, czego im życzyć. Andrzej: Jest dobrze, a więc: żeby się nic nie zmieniało. Żeby dzieciaki się dobrze chowały tak, jak do tej pory. Jacek dorzuca: Żeby takie wywiady nie były w Polsce potrzebne.

Dla wszystkich pragnących uzyskać więcej informacji na temat adopcji w Wielkiej Brytanii, Jacek i Andrzej założyli specjalny adres e-mail: [email protected]

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lada dzień

Any Day Now, USA (2013), reż. T. Fine. Wyk. A. Cumming, G. Dillahunt, I. Leyva; dystr. Mayfly, premiera w kinach: 6.09.2013

 

od lewej: Rudy (Alan Cumming), Marco (Isaac Leyva) i Paul (Garret Dillahunt); mat. pras.

 

„Lada dzień” rozgrywa się w końcu lat 70. w Kalifornii. Adopcja dzieci przez pary jednopłciowe – główny temat filmu – była wtedy równie prawdopodobna, jak lot na Księżyc. I w wielu miejscach na Ziemi nadal jest mrzonką, ale w dzisiejszej Kalifornii to już rzeczywistość. Niemniej, już ponad 30 lat temu zdarzali się śmiałkowie, którzy podejmowali pierwsze próby (film oparty jest na faktach).

Rudy Donatello śpiewa jako drag queen w gejowskim barze w West Hollywood, nigdy nie ma pieniędzy i marzy o karierze piosenkarza. Pewnego dnia do klubu przychodzi Paul, przystojny adwokat świeżo po rozwodzie. I owszem, jest miłość od pierwszego wejrzenia, a raczej od pierwszego seksu w samochodzie. Nie układa im się łatwo, bo mocno się od siebie różnią. A poza tym pojawia się Marco, czternastolatek z zespołem Downa, porzucony przez matkę narkomankę, sąsiadkę Rudy’ego. Przygarniają chłopca. Gdy jego matka trafia do więzienia, postanawiają zawalczyć o prawo do opieki.

Mamy więc batalię sądową, w której główną rolę odgrywa nie dobro dziecko, tylko instytucjonalna homofobia. Nawet błahy fakt, że Rudy i Paul czasem całują się na oczach chłopca, może być uznany za obciążający i pogrążający. Oglądając „Lada dzień” nie można uwolnić się od refleksji: ile się od tamtych czasów zmieniło? Wiele? Niewiele?

W roli Rudy’ego błyszczy Alan Cumming, wyoutowany aktor, znany m.in. z drugoplanowych ról w „Burlesce”, „Tytusie” czy serialu „Żona idealna”. (MCh)

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem dumny z mojego kraju

O Cristiano Ronaldo, o właśnie wprowadzonej w Portugalii adopcji przez pary jednopłciowe, o pracy doktorskiej na temat osób transpłciowych i o tym, dlaczego chce wyjść za mąż i mieć dzieci, z Nuno Pinto, portugalskim działaczem LGBT, członkiem zarządu ILGA-Portugal, rozmawia Mariusz Kurc

 

arch. pryw.

 

Pytanie na rozgrzewkę: słyszałeś plotki, jakoby Cristiano Ronaldo, twój najsłynniejszy rodak, był gejem?

(śmiech) Mam potwierdzić lub zaprzeczyć? Prasa pisała o jego związkach z kobietami…

A ostatnio pisze o rzekomym związku z marokańskim kickboxerem Badrem Hari.

I ja więcej nie wiem.

Wiesz, Ronaldo nie spełnia tradycyjnych założeń męskości – dba o wygląd, nie wstydzi się np. pokazać w różowych szortach albo nawet z kwiatkiem zatkniętym za uchem, ma staranne fryzury. Zauważ, jak to działa w szerszym kontekście: gdyby był gejem, mieściłby się w stereotypie, natomiast facet hetero do tego stopnia nie może wykraczać poza normy tego, co „męskie”, że gdy to jednak robi, to zaraz wymyśla mu się nowy termin – „metroseksualność”. Wolałbym, by kwiatek za męskim uchem nie powodował niepokoju, ani nie łączył się bezpośrednio z seksualnością. A wracając do Ronaldo, on o swej orientacji wprost nigdy nie mówił. Natomiast otwarcie opowiadał się za wprowadzeniem w naszym kraju małżeństw jednopłciowych, gdy projekt ustawy był dyskutowany. Nie muszę wyjaśniać, jak ważny jest głos kogoś takiego jak on. W 2010 r., gdy ustawa weszła w życie, Ronaldo dostał od nas, czyli od organizacji ILGA-Portugal, doroczną Tęczową Nagrodę. Jest więc bez wątpienia sojusznikiem LGBT – to mogę potwierdzić.

Małżeństwa jednopłciowe macie w Portugalii od sześciu lat, ale one były do niedawna bez prawa do adopcji, prawda?

Tak. Adopcję mamy od kilku tygodni.

