„MĘSKA NARZECZONA” Z WROCŁAWIA

Sobota, 8 grudnia 1906 r. W leżącym na peryferiach państwa niemieckiego mieście Breslau, jak wówczas nazywano Wrocław, wybucha obyczajowy skandal, o którym będą pisać gazety. Pewna zamożna kobieta pada martwa w obecności lekarza. Nie tylko okazuje się, że przyczyną śmierci była trucizna, ale również, że pod wytworną suknią kryło się ciało mężczyzny.

Tekst: Mathias Foit

 

 

Trwającej kilka miesięcy medialnej sensacji zawdzięczamy niezwykłą historię prawdopodobnie jednej z pierwszych znanych z imienia osób transpłciowych w Europie Środkowo- -Wschodniej, której życie swój tragiczny finał znalazło właśnie we Wrocławiu. Mowa o hrabinie Dinie Almie de Paradedzie, która poznawszy w Paryżu Edgara Töpfera, nauczyciela z Wrocławia, zaręczyła się z nim i przeprowadziła do jego rodzinnego miasta. Urodzona w 1871 r. jako Alfred (bądź Alfredo) H., Dina była jednym z co najmniej dwójki dzieci (miała brata) pewnej Brazylijki i prawdopodobnie pewnego hrabiego i hiszpańskiego konsula z Rio de Janeiro. O biologicznym ojcu Diny wiadomo niewiele – jest pewne natomiast, że, najwyraźniej po jego śmierci, jej matka wyszła ponownie za mąż za niemieckiego lekarza spod Berlina, który przebywał wówczas w Brazylii. Być może to właśnie za sprawą wpływowego ojczyma Alfred opuszcza rodzinny kontynent, by jako samozwańcza hrabina bądź markiza Dina Alma de Paradeda podbić europejskie salony.

Koronki, halki, wachlarze

Podobno już na przełomie 1899 i 1900 r. Dina była gwiazdą berlińskich bali „urningów”, czyli – w ówczesnym języku naukowo-medycznym i slangu środowiskowym – po prostu osób homoseksualnych. W rzeczywistości były to bale, na których wielu mężczyzn przebierało się za kobiety, a kobiety za mężczyzn, bez względu na identyfikację płciową czy zachowania seksualne. Cieszyły się ogromną popularnością, a berlińska policja nie tylko je tolerowała (mimo licznych obowiązujących ograniczeń i paragrafów, dotyczących m.in. obrazy moralności), ale pozwoliła uczynić z nich swoistą atrakcję, wyjątkową dla miasta i zaliczaną przez wielu przyjezdnych. To właśnie na jednym z takich bali w 1903 r. poznał Dinę Magnus Hirszfeld – pionier nowoczesnych badań nad seksualnością i jeden z liderów niemieckiego ruchu emancypacyjnego na rzecz mniejszości psychoseksualnych. Spotkanie musiało na nim zrobić ogromne wrażenie, bo w swoich pismach wspomina je kilkakrotnie, ze szczegółami opisując prezencję swojej rozmówczyni. I tak, tego wieczoru Dina miała mieć na sobie wytworną paryską suknię wieczorową z czerwonego jedwabiu, z kosztownymi koronkami, której wartość wartość miała przekraczać dwa tysiące franków. Co ciekawe, to właśnie Hirszfeld miał zainicjować rozmowę z hrabiną, która wzbudzała wtedy duże zainteresowanie w miejscowych kręgach towarzyskich, zaś lokal, w którym znalazła się z niemieckim uczonym, miał być przez nią regularnie odwiedzany.

W innych źródłach odnajdujemy dalsze informacje na temat wyglądu, osobowości, a nawet (a może zwłaszcza) garderoby Diny. Jej szafa miała być wypełniona najkosztowniejszymi przyborami toaletowymi takimi jak srebrne szczotki do włosów opatrzone inicjałami „A.P.” (prawdopodobnie od Alfred(o) Paradeda) czy okazały wachlarz z kości słoniowej. Oprócz tego w jej posiadaniu była na przykład „jasna, lekka suknia wieczorowa” z Irlandii, w całości haftowana ręcznie, której wartość miała przekraczać trzy tysiące franków; bluzka z białego jedwabiu z „wytworną, ręcznie wykonaną koronką”; „wykwintna” koronkowa chusteczka, która „w swej doskonałości może być uznana za drobne dzieło sztuki hafciarskiej”; różowa, jedwabna halka, „również zdobna w kosztowne koronki”; cała kolekcja eleganckich butów, składająca się m.in. ze złocistych półbutów, czarnych lakierków i jedwabnych pantofli; a także „wiele innych rzeczy, które nosić ma zwyczaj tylko dama o pewnej dystynkcji i smaku”. W wielu źródłach pojawiają się odwołania do wysokiej, szczupłej figury, a przede wszystkim niespotykanie wąskiej talii Diny, która miała mierzyć 152 cm, oraz jej rzekomo bardzo drobnych stóp. Co więcej, okazuje się, że Dina była kobietą wielu talentów; miała odznaczać się „stosunkowo dobrą grą na fortepianie”, „zdumiewającą” znajomością „spraw kuchennych” oraz dużą zdolnością do robótek ręcznych takich jak przygotowywanie sztucznych kwiatów czy przystrajanie damskich kapeluszy. Miała być osobą lubianą, wzbudzającą sympatię; oprócz „innych społecznych talentów” miała posiadać „wyśmienity dar opowiadania”, a początkowa nieufność i wątpliwości, które wzbudzała u nowo poznanych (przede wszystkim ze względu na swoją postawność i niski głos, którymi miała się odznaczać), miały ustępować w momencie, gdy „otwierała usta i opowiadała brazylijskie historie lub epizody z życia paryskich kręgów”. Jak pisze Hirszfeld, powołując się na opinie innych osób, „można ją było słuchać godzinami”, a każde z nią spotkanie miało być „rozkoszne”. Jednocześnie miała być osobą porywczą, łatwo popadającą w złość i bardzo zazdrosną – to właśnie tymi cechami miała się odznaczyć w stosunku do swojego przyszłego narzeczonego.

Talent i pieniądze

Z dostępnych źródeł wyłania się więc obraz markizy de Paradedy jako kobiety wytwornej, eleganckiej, świadomej swojego stylu, nierzadko rozrzutnej, wszechstronnie uzdolnionej i posiadającej znaczny majątek, mogącej pozwolić sobie na zakup drogich strojów, sukni i akcesoriów. Nie wiadomo jednak, skąd Dina miała pieniądze. Jeśli jej biologicznym ojcem faktycznie był konsul i hrabia z Rio de Janeiro, mogła odziedziczyć po nim część jego spadku. Niewykluczone również, że była na utrzymaniu swojego ojczyma. Jeśli wziąć pod uwagę rozpoznawalność i lokalną sławę Diny w Berlinie, gdyby chociaż część jej majątku pochodziła z działalności artystyczno-scenicznej w charakterze bardzo popularnego wówczas Damen-Imitator, czyli „kobiecego naśladowcy”, zwykle mężczyzny występującego na scenie w przebraniu kobiety, prototypu dzisiejszych drag queens. Damen-Imitator, w zależności od kreacji scenicznej, łączył/a w przedstawieniach elementy śpiewu, tańca i kabaretu; jednym z popularniejszych kobiecych naśladowców tamtego okresu był Berlińczyk Willi Pape, znany też jako „Voo-Doo”, który zasłynął wykonywaniem zmysłowych tańców inspirowanych Bliskim Wschodem i Bengalem, co najmniej dwukrotnie wystąpił też na deskach wrocławskiego teatru Liebicha (w listopadzie 1918 r. i trzy lata później).

Dina spędzała większość czasu w Berlinie, ale dużo też podróżowała. Jedno z zachowanych zdjęć hrabiny miało zostać zrobione w Neapolu, swą wielką miłość i ostateczny powód jej zguby poznała w Paryżu. Do stolicy Francji miała się udać krótko po spotkaniu z Hirszfeldem, a więc nie później niż w 1903-1904 r. Przyjęła tam przydomek Comtesse (hrabina) de Paradeda, miała też otoczyć się służbą i dobrami materialnymi, a jej „wytworne” mieszkanie miało gościć wiele osób, które ani przez chwilę nie domyślały się sekretu gospodyni. Nie wiadomo, gdzie i kiedy poznała narzeczonego, Edgara Töpfera, którego Hirszfeld opisuje jako „skromnego, niemieckiego nauczyciela”, przybyłego do Paryża w celu nauki języka francuskiego, ani jak długo trwała ich znajomość zanim przerodziła się w narzeczeństwo.

Jest natomiast pewne, że 28 października 1906 r. Dina opuszcza Paryż i przeprowadza się do Wrocławia, gdzie będzie mieszkała przez ponad miesiąc. W tym czasie urządza się w nowym mieszkaniu, planuje wesele oraz poznaje rodzinę i znajomych Töpfera. Wygląda też na to, że żyła w przyjaznych stosunkach z właścicielką zamieszkiwanego przez nią we Wrocławiu lokalu; wspomniana wcześniej wiedza kulinarna Diny miała być jej pomocną w kuchni, z kolei jej córka miała wynajmującą nazywać pieszczotliwie „ciocią Didi”. Ta sama gospodyni pozwoliła jej nawet przemalować i przemeblować wynajmowany przez nią pokój wedle uznania, co Dina zresztą zrobiła; zielone pokrycia mebli i tapetę zmieniła na różowe, te pierwsze dodatkowo obijając satyną, gdyż ten „ton kolorów miał jej bardziej odpowiadać”. Pomimo tego, że ukochany składa jej codzienne wizyty, Dina jest o niego bardzo zazdrosna. Nie zdobywa zaufania jego przyjaciół. Wygląda na to, że nie przypada im do gustu i od początku podają w wątpliwość jej osobowość. Podburzają Töpfera przeciwko niej. Przeprowadzają prywatne śledztwo na temat przeszłości Diny i odnajdują jej ojczyma, który niedawno wrócił z Brazylii do Niemiec. Dowiadują się od niego, że co prawda ma pasierba o imieniu Alfred, ale pasierbicy o imieniu Alma już nie.

Rozebrać się? Nigdy!

Miłość Diny do Töpfera, zagrożona przez intrygi jego znajomych, przybiera coraz to intensywniejsze i bardziej drastyczne formy; hrabina nie spuszcza go z oczu i grozi mu śmiercią, jeśli miałby zerwać zaręczyny. Gdy Töpfer ostatecznie odwołuje narzeczeństwo i składa donos na swą niedoszłą ukochaną, Dina popada w rozpacz. Według jednej z wersji, Töpfer zawiadamia policję dopiero po tym, gdy Dina próbuje włamać się do jego mieszkania, już po zerwaniu zaręczyn. Niebawem do mieszkania Diny puka komisarz policji kryminalnej, ale hrabina zachowuje spokój i powagę, co przynosi efekty – policjant nie znajduje powodów, by podjąć interwencję. Niemniej, wizyta urzędnika tak bardzo nadszarpuje jej nerwy, że wzywa do siebie swego zaufanego lekarza – ten jednak jest niedysponowany i wysyła do niej asystenta. Młody lekarz znajduje Dinę w głębokiej rozpaczy, opuszczoną przez ukochanego. Hrabina odmawia wykonania jego polecenia, by się rozebrać i poddać badaniu. Gdy jednak lekarz na to nalega, ta prosi o chwilę dla siebie i znika na moment w sąsiednim pokoju. Po kilku minutach wraca, siada przed lekarzem i, zdążywszy jeszcze oznajmić gotowość do bycia przebadaną, pada nagle na ziemię i w ciągu minuty kona w gwałtownych konwulsjach. Nieruchome ciało i zupełnie zdezorientowanego lekarza odnajduje ten sam komisarz, który wcześniej odwiedził Dinę, tym razem z nakazem aresztowania.

Historia ta musiała wstrząsnąć opinią publiczną, bo oprócz prasy wrocławskiej pojawiła się jeszcze co najmniej w gazetach w Berlinie. O „męskiej narzeczonej z Wrocławia”, jak ją powszechnie nazywano z braku znajomości odpowiedniej terminologii, pisano nawet na pierwszej stronie w niemieckojęzycznej „Trybunie Indiany” (Indiana Tribüne) w USA i w nowozelandzkiej Poverty Bay Herald. Na fali zainteresowania historią hrabiny de Paradedy powstały nawet dwie książki – Tagebuch einer männlichen Braut („Pamiętnik męskiej narzeczonej”) Waltera Homanna i Mein Zimmerherr Marie Röhmer, rzekomej właścicielki wynajmowanego przez Dinę mieszkania. O ile wersja Homanna, mimo zapewnień autora o prawdziwości opisywanych wydarzeń, jest fikcyjna i przedstawia zupełnie inną postać, jedynie inspirowaną Diną, o tyle wersja Röhmer wygląda na autentyczną. Z drugiej strony, wiele jej fragmentów przypomina treść artykułów z niemieckich gazet opublikowanych krótko po tragedii, możliwym jest więc, że swą opowieść Röhmer skonstruowała na podstawie relacji dziennikarskich. W każdym razie, fakt opublikowania dwóch książek odwołujących się do historii „męskiej narzeczonej” potwierdza jej medialną nośność i zainteresowanie, jakim cieszyła się jeszcze wiele miesięcy po fakcie.

Po raz ostatni gazety wspomniały o Dinie w lutym 1907 r., kiedy ogłoszono we Wrocławiu wyprzedaż pozostawionych przez nią przedmiotów. Kilka dni po tragedii, o komentarz na temat przypadku „męskiej narzeczonej” berlińska prasa poprosiła Hirszfelda, którego przedstawiono jako eksperta w dziedzinie studiów nad seksualnością. Oprócz wspomnienia okoliczności poznania hrabiny de Paradedy i wrażenia, jakie na nim zrobiła, niemiecki uczony pozwala sobie na bardziej naukową refl eksję i wyróżnia dwa typy mężczyzn, którzy przebierają się za kobiety: jedni mieliby to czynić z przyczyn fetyszystycznych, okazjonalnie, nie czując przy tym z reguły pożądania w stosunku do innych mężczyzn, zaś drudzy – do których zalicza Dinę – czują większą potrzebę identyfikacji z tradycyjnym kobiecym ubiorem, wyglądem i zachowaniem, a przy tym często odczuwają pociąg do mężczyzn.

