W Polsce nie uznawano by nas za rodzinę

Lidią Barc Anną Dobiecką, mamami 3-letniego Leona, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Zanim się poznałyście…

Lidka: Poprzednie związki są ważne, ale o tyle, że dzięki nim znalazłam i pokochałam Ankę. Dojrzewałam do tej relacji 17 lat. Poza tym to nie tylko moja historia, ale też historia mojego byłego partnera i partnerki.

Ania: Po prostu 10 lat temu wiedziałam, że spotkałam osobę swojego życia i nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę z nią być. A to, że akurat okazała się kobietą (wcześniej wiązałam się z mężczyznami) było czynnikiem drugorzędnym.

Spotkałyście się

A: …na jednej z wielu imprez biznesowych, a raczej evencie dla klientów, organizowanym przy wsparciu lokalnych mediów. Ja, specjalistka ds. marketingu z firmy kosmetycznej, Lidka – dyrektorka handlowa jednego z dzienników. Przedstawił nas sobie kolega z działu promocji. Świetnie się rozmawiało. Na drugi dzień poprosiłam kolegę o adres mejlowy do Lidki, bo miałam potrzebę do niej napisać. Oczywiście służbowo (śmiech). I tak się zaczęło. Najpierw mejle, potem gadu-gadu.

L: Przychodziłam do pracy tylko po to, żeby rozmawiać z Anią. Gdy trzeba było wyjść z biura, zostawał nam telefon. Tylko że to były początki telefonii komórkowej i jeszcze wtedy nie było „specjalnych ofert”, „magicznych numerów” czy innych „rozmów za grosze”.

A: Po miesiącu dostałam rachunek opiewający na połowę mojej pensji. Poszłam do salonu operatora, opowiedziałam, że się zakochałam i to dlatego. Pan z obsługi się uśmiechnął i rozłożył mi rachunek na raty. Promieniałam szczęściem – nie mógł mi odmówić…

L: A po siedmiu latach związku urodził się Leoś.

Wasz synek.

L: Długo o niego walczyłyśmy. Podzieliłyśmy się w tej walce na mamę biologiczną i adopcyjną. Ania poddała się siedmiu zabiegom inseminacji, ja zgłosiłam się do ośrodka adopcyjnego. Oba procesy biegły równolegle. Do specjalistycznej kliniki miałyśmy za każdym razem 170 kilometrów w jedną stronę. I tak kilkadziesiąt razy. Na każdy podgląd owulacji, badanie, inseminację, kolejny podgląd. Ale nie przeliczałyśmy tego wtedy na kilometry i pieniądze. Nominałem był strach, nadzieja, poczucie straty, bezsilność, rozczarowanie, czasem euforia. Po ostatnim zabiegu i opinii doktora prowadzącego zdecydowałyśmy, że naszą szansą jest in vitro i adopcja. Ze sprzedaży panieńskiego mieszkania Ani zostało akurat tyle, żeby zapłacić za zapłodnienie pozaustrojowe. Ale zanim się zdecydowałyśmy, dostałam propozycję adopcyjną. Procedura jest taka: kandydat na rodzica adopcyjnego kończy specjalny kurs, potem jest czas oczekiwania na telefon z ośrodka. Jeśli zadzwoni, to oznacza, że jest dziecko gotowe do „przysposobienia”. Do mnie zadzwonili przed Bożym Narodzeniem.

Do samotnej matki? „Normalne” polskie rodziny nie chcą niebiałych dzieci?

L: A my nie jesteśmy „normalną” rodziną. Dbamy o siebie, nie stosujemy przemocy wobec dziecka, nie przywiązujemy psa do drzewa w lesie przed wakacjami, nie rzucamy czosnkiem w kogoś, kto uchodzi w Polsce za aberrację, to znaczy nie jest białym heteroseksualnym mężczyzną, katolikiem z koszem na śmieci pod zlewem. Chcę przez to powiedzieć, że do Leosia rzeczywiście nie było kolejki. A dla nas jego kolor skory nie miał znaczenia. Jego adopcja to konsekwencja naszych poprzednich wyborów. To nasz zbiór wspólny z Marią Peszek „Sama prowadzę się własną drogą. Zawsze obok”.

Więc dzwonią z ośrodka adopcyjnego przed Bożym Narodzeniem i…

L: Obie jesteśmy ateistkami, ale w wigilię przyjścia Leosia przygotowałyśmy mu nakrycie dla nie/spodziewanego gościa. Pierwszy raz spotkaliśmy się w połowie stycznia. Za cztery dni synek był z nami. Na stałe, na zawsze. Ale to wiemy teraz. Sto czterdzieści dni między urlopowaniem a oficjalną adopcją pamiętamy jako czas obezwładniającego strachu. Że ktoś zapuka do drzwi i powie „oddajcie nam dziecko”. Z tego powodu starałyśmy się o dziecko biologiczne. Żeby trudniej było nam je odebrać.

A: Choć jak pokazuje historia rodzin takich jak nasze, nie zawsze jest „trudniej”. Słyszałyśmy o matkach, który rodziny odebrały ich biologiczne dzieci z powodu ich związków z kobietami.

Wyjechałyście do Wielkiej Brytanii ze względu na Leosia? Jest poczwórnie wykluczony: ciemnoskóry, z lesrodziny, nie dość, że ateistek, to wegetarianek…

A: Patrząc, jak żyje się w Polsce i słuchając, co opowiadają ludzie o życiu w cywilizowanych krajach, podjęłyśmy decyzję o wyjeździe. Adopcja Leosia ją tylko przyspieszyła.

L: W Polsce nie mogłyśmy liczyć na status rodziny. A jałowym związkiem na pewno nie jesteśmy. Jeśli kraj wyraźnie mówi obywatelce, że jest nikim, należy z takiego kraju spieprzać w podskokach. W świetle prawa nie mamy możliwości zawarcia związku, nie ma mowy o refundowanym in vitro, zamiast edukacji seksualnej – obowiązkowa nauka religii. Powszechne przyzwolenie na przemoc wobec kobiet, dzieci, osób starszych, zwierząt. Do tego restrykcyjna ustawa aborcyjna, ograniczony dostęp do antykoncepcji, utwierdzony przez Kościół obraz kobiety podległej i gorszej gatunkowo.