Do jesieni zeszłego roku mieliśmy konserwatywny rząd, który nie robił nic w sprawach LGBT. Postulowaliśmy prawo do adopcji dziecka partnera/ ki – przeciągali sprawę, jak mogli, zaproponowali referendum, do którego nie doszło. Te zaniechania prawicy spowodowały, że lewica obiecała załatwienie adopcji – już nie tylko dziecka partnera/ ki, tylko w ogóle – jako jednej z pierwszych spraw, jeśli tylko dojdzie do władzy.

Po jesiennych wyborach wytworzyła się specyficzna sytuacja. Konserwatywna, prawicowa koalicja wygrała, ale nie zdobyła parlamentarnej większości. Po raz pierwszy w historii lewicowe partie, które razem mają większość, dogadały się i utworzyły rząd. Obietnicę dotyczącą adopcji spełniono niemal natychmiast, w listopadzie. Byłem wtedy na galerii w parlamencie, obserwowałem. Łezka mi się w oku zakręciła.

A pamiętasz dzień legalizacji małżeństw?

8 stycznia 2010 r. Nie mogłem być z wszystkimi świętującymi w Lizbonie – mnóstwo ludzi imprezowało przed parlamentem, a ja mieszkam dosłownie 50 metrów od parlamentu – ale musiałem być tego dnia w Porto, u mojego taty, który miał operację na otwartym sercu. To był wyczerpujący, nerwowy dzień, ale udało się. Tata jest zdrowy, mamy jednopłciowe małżeństwa. Płakałem z radości. Nawet teraz, gdy o tym mówię, to się wzruszam.

Potem nasz konserwatywny prezydent zapowiedział, że nie zawetuje ustawy, ale tylko dlatego, że „są teraz ważniejsze sprawy dla kraju, niż jakieś kwestie mniejszości”. Ostatecznie podpisał ustawę 17 maja – czyli w Międzynarodowym Dniu Walki z Homofobią. Symboliczna data, choć myślę, że nie zdawał sobie z niej sprawy.

Długo portugalski ruch LGBT walczył o małżeństwa jednopłciowe?

Mniej więcej od początku zeszłej dekady. Naszym celem od razu były małżeństwa. Pominęliśmy związki partnerskie, bo państwo w 2001 r. uznało konkubinaty jednopłciowe na takich samych zasadach, jak różnopłciowe.

Głowna lewicowa partia raz nas zawiodła – opowiedzieli się przeciw małżeństwom, głosowanie było przegrane. Musieliśmy wykonać sporo pracy u podstaw z lewicowymi politykami. Za drugim razem – a rządził ten sam premier Jose Socrates – już zmienili zdanie. W końcu, na tym ostatnim etapie prac w parlamencie prawica zaproponowała nawet związki partnerskie – byle tylko lewica zrezygnowała z małżeństw. Ale nie zrezygnowała.

Wciąż spotykam się z opiniami, że Portugalia to konserwatywny, katolicki kraj. Rzeczywiście? W naszej konstytucji orientacja seksualna jest wpisana jako cecha, z uwagi na którą dyskryminacja jest zakazana. Liberalny przełom w Portugalii nastąpił w 2007 r., gdy w wyniku referendum zliberalizowaliśmy prawo aborcyjne. Wprowadzenie małżeństw jednopłciowych nie wzbudziło u nas takich protestów społecznych, jak np. we Francji.

A legalizacja małżeństw jednopłciowych w 2005 r. w Hiszpanii, u waszego dużego sąsiada, miała wpływ?

Jasne. Hiszpania wyprzedziła nas w trzech ważnych kwestiach: małżeństw jednopłciowych, praw rodzicielskich dla jednopłciowych par oraz uzgodnienia płci. Pamiętam, że w 2007 r. na Paradzie w Madrycie nieśliśmy transparent z napisem „Hiszpania: Portugalia: 3:0”. Teraz już jest prawie 3:3. Prawie, bo kobiety singielki nie mają jeszcze u nas prawa reproduktywnego, a w Hiszpanii – tak.

Wiem, że nie masz męża. Chciałbyś mieć?

Absolutnie. Będę miał męża i będę miał dzieci. Mam 33 lata i czuję, że ten czas nadchodzi. Małżeństwo będzie dla mnie podwójnie ekscytujące – z oczywistych przyczyn osobistych oraz z przyczyn politycznych – to wspaniałe, że jako działacz mogę mieć wpływ na tę wielką zmianę społeczną, a jednocześnie korzystać z niej.

Jesteś w zarządzie ILGA-Portugal. Od kiedy działasz?

Już ponad 10 lat. Na studiach (psychologia) zacząłem czytać gejowskie blogi – wtedy to była nowość. Poznałem bloggera Miguela Vale de Almeida, który później stał się naszym pierwszym wyoutowanym posłem. Czułem się jako gej trochę wyizolowany ze środowiska, chciałem działać, ale też po prostu poznać innych ludzi LGBT. Tak trafiłem do organizacji w moim rodzinnym Porto. Kilka lat później, już po studiach, przeprowadziłem się do Lizbony. Odkryłem, że świetnie czuję się w multikulturowym klimacie, a ILGA stała się moją wielką rodziną.

W zeszłym roku obroniłeś pracę doktorską.