Niezwykła historia życia i nieszczęśliwej miłości Diny, strach przed odkryciem cielesności i tragiczna decyzja o odebraniu sobie życia w obronie tajemnicy pozwalają przypuszczać, że identyfi kowała się z płcią kobiecą. Jeśli dodamy do tego kwestię jej etniczności i pochodzenia, otrzymujemy skomplikowany, złożony i fascynujący portret latynoskiej trans kobiety, migrantki, a także kosmopolitki, dla której ani Ocean Atlantycki ani granice europejskie nie stanowiły przeszkód w poszukiwaniu szczęścia, miłości i spełnienia.    

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

CHŁOPAKI, STANĘ Z WAMI!

Z SZYMONEM NIEMCEM, organizatorem pierwszych Parad Równości w Polsce, rozmawia MACIEJ KUCHARSKI

 

mat. pras.

 

Byłeś na tegorocznej Paradzie Równości w Warszawie?

Oczywiście. Oświadczyłem się na niej mojemu partnerowi. Planujemy ślub, choć państwo polskie póki co nie rozpoznaje naszego związku.

Przyszło ok. 45 tysięcy ludzi. Co czułeś jako organizator pierwszych Parad, gdzie uczestników było kilkuset?

Roztkliwienie i radość. Pierwsza myśl: jak dobrze, że to przetrwało i jak wiele się zmieniło przez te 18 lat od pierwszej Parady. Gdy mówię młodym ludziom, że w 2004 r. dostałem kamieniem w kręgosłup, a w 2006 r. ktoś do mnie strzelał, odpowiadają, że to niemożliwe, nie w Polsce. Powtarzam, że wolność i demokracja nie są nam dane na zawsze.

Minęło właśnie 20 lat od demonstracji, która poprzedziła Parady. 11 lipca 1998 r. byłeś jednym z kilku gejów, którzy zorganizowali happening pod Kolumną Zygmunta. Mieliście zasłonięte twarze i jedną tęczową flagę.

Byłem wówczas młodym dziennikarzem „Pulsu Stolicy”. Polska Agencja Prasowa poinformowała, że pod Kolumną odbędzie się po raz pierwszy w Polsce wielka demonstracja osób homoseksualnych. Prowadziłem dział miejski, więc naczelny kazał mi tam jechać. Nikt wówczas w redakcji nie wiedział, że jestem gejem. Dojeżdżamy na miejsce z fotografem, a tam 30 dziennikarzy i …żadnych uczestników wiecu. Kompletna pustka. W pewnym momencie pojawiło się dwóch chłopaków z miną w stylu „co ja tutaj robię?”

Znałeś ich?

Nie. Podszedłem, powiedzieli, że imprezę miała zorganizować Lambda, ale miasto nie wydało zgody, Lambda się wycofała, ale jakieś 30 osób obiecało przyjść. Z tych zapowiedzi jednak nic nie wyszło – pod Kolumną stanęło dwóch chłopaków w ciemnych okularach, z bandankami na ustach. Pełna konspiracja.

Dwóch chłopaków i ty?

Nie wiem, co mnie tknęło, ale pomyślałem, że dwóch będzie kiepsko wyglądać na fotografii w gazecie. Jakiś impuls się pojawił i oznajmiłem: „Chłopaki, stanę z wami.” Oni w szoku. Dali mi jakąś chustkę, czapkę. Trzymali kartki ze swoimi zawodami. Jeden miał np. „Jestem menadżerem”. Wziąłem skądś kartkę, napisałem „Jestem dziennikarz”, „-em” mi się nie zmieściło. Przeczytali jakiś manifest, ludzie zrobili fotki, ktoś mi pogratulował i wszyscy się po chwili rozeszli. „No, kto miałby mnie rozpoznać?” – pomyślałem. „Niczym nie ryzykuję”. Wróciłem do redakcji, napisałem tekst, sprawa zamknięta.

Ale?

Następnego dnia fotografię ze mną opublikowała na pierwszej stronie „Gazeta Wyborcza”. O „manifestacji” trąbiły media. Pojechałem do pracy. Naczelny wezwał mnie i poinformował: „Sorry, rozstajemy się. U nas nie może pracować jawny gej”. Szczerze mówiąc, jakoś nie bardzo się tym przejąłem. Byłem przekonany, że natychmiast znajdę nową pracę. Życie zweryfikowało ten pogląd. Niemniej, ten krótki wiec był dla mnie punktem zwrotnym. Zrozumiałem, że muszę zrobić coś więcej, niż tylko stanąć z zakrytą twarzą. W wydawnictwie Pink Press, prowadzonym przez gejów, Sławka Starostę i Jarka Endera, zostałem archiwistą. Oni w 2000 r. zaangażowali się w organizację 3. Światowej Konferencji Kulturalnej Gejów i Lesbijek (International Lesbian & Gay Culture Network – przyp. red.). Zostałem szefem wolontariatu przy konferencji, organizowaliśmy spotkania w klubach. Szliśmy na żywioł – o wejściu do przestrzeni publicznej nawet nie marzyliśmy, wszystko rozgrywało się w przestrzeni prywatnej, trochę na zasadzie „w domu po kryjomu”. Przypadkowo na jednej z imprez wystąpiłem jako… striptizer. Nikt się nie zgłosił do zaplanowanego konkursu, więc ratowałem sytuację. Mój strój to był habit, a pod spodem skóry w stylu s/m. Traf chciał, że kilka dni wcześniej papież stwierdził, iż homoseksualizm jest zagrożeniem dla cywilizacji – Bill Schiller, szef ILGCN, zinterpretował mój występ jako krytykę słów Jana Pawła II i zaproponował mi… stanowisko ambasadora kultury polskiej przy ILGCN. Zgodziłem się.

 

Na zdjęciu z prawej Piotr Brodacki, w środku chłopak z Lambdy Wrocław, z lewej – Szymon Niemiec. „Polska Agencja Prasowa informowała, że 11 lipca 1998 r. pod Kolumną Zygmunta odbędzie się pierwsza w Polsce wielka demonstracja osób homoseksualnych. Poszedłem tam. To było dwóch chłopaków w ciemnych okularach, z ustami zasłoniętymi bandankami. Dołączyłem do nich”

 

Byłeś ledwo po 20-tce.

I miałem wielką nadzieję, że mogę zmienić świat na lepszy! Dlaczego nie pójść i nie zawalczyć, dlaczego nie wystąpić publicznie, dlaczego nie pokazać pyska? Było we mnie wówczas dużo przekory, był bunt przeciw rzeczywistości.

Mogłeś działać w istniejącej już Lambdzie.

Stałem w opozycji do Lambdy. Ich działania były pomocowe, skierowane do środka, ważne dla części środowiska, ale ja miałem potrzebę ostrego działania, mocnego walnięcia pięścią w stół.

Kiedy zapadła decyzja o zorganizowaniu pierwszej Parady Równości?

Było nas kilkanaście osób, wolne elektrony, bywalcy gejowskich klubów. Spotykaliśmy się w słynnym wówczas Paradise na czwartkowych śniadaniach, a potem wieczorem na drinku. Któregoś czwartku oglądaliśmy fi lm z Parady w Sydney. Patrzyliśmy z zazdrością na ten kolorowy tłum i ktoś powiedział: „Fajnie, super, ale nie u nas. W Polsce to niemożliwe”. „Ale dlaczego nie?” – zaoponowałem. Nie rejestrowaliśmy żadnego komitetu czy stowarzyszenia. Na początku była to po prostu grupa znajomych, która chciała zorganizować przemarsz.

Odbył się 1 maja 2001 r. Skąd ta nazwa i ta data?

W tamtym czasie 1 maja, czyli w Święto Pracy, nie trzeba było mieć zgody na przemarsz. Należało tylko poinformować Urząd Miasta o wydarzeniu. Mieliśmy burzę mózgów, jaką nazwę nadać naszemu pochodowi. Unikaliśmy jak ognia określeń „gejowski” etc., bo byliśmy pewni, że zaczną się kłopoty i urząd zablokuje marsz. Wpadłem na pomysł, by nazwa łączyła różne postawy. Wymyśliłem „Paradę Równości”.

Jak środowisko odbierało wasz pomysł?

O mało nas nie zżarły media gejowskie, które wówczas istniały, z gejowo.pl na czele. Pisali, że takie „afiszowanie się” jest niepotrzebne, że na pewno zostaniemy pobici. Usłyszałem nawet, że „skazujemy ludzi na śmierć”. Żadna organizacja nie przyłączyła się do przygotowań. Ktoś ze znajomych kserował ulotki, inni drukowali plakaty. Paradise wypożyczył nam samochód z głośnikami na dachu, ze skrawków tkanin uszyliśmy tęczową flagę. Start miał być spod Kolumny Zygmunta, ale nie przewidzieliśmy, że samochód nie może tam wjechać – więc stanęliśmy pod kościołem św. Anny, ja powiewałem flagą, a Krzysiek, mój ówczesny partner, miał zgarniać ludzi spod Kolumny.

Ile przyszło osób?

Na początku byłem praktycznie sam i tylko czekałem, kiedy dostanę w gębę. Pomyślałem, że mamy powtórkę z 1998 r. i będzie nas kilku. W pewnym momencie podszedł do mnie facet z Urzędu Miasta i powiedział, że trzeba zaczynać. Chcąc nie chcąc ruszyłem z tą flagą, a za mną… wyrosły jak spod ziemi trzy drag-queens. I nagle szok! Ludzie, którzy stali na chodnikach i przyglądali się, udając przypadkowych przechodniów, weszli na środek jezdni. Zebrało się jakieś 300 osób! Przeszliśmy aż do pomnika Kopernika. Wśród uczestników byli m.in. Piotr Ikonowicz oraz Robert Biedroń, który kilka miesięcy później założył Kampanię Przeciw Homofobii. Zatrzymaliśmy się pod Pałacem Prezydenckim, gdzie wygłosiłem krótkie przemówienie. Nikt nas nie zaczepiał, był totalny spokój.

Sukces!

Wróciłem do domu naładowany pozytywną energią. Media prosiły mnie o wypowiedzi…

Stałeś się twarzą polskich gejów.

Zarejestrowaliśmy polski oddział ILGCN. Poszło z górki. Na drugiej Paradzie było już ponad tysiąc osób.

18 listopada 2002 r. prezydentem Warszawy został Lech Kaczyński. W 2003 r. były w związku z tym problemy z organizacją?

Żadnych! Odbyła się po raz trzeci 1 maja, Urząd Miasta przyjął zgłoszenie i koniec. Mało kto pamięta, że wtedy pojawiła się pierwsza platforma partii politycznej i była to… Samoobrona! Problemy przyszły rok później, w 2004 r. Związki partnerskie stały się realne – w parlamencie był projekt ustawy senatorki Marii Szyszkowskiej. Sprawy LGBT weszły do polityki, Parada stała się wydarzeniem politycznym – i OK, w końcu zależy nam na zmianach w prawie. Trzeba było zmienić termin przemarszu, bo 1 maja Polska wchodziła do Unii Europejskiej. Przesunęliśmy o kilka tygodni. Jednocześnie zorganizowano pierwszy Marsz w Krakowie – i to był hardkor. Byłem tam. Rzucano w nas kamieniami. O mało nie zostałem zabity, życie uratowali mnie i wielu innym dziennikarze „Tygodnika Powszechnego” – schowaliśmy się przed agresorami u nich w redakcji. W końcu pojawił się zakaz Kaczyńskiego – w Warszawie doszło więc jedynie do wiecu na Placu Bankowym, zamiast Parady. Weszliśmy w jakiś czarny scenariusz. Świat miał już należeć do nas, a tu… szok. Polski ILGCN zaczął się rozpadać. W 2005 r. Paradę organizowała Fundacja Parady Równości z Tomaszem Bączkowskim, któremu przekazałem to zadanie.

Też została zakazana, ale przeszła. Zgromadziła kilka tysięcy osób i kilkuset przeciwników rzucających w nas jajkami. Na czele szłówczesna wicepremierka Izabela Jaruga-Nowacka z Robertem Biedroniem. To była pamiętna Parada. Potem, w 2007 r., Trybunał w Strassburgu wydał wyrok, że zakazy Parad były bezprawne. Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz tę decyzję sprzed 18 lat, by zorganizować tę pierwszą?

Te 45 tysięcy ludzi w tym roku mówią same za siebie. I wiem, że Parada stanie się jeszcze silniejsza.  

 

Szymon Niemiec jest od 2006 r. duchownym Zjednoczonego Ekumenicznego Kościoła Katolickiego, działającego głównie w Wielkiej Brytanii i Australii, w Polsce jako niezarejestrowana chrześcijańska grupa wyznaniowa. Pracuje jako coach i szkoleniowiec.

 

Tekst z nr 74/7-8 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Historia Elsy Conrad

Pamięć o nieheteronormatywnych ofiarach nazizmu obejmuje również lesbijki – pisze specjalnie dla „Repliki” DR JOANNA OSTROWSKA

 

Portret Elsy Conrad na podstawie jej jedynego zdjęcia narysował specjalnie dla „Repliki” Kajetan von Kazanowsky

 

Prześladowania osób nieheteronormatywnych w III Rzeszy nie dotyczyły tylko i wyłącznie homoseksualnych mężczyzn. Historie świadków związanych z paragrafem 175 to biografie mężczyzn – „różowych trójkątów”. Pamięć o nieheteronormatywnych ofiarach nazizmu obejmuje jednak również lesbijki i inne prześladowane grupy. Mikrohistorie tych świadków i świadkiń o wiele dłużej pozostawały w sferze tabu. Każda kolejna biografia to wstrząsające świadectwo tego, w jaki sposób społeczeństwo okresu nazistowskiego zagrażało tym ofiarom. Ich powojenne opowieści to studium strachu przed tym, czy wolno opowiadać i czy jest już bezpiecznie.

Elsa Conrad była jedną z takich świadkiń. Jej opowieść nigdy nie ujrzała światła dziennego. Pamiętamy o niej tylko na podstawie relacji innych – bliskich, obcych i tych, którzy ją prześladowali.