A: W Anglii jest inaczej: jest wolność, nikt cię nie poucza, jak masz żyć, ludzie sobie nawzajem ufają. Ot, choćby fakt, że cała działalność urzędowo-ekonomiczna jest oparta na deklaracji. „Skoro tak nam mówisz, to znaczy, że tak jest”. W Polsce nie do pomyślenia.

Co mówią sąsiedzi?

A: Są przemili, choć oczywiście stereotypowo po angielsku, z pewnym dystansem. Gdy przedstawiałyśmy się jako para z synkiem, początkowo, po „polskiej szkole przetrwania”, trochę się obawiałyśmy. A tu słyszymy np. „O! A mój bratanek ze swoim mężem też adoptowali synka”.

L: Obie pracujemy. Zawodowo, nad sobą, nad związkiem. W restauracji i kawiarni, więc wykorzystujemy tylko procent swojej wiedzy i doświadczenia. Taki emigracyjny haracz. Ania regularnie pisze do tygodnika polskiego w Anglii, jest tam najlepszą dziennikarką – naprawdę, nie konfabuluję z miłości (śmiech). Wiodącym zmartwieniem jest dla nas teraz znalezienie pracy zgodnej z naszym wykształceniem i zdolnościami. I przekucie tego na stabilizację finansową.

Lubicie Anglię za…, a nie lubicie jej za….

A: Pokrętnie odpowiem, że nie lubimy Anglii za to, że nie ma tu bliskich – zostali w Polsce. Niestety, nie wszyscy chcą emigrować (śmiech). A lubimy? Nie będę oryginalna, gdy się zachwycę wielokulturowością i wielokolorowością. Ta różnorodność jest po porostu przepiękna. Choć jednocześnie też generuje problemy. Dlatego uważam, że Anglii należą się wyrazy uznania – zaskakująco dobrze sobie z tym radzi.

L: Tak, zdecydowanie brak mi przyjaciół. Telefony, internet – to jak lizanie loda przez szybę. Bo do poczucia bliskości potrzebuję fizycznej bliskości. Do Anglii mam żal… meteorologiczny. Wieszam na przykład pranie w ogrodzie w pełnym słońcu i za godzinę muszę je chować przed deszczem. Albo wiatrem, który wyrywa sztachety w płocie. Wichrowe wzgórza normalnie. Sama widzisz… nie ma się do czego przypieprzyć. Tu jest tak wściekle normalnie, że aż piszę o tym książkę. Bo z polskiej perspektywy nie widziałam tak wyraźnie społecznych standardów dostosowanych do pojedynczego człowieka. Tu możesz być, kim zechcesz. Kobietą, feministką, ateistką, lesbijką, mamą adopcyjną, wegetarianką, białą mamą ciemnoskórego dziecka. Tu zwrócić na siebie uwagę? Trzeba by wyglądać jak Padme Amidala, królowa Naboo z „Gwiezdnych wojen”, czyli przestylizowana Natalie Portman.

Ale tęsknicie? A: Pewnie. Zostaje nam śledzenie internetu, doniesień przyjaciół i znajomych, lektura dzienników i tygodników litościwie podsyłanych przez siostrzane dusze i rozmowy na Skypie i przez telefon. Jak tylko mamy urlopy i zaoszczędzimy trochę pieniędzy, to lecimy do Polski, by pobyć z bliskimi.

L: I żeby trafić a to na Paradę Równości, a to na Kongres Kobiet. Poza tym jesteśmy związane z Polską przez umiłowanie literatury – co dwa, trzy miesiące zamawiamy kilkadziesiąt nowych książek. Starannie dobrane grono znajomych na Facebooku gwarantuje nam rzetelną wiedzę na temat zmian społecznych w kraju. Nie mamy w domu telewizora, więc to jest nasz sposób na zdobywanie wiedzy o świecie.

Wrócicie kiedyś?

A: Do czego? W Polsce nie ma dla nas miejsca. I pewnie jeszcze długo nie będzie.

L: Przyjaciele to jedyny dopuszczalny powód reemigracji. Jest taki żart: czym się rożni poświęcenie od zaangażowania? Odpowiedź: to jak z jajecznicą na boczku – świnia się poświęciła, a kura zaangażowała. Czuję się zaangażowana i niezdolna do poświęcania czegokolwiek dla Polski.

A kiedy ślub?

L: Miał być w sierpniu tego roku, ale nie zdążyłyśmy zaoszczędzić. Nasi goście muszą dolecieć z Polski, Francji i Portugalii. To nasz ślubny prezent. My wzięłyśmy na siebie zakwaterowanie i wyszynk. A to jednak kilkadziesiąt osób. Myślimy jednak nad rozwiązaniem alternatywnym – ślubem tylko ze świadkami i odroczonym w czasie przyjęciem.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rurka, rurka, rurka

O emigracji, o szkole tańca w Manchesterze, którą założył Damian, o szpagatach i spinach, o miłości do rurki oraz do siebie nawzajem a także o seksie tak fantastycznym, że traci się przytomność opowiadają Damian Kutryb i Artur Biernat. Rozmowa Mariusza Kurca

 

Na zdjęciu: Artur (siedzi) i Damian (wisi)                                         Foto: Voodoo Doll Photography

 

„Pole” to po angielsku „Polak”, a „pole” – tak samo, tylko małą literą – to „rura”, ta, przy której się tańczy. „Pole on the pole”, „Polak na rurze” – tak piszą o tobie, Damian, gazety w Manchesterze.