Pochwalę się: to jest pierwsza w Portugalii praca doktorska na temat osób transpłciowych.

Zaczęło się od tego, że jakieś 10 lat temu spotkałem się – po raz pierwszy – z grupą transseksualnych mężczyzn. Zdałem sobie sprawę, że ci ludzie w kulturze ani w świadomości społecznej praktycznie nie istnieją. Nie mają reprezentacji. Poznałem również Gisbertę Salce Junior, bezdomną transseksualną kobietę, prostytutkę, która w 2006 r. została bestialsko zamordowana przez grupę nastolatków. Była to najgłośniejsza w Portugalii zbrodnia motywowana transfobią.

Gdy pojawiła się możliwość napisania pracy doktorskiej o ludziach trans, nie wahałem się. Opisałem ścieżkę życiową osób, z którymi pracowałem, w aspekcie tego, jak one same na rożnych etapach myślały o własnej tożsamości płciowej.

Gdy w 2011 r. Portugalia wprowadziła ustawę o uzgodnieniu płci, postanowiłem dodatkowo zbadać, jak nowe prawo wpływa na ich losy. Zmieniający się stosunek społeczeństwa do osób trans ma wpływ na to, jak one same się postrzegają. Jeśli wszyscy wokół mówią ci, że jesteś freakiem – i stawiają cię poza binarnym podziałem na dwie płcie, to też zaczynasz myśleć, że nie jesteś „prawdziwym” mężczyzną czy „prawdziwą” kobietą. Dziś wiele osób kwestionuje binarność, outuje się jako genderqueer czy genderfluid – i dobrze, ale też wiele osób trans uważa się za „po prostu” kobiety czy „po prostu” mężczyzn.

U nas o mało co ustawa o uzgodnieniu płci weszła w życie w zeszłym roku.

Wiem. Wasz nowy prezydent ją zawetował, a parlament weta nie obalił. U nas w 2011 r. prezydent też zawetował, ale parlament obalił weto. Przed ustawą, żeby uzyskać zmianę płci w dokumentach, należało pozwać do sądu państwo za wadliwie wystawiony akt urodzenia.

U nas pozywa się rodziców.

Tak, wiem. Dodatkowo wymagana była operacja na genitaliach przed sądową zmianą. Czasami należało w sądzie pokazać zdjęcia genitaliów – na dowód, że masz już te „dobre”. Wyobrażasz sobie?

Do tego dochodziła „obowiązkowa” heteroseksualność. To znaczy, że jeśli np. byłeś trans mężczyzną i miałeś dziewczynę – to dobrze było pokazać się z nią w sądzie. Doradzano, by ona miała na sobie sukienkę, nie spodnie…

A jeśli osoba trans miała dzieci – to w ogóle zapomnij o zmianie.

Jakie ulepszenia tej sytuacji wprowadziła ustawa?

Zmiana dokumentów przestała być sprawą sądu. Teraz to proces administracyjny. Przebiega w tym samym urzędzie, w którym wydaje się np. dowody osobiste. Wymagana jest tylko pełnoletniość i diagnoza dysforii płciowej, nie trzeba mieć operacji. Dostajesz nowy dowód w ciągu 8 dni od wniosku.

Gdy weszła w życie, nasza ustawa była najnowocześniejsza na świecie. Dziś już nie jest – w Argentynie, Danii, na Malcie, a ostatnio również w Irlandii nawet diagnoza dysforii nie jest konieczna. Wystarczy poprosić o zmianę płci na dokumentach – i państwo ma obowiązek zmienić.

Co skłania do zapytania, po co w ogóle określenie płci w dokumentach.

Oczywiście. Moim zdaniem – niepotrzebne. Podobnie jak kolor skory, który kiedyś w dokumentach wielu krajów był, w niektórych wciąż widnieje.

Jeśli chodzi o prawo dotyczące spraw LGBT, to chyba niewiele w Portugalii pozostało do zrobienia.

Racja, ale społeczne postawy pozostawiają wiele do życzenia. Wciąż wiele osób boi się wyjść z szafy.

Macie tę słynną parę, która nad tym pracuje.

Lorenzo i Pedro. To chyba najbardziej znana obecnie para gejowska w Portugalii. Wpuszczają do sieci zabawne filmiki o samych sobie. Łączą dowcip z aktywizmem. Na Paradzie Równości w Lizbonie wstawili na jedną z platform wielką szafę, z której można było „oficjalnie” wyjść. Edukują na temat przestępstw z nienawiści, na temat prewencji HIV, a przy tym wszystkim mają wdzięk, są uroczy i przystojni. Wszyscy ich uwielbiają. Właśnie daliśmy im Tęczową Nagrodę za zeszły rok.

Np. chodzą po Porto za rękę i obserwują reakcje. Nie spotkało ich nic niemiłego. Podobny eksperyment w Moskwie pokazał morze homofobii.

Tak, widziałem. Chcesz dać zdjęcie Lorenzo i Pedro przy naszym wywiadzie?

Nie. Nasi czytelnicy sobie Lorenza i Pedra wygooglują. Twoje zdjęcie damy.

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.