Pochodziła z rodziny żydowskiej. Jej nazwisko panieńskie brzmiało Rosenberg. Urodziła się 9 maja 1887 r. w Berlinie. Ukończyła szkołę handlową. W wieku dwudziestu trzech lat została panią Conrad. Jej mąż Wilhelm był z zawodu kelnerem. Małżeństwo przetrwało dwadzieścia jeden lat. Wilhelm i Elsa rozwiedli się w 1931 r. Bardzo możliwe, że relacja państwa Conrad była fikcyjnym związkiem dwójki homoseksualnych osób, które próbują jakoś przetrwać w tradycyjnym społeczeństwie. Być może obojgu ten układ gwarantował bezpieczeństwo.

Igel i Mali

Elsa przerwała milczenie na temat swojej tożsamości seksualnej już na początku lat 20. W wieku 38 lat otworzyła maleńki lokal – winiarnię na Olivaer Platz w Berlinie. Używała pseudonimu „Igel”. Dwa lata później była już współwłaścicielką jednego z najważniejszych klubów dla osób nieheteronormatywnych w Berlinie. Chodzi o Monbijou des Westens (dziś: Martin-Luther-Str. 2). Prowadziła go razem z Amalie Rothaug – młodszą od niej o trzy lata Żydówką, która przyjęła pseudonim „Mali”.

Panie poznały się w 1919 r. Ich lokal nazywano również Mali i Igel. Było to jedno z najbardziej znanych i cenionych miejsc na lesbijskiej mapie Berlina z czasów Republiki Weimarskiej. Wśród gości dominowały gwiazdy filmowe, piosenkarki, celebryci i towarzystwo naukowo-akademickie. Środowisko skupione wokół klubu to około sześciuset członkiń. Osoby, które tam bywały, musiały mieć kartę członkowską. Ruth Roellig, która śledziła życie lesbijek w Berlinie pod koniec lat 20., pisała o właścicielkach: „Mali i Igel, jedna to typ perfekcyjnej chłopczycy – świadoma i subtelna, druga – beztroski chłopczyk”. Podobno bale kostiumowe z lokalu na Lutherstraße były prawdziwym wydarzeniem elity miasta. Klub istniał do 1933 r. Na jego drzwiach zawsze wisiał napis: „Impreza zamknięta”.

Na początku stycznia 1933 r., w ramach kampanii zwalczania zachowań niemoralnych w społeczeństwie niemieckim, masowo zamykano wszystkie miejsca związane ze społecznością LGBT+. Miejsce należące do Elsy i Amalie przestało istnieć praktycznie z dnia na dzień. Ponad dwa lata później Elsa została zadenuncjowana i aresztowana. Nigdy nie ukrywała niechęci do reżimu nazistowskiego. Dodatkowo, zgodnie z ustawami norymberskimi, była uznawana za „podczłowieka”, „Mischlinga”. Doniosła na nią obywatelka Nadrenii, która twierdziła, że „Igel” przemilczała swoje niearyjskie pochodzenie i „odmienną” orientację seksualną. Ponadto Elsa insynuowała, że Adolf Hitler miał relację intymną z Rudolfem Hessem, co było jednoznaczne z obrazą władzy państwowej. Twierdziła, że było to dla niej oczywiste za każdym razem, kiedy słuchała słynnej Horst-Wessel-Lied. Efektem takiego zachowania wobec władzy był wyrok berlińskiego sądu z 18 grudnia 1935 r. Elsa Conrad została skazana na rok i trzy miesiące więzienia za obrazę III Rzeszy.

Jeden dzień wolności

Skazaną przewieziono do więzień dla kobiet Barnimstraße i Kantstraße w Berlinie. Na początku stycznia 1937 r. wyszła na wolność, ale cieszyła się nią tylko jeden dzień. Już w listopadzie 1936 r. nałożono na nią tzw. areszt ochronny, który obejmował m.in. obywateli i obywatelki szczególnie niebezpieczne dla społeczeństwa nazistowskiego. Na mocy tego prawa Elsa została skierowana już 14 stycznia 1937 r. do obozu Moringen, który był pierwszym obozem dla kobiet na terenie Prus. W aktach obozowych umieszczono informację, że więźniarka o nazwisku Conrad utrzymywała, iż jest pochodzenia aryjskiego oraz obrażała Führera i innych przedstawicieli władzy nazistowskiej. Dodatkowo zaznaczono, że Elsa miała kontakty z lesbijkami i sama była „uwarunkowana” jako lesbijka. Wspominano m.in. o Bercie Stenzel, z którą Conrad była związana od 1932 r. i z którą nadal miała kontakt. Na podstawie akt z obozu Moringen wiadomo, że powodów przedłużenia kary było kilka: oszczerstwa w stosunku do władz nazistowskich, pozycja Elsy w środowisku lesbijskim Berlina (aktywizm) oraz jej żydowskie pochodzenie.

W trakcie odbywania kary „Igel” otrzymała propozycję wyjazdu za granicę, co mogło skrócić wyrok. Warunek był prosty – wyjazd do Palestyny albo za ocean. W 1937 r. dla „niearyjskich” więźniów była to ostatnia deska ratunku, by uniknąć więzienia i obozu koncentracyjnego. Trzeba było tylko załatwić papiery, o które starało się wtedy setki osób. W przypadku Elsy zadziałała dawna miłość. Berta Stenzel pomogła w zorganizowaniu paszportu i biletu na statek. Biurokracja wpłynęła na przedłużenie okresu uwięzienia w Moringen. W końcu na początku 1938 r., ponad dwanaście miesięcy od momentu transportu do obozu, Elsa została wypuszczona. Jeden bilet do Afryki Wschodniej był już nieważny. Musiała zobowiązać się, że opuści III Rzeszę w ciągu kilku lat, ale była zmuszona ponownie walczyć o możliwość wyjazdu.

Nigdzie w Afryce

Dopiero w listopadzie udało jej się wsiąść na statek z Hamburga do Tanzanii. Od 1943 r. mieszkała w Nairobi. Pracowała jako opiekunka do dzieci i sprzedawczyni. Osiemnaście lat później wróciła do Republiki Federalnej Niemiec. Była bardzo chora i praktycznie bez środków do życia. Zmarła po dwóch latach – 19 lutego 1963 r.

Okres ponad 20 lat, które „Igel” spędziła w Afryce, to do dziś tajemnica. Jej postać „ożywa” w książce „Nigdzie w Afryce” Stefanie Zweig. W oskarowym filmie pod tym samym tytułem w reżyserii Caroline Link zagrała ją Mechthild Großman. Portret literacki Elsy to prawdopodobnie mieszanka fikcji i jednocześnie ślad po tym, w jaki sposób mogła kreować swą nową, raczej heteroseksualną, nieżydowską, tożsamość: (…) Elsa Conrad była niekwestionowanym przez nikogo autorytetem, nieznoszącym żadnego sprzeciwu. Nie bała się ani ludzi, ani ostrej wymiany zdań. Jako jedyna w grupie pochodziła z Berlina i jako jedyna nie była Żydówką. Już jej wygląd imponował.

Podobno nosiła szaty w kwieciste wzory, odświętne suknie z wycięciami i turbany. Była otyła. Nigdy nie wstawała przed dziesiątą rano. Strofowała wszystkich dookoła, ale przy niej wszyscy czuli się bezpiecznie: Kiedy opowiedziała swoją historię, stała się bohaterką. Miała w Berlinie bar, lecz nigdy nie była skłonna zadawać się z gośćmi, którzy jej się nie podobali. Kilka dni po podpaleniu synagog do baru przyszła kobieta w towarzystwie dwóch mężczyzn i, jeszcze w płaszczu, zaczęła podburzać ludzi przeciw Żydom. Elsa chwyciła ją za kołnierz, postawiła pod drzwiami i wrzasnęła: „A jak myślisz, skąd masz to drogie futro? Bo ukradłaś je Żydom, ty dziwko!”

Zweig podała, że to był powód zatrzymania i aresztowania. Następnie wspomina o wydaleniu z Niemiec i podróży do Kenii. Pojawiają się szczegóły dotyczące pracy jako opiekunki dzieci. Później dowiadujemy się, że Elsa pracowała w jedynym lokalu w Nairobi, w którym obsługiwały kobiety. Razem z nią za barem stała matka autorki „Nigdzie w Afryce”. W Horse Shoe nie podawano alkoholu. W Horse Shoe rządziła Elsa i jej mocny berliński akcent. To ona kontrolowała matkę Stefanie o imieniu Jettel, żeby nie zdradzała męża. Tutaj ślad się urywa.

Pamięć o Elsie przetrwała także dzięki jej jedynej fotografii, która została najprawdopodobniej wykonana w styczniu 1937 r. zaraz po przetransportowaniu Elsy do KL Moringen. Na jej podstawie powstał rysunek, który specjalnie do tego tekstu wykonał Kajetan von Kazanowsky. „Igel” zmarła w wieku 76 lat. Jej przyjaciółka „Mali” była prześladowana jako Żydówka i wyemigrowała w 1936 r. do USA. Zmarła w wieku 94 lat. Dawna partnerka Berta odeszła w 1979 r. Do dnia dzisiejszego Elsa pozostaje jedną z najważniejszych postaci nieheteronormatywnego Berlina lat dwudziestych i trzydziestych XX w. Była lesbijką, aktywistką, Żydówką – kimś, kto walczył o to, by przetrwał świat spod znaku Mali i Igel.  

 

Joanna Ostrowska (ur. 1983), doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii (Wydział Historyczny UJ), specjalistka w zakresie historii zapomnianych ofiar nazizmu. Członkini Krytyki Politycznej i Restartu, współautorka książek, m.in.: „Auschwitz i Holocaust. Dylematy i wyzwania polskiej edukacji”, „Kino Polskie 1989-2009. Historia krytyczna”, „Kobiety wobec Holocaustu. Historia znacznie później opowiedziana”. Autorka „Posłowia” do książki „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka (patrz: strony 30 i 31).

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja przyjaźń ze Stefanem T. Kosińskim

Specjalnie dla „Repliki” o jedynym Polaku skazanym w czasach III Rzeszy za homoseksualizm, który przełamał milczenie, pisze LUTZ VAN DIJK, niemiecko-holenderski historyk, współautor wspomnień „Cholernie mocna miłość”

 

Lutz i Stefan, 1996 r. (arch. pryw. LvD)

 

Był koniec lat 80. XX w. Pewne wydawnictwo zaproponowało mi napisanie powieści o prześladowaniach gejów w III Rzeszy. Byłem początkującym historykiem ze świeżo uzyskanym stopniem doktora i publicystą. Pracowałem jako nauczyciel w Hamburgu. Będąc też jako tako uświadomionym gejem, postanowiłem, że zamiast fi kcji w historycznym kontekście, wolałbym odnaleźć świadka tamtych czasów i opowiedzieć jego autentyczną historię. Historię więźnia skazanego za homoseksualizm, który, zgodnie z nazistowską regułą, nosił na więziennym pasiaku znak różowego trójkąta.

Sam wiedziałem o tamtych prześladowaniach dopiero od niedawna. Jako 22-letni student wziąłem udział w jednej z pierwszych „Parad Równości”, wśród gapiów byli i tacy, którzy w naszym kierunku krzyczeli: „Pedały! Do obozu z nimi, jak za Hitlera!”. Co…? Zapytałem moich wykładowców o sprawę. Nic nie wiedzieli. Co więcej, pytanie zupełnie ich nie zaciekawiło.

Zaczęliśmy badania na własną rękę – my, czyli grupka studentów zainteresowanych tematem. Dotarliśmy do kilku mężczyzn. Wszyscy okazali się ludźmi głęboko straumatyzowanymi, w ich często niezbornych opowieściach przewijały się straszne doświadczenia więzienia, obozu, tortur, utraty ukochanego, donosów składanych przez sąsiadów lub nawet członków ich własnych rodzin. Paragraf 175, na podstawie którego skazywano, w swej najostrzejszej wersji został wprowadzony w 1935 r., za Hitlera i utrzymał się aż do 1969 r. Potem został złagodzony i w takiej „lajtowej” wersji przetrwał do „moich” czasów, zniesiono go dopiero w 1994 r.

W zamyśle wydawnictwa książka miała mieć walor edukacyjny, by można było ją wykorzystać na lekcjach historii w liceum. Zastanawiałem się, czy to nawet nie nazbyt drastyczne: w opowieściach, które usłyszałem, nie było nic krzepiącego – tylko ból, strach, ekstremalne okrucieństwo i gdzieś tam pomiędzy – zakazana miłość, zakazany seks.

Stefan pisze do kanclerza Kohla

Któregoś dnia kolega opowiedział mi o Polaku, który napisał list do kanclerza Kohla. Polak prosił o finansowe wsparcie, nie był w stanie zapłacić za leki, które musiał brać w wyniku kilkuletniego pobytu w nazistowskim więzieniu. Aresztowany został w wieku 17 lat na terenie okupowanej wówczas Polski. Do listu dołączył dokumentację medyczną. Zatrzymano mnie tylko dlatego, że napisałem list miłosny do mojego ukochanego, za którym strasznie tęskniłem – pisał. List miłosny? Może wreszcie, pośród tego morza cierpień, znalazłem coś pozytywnego?

Zdobyłem adres. Napisałem do Warszawy do Pana Kosińskiego. Odpisał jeszcze tego samego dnia, odpowiedź dostałem błyskawicznie, czyli po dwóch tygodniach. Szanowny Panie Doktorze! Jestem Panu bardzo wdzięczny. Wydaje się, że jest Pan pierwszą osobą, która rozumie moją prośbę o wsparcie. Nie chodzi mi o żaden zarobek, tylko o pomoc w opłaceniu leków. Jeśli kiedyś byłby Pan w Warszawie, to zapraszam. Mógłbym opowiedzieć szczegółowo, jak to się stało, że w końcu znalazłem w sobie odwagę, by poprosić o pomoc i zawalczyć o należne mi prawa.

Oczywiście, pojechałem natychmiast.

Lutz poznaje Stefana

Pierwszy raz zobaczyłem Stefana Kosińskiego na Dworcu Centralnym w Warszawie 15 listopada 1990 r. Nie wiedziałem, jak wygląda – w liście przesłał mi tylko fotkę ze swym wizerunkiem z czasów wojny, z jakiegoś pikniku nad Wisłą w Toruniu, gdy miał 16 lat. Teraz wyglądam inaczej, bo mam 65 lat – dopisał. Wyszedłem z pociągu i dosłownie naprzeciw mnie stał miły starszy pan, który uśmiechając się, zapytał: Czy to pan jest tym młodym doktorem z Hamburga?