Damian: Bo się wyróżniam. Po pierwsze, na rurce tańczy facet, a zwykle taki taniec kojarzy się z laskami, ze striptizem – tymczasem to jest taniec wyczynowy, akrobatyka, nieprzypisany z góry żadnej płci. Po drugie – Polak. Polaków nie kojarzy się tu raczej z tancerzami. Na dodatek Polak gej. W Polsce spora homofobia – na rozwinięcie takiej pasji nie miałbym szans, a tu – proszę bardzo.

Wyjechałeś, by tańczyć na rurze?

D: Rurka mnie kręci od dziecka. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem w cyrku akrobacje przy rurkach, na kołach, to byłem z miejsca oczarowany i też tak chciałem, ale nawet nie przyszło mi do głowy, by z tego robić zawód, źródło utrzymania. Wyjechałem, bo ogólnie nie widziałem dla siebie perspektyw w Polsce. Miałem decyzję podjętą jeszcze w technikum weterynaryjnym, do którego chodziłem – zrobiłem maturę i odjazd. Najtańszy bilet był do Manchesteru. No to do Manchesteru.

W wieku 19 lat?

D: Tak. Siedem lat temu.

Miałeś tu kogoś?

D: Jednego znajomego, ale on tylko świrował do mnie, próbował wyrwać (bezskutecznie) i w sumie nic nie pomógł.

19-latek sam w obcym kraju, rozpoczynający życie. Odważny jesteś.

D: Już byłem przyzwyczajony do samodzielności, mieszkałem wcześniej w internacie. Pochodzę z Myszkowa na Śląsku, technikum kończyłem pod Kielcami. Do chłopaka ówczesnego kursowałem w kółko do Gliwic, potem do Chorzowa.

Co było dalej w Manchesterze?

D: Zaczepiałem się to tu, to tam – fabryki, restauracje, hotele – byle zarobić na życie i mieć na szkołę, bo zapisałem się do college’u na naukę angielskiego. Po dwóch latach zacząłem pracę jako barman w kasynie i tam koleżanka mnie zaczepiła, że idzie na kurs tańca przy rurze. Może też chciałbym pójść. Jasne, że chciałbym. Poszedłem i od tej pory to już była tylko rurka, rurka, rurka.

Jak często?

D: Codziennie. Kupiłem sobie dwie rurki i wstawiłem w mieszkaniu. 4-5 godzin dziennie codziennie.

Nieźle.

D: Jak chcesz mieć efekt, trzeba ćwiczyć.

Uśmiechasz się.

D: A co mam robić? To jest sama przyjemność. Choć na początku byłem łamaga. Nic nie umiałem. Dziesięciu pompek nie mogłem zrobić.

Jak wygląda pierwsza lekcja?

D: Ćwiczenia siłowe, wiszenie na rurce i trzymanie się rękoma, podstawowy spin czyli fireman czyli strażak – czyli kręcisz się na rurce po prostu. Przysiady, brzuszki… Po roku intensywnych ćwiczeń poszedłem na kurs na instruktora i niedługo potem założyłem własną szkołę – GFF Damian Dance Studio. Wiesz oczywiście, co znaczy GFF?

Co?

D: Gay Friendly Fitness! Trzeba pokazać ludziom od razu w nazwie, że homofobia u nas nie przejdzie.

Zaczynając od zera, w wieku 23 lat założyłeś w Manchesterze szkołę tańca na rurze – a mówisz o tym, jakby to była kaszka z mleczkiem.

D: Napisałem biznesplan, wystąpiłem z wnioskiem o niskooprocentowaną pożyczkę dla młodych przedsiębiorców, dostałem kasę, kupiłem sprzęt, wynająłem salę i ruszyłem.

I dziś, trzy lata później, nie tylko utrzymujesz się z tego, ale masz coraz większą renomę jako tancerz.

D: Zatrudniamy teraz siedmiu instruktorów. Kilku z nich to emigranci, jak ja. Zajęcia możemy prowadzić w czterech językach plus oczywiście angielski. I teraz już nie tylko rurka, są też zajęcia na kole cyrkowym, yoga, fitness, stretching i inne. Rurka obrotowa też. I zajęcia z tańca na szpilkach – nie tylko dla dziewczyn! Dla facetów też. Artur prowadzi. (Artur pokazuje swoje szpilki do tańca)

Artur: Numer 44.

No właśnie – porozmawiajmy o was. Znaliście się jeszcze z Polski?

D: Nie. Poznaliśmy się trzy lata temu przez Facebooka – właśnie wtedy, gdy zakładałem szkołę. Artur mieszkał wtedy w Gdyni. Wstawiłem na FB fotkę z jakąś moją pozą na rurce. Artur jest tancerzem i akurat wtedy się w rurkę wkręcał. Skomentował tę moją fotkę pozytywnie – no to wszedłem do niego na profil. Zobaczyłem jego zdjęcia i wiesz, kisiel w majtach od razu (śmiech). Napisałem do niego. Potem zaczęliśmy gadać na Skypie. Po dwóch miesiącach takiej znajomości zaprosiłem Artura do Manchesteru na weekend. Przyjechał 12 lipca 2014 r., akurat w swoje urodziny. To był najpiękniejszy weekend w moim życiu.

A: W moim też.

Miłość.

D: Od razu. Sto procent pewności.

A: A seks był taki, że Damian stracił przytomność.

Słucham?

A: Stracił przytomność.

D: Serio, było tak zajebiście, że zemdlałem.

Jezus Maria! Artur, nie przestraszyłeś się?

A: Taka żyła mu wyszła na czole – i cyk, zemdlał. Ale to trwało raptem kilka sekund, zaraz doszedł do siebie.

I?

A: Powiedział, że jest super i jedziemy dalej – i za pół godziny znowu zemdlał.

Nie wytrzymam.

(obaj się śmieją)

To musiał być seks stulecia.

D: Teraz jest jeszcze lepszy. Teraz to dopiero szpagaty nie szpagaty odchodzą (śmiech).

To jak było po tym weekendzie?

D: Zacząłem tęsknić minutę po tym, jak wyjechał. Wiedziałem, że zrobiłbym wszystko, by Artur się do mnie przeprowadził. Zakochałem się na zabój. Na szczęście nie trzeba było go bardzo namawiać.

