W Polsce nie uznawano by nas za rodzinę

Lidią Barc Anną Dobiecką, mamami 3-letniego Leona, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Zanim się poznałyście…

Lidka: Poprzednie związki są ważne, ale o tyle, że dzięki nim znalazłam i pokochałam Ankę. Dojrzewałam do tej relacji 17 lat. Poza tym to nie tylko moja historia, ale też historia mojego byłego partnera i partnerki.

Ania: Po prostu 10 lat temu wiedziałam, że spotkałam osobę swojego życia i nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę z nią być. A to, że akurat okazała się kobietą (wcześniej wiązałam się z mężczyznami) było czynnikiem drugorzędnym.

Spotkałyście się

A: …na jednej z wielu imprez biznesowych, a raczej evencie dla klientów, organizowanym przy wsparciu lokalnych mediów. Ja, specjalistka ds. marketingu z firmy kosmetycznej, Lidka – dyrektorka handlowa jednego z dzienników. Przedstawił nas sobie kolega z działu promocji. Świetnie się rozmawiało. Na drugi dzień poprosiłam kolegę o adres mejlowy do Lidki, bo miałam potrzebę do niej napisać. Oczywiście służbowo (śmiech). I tak się zaczęło. Najpierw mejle, potem gadu-gadu.

L: Przychodziłam do pracy tylko po to, żeby rozmawiać z Anią. Gdy trzeba było wyjść z biura, zostawał nam telefon. Tylko że to były początki telefonii komórkowej i jeszcze wtedy nie było „specjalnych ofert”, „magicznych numerów” czy innych „rozmów za grosze”.

A: Po miesiącu dostałam rachunek opiewający na połowę mojej pensji. Poszłam do salonu operatora, opowiedziałam, że się zakochałam i to dlatego. Pan z obsługi się uśmiechnął i rozłożył mi rachunek na raty. Promieniałam szczęściem – nie mógł mi odmówić…

L: A po siedmiu latach związku urodził się Leoś.

Wasz synek.

L: Długo o niego walczyłyśmy. Podzieliłyśmy się w tej walce na mamę biologiczną i adopcyjną. Ania poddała się siedmiu zabiegom inseminacji, ja zgłosiłam się do ośrodka adopcyjnego. Oba procesy biegły równolegle. Do specjalistycznej kliniki miałyśmy za każdym razem 170 kilometrów w jedną stronę. I tak kilkadziesiąt razy. Na każdy podgląd owulacji, badanie, inseminację, kolejny podgląd. Ale nie przeliczałyśmy tego wtedy na kilometry i pieniądze. Nominałem był strach, nadzieja, poczucie straty, bezsilność, rozczarowanie, czasem euforia. Po ostatnim zabiegu i opinii doktora prowadzącego zdecydowałyśmy, że naszą szansą jest in vitro i adopcja. Ze sprzedaży panieńskiego mieszkania Ani zostało akurat tyle, żeby zapłacić za zapłodnienie pozaustrojowe. Ale zanim się zdecydowałyśmy, dostałam propozycję adopcyjną. Procedura jest taka: kandydat na rodzica adopcyjnego kończy specjalny kurs, potem jest czas oczekiwania na telefon z ośrodka. Jeśli zadzwoni, to oznacza, że jest dziecko gotowe do „przysposobienia”. Do mnie zadzwonili przed Bożym Narodzeniem.

Do samotnej matki? „Normalne” polskie rodziny nie chcą niebiałych dzieci?

L: A my nie jesteśmy „normalną” rodziną. Dbamy o siebie, nie stosujemy przemocy wobec dziecka, nie przywiązujemy psa do drzewa w lesie przed wakacjami, nie rzucamy czosnkiem w kogoś, kto uchodzi w Polsce za aberrację, to znaczy nie jest białym heteroseksualnym mężczyzną, katolikiem z koszem na śmieci pod zlewem. Chcę przez to powiedzieć, że do Leosia rzeczywiście nie było kolejki. A dla nas jego kolor skory nie miał znaczenia. Jego adopcja to konsekwencja naszych poprzednich wyborów. To nasz zbiór wspólny z Marią Peszek „Sama prowadzę się własną drogą. Zawsze obok”.

Więc dzwonią z ośrodka adopcyjnego przed Bożym Narodzeniem i…

L: Obie jesteśmy ateistkami, ale w wigilię przyjścia Leosia przygotowałyśmy mu nakrycie dla nie/spodziewanego gościa. Pierwszy raz spotkaliśmy się w połowie stycznia. Za cztery dni synek był z nami. Na stałe, na zawsze. Ale to wiemy teraz. Sto czterdzieści dni między urlopowaniem a oficjalną adopcją pamiętamy jako czas obezwładniającego strachu. Że ktoś zapuka do drzwi i powie „oddajcie nam dziecko”. Z tego powodu starałyśmy się o dziecko biologiczne. Żeby trudniej było nam je odebrać.

A: Choć jak pokazuje historia rodzin takich jak nasze, nie zawsze jest „trudniej”. Słyszałyśmy o matkach, który rodziny odebrały ich biologiczne dzieci z powodu ich związków z kobietami.

Wyjechałyście do Wielkiej Brytanii ze względu na Leosia? Jest poczwórnie wykluczony: ciemnoskóry, z lesrodziny, nie dość, że ateistek, to wegetarianek…

A: Patrząc, jak żyje się w Polsce i słuchając, co opowiadają ludzie o życiu w cywilizowanych krajach, podjęłyśmy decyzję o wyjeździe. Adopcja Leosia ją tylko przyspieszyła.