Taki był początek. Zaczęliśmy pracować nad jego wspomnieniami. Udostępnił mi wszystko, co miał, wszelkie dokumenty czy zdjęcia. Dał mi też pozwolenie na przeszukiwanie w jego imieniu akt w archiwach w Niemczech i w Austrii (jego ukochany z czasów wojny, Willi, był Austriakiem).

Nadeszła też odpowiedź od rządu niemieckiego. Negatywna. Powinien pan zwrócić się o pomoc do rządu polskiego, bo RFN już zapłaciła PRL-owi reparacje wojenne – sugerowano. Kosiński wiedział dobrze, że taka opcja nie wchodzi w grę.

W czasie pracy nad książką powiedział mi, że póki żyje, nie zdecyduje się na publikację pod jego własnym imieniem i nazwiskiem oraz z rozpoznawalną fotografią. Po śmierci – owszem. Tymczasem wybrał jako pseudonim typowe polskie, a zarazem i niemieckie imię Stefan (prawdziwe to Teofil), do którego dodał inicjał nazwiska: K.

Dla mnie, młodszego o 30 lat, słuchanie opowieści geja ze starszego pokolenia było niesamowitym przeżyciem. Stefan ciągle podkreślał, ile znaczyła dla niego ta pierwsza miłość do Williego. Potem miewał tylko krótkie romanse, tak głębokiego uczucia nie przeżył już nigdy, ale i tak powtarzał, że miał szczęście, bo dzięki Williemu myślał o swej homoseksualności jako o czymś pozytywnym – mimo wszystkiego, co na ten temat słyszał wokół siebie.

Co roku 4 listopada zapalał w swym skromnym warszawskim mieszkanku świeczkę. 4 listopada 1941 r., gdy miał 16 lat, poznał Williego.

Niemcy, USA, Holandia czytają Stefana

Nasza książka ukazała się w Niemczech w maju 1991 r. i odniosła ogromny sukces. Tantiemy szły na konto Stefana. Wreszcie ten schorowany samotny starszy człowiek mógł zaznać trochę luksusu – zapłacić za leki, kupować sobie banany i pomarańcze, wymienić czarno-biały telewizor na nowy.

Jeszcze bardziej cieszył się z setek listów, które otrzymał od niemieckich licealistów/ek (pisali do wydawcy, który je przekazywał). Jakieś 60% było od dziewczyn poruszonych jego historią miłości, doświadczeniem więzieniem. Często pytały, czy mogą go jakoś wesprzeć finansowo. Stefan kupił sobie maszynę do pisania, by móc na każdy list odpowiedzieć w, jak mówił, profesjonalny sposób. Kopię każdego listu wysyłał do mnie. Mam je wszystkie do dziś. Ponad 400.

Stopniowo staliśmy się przyjaciółmi i Stefan w końcu zrezygnował z pisania do mnie „Szanowny Panie Doktorze”. Teraz zaczynał: „Mój Drogi Chłopcze”.

Książką zainteresowały się wydawnictwa spoza Niemiec. Tłumacze wzięli się do pracy. Na początku 1995 r., gdy Stefanowi stuknęła 70-tka, wydawca z Nowego Jorku zapytał, czy mogliby zaprosić go na trasę po USA, na szereg spotkań autorskich. Ale czy Stefan włada angielskim? Of course! – odpowiedział, gdy zapytałem. W więzieniach nauczył się od innych więźniów kilku języków.

W USA odbył dwie serie spotkań – w 1995 r. i w 1997 r. Byłem tam z nim i nagle zobaczyłem innego człowieka. W kontakcie z publicznością, daleko od Polski, Stefan ożywał. Stawał się wesoły, energiczny, śpiewał, opowiadał dowcipy. Jakby cały ten bagaż opresji zniknął.

W Stanach opowiedział też jeszcze raz swą historię na potrzeby Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie oraz Fundacji Stevena Spielberga Shoah w Los Angeles (oba wywiady są dostępne online). „Th e Washington Post” pisał o nim „polski dżentelmen”, publikując pełne nazwisko i fotografię.

Później, gdy zamieszkałem ze swym partnerem w Amsterdamie, a książka wyszła również w Holandii, Stefan przyjechał do nas z wizytą i na kolejne spotkania autorskie. Nigdy nie zapomnę imprezy, jaką urządziliśmy z okazji jego przyjazdu. Stefan zniknął nagle razem z innym gościem – młodziutkim Saidem, przyjacielem z Iranu, który w Holandii dostał azyl, a w swojej ojczyźnie był torturowany. Rozmawiali ze sobą kilka godzin. Stary gej i młody gej. Z podobnymi doświadczeniami prześladowań.

Wujek zamazał prawie wszystkie adresy

Na dwa lata przed śmiercią przeżycia wojenne wróciły do Stefana. Znów narzekał na koszmary w nocy. Budził się z krzykiem, jakby to wszystko wydarzyło się poprzedniego dnia, a nie 60 lat wcześniej. Znów czuł tamten ból, słyszał tamte wrzaski i poniżenie. Zapadł też na zdrowiu.

Któregoś dnia zadzwonił i drżącym głosem powiedział: Ostatnia noc znów była gehenną. Wpadłem w taką panikę, że spaliłem wszystkie książki, wszystkie listy, wszystko, co mogłoby mnie wydać jako geja… Będziesz nadal moim przyjacielem? Było mi go tak strasznie żal. Tym razem to ja odparłem: Of course.

Na początku stycznia 2004 r. zadzwoniła do mnie pewna młoda kobieta z Polski: Jestem krewną Pana Kosińskiego. Znalazłam Pana nazwisko i numer telefonu w jego kalendarzyku. Prawie wszystkie adresy wujek zamazał, a Pański zostawił. Wujek zmarł 4 listopada zeszłego roku.

Podziękowałem za telefon i zapytałem, czy wie, kim byłem dla jej wujka. Nie, wujek nigdy o panu nie wspominał.

Od tamtego czasu to ja zapalam świeczkę 4 listopada. A raczej dwie – za Williego i za Stefana-Teofila.

Jestem szczęśliwy, że nasza książka w końcu wyszła również w Polsce.

(Lutz van Dijk, Amsterdam/Kapsztad)

 

Dr Lutz van Dijk urodził się w Berlinie, był nauczycielem w Hamburgu. Profesor honorowy Uniwersytetu w Oldenburgu, współpracownik Fundacji Anny Frank w Amsterdamie, współzałożyciel Fundacji HOKISA w Kapsztadzie, która od 2001 r. działa na rzecz dzieci i młodzieży dotkniętych AIDS. Jego książki dla dorosłych i młodzieży zostały wyróżnione m.in. nagrodą literatury młodzieżowej w Namibii (1997) i Pokojową Nagrodą Gustava Heinemanna (2001). W 2003 r. otrzymał nagrodę Rosa Courage za działania na rzecz osób LGBT. Mieszka i pracuje w Kapsztadzie. Oprócz „Cholernie mocnej miłości” poleca wydany w Niemczech zbiór listów od Stefana Kosińskiego: „Endlich den Mut….Briefe von Stefan T. Kosinski (1925-2003)”.

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

MOJE 33 LATA Z HIV

Z WOJCIECHEM TOMCZYŃSKIM, który dowiedział się, że ma HIV w 1986 r., a od 15 lat jest przewodniczącym Ogólnopolskiej Sieci Osób Żyjących z HIV/AIDS, „SIEĆ PLUS”, o tym, jak się zakaził, o jego partnerze Rafaelu, o życiu w Meksyku i w Polsce, o domach dla osób z HIV z początku lat 90., a także o tym, kto dziś umiera na AIDS, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto; Michał Ignar

 

Zna pan kogoś, kto dłużej od pana żyje z wirusem HIV?

Znam wiele osób, które długo żyją z wirusem. 20, 25 lat. Ale to ja mam najdłuższy staż. 33 lata.

Zakaził się pan w 1986 r.

Mieszkałem wówczas w Meksyku. Byłem tam sam – bez żony i dzieci, rodzina została w Polsce. I to w Meksyku odkryłem, że mam skłonności także do tej samej płci. Jak skończyłem 40 lat, to zakochałem się w pewnym chłopaku. To był prawdziwy Azteka, bardzo piękny, o imieniu Rafael. Ja o szóstej rano wychodziłem z dyskoteki, a on właśnie do niej wchodził. Zobaczyliśmy się i momentalnie jakaś chemia między nami zadziałała. Jak się mijaliśmy, to zaprosił mnie do siebie na śniadanie. I tak na tym śniadaniu zostałem parę lat. A byłem tego dnia umówiony z innym chłopakiem w Muzeum Antropologii. On, biedny, czekał tam na mnie cały dzień. W końcu się zjawiłem i przeprosiłem, że nic z tego nie będzie.

Długo byliście razem? Pan i Rafael.

Trzy lata. Nasza miłość polegała na tym, że bez przerwy się kłóciliśmy i godziliśmy. O Jezu, to była prawdziwa opera mydlana! Najpierw on był we mnie zakochany, potem ja byłem w nim zakochany, ale on mnie już nie kochał. I tak w kółko. Kiedyś nakryłem go, jak sobie chłopaka do domu sprowadził. Miałem być tego wieczoru w teatrze, ale odwołali spektakl. Wracam do domu, patrzę, a tu jakiś cień ucieka w drugą stronę. Wrzasnąłem do Rafaela: „Ach, ty gadzie podły, to ty sprowadzasz sobie tutaj kochasiów!”. On na to: „Ależ nie, przecież ja ciebie kocham!”. Oj, jak my się wyzywaliśmy! Zwłaszcza, że ja bardzo dobrze nauczyłem się mówić meksykańskim hiszpańskim, nawet kląć po meksykańsku umiałem. Wie pan, że najstraszniejsza obelga, jaką można rzucić w Meksyku, to „chinga tu madre!” („pierdol swoją matkę!”)? Kiedyś w klubie żartem zawołałem tak do jednego kolesia i dostałem w pysk. To był zresztą potem mój dobry kumpel i kochanek. Zaczęło się od mordobicia, a skończyło w łóżku. Jak zawsze.

Wróćmy do Rafaela. Skąd się wziął w waszym związku HIV?

Po którymś z naszych zerwań Rafael obudził mnie telefonem o pierwszej w nocy. Powiedział, że jest zakażony, więc żebym zrobił sobie koniecznie test. Pomyślałem, że to szantaż emocjonalny, zresztą, gdzie mam zrobić test, nic nie wiem. Rafael podał mi nazwę prywatnego szpitala. Poszedłem. Tam po wszystkim dawali zaklejoną kopertę z wynikami testu. Ze strachu schowałem ją do kasy pancernej w pracy i otworzyłem dopiero po pół roku. Było napisane, że obecność antyciał jeszcze nie wskazuje na obecność wirusa HIV, należy więc powtórzyć badanie. Powtórzyłem dopiero, jak się znowu zeszliśmy z Rafaelem. Nie było wątpliwości – mam HIV. Rafael tulił się do mnie i, łkając, powtarzał, że umrzemy wspólnie i zostaniemy razem pochowani.

Ale nasza relacja ostatecznie stała się nie do wytrzymania. Gdy opuszczałem nasz dom, byłem tak wściekły, że wziąłem maczetę i porąbałem, co się dało. 18 palm ściąłem. I wszystkie obrazy. Poza obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej!

Zostawiłem dom w ruinie i uciekłem na południe. Nad Pacyfik, do Puerto Escondido.

Co z Rafaelem? Wie pan, co się z nim dzieje? Czy jeszcze żyje?

Nie, całkowicie straciliśmy kontakt. W latach 90. Znowu byłem w Meksyku. Szukałem Rafaela w jego dawnej pracy, znalazłem ulicę, na której kiedyś mieszkał, tam już stały nowe domy i przybudówki. Ani śladu. Kiedyś śniło mi się, że zabiła go meksykańska bezpieka. Meksyk to piękny, ale dziki kraj. Ludzie przepadają z dnia na dzień. Sam zostałem napadnięty, najprawdopodobniej przez policję, gdy chciałem z Meksyku wyjechać.

Jak do tego doszło?

Postanowiłem, że po Nowym Roku wrócę na stałe do Polski – zaczynał się 1989. Nie było już biletów samolotowych z Puerto Escondido do Mexico City, musiałem więc pojechać autobusem. W czasie podróży autobus miał kilkugodzinną przerwę. Wysiadłem, poszedłem do baru, zamówiłem jajecznicę i kawę. I fi lm mi się urwał.

Obudziłem się na posterunku policji w Meksyku, w areszcie, na kamiennym łożu. Głowę miałem rozwaloną kolbą. Podobno 12 godzin przeleżałem w błocie. Byłem cały zakrwawiony. Wszystko mi ukradli: paszport, dwie walizki, rzeczy osobiste, pieniądze, bransoletkę, zegarek… Nawet papierosy i zapalniczkę. I sweter. Byłem goły jak święty turecki. Zaraz z tego posterunku zabrali mnie do polskiej ambasady, gdzie kupili mi nowe spodnie i koszulę. Stamtąd też wzięli mnie do szpitala, przeszedłem płukanie żołądka, bo się okazało, że naszprycowano mnie jakimiś narkotykami.

Ambasada wyrobiła mi paszport zastępczy, kupiła bilet lotniczy. Poleciałem – zresztą przez Moskwę – pod opieką męża mojej dentystki, Polaka, który akurat postanowił odwiedzić ojczyznę. Byłem w malignie.

Pana żona wiedziała o pana przygodach? O HIV, o mężczyznach…

Nie, wtedy jeszcze nie. Raz była u mnie w Meksyku i podejrzewała, że latam za babami. Zresztą, stosunki między nami były już wówczas napięte. Zanim się ostatecznie rozwiedliśmy w 2000 r., to dochodziło do takich ekscesów, że głowa mała. Kiedyś, pod wpływem leków, chciałem przebić dętkę w jej samochodzie. Ale tylko nożyk złamałem. Dzisiaj zresztą mam zarówno z nią, jak i z dziećmi bardzo dobre relacje. Złe emocje przeminęły.