A: Rzuciłem pracę, wymówiłem wynajem mieszkania, sprzedałem samochód, spakowałem cały dobytek w dwa wielkie kartony, które posłałem do Damiana, czyli gościa, którego znałem od dwóch miesięcy a widziałem na żywo przez jeden weekend. Pożegnałem się z przyjaciółmi i rodziną. Pamiętam, jak ręka mi drżała na komputerowej myszce, gdy klikałem zakup biletu na samolot w jedną stronę. W ciągu miesiąca byłem znów u Damiana – już na stałe.

Nie bałeś się, że to wszystko zbyt pochopnie, za szybko?

A: Bałem się jak cholera. Każdy Polak na emigracji ci powie, że pierwsze sześć miesięcy to jest masakra. Martwisz się o kasę i o pracę, nowa kultura, nowy język, nowi znajomi, wszystko nowe. Depresja. Pogoda. Martwiłem się też, że nie byłem wtedy tą najlepszą wersją siebie – a przecież chciałem być najlepszą wersją siebie dla Damiana. Tylko jego tu miałem. Trzeba było przyjąć na klatę tę całą zmianę, a jednocześnie starać się dać mu szczęście. Stres był, czy się będziemy dogadywać, jak to wyjdzie w praniu, to nasze codzienne życie. No, ale oczywiście nie żałuję, bo zdobyłem mnóstwo nowych doświadczeń, bo się dużo nauczyłem.

D: „Bo mam tu Damiana, którego kocham” – chciałeś powiedzieć.

A: Bo mam tu Damiana, którego kocham.

Artur, zacząłeś od zajęć w szkole Damiana?

A: Tak, z tańca. Ja tańczę całe życie. Ponad 20 lat.

Ponad 20? To ile ty masz lat?

A: Ha! Na ile wyglądam?

Wyglądacie obaj tak samo – na dwadzieścia parę.

A: O, dzięki. Ja mam trzydzieści…

D: …jeden!

A: Jeszcze nie skończone!

(śmiech) Czyli tańczysz od dziecka.

A: Ja w ogóle tysiąc srok za ogon łapię. Skończyłem technikum gastronomiczne w Olsztynie, z którego pochodzę, potem studia: architektura krajobrazu. Po studiach wyjechałem do Gdyni. Jestem też wizażystą i trenerem personalnym.

D: Makijaże robi genialne.

Damian, ciebie Artur malował?

D: A pewnie!

 Byłeś drag queen?

D: No hello? Jasne! Zrobił mnie na Conchitę Wurst. (Damian pokazuje zdjęcia w komórce – ma na nich piękny makijaż i domalowaną brodę)

Artur, a ty byłeś drag queen.

(kiwa głową na tak)

D: Obviously, że był.

Jaka jest klientela Gay Friendly Fitness Damian Dance Studio?

D: 80% osób to są dziewczyny.

Wśród tych 20% facetów zdarzają się faceci hetero?

D: Dobrze to określiłeś: zdarzają się. Większość to są geje – do wyboru do koloru. Przychodzą i byki umięśnione, z tatuażami, i „koleżanki” z umalowanymi paznokciami.

W Polsce często ci „męscy” geje niechętnie patrzą na tych „przegiętych”.

D: Tu jest luz. Nawet na ulicy możesz takie „panienki” spotkać zrobione, wymalowane, ze szminką na ustach.

A: Nieraz się zdarza, że faceci z superrzeźbą nagle wysiadają w konkurencji z dziewczynami. Mają tą rzeźbę zrobioną głównie po to, by wyglądała. A u nas trzeba mieć energię! (Damian pokazuje fotki z zajęć w szkole)

D: Najpierw się błąkaliśmy po wynajmowanych salach, a od pół roku jesteśmy we własnej siedzibie.

A: Ekipę remontową polską zatrudniliśmy, trochę lelum polelum pracowali i w efekcie tyraliśmy razem z nimi do 4 nad ranem w dzień otwarcia. Trzeba było ich mocno pilnować, by robili zgodnie z planem – gdzie światła mają być, gdzie rurki itd. Wszystko rozrysowane było.

Kto rozrysował plan?

D: No, jak to kto? Szefunio! (śmiech)

A: Rodzice Damiana przyjechali pomagać. Jego mama jedzenie na otwarcie szkoły takie zrobiła, że palce lizać.

To ogarnęliście się ładnie w tym Manchesterze, chłopaki.

A: Damiana na ulicy nawet rozpoznają. „O, to ten od tańca na rurze”. Mamy tu sporą konkurencję innych szkół, ale tylko nasza ma w nazwie „gay friendly” – i Damian jest jedynym facetem od rurki. Tak jest nakręcony, że myśli o szkole non stop. Ma łeb do interesów, do promocji. On by przeżutą gumę był w stanie sprzedać. On by mnie sprzedał, gdyby mu to miało zysk przynieść! (śmiech)

D: Pomysły same mi do głowy przychodzą. Koszulki zrobiliśmy z logo, z numerem telefonu, ulotki chodzę po mieście roznosić. W programach lokalnej telewizji byłem, w prasie. Discovery Polska zrobiło film o Polakach za granicą – było m.in. o nas.

Obozy rurkowe organizuję dwa razy do roku. Tygodniowe. Na Majorce byliśmy, na Teneryfę właśnie zaraz lecimy. Na przełomie lutego i marca miałem „tournee” po szkołach tańca w Polsce z zajęciami rurkowymi – Tczew, Gdańsk, Białystok, Warszawa, Łódź, Częstochowa, mój Myszków, Kraków. Wygrałem też casting na katalog z pozami tanecznymi z rurką, sesja foto już za mną.

Ciągle coś robimy, w weekendy też są zajęcia. W sumie mało się widujemy z Arturem mimo, że mieszkamy razem – to jest najlepsza recepta, by związek był zdrowy.

O! Mariusz, możemy zrobić tak, że trzy pierwsze osoby, które się do mojej szkoły zgłoszą z tym numerem „Repliki”, mają jedne zajęcia za darmo, ok?