L: W Polsce nie mogłyśmy liczyć na status rodziny. A jałowym związkiem na pewno nie jesteśmy. Jeśli kraj wyraźnie mówi obywatelce, że jest nikim, należy z takiego kraju spieprzać w podskokach. W świetle prawa nie mamy możliwości zawarcia związku, nie ma mowy o refundowanym in vitro, zamiast edukacji seksualnej – obowiązkowa nauka religii. Powszechne przyzwolenie na przemoc wobec kobiet, dzieci, osób starszych, zwierząt. Do tego restrykcyjna ustawa aborcyjna, ograniczony dostęp do antykoncepcji, utwierdzony przez Kościół obraz kobiety podległej i gorszej gatunkowo.

A: W Anglii jest inaczej: jest wolność, nikt cię nie poucza, jak masz żyć, ludzie sobie nawzajem ufają. Ot, choćby fakt, że cała działalność urzędowo-ekonomiczna jest oparta na deklaracji. „Skoro tak nam mówisz, to znaczy, że tak jest”. W Polsce nie do pomyślenia.

Co mówią sąsiedzi?

A: Są przemili, choć oczywiście stereotypowo po angielsku, z pewnym dystansem. Gdy przedstawiałyśmy się jako para z synkiem, początkowo, po „polskiej szkole przetrwania”, trochę się obawiałyśmy. A tu słyszymy np. „O! A mój bratanek ze swoim mężem też adoptowali synka”.

L: Obie pracujemy. Zawodowo, nad sobą, nad związkiem. W restauracji i kawiarni, więc wykorzystujemy tylko procent swojej wiedzy i doświadczenia. Taki emigracyjny haracz. Ania regularnie pisze do tygodnika polskiego w Anglii, jest tam najlepszą dziennikarką – naprawdę, nie konfabuluję z miłości (śmiech). Wiodącym zmartwieniem jest dla nas teraz znalezienie pracy zgodnej z naszym wykształceniem i zdolnościami. I przekucie tego na stabilizację finansową.

Lubicie Anglię za…, a nie lubicie jej za….

A: Pokrętnie odpowiem, że nie lubimy Anglii za to, że nie ma tu bliskich – zostali w Polsce. Niestety, nie wszyscy chcą emigrować (śmiech). A lubimy? Nie będę oryginalna, gdy się zachwycę wielokulturowością i wielokolorowością. Ta różnorodność jest po porostu przepiękna. Choć jednocześnie też generuje problemy. Dlatego uważam, że Anglii należą się wyrazy uznania – zaskakująco dobrze sobie z tym radzi.

L: Tak, zdecydowanie brak mi przyjaciół. Telefony, internet – to jak lizanie loda przez szybę. Bo do poczucia bliskości potrzebuję fizycznej bliskości. Do Anglii mam żal… meteorologiczny. Wieszam na przykład pranie w ogrodzie w pełnym słońcu i za godzinę muszę je chować przed deszczem. Albo wiatrem, który wyrywa sztachety w płocie. Wichrowe wzgórza normalnie. Sama widzisz… nie ma się do czego przypieprzyć. Tu jest tak wściekle normalnie, że aż piszę o tym książkę. Bo z polskiej perspektywy nie widziałam tak wyraźnie społecznych standardów dostosowanych do pojedynczego człowieka. Tu możesz być, kim zechcesz. Kobietą, feministką, ateistką, lesbijką, mamą adopcyjną, wegetarianką, białą mamą ciemnoskórego dziecka. Tu zwrócić na siebie uwagę? Trzeba by wyglądać jak Padme Amidala, królowa Naboo z „Gwiezdnych wojen”, czyli przestylizowana Natalie Portman.

Ale tęsknicie? A: Pewnie. Zostaje nam śledzenie internetu, doniesień przyjaciół i znajomych, lektura dzienników i tygodników litościwie podsyłanych przez siostrzane dusze i rozmowy na Skypie i przez telefon. Jak tylko mamy urlopy i zaoszczędzimy trochę pieniędzy, to lecimy do Polski, by pobyć z bliskimi.

L: I żeby trafić a to na Paradę Równości, a to na Kongres Kobiet. Poza tym jesteśmy związane z Polską przez umiłowanie literatury – co dwa, trzy miesiące zamawiamy kilkadziesiąt nowych książek. Starannie dobrane grono znajomych na Facebooku gwarantuje nam rzetelną wiedzę na temat zmian społecznych w kraju. Nie mamy w domu telewizora, więc to jest nasz sposób na zdobywanie wiedzy o świecie.

Wrócicie kiedyś?

A: Do czego? W Polsce nie ma dla nas miejsca. I pewnie jeszcze długo nie będzie.

L: Przyjaciele to jedyny dopuszczalny powód reemigracji. Jest taki żart: czym się rożni poświęcenie od zaangażowania? Odpowiedź: to jak z jajecznicą na boczku – świnia się poświęciła, a kura zaangażowała. Czuję się zaangażowana i niezdolna do poświęcania czegokolwiek dla Polski.

A kiedy ślub?

L: Miał być w sierpniu tego roku, ale nie zdążyłyśmy zaoszczędzić. Nasi goście muszą dolecieć z Polski, Francji i Portugalii. To nasz ślubny prezent. My wzięłyśmy na siebie zakwaterowanie i wyszynk. A to jednak kilkadziesiąt osób. Myślimy jednak nad rozwiązaniem alternatywnym – ślubem tylko ze świadkami i odroczonym w czasie przyjęciem.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.