Ale po powrocie z Meksyku nie wiedziałem, gdzie się podziać. Przygarnęła mnie matka. Gdy jednak Marek Kotański zaczął organizować domy dla seropozytywnych, postanowiłem, że się przyłączę. Mieszkaliśmy najpierw w Monarze, w Alejach Jerozolimskich. Zastanawialiśmy się, gdzie tu się podziać. Może w Pałacu Kultury, tam jest tyle miejsca, że jakoś się ukryjemy? Proponowali nam ośrodek nad Zalewem Zegrzyńskim. Ale ja mówię: „A jak nas potem oskarżą, że zakaziliśmy wodę?”. Siedzieliśmy dwa tygodnie w Ministerstwie Zdrowia, nie wiadomo było, co z nami zrobić. Wreszcie ówczesny wicepremier, Czesław Kiszczak, oddał nam domek w Konstancinie po Biurze Ochrony Rządu.

Początek lat 90. to były czasy, gdy lokalne społeczności ostro protestowały przeciwko obecności na ich terenie domów dla osób seropozytywnych. Były protesty, bojki, wyzwiska, dochodziło nawet do prób podpalenia… Wiedza o HIV i możliwości zakażenia nim była wtedy bardzo nikła.

W ogóle się wtedy w Polsce o tym nie mówiło. Ówczesną podsekretarz stanu Krystynę Sienkiewicz, profesor Lidię Babiuchową i księdza Arkadiusza Nowaka mieszkańcy zamknęli w remizie strażackiej w Konstancinie i powiedzieli, że nie wypuszczą, póki oni nie odpowiedzą na wszystkie pytania związane z zakażeniem. Do nas, do ośrodka próbowali raz wrzucić koktajl Mołotowa, ale pijak, który się tego podjął, nie miał już siły i tylko do połowy podwórka dorzucił. Potem go nawet broniliśmy w sądzie – żeby go nie skazywali, bo już mu przebaczyliśmy.

Mówiono też o nas w miasteczku, że jesteśmy brygadą pedałów Marka Kotańskiego, która ma chronić tajne akta bezpieki. Mieszkaliśmy przecież w budynku, który wcześniej należał do MSW. Nawet zaczęliśmy szukać tych akt. Znaleźliśmy jedynie zakopany radiomagnetofon. W środku była taśma z…. piosenkami Madonny. Kupa śmiechu.

Jak wyglądałżycie w takim ośrodku?

Panowały surowe zasady. Nie wolno było uprawiać seksu, pić alkoholu, brać narkotyków. Zresztą, w większości lokatorami byli ludzie, którzy zakazili się z powodu narkotyków. Nie wychylałem się więc za bardzo ze swoją orientacją.

Kiedyś jeden z chłopaków zniknął na parę dni z domu, poszedł w długą, trafi ł na Dworzec Centralny. Tam go zwinęła policja i odstawiła do Konstancina. Nieżyjąca już doktor Łysakowska zapytała go, gdzie był. „Tu i ówdzie”. „Tu to rozumiemy – odpowiedziała lekarka – ale „ówdzie” bardzo nas interesuje”.

Kora przyjeżdżała do Konstancina. Jolanta Kwaśniewska, Sławek Starosta… Kiedyś przyszły mnie odwiedzić siostry kalkutki, te od Matki Teresy. A ja akurat rozwaliłem sobie brew. Jucha tryska we wszystkie strony, leżę na podłodze we krwi niczym Jezus Chrystus. Jak mnie siostrzyczki zobaczyły, to natychmiast uciekły. I już się więcej nie pojawiły, tylko paczki nam przysyłały z czekoladkami i wiśniami w syropie.

Pan wtedy też rozrabiał?

Po Meksyku i wszystkich tamtejszych przeżyciach miałem coś, co pani psycholog nazwała „ogonem komety”. Depresja, zero seksu. Nawet erekcji nie miałem. proszki brałem, które mnie osłabiały. Kiedyś jestem u lekarki, patrzę, a tu mam, cholera!, erekcję. Aż się lekarce pochwaliłem. Ona na to: „Super! To wróciłeś do żywych!”.

W latach 80. i 90. śmiertelność spowodowana AIDS była ogromna. Zapytałem profesor Babiuch, ile lat będę żył. Ona na to: „Pan ma świetne wyniki. To z 10 lat”. Obliczyłem więc, że mniej więcej do roku 2000. Jakiś czas później pytam ją znowu, Babiuchowa zaś odpowiada: „8 lat”. Więcej już nie pytałem, przestraszyłem się, że za każdym razem będzie mi zmniejszać długość życia o dwa lata. I tak jakoś przeżyłem do dzisiaj.

Po 8 latach mieszkania w domu dla seropozytywnych wrócił pan do matki.

Moja mama – nie żyje już od 11 lat – była gorliwą katoliczką. W ogóle ze mną nie rozmawiała ani o wirusie, ani o moim życiu seksualnym. Błagała mnie tylko, żebym w telewizji nie występował, bo kiedyś mnie pokazali – jak Glemp przyjechał do domu dla HIVowców.

Telewizja Polska nakręciła jednak o mnie w 1998 r. dokument „Historia istotnej victorii” (czyli w skrócie HIV) w reżyserii Michała Dudziewicza. Pojechali ze mną na konferencję do Tajlandii. Filmowali mnie w czasie pielgrzymki do Częstochowy – bo chodziłem na pielgrzymki. Pcham wózek chłopaka z Heine-Mediną. Notabene, w Częstochowie asystent operatora cofał samochód i przejechał kamerę Sony za kilka tysięcy dolarów.

Jak mieli pokazywać ten film w telewizji, to popsułem matce telewizor. To był taki stary kolorowy „Rubin”. „Słuchaj, coś Dwójka mi nie działa” – skarży się mama. „Tak, tak – mówię – ona ciągle się psuje”. Jak się film skończył, to naprawiłem.

Czy także w Polsce wiązał się pan z mężczyznami?

Oczywiście. Choć żaden związek nie przetrwał dłużej niż 3 lata. Kiedyś byłem z chłopakiem seronegatywnym – nic mu nie przeszkadzało, że mam HIV. Raz pojechaliśmy do Domu Pielgrzyma. Najpierw ja poszedłem do spowiedzi, a potem on. Nie wychodzi i nie wychodzi z konfesjonału. A później, w czasie posiłku, wyczułem, że kopie się z księdzem pod stołem. Macają się nogami. O nie! Wyrzuciłem obrączkę – bo byliśmy już zaręczeni – do śmieci. Charakterny jestem. On znalazł w śmieciach tę obrączkę. Notabene, mam ją do dzisiaj. Powiedziałem mu: „Jeśli was spotkam razem albo oddzielnie, sto metrów przede mną, to zabiję”. Ale potem jednak za nim zatęskniłem. Poszedłem do kościoła na Krakowskim Przedmieściu i zacząłem się modlić do świętego Antoniego, tego od zgubionych rzeczy, żeby pozwolił mi go zobaczyć. Idę kiedyś do Fantomu, bilety na jakiś koncert charytatywny kupić, patrzę, a on się tam przechadza alejką. Pokręciłem głową: „No to jesteśmy w domu!”.

W 2004 r. założył pan Ogólnopolską Sieć OsóŻyjących z HIV/ AIDS, „Sieć Plus”. Czy w Polsce jest dobry dostęp do leków na HIV?

Polityka lekowa w Polsce jest bardzo zagmatwana. Żeby lek został zatwierdzony, to musi przejść bardzo skomplikowane procedury. Długo więc czekamy na nowe medykamenty. A przecież w kwestii leków na HIV świat szybko idzie do przodu. Teraz mają się pojawić zastrzyki. Dostawałoby się je raz na miesiąc, w tyłek.

Do niedawna refundacja leków na HIV wynosiła ponad 3 tysiące złotych na osobę, miesięcznie. Ostatnio zmniejszyli tę kwotę prawie o tysiąc złotych. Krajowe Centrum Zdrowia zaapelowało więc do koncernów farmaceutycznych, żeby zmniejszyły ceny leków. I tylko firma Gilead zgodziła się ceny obniżyć.

W Polsce jest 13 ośrodków, które leczą HIV. Zbieramy w Sieci dane, w którym ośrodku brakuje jakich leków. Przychodnie wymieniają się między sobą, pożyczają sobie leki. Lekarzy mamy zresztą świetnych, znakomitych fachowców.

Czy dzisiaj się jeszcze umiera na AIDS?

W Polsce to się bardzo rzadko zdarza. Umierają ci, którzy się nie leczą. Nie dbają o swoje zdrowie, nie przestrzegają reguł, nie przyjmują leków.

 

Wywiad przeprowadzony w ramach projektu „Jak bezpiecznie żyć z osobą zakażoną HIV” dofinansowanego w ramach konkursu „Pozytywnie Otwarci” przez Gilead Sciences Poland. Koncepcja i opieka merytoryczna: Michał Pawlęga  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

Karol Szymanowski

Ucieleśniał wyobrażenie z początku XX wieku o artyście idealnym: genialnym, światowym, pięknym, chorowitym, rozrzutnym i homoseksualnym

Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Sława i uznanie towarzyszyły Karolowi Szymanowskiemu (1882-1937) już za życia. Po śmierci utrzymał status największego po Chopinie polskiego kompozytora. Prześwietlano też jego biografię, długo czyniąc jednak wyjątek dla perypetii miłosnych i erotycznych. Te kwestie pozostawały niedopowiedziane, nawet gej Jerzy Waldorff dopiero pod koniec lat 90., w trzecim wydaniu poświęconego Szymanowskiemu „Serca w płomieniach”, zdobył się na stwierdzenie: Od samego dojścia do erotycznej dojrzałości uważał za jedynie dla siebie możliwe stosunki z mężczyznami; z co ładniejszymi, kuszącymi przy różnych okazjach chłopakami i z rówieśnymi sobie przyjaciółmi, z którymi razem pomieszkiwał i podróżował. Bardzo to ogólnikowe, ale w innych biografiach kompozytora nie było nawet tego!

Trzy lata przed śmiercią Szymanowski powiedział Jarosławowi Iwaszkiewiczowi: Jedno, co jest coś warte w życiu, to miłość… a tego miałem, dzięki Bogu, dużo! Iwaszkiewiczowi powierzył też swą gejowską powieść „Efebos”, która – jako zbyt skandalizująca na ówczesne czasy i zbyt intymna – miała zostać opublikowana po śmierci kompozytora. Niestety, we wrześniu 1939 r. rękopis spłonął w warszawskim mieszkaniu Iwaszkiewicza.

Sławny, bogaty i sprawiający wrażenie zamożnego, Szymanowski nie miał problemu z nawiązywaniem licznych romansów z mężczyznami. Do tego był uważany za niezwykle atrakcyjnego, zwracały na to uwagę znające go kobiety. Irena Krzywicka wspominała: Szymanowski mógł się do szaleństwa podobać. Przystojny, o nieopisanym zupełnie wdzięku. Niezwykła uprzejmość, dar patrzenia rozmówcy prosto w oczy, jakby był dlań najważniejszą osobą na świecie. Młoda dziennikarka Stefania Szurlejówna tak opisywała pierwsze spotkanie: Jest harmonijny i ściszony. Nie ma w nim nic ostrego i kanciastego. Stonowany jest jego głos i kolor ubrania, dobrany do koloru oczu, i jego ruchy. Ręka trzymająca papierosa ma łagodne zaokrąglenie. Ten fenomen próbowała też opisać Anna Iwaszkiewicz: Wszyscy wiedzą, bo mówi o tym każdy, kto znał Karola Szymanowskiego, że był to człowiek o niezwykłym wprost uroku osobistym, ale cóż znaczą te słowa dla tego, kto wymawiając je, nie ma jednocześnie w pamięci lekko przyciszonego głosu, subtelnego uśmiechu misternie zarysowanych ust, intensywnego spojrzenia wąskich, bardzo długich, szafirowych oczu, patrzących spod trochę zbyt ciężkich brwi, oczu, które miały skłonność do zapatrzenia się w przestrzeń i o których nie zawahałabym się powiedzieć, że tak właśnie wyobrażać sobie można oczy genialnego artysty.

Jedna z wielkich miłości Szymanowskiego to późniejszy współpracownik Siergieja Diagilewa i autor kilkunastu librett baletowych – Rosjanin Borys Kochno (1904–1990). Artur Rubinstein w swej autobiografii odtwarzał po latach słowa Szymanowskiego na temat fascynacji Borysem: Ale, Arturze, nie uwierzysz, w Kijowie tuż po naszej ucieczce z Tymoszówki spotkało mnie największe szczęście – żyłem w niebie. Poznałem młodego człowieka niezwykłej urody, poetę o głosie brzmiącym jak muzyka i on, Arturze, kochał mnie. Tylko naszej miłości zawdzięczam, że mogłem napisać tyle muzyki. Historię tej miłości wspominał także Jarosław Iwaszkiewicz: Kiedy byłem u Karola w Elizawecie w 1918, olbrzymia fotografia Borysa z chryzantemą w butonierce stała u Karola na pianinie czy na biurku. Opowiadał o nim z entuzjazmem i wybierał się do niego do Piotrogradu, co oczywiście wówczas było niemożliwe. W parę lat potem Karol zgłosił się do Diagilewa w Majesticu w Paryżu i nagle zamiast Diagilewa ujrzał schodzącego po schodach wspaniałego hotelu jego sekretarza Borysa Kochno. Zamarł po prostu – a ten położył palec na ustach, a potem zaczął rozmowę jak z nieznajomym: „vous voulez voir monsieur Diagilew?” [Chce się pan widzieć z Diagilewem?]. Karol wspominał o tym z goryczą. Kochno bał się o swoją sytuację przy Diagilewie i nie przyznał się do znajomości z Karolem (2 X 1957).

Mimo upływu lat, Szymanowski nawiązywał kolejne romanse z atrakcyjnymi chłopakami. W liście do przyjaciółki zdradzał, jaki sam ma do tego stosunek: Jestem już stary i żyję w innej sferze uczuć, co oczywiście nie przeszkadza, że tu i ówdzie, jak się lepiej czuję, mogę sobie jeszcze z rzadka pozwolić na jakąś przyjemność „erotyczną” (2 VII 1927). Wśród jego późnych podbojów byli amant filmowy i śpiewak Witold Conti (1908–44), lekarz Aleksander Szymielewicz (1912– 44), który zginął w powstaniu warszawskim, publicysta muzyczny Tadeusz Żakiej (1915–94).

Karol Szymanowski zmarł na gruźlicę podczas kolejnej kuracji w szwajcarskiej Lozannie 29 marca 1937 r. W ukochanej willi kompozytora „Atma” w Zakopanem znajduje się dziś jego muzeum.