A: Sam widzisz.

Zróbmy tak!

A: Ale co do Manchesteru, to powiem ci, że nie jest tu już tak, jak jeszcze kilka lat temu. Brexit wiele zmienił. Ceny idą w górę. Polaków już jakby inaczej się traktuje. Całkiem możliwe, że za parę lat się przeniesiemy do Amsterdamu albo do Barcelony.

W Polsce rośnie irracjonalny strach wobec emigrantów, wobec uchodźców.

A: Przecież tylu Polaków ma emigrantów w rodzinie, wśród przyjaciół – nie mogę tego zrozumieć.

A słynna gejowska scena w Manchesterze? Przecież to tu, na Canal Street, rozgrywa się oryginalna, pierwsza wersja serialu „Queer As Folk”.

A: Tu jest dużo luźniejsze podejście do seksu. Kumple z pracy mogą pracować grzecznie cały tydzień, a w piątek zabalują w klubie, bzykną się – po czym w poniedziałek widzą się w pracy i jak gdyby nigdy nic, znów są tylko kumplami z pracy.

D: Tylko niestety bareback sex jest bardzo popularny.

Spotkaliście się z homofobią?

D: Geje czy lesbijki tu na nikim nie robią wrażenia. Śluby gejowskie – normalka. Nasze koleżanki lesbijki wzięły ślub w zeszłym roku, kilka tygodni temu byliśmy u nich na chrzcinach, bo dziecko im się urodziło. Ale homofobia też jest – niedawno jakiegoś kolesia pobili w tramwaju za bycie gejem. Tyle tylko, że tu zaraz o tym trąbią, zaraz artykuł jest w „Manchester Evening News”. W Polsce, mam wrażenie, takie sprawy się jakoś zataja.

Chodzicie za rękę po ulicy?

A: Nie, bo Damian nie chce.

D: Homofobicznym gejem jestem trochę, bo nie chcę (śmiech). Ale się całujemy czasem na ulicy, albo obejmujemy.

Od zeszłego lata jesteście zaręczeni.

A: Przechodzimy koło sklepu z biżuterią i Damian: „Wejdźmy, wejdźmy. Tylko pooglądamy, proszę cię”. Oczywiście wyszliśmy z dwoma obrączkami.

D: Zaręczyny były w Amsterdamie. Płynęliśmy łodzią po kanałach z innymi turystami i przewodnik mówi, że zbliżamy się do mostu miłości. Ci, co się pod nim pocałują – a trzeba się śpieszyć, bo to tylko 10 sekund – będą razem do końca życia. No to oświadczyliśmy się sobie pod tym mostem – buzi było, brawa od reszty wycieczki i od przewodnika.

Kiedy ślub?

D: Jak zbierzemy kasę. Bo nasz ślub będzie wypasiony w kosmos. Drag queens będą wywijały, tancerze będą na szarfach tańczyć nad głowami tych, co przy stołach. Show musi być.

Chłopaki, zawsze byliście tak otwarci?

D: Ja już nie potrafiłbym wrócić do takiego myślenia, jakie dominuje w Polsce. Jak ktoś ma jakiś problem z tym, że jestem gejem, to mi się nawet nie chce za bardzo wyjaśniać, wchodzić w jakieś dyskusje. Ja dla homofoba nie mam pobłażania, wredna suka jestem (śmiech).

Mam szczęście, bo rodzina mnie zaakceptowała bez trudu, u Artura było gorzej. U mnie wszyscy wiedzą. Rodzice, siostra, ciotki, babcia. Wszyscy, oprócz brata.

Brat ma uprzedzenia?

D: Nie! Ma 6 lat.

A! To jeszcze ma czas.

D: Pierwszego faceta miałem w wieku 17 lat i z nim się kryłem. Mamie mówiłem, że to kolega, ale mama i tak coś przeczuwała – mamy to zawsze wiedzą, nie? Umówiła się z nim bez mojej wiedzy. Miał 22 lata – starszy. Powiedziała mu, że wszystko widzi i żeby tylko mi krzywdy nie zrobił, bo ja młody jeszcze jestem. Wyoutowałem się mamie rok później: „Tak, tak, synku, wiem”. Wszyscy u mnie są cool, babcia Halinka ciągle pyta, jak tam Arturek.

Arturek, a u ciebie?

A: Trudniej mi się było wyoutować. Przed sobą samym to spoko. Miałem 15 lat i już nie miałem wątpliwości, co i jak. Tyle, że jak na studiach koleżanki do mnie startowały, to zamiast postawić sprawę jasno, wymigiwałem się, tłumaczyłem coś od dupy strony. Dopiero na ostatnim roku studiów im powiedziałem.

Rodzice są konserwatywni. Z tatą kontaktu nie mam. Tata jest radiomaryjny, był szafarzem w kościele. Przysłał mi jakiś czas temu na emaila plik z nagraniem chyba z Radia Maryja, że homoseksualizm to choroba bla bla bla. Odpisałem: może zapytasz, co u mnie, zamiast mi te pierdoły wysyłać? Nie odezwał się.

Na studiach zdarzało się, że do domu przyjeżdżałem z chłopakiem, przedstawiałem go jako kolegę. Mama się dziwiła, że chcemy spać w jednym łóżku, pod jedną kołdrą, a ja tylko: „Mama, wyluzuj!” – i nic nie wyjaśniałem.

Z mamą miałem dramatyczną rozmowę później, pod koniec studiów. Przyjechała do mnie z Olsztyna do Trójmiasta. Spotkaliśmy się w Galerii Bałtyckiej, nie u mnie, bo mieszkałem z facetem. Mówię mamie, że mam chłopaka, mieszkam z nim, że jestem gejem, a mama mnie pyta, czy nie poszedłbym do psychologa, by się wyleczyć. Rozmawialiśmy na dwóch różnych poziomach – nie było możliwości porozumienia. W końcu powiedziałem, że to nie ma sensu, pożegnałem się, mama dała mi wałówkę – jakiś ser, dżem, jak to mama. Wsiadłem do podmiejskiej kolejki, założyłem słuchawki, poleciała akurat dołująca piosenka. Wciąż mam ten obraz przed oczami: przez okno ruszającego pociągu widzę mamę – smutną, zmartwioną, nierozumiejącą mnie. Poryczałem się.