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Kobieta, która stała się mężczyzną

W 1937 r. cała Polska żyła sensacyjną historią operacji znanej sportsmenki ZOFII SMĘTKÓWNY, która okazała się osobą interpłciową i po 26 latach życia zaczęła funkcjonować jako mężczyzna o imieniu WITOLD. Tekst: Marek Teler

 

Zofia Smętek na meczu  lekkoatletycznym
kobiet w Poznaniu, sierpień 1934 r.

 

We wrześniu 1939 r. francuski dziennikarz Marcel Allain wydał we Francji książkę Confession amoureuse de la femme qui devint homme, czyli w wolnym tłumaczeniu „Miłosna spowiedź kobiety, która stała się mężczyzną”. Wspomnienia sportowca Witolda Smętka, który do 1937 r. był Zofią Smętkówną, zostały też na początku lat 40. wydane w Turcji. W Polsce od kwietnia do czerwca 1937 r. publikowano je w odcinkach jako Pamiętniki Zofii Smętkówny w dzienniku „Dzień Dobry”, lecz po kilkunastu tygodniach zaprzestano zamieszczania kolejnych części bez słowa wyjaśnienia. Osobiste wyznania mężczyzny, który przez 26 lat żył jako kobieta, okazały się widocznie zbyt kontrowersyjne dla pruderyjnej II Rzeczypospolitej. Witold Smętek, pisząc o sobie jako o Zofii Smętek, zawsze posługiwał się żeńską formą czasowników. Konsekwentnie rozdzielał dwa etapy swojego życia: lata 1910–1937 jako Zofia Smętkówna i lata 1937–1983 jako Witold Smętek, więc i ja w podobny sposób będę opisywał jego skomplikowane losy.

Inna od koleżanek

17 grudnia 1910 r. w Kaliszu w ubogiej rodzinie Stanisława Smętka przyszło na świat dziecko. Chociaż różniło się pod względem anatomicznym od typowego potomka płci żeńskiej, zostało zapisane w urzędzie jako Zofia i pod tym imieniem funkcjonowało przez kolejnych 26 lat. Zjawisko interpłciowości, nazywane w literaturze medycznej przełomu XIX i XX wieku „obojnactwem” lub „hermafrodytyzmem” (obecnie określenia te uznaje się za przestarzałe i stygmatyzujące), było już od wielu lat dobrze znane w środowiskach medycznych, lecz wiedza społeczeństwa na ten temat była znikoma. Osoby interpłciowe najczęściej były obiektem żartów i krzywdzących opowieści, ukazujących je jako „dziwadła” czy „medyczne kurioza”. Państwo Smętkowie nie mieli więc pojęcia, że rejestrując w urzędzie dziecko jako Zofię Smętek, narzucają mu płeć, z którą – jak się po latach okazało – ich latorośl wcale się nie utożsamiała.

Od najmłodszych lat Zosieńka Smętkówna zachowywała się inaczej niż rówieśniczki. „Chodziłam do przedszkola, ale tam sobie przyjaźni współtowarzyszek nie zdobyłam, gdyż zachowywałam się jak dzikus, niechętnie wdawałam się w znajomość i byłam mrukliwa i milcząca. Źle się czułam w towarzystwie dziewczynek, wolałam biegać z chłopakami nad rzeką, kąpać się albo na lód czy sanki, niż siedzieć nad robótkami ręcznymi i haftowaniem” – wspominała w swoich pamiętnikach. Bardziej ciągnęło ją do sportu, więc już jako dziecko grała z chłopakami w piłkę nożną. Z kolei kiedy weszła w okres dojrzewania, odkryła swoją erotyczną fascynację kobietami. Po latach pisała otwarcie o swojej pierwszej miłości, koleżance ze szkoły imieniem Ola: „Widziałam nagość tej dziewczyny, widziałam. Nie, żadnymi słowami nie zdołam opowiedzieć, jakich uczuć doświadczyłam owej chwili, gdy ujrzałam, jak w zmroku zalśniła przedziwna biel jej ciała… Świat stał się naraz jakiś daleki, strasznie niewypowiedzianie daleki… Czas zatrzymał się, zamarł w bezruchu, stopniał w moim sercu, którym kołatało podniecenie i niepokój…”. Z pamiętnika Smętkówny wynika, że nigdy nie czuła pociągu erotycznego do mężczyzn, a w kolejnych latach była zakochana w swojej koleżance sportsmence Irminie i koleżance z pracy Halinie.

Sportowe sukcesy i osobisty dramat

Obdarzona wyjątkowymi zdolnościami sportowymi Smętkówna trafiła w 1928 r. do sekcji lekkoatletycznej Kaliskiego Klubu Sportowego i już po kilku miesiącach wygrała wielkopolski czterobój lekkoatletyczny. Dwa lata później odniosła sukces w zawodach dla cyklistów w Kaliszu, a w 1931 r. dołączyła do sekcji lekkoatletycznej ŁKS Łódź. „Ćwiczyłam nie tylko długie biegi, ale również rzut oszczepem. Ta dyscyplina w krótkim czasie staje się moją specjalnością. Najwięcej uwagi poświęciłam opanowaniu rozbiegu i wyrobieniu silnego wyrzutu, postanawiając zostać oszczepniczką” – wspominała w pamiętnikach. W 1932 r. zdobyła złoty medal mistrzostw Polski w rzucie oszczepem, co zapewniło jej powołanie do reprezentacji. Smętkówna czterokrotnie reprezentowała Polskę na zawodach, trzy razy w rzucie oszczepem i raz w pchnięciu kulą, lecz nie odniosła większych sukcesów.

Znacznie lepiej radziła sobie jako zawodniczka klubowa. W 1932 r. zdobyła mistrzostwo kraju w hazenie (piłce ręcznej) i czwartą lokatę w biegach przełajowych, a w 1933 r. trzykrotnie pobiła rekord Polski w rzucie oszczepem. W latach 1934–1936 zdobyła też trzy srebrne medale w mistrzostwach Polski. W 1934 r. przeniosła się z Łodzi do Kalisza, a po roku do Warszawy, gdzie zasiliła szeregi słynnej Warszawianki i rozpoczęła pracę w fabryce samolotów PZL. Przeprowadzka do stolicy dobrze zrobiła zawodniczce, bowiem w 1935 r. zdobyła brązowy medal na mistrzostwach Polski w sztafecie 4×200 metrów, w czerwcu 1936 r. drugie miejsce w mistrzostwach Warszawy w biegu na 800 m, a w 1937 r. mistrzostwo Polski w tenisie stołowym. Sport nie tylko stał się dla Zofii Smętkówny drogą do wielkiej kariery, ale przede wszystkim odskocznią od problemów z identyfikacją płciową.

„Byłam – jako dziecko – dziewczyną, przede wszystkim patrzyłam na świat jak „Zosieńka”, a nie jak ktoś, kto miał wiele lat później stać się „Witoldem”. Miałam wiele cech kobiecych, myślałam po kobiecemu i odczuwałam po kobiecemu – może dopiero później po męsku nauczyłam się, gdy w sobie ostatecznie dojrzałam niechęć do mężczyzn, gdy ostatecznie pokochałam urok i słodycz i dobroć, właściwą wyłącznie charakterowi kobiecemu” – pisała w pamiętnikach. Jedynym mężczyzną w życiu Smętkówny był poznany w Kaliszu Janek, student Politechniki Warszawskiej, który wrócił do rodzinnego miasta, by zarobić na kontynuowanie studiów. „Dzięki Jankowi poznałam twórczość Orzeszkowej, Kraszewskiego i Słowackiego, tłumaczył mi, czym byli trzej wieszczowie dla Polski XIX wieku” – wspominała. Smętkówna zakończyła jednak znajomość, kiedy odkryła, że Janek chciałby z nią spędzić resztę życia. „Nigdy by mi do głowy nie przyszła myśl, że mógłby się znaleźć taki mężczyzna, który patrzałby na mnie w jakiś specjalny, że się tak wyrażę „płciowy” sposób…” – tłumaczyła w Pamiętnikach Zofii Smętkówny. To właśnie z jego powodu Smętkówna miała się w 1931 r. przenieść z Kalisza do Łodzi.

Droga do męskości

Męskie rysy twarzy i głęboki głos Smętkówny (zapewne przeszła mutację) sprawiły, że niemal od początku kariery podejrzewano u niej interpłciowość. Badania medyczne sportowców w przedwojennej Polsce były często bardzo powierzchowne, przez co Zofia przez wiele lat nie została zdiagnozowana. „Doktór zbadał… moje serce i na tym się skończyło. Wyszłam z gabinetu lekarza zadowolona i uśmiechnięta. Oto jestem kobietą” – mówiła o badaniach poprzedzających mistrzostwa lekkoatletyczne okręgu łódzkiego. W 1936 r. pisano już otwarcie o jej planach zmiany płci, lecz sportsmenka zdementowała te wiadomości. We wrześniu 1936 r. koleżanka Smętkówny napisała nawet list otwarty do redakcji jednego z pism sportowych: „Dlaczego ukazały się ze strony klubu liczne zaprzeczenia niewyraźnej sytuacji Smętkówny, podczas gdy ogólnie znaną jest rzeczą, że zawodniczka ta odwiedziła już cały szereg lekarzy, wśród których zdania co do jej płci są już do tego stopnia sprecyzowane, że nasuwa się konieczna potrzeba operacji?”.

Rzeczywiście w październiku 1936 r. Smętkówna przeszła potajemne badania na VI Oddziale Ginekologicznym Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, w czasie których lekarze zdiagnozowali u niej obojnactwo i uznali, że kwalifikuje się do operacji korekty płci. 19 kwietnia 1937 r. Zofia zgłosiła się do szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, gdzie rankiem 23 kwietnia wybitny polski ginekolog Henryk Beck przeprowadził operację, która uczyniła ze sportsmenki mężczyznę – Witolda Stanisława Smętka. Na łamach prasy podkreślano, że Smętek przed operacją „wyspowiadał się i przyjął komunię świętą”, co sugeruje, że Kościół podchodził do jego przypadku z szacunkiem i zrozumieniem. Operacja o charakterze zewnętrznym trwała nieco ponad pół godziny i odbywała się pod narkozą. Ze szczątkowych informacji na jej temat wynika, że Smętek jako osoba interpłciowa miał nie w pełni rozwinięte, lecz sprawne męskie genitalia, które należało po prostu odpowiednio wyeksponować za pomocą zabiegu chirurgicznego i przy zastosowaniu kuracji hormonalnej.

Doktor Leon Wernic komentował operację na łamach dziennika „Chwila” 16 kwietnia 1937 r.: „Zmiana płci występuje u tzw. obojniaków, inaczej hermafrodytów – czyli osobników, u których przejawiają się jednocześnie cechy płciowe męskie i żeńskie. Płeć dziecka określa się zwykle bezpośrednio po urodzeniu. U obojniaków bywa to powodem tragicznych pomyłek. Rodzice deklarują ujawnioną płeć dziecka. Tymczasem zdarza się, że w miarę lat bierze górę płeć, która w organizmie okaże się żywotniejsza i silniejsza”. Dodawał też, że „tego rodzaju operacje nie są tak wielką rzadkością, jakby się zdawało” i że najczęściej odbywają się „po cichu i o fakcie wie tylko najbliższe grono zainteresowanych”. Przypadek Zofii Smętek jako znanej sportsmenki nie mógł jednak przejść bez echa ze względu na jej dużą popularność.

Narodziny Witolda Smętka

Po przebudzeniu się po operacji Witold Smętek zaczął płakać ze wzruszenia, lecz szybko zorientował się, że jako mężczyźnie płakać już mu nie wypada. „Można już zawiadomić moją mamę. Nie chciałem jej dotychczas sprawiać zmartwienia. Niech się dowie o wszystkim teraz, kiedy już jestem mężczyzną! Napiszcie natychmiast do Kalisza, gdyż sam jeszcze nie jestem w stanie skreślić choćby kilku słów” – polecił dziennikarzom „Dobrego Wieczoru”, którzy czuwali w szpitalu, by jako pierwsi porozmawiać z „kobietą, która została mężczyzną”. Witold specjalnie akcentował formę męską, aby podkreślić, że „forma żeńska w odniesieniu do jego osoby już się skończyła”. Przemiana w mężczyznę wymagała od niego szeregu formalności, pojawiło się też pytanie, czy odbędzie on służbę wojskową. „Jestem mężczyzną 27-letnim, a to już wiek popoborowy. W każdym razie stanę przed komisją, sądzę jednak, że uzyskam kategorię C, bo mam bardzo słaby wzrok. Gdyby jednak stało się inaczej, na pewno się nie ulęknę karabinu” – tłumaczył dziennikarzom „Dzień Dobry”.

Po operacji Witold Smętek otrzymywał od wielbicieli szereg listów sympatii i uznania dla jego odwagi, a nawet… pierwsze propozycje matrymonialne. 5 maja 1937 r. opuścił szpital i ubrany jeszcze w kobiecy strój udał się wprost do sklepu Chojnackiego przy ul. Marszałkowskiej w celu zakupienia męskiego garnituru i kapelusza. „Największy kłopot był z kołnierzykiem. Nawet nr 35 okazał się zbyt luźny. Rzadko się zdarza, żeby panowie nosili kołnierzyki poniżej 35 numeru!” – pisano na łamach „Dobrego Wieczoru”. W połowie czerwca 1937 r. Witold przeszedł jeszcze jedną operację, która ostatecznie zakończyła jego przemianę w „stuprocentowego mężczyznę”. 21 września 1937 r. Sąd Okręgowy w Kaliszu zatwierdził zmianę jego personaliów z „Zofia Smętek” na „Witold Stanisław Smętek”.

Sprawa Witolda Smętka została dość szybko podchwycona przez prasę satyryczną, która przez kilka miesięcy naśmiewała się z jego dramatycznej historii. Tygodnik „Szarża” pisał: „Podobno Kiepura specjalnie przysłał p. Smętkowi płytę z arią Kobieta zmienną jest”. W „Echu” ukazał się z kolei List do panny Alisi: „Dzisiaj Smętkówna, a jutro nagle wyskoczy skądś Smętek, za miesiąc Zosia ex-panna uwiedzie setkę studentek”. Jan Szeląg żartował z kolei w „Szpilkach”, że historia z przemianą Zofii w Witolda została wymyślona przez Melchiora Wańkowicza w celu promocji jego książki Na tropach Smętka. Nie wiadomo, na ile wiarygodna jest informacja „Dziennika Bydgoskiego”, jakoby były narzeczony Smętkówny po jej operacji wyjechał z Warszawy do Gdyni, aby „uniknąć kpin znajomych dokuczających mu z tego powodu”.

Przemiana z Zofii w Witolda nie zabiła w Smętku miłości do sportu i już we wrześniu 1937 r. zaczął on grać w drużynie piłkarskiej Okęcie Warszawa. Chociaż fizycznie i psychicznie czuł się mężczyzną, cały czas targały nim rozmaite rozterki natury moralnej. W maju 1939 r. udzielił nawet wywiadu agencji Reutera, w którym przyznał, że chciałby znów stać się kobietą ze względu na przeżycia ostatnich dwóch lat. Był to jednak tylko chwilowy moment słabości, z którego szybko wyciągnęła go miłość. Witold Smętek zakochał się bowiem z wzajemnością w młodszej o dziesięć lat warszawiance Janinie Rusinowskiej, która zgodziła się zostać jego żoną. Ślub Smętka odbył się 9 września 1939 r. w kościele na Saskiej Kępie, kiedy na terenie Warszawy trwały już działania wojenne.

Działacz podziemia i ceniony nauczyciel

W czasie wojny Witold Smętek był zaangażowany w działalność podziemną na terenie Warszawy, za co zresztą trafi ł do więzienia na Pawiaku. Został zwolniony – gestapo nie znalazło przeciwko niemu żadnych dowodów winy. Pod koniec lipca 1944 r. dołączył do przebywającej na letnisku pod Częstochową żony, gdzie doczekał końca II wojny światowej. Po powrocie do Warszawy okazało się, że dom Smętków znalazł się wśród budynków, które przetrwały Powstanie Warszawskie. Wkrótce małżonkowie otworzyli sklep spożywczy przy ul. Grójeckiej, a w niedługim czasie doczekali się trojga dzieci – syna i dwóch córek. Chociaż Witold zrezygnował z kariery sportowej, bardzo często pojawiał się na rozmaitych imprezach sportowych, bo jak podkreślał „natura ciągnie wilka do lasu”. „Nasze dziewczęta trzymają się dzielnie. Taka Wajsówna – tyle lat startuje i ciągle ma dobre rezultaty. A nowa gwardia też dobra. Taka Moderówna, jak świetnie biega… i w dodatku nikt jej nie może zarzucić, że nie jest prawdziwą kobietą” – komentował eliminacje lekkoatletek na Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce w Oslo w rozmowie z „Expressem Wieczornym” 19 sierpnia 1946 r.

Mając zapewne w pamięci słowa zakochanego w nim przed laty Janka, Witold Smętek postanowił zadbać o swoją edukację i poświęcić się nauce. W 1955 r. ukończył studia historyczne na Uniwersytecie Warszawskim, broniąc pracy magisterskiej pod kierunkiem Żanny Kormanowej. Przez wiele lat pracował jako nauczyciel w Szkole Podstawowej nr 75 im. Marii Konopnickiej w Warszawie. W pamięci uczniów zapisał się jako znakomity wychowawca i belfer, który uczył „prawdziwej historii”, a nie wiedzy typowo podręcznikowej. Uwielbiał opowiadać uczniom anegdoty o warszawskich pomnikach, oprowadzał bowiem wycieczki po stolicy jako przewodnik PTTK. Chociaż historia jego niezwykłej przemiany z kobiety w mężczyznę była tajemnicą poliszynela, na ogół spotykał się w miejscu pracy z otwartością i zrozumieniem. Zmarł 29 stycznia 1983 r. w Warszawie i został pochowany jako Witold Smentek (tak zapisywano po wojnie jego nazwisko) na Cmentarzu Prawosławnym na Woli.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dandys z Petersburga

Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

Michaił Kuzmin „Skrzydła”. Tłumaczenie:
Robert Papieski. SIC! 2020

 

Nie przychodzi nam teraz do głowy, by kojarzyć Rosję z homoseksualnością. Przeciwnie – postrzegamy ten wielki kraj przez pryzmat oficjalnej homofobii jego dyktatora, Władimira Putina. W Rosji dochodzi do pobić i zabójstw na tle homofobicznym, od lat tłumione są próby tworzenia organizacji i parad LGBT+, a nader agresywna Cerkiew prawosławna najchętniej wysłałaby wszystkich „nienormatywnych” prosto do piekła. Jeśli docierają do nas np. dokumenty filmowe ukazujące sytuację osób tęczowych w Rosji, to przedstawiają one niemal wyłącznie martyrologiczny wymiar ich życia.

Stosunek do homoseksualności pogłębił w ostatnich dekadach w Europie dychotomiczny podział na kulturę Zachodu i kulturę Wschodu. W Polsce, znajdującej się gdzieś mniej więcej pośrodku pola oddziaływania tych dwóch wielkich cywilizacji, widać to bardzo wyraźnie. Gdy polska władza podejmuje działania wymierzone w społeczność LGBT+ albo gdy wściekły tłum atakuje uczestników gejowskich manifestacji, wołamy z oburzeniem, że „znaleźliśmy się bliżej Rosji”. Podobnież, ciągle nad naszym życiem społecznym i politycznym wisi groźba wprowadzenia, wzorowanej na putinowskiej, ustawy zakazującej „propagandy homoseksualnej”.

Rosyjski Oscar Wilde

Warto jednak przebić się przez te uprzedzenia. Rosja to nie tylko katorga dla mniejszości, a jej kultura wydała sporo tęczowych dzieł. Dzięki wydawnictwu SIC! mamy okazję poznać nieznaną dotąd w Polsce rosyjską klasykę LGBT+. W, omawianej jakiś czas temu na łamach „Repliki” książce Renaty Lis „Lesbos” (2017) ważne miejsce zajęła poetka Sofia Parnok, zwana „rosyjską Safo”, celebrująca w swoich wierszach miłość lesbijską. Tym razem SIC! prezentuje „rosyjskiego Oscara Wilde’a”, czyli Michaiła Kuzmina. Wyszło właśnie pierwsze polskie tłumaczenie jego głośnej powieści „Skrzydła” z roku 1906.

„Skrzydła” najpierw ukazały się w miesięczniku „Wiesy”, niedługo potem zostały opublikowane w formie książkowej i z miejsca wzbudziły sensację. O powieści pisały takie tuzy rosyjskiego życia intelektualnego jak Maksym Gorki, Lew Trocki czy Wasilij Rozanow. Kuzmina nazywano pornografem, a jego utwór przyjmowano z mieszaniną wstrętu i fascynacji. Oburzenie budziło opisanie bez rozmaitych literackich „zasłon” zarówno miłości homoerotycznej, jak i generalnie relacji seksualnych.

„Skrzydła” to bildungsroman. Powieść o dorastaniu, o formowaniu się młodego człowieka. A zarazem coś w rodzaju romansu, którego bohaterami są nastoletni, wchodzący w życie Wania i dużo starszy od niego mentor, Łarion Sztrup. Sztrup – z pochodzenia pół-Anglik – za nic ma konwenanse swojego środowiska. Płaci za seks chłopakom z ludu (ten właśnie fragment szczególnie zgorszył współczesnych Kuzmina), odrzuca zaloty zakochanych w nim kobiet i nie ukrywa swej homoseksualnej natury. Jedna z bohaterek popełnia nawet z miłości do niego samobójstwo, co wywołuje w towarzystwie skandal.

Niech żyje pederastia!

Kuzmin odwołuje się w „Skrzydłach” do toposu greckiej pederastii, zgodnie z którą starsi mężczyźni wprowadzają młodzieńców w świat sztuki, piękna i erotyzmu. Model ten jako najbardziej odpowiedni dla młodego mężczyzny przedstawiają Wanii zarówno jego nauczyciel greki, jak i jezuita Mori (postać zresztą autentyczna), który opowiada bohaterowi historię wspaniałej miłości rzymskiego cesarza Hadriana i o 30 lat od niego młodszego Antinousa, dodając niedwuznacznie: „nie mogę przed tobą zataić, że stosunek Hadriana do Antinousa był daleki od miłości ojcowskiej”. Generalnie zresztą rozpisana na Rosję i Włochy, antyk, katolicyzm i prawosławie powieść Kuzmina jest nawiązującym do dialogów Platona traktatem na temat blasków i cieni miłości – zarówno w jej wymiarze duchowym, jak i cielesnym. Przy czym oba najpełniej urzeczywistniają się w relacjach męsko- męskich. Jedyny, poboczny wątek miłości heteroseksualnej kończy się, jak wspomniałem, tragicznie.

Współcześni nie mogli też Kuzminowi wybaczyć, że bez skrępowania łączy on rozprawę o wzniosłych ideach z brudem życia. Że ilustracją wyrafinowanych rozważań o naturze miłości stają się sceny seksu na sianie czy też łaziebnych igraszek. Dzisiaj to połączenie wysokiego z niskim sprawia, że „Skrzydła” nie są ciernistą w lekturze ramotą, lecz utworem, w którym ciągle pulsują hormony. Jak zresztą pisze w obszernym wstępie do polskiego wydania „Skrzydeł” ich tłumacz, Robert Papieski, to ścieranie się i dopełnianie różnych poglądów, stylów i postaw charakteryzowało również samego Kuzmina: „Kuzmin to anielski demon w niepojęty sposób godzący zainteresowania seraficznym św. Franciszkiem z Asyżu i atakującym religię Anatolem Francem, odwiedzający pustelnie staroobrzędowców i podejrzane spelunki, chodzący ulicami Petersburga raz z długą brodą i w kapocie starowierca, raz gładko ogolony w stroju dandysa (…)”. Teraz pewnie mógłby uchodzić za modelowy przykład hipstera – niebinarnego, ostentacyjnego, wyróżniającego się strojem, wizerunkiem i eklektyzmem gustów.

Propaganda homoseksualna

Żaden z krytyków „Skrzydeł” nie miał też wątpliwości, że powieść jest czymś, co obecnie nazywa się właśnie „propagandą homoseksualną”. Papieski przywołuje słowa poety Wiaczesława Iwanowa, który uznał Kuzmina za „forpocztę nadchodzącej epoki”. Epoki, „kiedy to wraz z rozszerzeniem się homoseksualności nie będzie już szpecić i drażnić ludzkości obecna estetyka i etyka płci, rozumiane jako «mężczyźni dla kobiet» i «kobiety dla mężczyzn» (…) ta estetyka dzikusów i biologiczna etyka, przyporządkowujące każdego z «normalnych» ludzi określonej połowie ludzkości i pozbawiające człowieka połowy jego indywidualności w celu przedłużenia gatunku”.

Przypomnieć zresztą należy kontekst czasów, w których powstała powieść Kuzmina. W roku 1893 ukazuje się „Teleny” autorstwa, najpewniej (choć nie ma co do tego ostatecznych dowodów) Oscara Wilde’a. Pełna śmiałych, pornografcznych opisów seksu. Ale ukazuje się anonimowo i w nakładzie ledwie dwustu egzemplarzy, zaś sam Wilde w 1895 r. zostaje skazany na dwa lata ciężkich robót za kontakty homoseksualne. Ten wyrok jest szokiem dla opinii publicznej i na długie dekady nie tylko „mrozi” wszelkie ruchy emancypacyjne, ale też wzmacnia cenzurę i autocenzurę w sztuce. Twórcy jak ognia wystrzegają się bezpośrednich nawiązań do „niesłusznej” seksualności. Na przykład, w pochodzących z początku XX wieku utworach Francuza, André Gide’a, homoerotyzm przybiera formę tak zakamuflowaną, że czytelnik może nie domyślić się, o co właściwie chodzi, jeśli nie zna specjalnego kodu aluzji do starożytności i mitologii. Tym bardziej należy na tym tle docenić bezpośredniość Kuzmina, który, choć także buduje szeroki kontekst kulturowo-historyczny, to jednak wystrzega się niedomówień i mglistych symboli.

Burżuazyjne zwyrodnienie

Fakt, że „Skrzydła” mogły ukazać się w Rosji tamtego okresu zawdzięczamy też liberalizacji, która przyszła wraz z rokiem 1905. Złagodzeniem cenzury, ale także odstąpieniem od egzekucji prawa, nakazującego karanie „sodomitów” chłostą, więzieniem, a nawet zesłaniem na Syberię. Otwarte wątki homoerotyczne pojawiają się również w innych utworach Kuzmina, w tym m.in. w powieści awanturniczej „Przygody Aimé Lebeufa”, jedynym dziele z twórczości pisarza, (nie licząc kilku wierszy w zbiorze „Symboliści i akmeiści rosyjscy” w tłumaczeniu Pawła Herza), która przed „Skrzydłami” ukazało się po polsku (w roku 1984).

To, że nie zajmowano się nadto Kuzminem w PRL-u, w którym na potęgę wydawano dzieła pisarzy rosyjskich i radzieckich, wynikało z tego, że ZSRR tym akurat artystą się nie chwalił. Przeciwnie, uznawany on był, zwłaszcza w czasach stalinowskich, za przykład „burżuazyjnego zwyrodnienia inteligencji szlacheckiej XX wieku”. W Rosji radzieckiej pisarz parał się głównie tłumaczeniami – m.in. dramatów Szekspira i librett operowych („Czarodziejski flet”, „Wozzeck”, „Fidelio”, „Wilhelm Tell”). W roku 1929 wydał swój ostatni tomik wierszy, „Pstrąg rozbija lód”.

Od 1914 roku Kuzmin żył w Petersburgu (potem Leningradzie) z miłością swego życia, pisarzem i malarzem Jurijem Jurkunem (prawdziwe nazwisko – Josif Jurkunas). Mieszkali razem z matką Jurkuna, a także, przez chwilę, z jego żoną, Olgą. Jurij miewał zresztą również inne romanse z kobietami. Musiał to generalnie być niezły ancymon, skoro w jednym miejscu swoich dzienników Kuzmin nazywa go wręcz chuliganem, dodając zarazem, że bardzo go kocha.

W 1931 r. służba bezpieczeństwa przeszukała mieszkanie artystów, rekwirując rękopisy Jurkuna, a jego samego zmuszając do podpisania dokumentu o współpracy. Z kolei w 1934 r. NKWD zarekwirowało rękopisy Kuzmina.