Teraz jest już dużo lepiej. Mama była u nas na święta. Damian poznał teściową, polubili się – a stresowali się oboje przed spotkaniem.

Czego wam życzyć?

A: Polsce życzymy związków partnerskich w końcu! A my to sobie poradzimy. Rurka nie może być pomysłem na całe życie – coś wymyślimy za jakiś czas, ale spoko, jeszcze nie teraz.

Damian, może wrócisz do wyuczonego zawodu i zostaniesz weterynarzem?

D: Zobaczę, nie wiem. Pozapominałem trochę, bo nie praktykuję. Chociaż nie – jednego konia tu mam (klepie Artura po plecach) – badam go często, zdrowy jest. (śmiech) Napisz, że go kocham bardzo. Wiem, że rurka nie jest na zawsze, ale na razie bez rurki nie mógłbym żyć. Rurka to jest moja art, coś, przez co mogę express myself.

A: Wyrazić siebie.

Jest w was tyle energii, że w Manchesterze, Barcelonie czy Amsterdamie – dacie sobie radę.

D: No, jak mamy nie dać?

 

Podziękowania dla Voodoo Doll Photography i Ani Pankiewicz za zrobienie zdjęć Damiana i Artura dla „Repliki”

Thanks to Voodoo Doll Photography and Ania Pankiewicz for taking Artur & Damian’s photo for „Replika”

Trzy pierwsze osoby, które zgłoszą się do szkoły Damiana z tym numerem „Repliki”, mają pierwsze zajęcia za darmo

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Polish, queer & proud

Z ROBERTEM KOCUREM, który w londyńskich klubach występuje jako drag queen POLKA DOT, wykonując polskie piosenki, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: drag queen Polish RemoveHer; IG: @polishremoveher

 

Pamiętasz swój pierwszy występ dragowy?

Jak dziś! Było to w 2018 r., 5 lat po mojej przeprowadzce do Londynu. Na początku chodziłem po klubach i pubach w Soho, gdzie odkrywałem gejowski i queerowy świat. Natknąłem się na drag show. Wcześniej takie występy widziałem tylko w „RuPaul’s Drag Race”. Fascynowało mnie to. Jednak dopiero widząc występy na żywo, zrozumiałem, że jako osoba queerowa możesz coś tworzyć i być z tego dumnym. Po opuszczeniu klubu nie musisz wracać do swojego „normalnego” życia, tylko możesz być queerem 24 godziny na dobę. W Polsce zdarzyło mi się brać udział w przedstawieniach Teatru Muzycznego w Gliwicach, więc gdy widziałem postaci na londyńskiej scenie, od razu zaiskrzyło. Brakowało mi występów. Jednak docierałem się z tym pomysłem przez dobrych kilka miesięcy. Ciągle czułem, że nie jestem gotowy. W końcu kolega „zmusił” mnie do zapisania się na open mic w jednym z lokalnych klubów. Inny znajomy nauczył mnie make-upu, stworzyłem mashup piosenek Britney i Beyoncé. Główkowałem przy wymyślaniu imienia. Chciałem, by podkreślało moją tożsamość i jednocześnie było pomysłowe. W końcu uznałem, że jestem Polakiem za dnia, a Polką w nocy. Polka Dot to po angielsku kropki na materiale, groszki. Świetnie pasowało! Wyszedłem na scenę. Po występie dostałem owacje na stojąco, ludzie podchodzili pogadać, zrobić zdjęcia. Byłem zachwycony! Jednocześnie przypomniały mi się występy w Gliwicach, podczas których myślałem, że nie jestem dostatecznie dobry. Na londyńskim debiucie hamowałem myśli: „Nie jesteś wart tych oklasków”. Wychodziła ze mnie polska mentalność.

Osoba aktorska i drag persona niekoniecznie operują w tych samym rejestrach.

To prawda, ale drag wydał mi się fajną alternatywą. Mógłbym występować na scenie, kreować nową postać, byłbym swoim kostiumologiem, choreografem, makijażystą. W gliwickim teatrze, jeszcze w czasach licealnych, wszystko było bardzo normatywne. W Londynie obiecałem sobie, że gdy ktoś mnie zapyta, czy jestem gejem, nie będę się ukrywał. Emigracja miała być moim świeżym startem. Drag pasował do niego idealnie.

Jak żyło ci się w Polsce?

Zawsze byłem osobą kolorową, lubiłem ubierać się inaczej niż rówieśnicy, nosiłem przysłowiowe rurki, miałem długie włosy. Wyzywano mnie od „bab”, ale nie pamiętam, abym słyszał: „Ty pedale!”. Być może dlatego, że zawsze otaczałem się wspierającymi osobami, choć przez długi czas siedziałem w szafie. Od zawsze też byłem osobą, która jak coś robi, to daje z siebie wszystko. Tak było z religią katolicką. Zapisałem się do ministrantów, uczęszczałem do oazy, chodziłem kilka razy w tygodniu na msze, roznosiłem „Gościa Niedzielnego”. Byłem do tego stopnia wierzącą osobą, że brałem pod uwagę pójście do seminarium! Mimo że moi rodzice od zawsze byli religijni, chodzili do kościoła, a ojciec codziennie rano czytał Biblię, jednak nie zmuszali mnie do wiary. Po prostu lubiłem msze. Było w nich coś artystycznego. Podobało mi się, że religia katolicka każe się kochać i miłować.

A jednocześnie nienawidzi osób LGBTQ+.

Z czasem zacząłem dostrzegać te pęknięcia i wreszcie prawdziwe oblicze Kościoła. Najpierw jednak na poważnie brałem to, co słyszałem od księży. Kiedy dowiedziałem się, że masturbacja jest grzechem, zaprzestałem jej. Jednak w czasie dojrzewania, kiedy hormony buzują, od czasu do czasu pozwalałem sobie na wyzwolenie seksualnych emocji. Myślałem, że najbardziej grzeszny jest wytrysk. Dlatego masturbowałem się do ostatniego momentu i ściskałem penisa, aby nie doprowadzić do ejakulacji. Jeżeli mi się nie udawało, skruszony biegłem do spowiedzi. Dopiero na studiach w Krakowie zacząłem zauważać absurdalność Kościoła. Odkrywałem siebie, chodząc po klubach głównie gejowskich, jak Cocon. Po pierwszych pocałunkach i spotkaniach z chłopakami z jednej strony czułem, że robię coś niewłaściwego; z drugiej wiedziałem, że nikogo nie krzywdzę i jestem szczęśliwy. Poszedłem jednak do spowiedzi, podczas której powiedziałem księdzu, że jestem gejem. Odpowiedział, że samo bycie nie jest grzechem, ale seks z mężczyznami już tak. Jeszcze kilka lat musiało minąć, abym mógł odkryć, że Kościół robił mi pranie mózgu.

Jak ci się to udało?

Małymi krokami. Cały czas chodziłem do Coconu. Widziałem tam facetów, którzy są w pełni sobą. Zrozumiałem, że ja również mogę być szczęśliwym gejem. Zrobiłem coming out przed przyjaciółmi ze studiów. Wszyscy mnie zaakceptowali. Przełom nastąpił na drugim roku, podczas Erasmusa na Cyprze. Tam pierwszy raz uznałem, że koniec z oszukiwaniem siebie i innych. Nikt mnie przecież tam nie znał. Może to trywialne, ale w Polsce nie czułem wolności, tylko osaczenie. To wrażenie bycia w pułapce na nowo pojawiło się po powrocie do kraju. Byłem nieszczęśliwy. Chciałem być sobą zawsze, nie tylko po godzinie 21 w gejowskim klubie. Zdecydowałem się wyjechać do Londynu. Nie potrzebowałem wizy, a do domu nie było daleko. Przed wylotem postanowiłem zrobić oficjalny coming out przed mamą. Uznałem, że raz kozie śmierć, jak mnie nie zaakceptuje, to i tak mam bilet do Wielkiej Brytanii.

Jak mama zareagowała?

Była w szoku! Chociaż miałem wrażenie, że przez moją grę w teatrze i artystyczne zainteresowania nie będzie to dla niej takim zaskoczeniem. Mimo że mnie zaakceptowała, powiedziała, że będzie się za mnie modlić, aby mi „przeszło”. Odpowiedziałem tylko: „Dzięki za modlitwę!”. Na szczęście po roku zrozumiała, że bycie gejem to nie „faza” czy „wybór”.

A tata?

Trochę się go bałem, dlatego powiedziałem mu dopiero po pół roku, gdy przyleciałem w odwiedziny. Okazało się, że pod moją nieobecność mama trochę podprowadziła ojca pod temat. Kiedy powiedziałem: „Jestem gejem”, ku mojemu zdziwieniu tata zapytał: „Dlaczego tak późno mi o tym mówisz? Gdybyśmy z mamą dowiedzieli się wcześniej, moglibyśmy cię wesprzeć”. Wytłumaczyłem mu, że w Krakowie spotkałem się z nieheteronormatywnymi osobami, które wyrzucono z domu. Nie chciałem stracić rodziców.

Jak Londyn cię przyjął?

Zrobiłem sobie rok przerwy od studiowania. Pracowałem w sklepie obuwniczym. Poznawałem ludzi. Zaskakiwała mnie ich otwartość i tolerancja. Zrozumiałem, że żyłem w toksycznym związku z Polską, w której dominuje postawa „pan tu nie stał”, a więc zawiść, zazdrość i niechęć do drugiej osoby. Nie spotkałem się ze stygmatyzacją w związku z tym, że jestem gejem. Dostałem miejsce na eksplorację. Zrozumiałem, że idę heteronormatywną ścieżką. Próbowałem wpisać się w ramy, które widziałem u rodziców, na filmach, w reklamach itd. Myślałem w kategoriach: mąż, dom, rodzina. Im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej wiedziałem, że to nie dla mnie. Pokochałem queerowość. Drag temu nie ustępował, bo pozwala naginać normy społeczne i kulturowe, naginać płeć. Dlatego na co dzień zacząłem nosić crop topy, przyległe ciuchy, używać brokatu. Mój drag charakteryzuje się rebelianckim charakterem, czyli nie robię tucku, mam nieogolone pachy, nogi… Mieszkam w East London, dzielnicy, która słynie z nieoszlifowanego, ale zarazem autentycznego dragu. Obejrzysz tutaj numery polityczne. Na ulicy zaciera się granica między sceną a życiem codziennym. Widać to chociażby po krzykliwych ubraniach, noszonych niezależnie od płci czy tożsamości.

Jakie są inne odsłony londyńskiej sceny dragowej?

Drag z East London stoi w kontrze do tego, co możesz zobaczyć na Soho. Spotkasz tam fishy queens (drag queens, które do złudzenia przypominają biologiczną kobietę – przyp. red.), drogie marki, dużo pozerstwa i porównywania się. Jest jeszcze Clapham, gdzie króluje tradycyjny drag, a na ulicach mijasz wymuskanych, pięknych i bogatych gejów z buldożkami na smyczy. Oczywiście generalizuję, choć trochę prawdy w tym jest.

Czy to, w jakiej części Londynu mieszkasz, było dla ciebie inspirujące?

Na pewno. Pierwszy drag show, który zobaczyłem, a o którym wspomniałem na początku rozmowy, był mojej znajomej drag queen ShayShay podczas Th e ShayShay Show. To kwintesencja dragu East London. W klubie nie było podziału między widownią a sceną, co pozwalało na eksperymentowanie. Co tydzień wracałem do tego miejsca i testowałem nowe looki. Czasami przychodziłem normatywnie ubrany, innym razem na szpilkach, w brokacie na twarzy albo w kombinezonie z sieciówki. Świetnie się tam czułem, bo pojawiały się pozytywne komentarze. Miałem wrażenie, że Polka Dot we mnie narasta. Wreszcie też zgłosiłem się do „Lipsync 1000”, ikonicznej imprezy klubu The Glory, podczas której wybierają najlepszą drag queen East London.

Co zaprezentowałeś?

Chciałem zrobić coś out of the box, aby zwrócić na siebie uwagę. Nie jestem tancerką, nie umiem zrobić szpagatu, a lipsync do angielskiej piosenki na pewno przeszedłby bez echa. Dlatego postawiłem na kwintesencję Polki Dot, czyli rebel w rodzimym wydaniu. Wystąpiłem do piosenki „To nie ja” Edyty Górniak, podczas której wysypałem na siebie wiadro jabłek. Mimo że dostałem pozytywne komentarze, nie przeszedłem dalej. Na szczęście Jack Cullen, booker z Th e Glory, zaproponował mi występ na ich dorocznej imprezie. Po czasie również wymyśliliśmy koncept SLAV 4 U, czyli jedyny w Wielkiej Brytanii drag show celebrujący polską popkulturę z queerowym twistem. Wtedy, w 2019 r., znałem tylko jedną polską drag queen.

Którą?

Na jednej z imprez, jeszcze w czasie moich pierwszych eksperymentów z dragiem, spotkałem cudownie wyglądającą drag queen w kurtce zrobionej z pociętych kolorowych frędzli. Musiałem do niej zagadać! Okazało się, że była to PolishRemoveHer, polska drag queen. Utrzymywaliśmy kontakt i kiedy zdecydowałem się stworzyć pierwsze SLAV 4 U, od razu ją zaprosiłem. To od Polisha dostałem też namiary na Alexis Saint Pete, rodzimą fishy queen. Obie są teraz moimi najbliższymi drag siostrami. Miały duży wpływ na to, jak ukształtowała się Polka Dot. Razem wystąpiłyśmy w programie „Usłyszcie nas!” w TTV.

Jak celebrujecie polskość na SLAV 4 U?

Wykonujemy tylko rodzime utwory, a line-up, z małymi wyjątkami, również jest z Polski. Pokazujemy, że nasz kraj ma coś więcej do zaoferowania niż homofobia, wódka i pierogi. Celebrujemy naszą popkulturę w sposób queerowy, łączymy folklor z nowymi numerami. Chcę, by londyńska widownia na 2 godziny przeniosła się do Polski moich marzeń, gdzie ludzie nie boją się być sobą, a w tle leci Bajm. Znajomi mówią, że jestem jak Henryk Sienkiewicz – tworzę SLAV 4 U ku pokrzepieniu serc osób na emigracji. (śmiech) Sama impreza miała być jednorazowym wydarzeniem, tymczasem przygotowujemy już ósmą edycję. Nasza widownia składa się w połowie z osób z Polski i w połowie z osób, które nie mówią po polsku, ale są ciekawe naszej kultury. Bardzo często dziwią się, że nad Wisłą są drag queens, skoro panuje tam tak duża homofobia. Sam, prócz tego, że występuję, odpowiadam za konferansjerkę. Po każdym kawałku tłumaczę, o czym był dany utwór i nawiązuję do bieżącej sytuacji w Polsce. Na przykład kiedy robiłem „Testosteron” Kayah, dedykowałem utwór wszystkim kobietom, które protestowały w Polsce, by mieć prawo do aborcji. Albo wykonując „List” Edyty Górniak, dedykowałem go osobom queerowym w Ukrainie, które musiały przywdziać mundur i walczyć za kraj. Chcę, aby moi widzowie nie tylko świetnie się bawili, ale także po show byli bogatsi kulturowo. Czasami żartuję, że robię lepszą robotę w promowaniu polskiej kultury na Wyspach niż PiS. SLAV 4 U wychodzi też poza przestrzeń klubową. Jako Polka Dot organizuję protesty przed polską ambasadą przeciwko zakazowi aborcji czy manifestacje solidaryzujące się z osobami LGBT+ w Polsce. Jako kolektyw pojawiamy się również na festiwalach promujących naszą rodzimą kulturę. Wykorzystuję swój przywilej, to, że mogłem wyjechać z kraju, działając na rzecz polskiej społeczności.

Myślisz, że mógłbyś kiedyś wrócić do Polski?

Tak, biorę to pod uwagę. Byłem w tym roku na mojej pierwszej Paradzie Równości w Warszawie. Odebrałem to wydarzenie jako symboliczne, bo nigdy wcześniej, będąc w pełni sobą, nie maszerowałem ulicami mojego ukochanego kraju. Ogromne wrażenie zrobili na mnie młodzi ludzie, którzy bez skrupułów wyrażali swoją queerowość. Ten widok napawał mnie optymizmem, że to pokolenie naprawdę może przyczynić się do pozytywnych zmian. Co nie zmienia oczywiście faktu, że kiedy wyjeżdżałem z Polski, atmosfera wokół społeczności LGBT+ była zła, tymczasem teraz jest jeszcze gorsza. Wszystko przez publiczne zezwolenie na homofobię. Łamie mi to serce. Pamiętam, gdy po jednym ze SLAV 4 U podeszła do mnie Polka. Podziękowała mi, że stworzyłem domową, rodzimą atmosferę. Z tą różnicą, że dopiero tutaj mogła trzymać swoją dziewczynę za rękę i nie czuć oddechu homofoba na plecach. Mogła być dumna z tego, kim jest. Na tym mi najbardziej zależy, bo mnie zaakceptowanie samego siebie zajęło dużo czasu. Teraz mogę dumnie skandować: „Polish, queer and PROUD!”.

***

Polka Dot i SLAV 4 U na IG i YT: @itsmepolkadot @slav4uparty  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.