Autor „Skrzydeł” zmarł na serce 1 marca 1936 r. Dwa lata później Jurkun został aresztowany i rozstrzelany w ramach stalinowskich czystek.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Oletka

W Powstaniu Warszawskim walczyli również ludzie LGBT – na przykład bohaterski lekarz ALEKSANDER SZYMIELEWICZ, który przed wojną był partnerem Karola Szymanowskiego. Tekst: Marek Teler

 

Od lewej Aleksander Szymielewicz, Karol Szymanowski

 

Przechodzili tę samą gehennę ludności cywilnej, pomagali rannym jako medycy i sanitariuszki, chwytali za broń, aby walczyć o ukochaną Warszawę. Chociaż ludzie nieheteronormatywni też uczestniczyli w Powstaniu Warszawskim lub zostali doświadczeni przez trwające walki, nie należą do „patriotycznej” wizji walki o ojczyznę. Przeciwnie, same próby przypisywania (niektórym) żołnierzom Armii Krajowej homoseksualnych relacji wielu Polaków traktuje jako atak na dumę narodową, szarganie świętości.

Tymczasem „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, jeden z najważniejszych zapisów powstańczych przeżyć z perspektywy cywila, jest dziełem Mirona Białoszewskiego, geja. Szefem grupy operatorów filmujących Powstanie Warszawskie i jedną z jego ofiar cywilnych był biseksualny reżyser Juliusz Mieczysław Krawicz. Wśród „robinsonów” ukrywających się w zniszczonej stolicy znajdował się zaś między innymi transpłciowy mężczyzna Bronisław Dragan vel Jerzy Zdanowicz.

Do grona medyków ratujących rannych żołnierzy i cywilów należał z kolei Aleksander Szymielewicz, który na początku lat 30. był kochankiem kompozytora Karola Szymanowskiego. Za pomoc udzielaną potrzebującym zapłacił najwyższą cenę, ginąc w gruzach miasta, które stało się dla niego drugim domem po wyjeździe z Kresów.

Z Kresów do Warszawy

Aleksander Szymielewicz urodził się 13 sierpnia 1912 r. w Lidzie w guberni wileńskiej (dzisiejsza Białoruś) jako syn katolika Jana Szymielewicza i wyznawczyni prawosławia Zofii z Makarewiczów. Pochodził z szanowanej rodziny litewskiego pochodzenia, a jego stryjem był historyk ziemi lidzkiej Michał Szymielewicz. Aleksander zdobywał wykształcenie w Gimnazjum Państwowym im. Romualda Traugutta w Brześciu nad Bugiem, w którym jego ojciec pracował jako sekretarz. Większość uczniów szkoły stanowili Polacy, lecz uczęszczali do niej również Żydzi i Rosjanie. Kolegą Szymielewicza z klasy był między innymi Menachem Begin, późniejszy premier Izraela (w latach 1977– 1983).

W brzeskim gimnazjum od początku wpajano Olesiowi, jak go powszechnie nazywano, miłość do ojczyzny i szacunek do marszałka Józefa Piłsudskiego. W 10. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości młodzież szkolna z Brześcia przygotowała nawet księgę okolicznościową, w której znalazło się opowiadanie Olesia „Świt” o tym, jak w „krainie Lachów” pojawił się zbrojny złoty orszak mający wyzwolić Warszawę, któremu przewodził „bohaterski Wódz”. „Wódz daje znak – i przy dźwiękach prastarej »Bogurodzicy« pędzą zwarte szyki na wroga. Ten pierzcha w popłochu, a hufy rycerskie idą ciągle bez końca. Warszawa wolna, a z nią i Polska!” – pisał szesnastolatek w swoim patriotycznym utworze.

W maju 1931 r. Aleksander zdał egzamin dojrzałości i wyjechał do Warszawy, gdzie w niedługim czasie wpadł w „nieodpowiednie towarzystwo” i – jak po latach wspominała Leonia Gradstein – szedł po prostej drodze do zmarnowania się. Pomocną dłoń wyciągnął wówczas do niego kompozytor Karol Szymanowski, który otoczył go opieką i umieścił w domu matki swojej sekretarki – właśnie Leonii Gradstein. Wielki artysta zakończył właśnie krótką miłosną relację z aktorem Witoldem Contim, więc w niedługim czasie Szymielewicz stał się jego nową „żoną” – jak pisali o kolejnych partnerach kompozytora jego znajomi.

Już w czerwcu 1931 r. Szymanowski podarował Szymielewiczowi broszurę z dedykacją: „Miłemu, kochanemu Olkowi Szymielewiczowi ze szczerym życzeniem, by ów rzadki dar: wewnętrzny i zewnętrzny urok i piękno, które się stało jego udziałem, rozwijało się i krzepło, by w przyszłości stał się „prawdziwym” – „głębokim” człowiekiem i nie zapomniał swego przyjaciela, z którym go życie przypadkiem zetknęło – Karol Szymanowski”. We wrześniu 1931 r. Oleś spędził z Szymanowskim dwa tygodnie w jego willi „Atma” w Zakopanem. Kompozytor odwołał wówczas przyjazd na inaugurację nowego roku akademickiego w Warszawie, aby móc spędzić czas z ukochanym i zabrać go na spływ Dunajcem. Oficjalnie przedstawiono Olka jako dalszego krewnego Szymanowskich. Było jednak tajemnicą poliszynela, że relacja Szymanowskiego z „kuzynem” ma zupełnie inny – romantyczny i erotyczny – charakter.

Maestro Moje Kochane

Aleksander Szymielewicz często korzystał z protekcji i wsparcia starszego o trzydzieści lat kochanka. Dzięki niemu dostał się do Szkoły Podchorążych Sanitarnych, wchodzącej w skład Centrum Wyszkolenia Sanitarnego – ośrodka szkolenia służby zdrowia Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej. Równolegle rozpoczął też cywilne studia lekarskie na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Miłość Szymanowskiego do Olesia nie znajdowała jednak zrozumienia wśród jego znajomych, którzy zarzucali młodzieńcowi brak obycia i nadużywanie dobroci kompozytora. „Chłopak jest ładny, ale głupi, a co jeszcze, wygląda, jakby nie zdawał sobie sprawy, kim jest właściwie Karol i jaki zaszczyt go spotyka (jeśli już w ogóle jego rola może być zaszczytna), że Karol tak się nim zajął. Jest rzeczywiście bardzo zakochany, ale to niegroźne, bo zbyt często mu się to zdarza” – opisywała Szymielewicza Anna Iwaszkiewiczowa, żona Jarosława Iwaszkiewicza, w swoim dzienniku z grudnia 1931 r.

Najprawdopodobniej to właśnie z inicjatywy Szymanowskiego Aleksander Szymielewicz zapozował na przełomie 1931 i 1932 r. do serii zjawiskowych aktów autorstwa warszawskiego fotografa gwiazd Benedykta Jerzego Dorysa – jeden z nich ozdobił okładkę „Homobiografii” Krzysztofa Tomasika 82 lata później (patrz: następna strona). Relacja obydwu mężczyzn uległa jednak pogorszeniu po tym, jak w lutym 1932 r. Oleś, mimo wcześniejszych zapowiedzi, nie przyjechał do „Atmy”. Szymanowski wyznał nawet w rozmowie z Iwaszkiewiczem: „Wiesz, koteczku, ten Olek mnie już tak znudził”. Iwaszkiewicz nie krył zadowolenia ze słów przyjaciela, ponieważ Szymielewicz bardzo go irytował. „Ja zawsze wiedziałem, że ten mały to wielka świnia i nikt prócz samego Karola nie łudził się co do tego, ale zawsze jeszcze człowiek jest zdziwiony, że można być człowiekiem i taką świnią jednocześnie. Taki to i człowiek, po prawdzie powiedziawszy” – pisał w liście do żony 12 lutego 1932 r.

Choć już w lutym 1932 r. wydawało się, że związek Szymielewicza i Szymanowskiego ma się ku końcowi, pozostali sobie bliscy przez kilka kolejnych lat. Oleś nadal był też częstym bywalcem „Atmy”. „To jeszcze całe szczęście, że O. [Olek – przyp. aut.] jest tu. Zawsze coś młodego, żywego, wesołego” – pisał kompozytor w liście do Zofii Kochańskiej 4 września 1932 r., ciesząc się z obecności Szymielewicza w Zakopanem. Jesienią 1932 r. zabrał Olesia do Lwowa, gdzie miała być wykonana jego IV Symfonia. Malarka Zofia Stryjeńska wspominała po latach ich wspólny wieczór w Operze Lwowskiej: „Karol zrobił zaraz awanturę zazdrości Olesiowi, który mnie emablował. Oleś dostał bólu głowy i powiedział, że odchodzi. Ponieważ akt na scenie się rozpoczął, wynieśli się poza lożę ze swoimi humorami”. Obydwu panów musieli ze sobą godzić dyrektor administracyjny Opery Lwowskiej Franciszek Groër i dyrektor lwowskich teatrów Wilam Horzyca.

Przez kolejne lata Szymielewicz pomagał kompozytorowi w załatwianiu rozmaitych sprawunków i był powiernikiem jego tajemnic (np. dotyczących chorób), Szymanowski zaś troskliwie dopytywał ukochanego o jego postępy w nauce, udzielał mu finansowego wsparcia i pomagał przy okazji problemów na uczelni. Listy do kompozytora Szymielewicz zaczynał najczęściej od zwrotu „Maestro Moje Kochane”, a kończył słowami: „Całuję, Olek”.

Droga do dojrzałości

Karol Szymanowski wyznaczył sobie za cel, aby Olek wyszedł na ludzi, więc znalazł mu pracę u kierownika produkcji filmowej Stanisława Szebegi, którego homoseksualizm nie był w środowisku artystycznym tajemnicą. „Olek pracuje nadal bardzo porządnie i sumiennie dotrzymuje godzin pracy. Jedyny zarzut, który mu stawia Szebeko, to zbyt mały entuzjazm do tej pracy, wie Pan, to jest właściwie największą wadą Olka” – pisała do Szymanowskiego Leonia Gradstein w liście z 13 czerwca 1935 r. Szymielewicz marzył, by zostać aktorem, a nie byle asystentem. W maju 1934 r. wziął nawet udział – jako „Aleksander Mielewicz” – w konkursie na króla i królową czasopisma „Wiadomości Filmowe”. Ostatecznie jednak zarzucił pomysł kariery artystycznej i skupił się całkowicie na studiach medycznych.

Na początku 1936 r. Olesiowi Szymielewiczowi wiodło się już na tyle dobrze, że wsparcie ze strony Szymanowskiego okazywało się zbyteczne. „Poufnie mówiąc, Olek żyje teraz tak wygodnie, a nawet zbytkownie, tak na wszystko ma, ma dwa nowe ubrania, masę bielizny i najróżniejszych przedmiotów raczej luksusowych. Dziś dostał znowu nową lampę, kilka tygodni temu świecznik antyczny. Uważam, że może śmiało zrzucić ten obowiązek z Pana” – pisała do Szymanowskiego Gradstein 24 lutego 1936 r. Olek wyprowadził się od matki sekretarki kompozytora w maju 1936 r. po sprzeczce z jej przyjaciółką Laurą Chmielińską. Ostatnia wzmianka o Szymielewiczu pojawia się w korespondencji kompozytora 4 czerwca 1936 r., kiedy to ubolewał w liście do Gradstein nad zaistniałą sytuacją. Wspomniał też wówczas o plotkach, jakie krążyły wokół jego relacji z Olesiem. „To szczególne, ta zła wola „przyjaciół” wobec mnie. Pani najlepiej wie, jak się przedstawia cała ta sprawa, i że tylko najlepsze, aż do przesady, motywy kierowały moim postępowaniem w stosunku do O.” – tłumaczył.

Dopiero śmierć Karola Szymanowskiego w marcu 1937 r. sprawiła, że Aleksander Szymielewicz w końcu dojrzał i zaczął być odpowiedzialny. Latem 1938 r. odbył podróż do Stanów Zjednoczonych, gdzie zatrzymał się między innymi w Nowym Orleanie i Teksasie. Po powrocie do Polski dołączył zaś do uniwersyteckiego Koła Medyków. Kontynuował studia nawet po wybuchu II wojny światowej, kiedy to z inicjatywy profesora Witolda Orłowskiego zaczęły funkcjonować tajne komplety dla studentów medycyny, którzy nie zdążyli skończyć studiów ze względu na okupację niemiecką. Tajne nauczanie objęło również studentów Szkoły Podchorążych Sanitarnych, więc 8 stycznia 1940 r. Szymielewicz uzyskał upragnione absolutorium. Od stycznia do kwietnia 1940 roku w przyspieszonym tempie zaliczył trzeci, czwarty i piąty rok studiów, a 2 maja 1940 r. miał ostatni egzamin dyplomowy.

Przystojny młodzian czaruje klientki

Po ukończeniu studiów doktor Szymielewicz został przyjęty do Izby Lekarskiej Warszawsko- Białostockiej i zaczął pracę w Lecznicy dla Przychodzących Chorych. Jednocześnie pomagał Ludwice Bogórskiej i Zofii Chomętowskiej w prowadzeniu założonego w 1940 r. antykwariatu Krynolina. Chomętowska tak wspominała Olesia w swojej książce „Na wozie i pod wozem”: „Jest jeszcze Oleś Szymielewicz (protegowany Ludwini), znany jako «Oletka», do wszystkiego. Medyk z wykształcenia, znawca i miłośnik sztuki, przystojny młodzian, przyjaciel Szymanowskiego. Czaruje klientki i wmawia im różne banialuki”. „Oletka” podawał niższą lub wyższą cenę sprzedawanego obiektu w zależności od klienta, który odwiedzał antykwariat. Krynolina była zresztą znana jako najpiękniejszy antykwariat okupowanej Warszawy, a jej gośćmi byli tacy artyści jak Tadeusz Nartowski, Maciej Nehring czy Maja Berezowska.

Do Krynoliny co jakiś czas zaglądali również Niemcy, będący pod wielkim urokiem oferowanych tam dzieł sztuki. W związku z ich wizytami Szymielewicz znalazł się pod lupą polskiego wywiadu, który jednak nie dopatrzył się w „Oletce” żadnego zagrożenia. Jeden z działaczy podziemia pisał o nim: „Niezbyt godny zaufania w interesach. Stosunki z Niemcami tak prywatne, jak i handlowe. Nie podejrzewa się o współpracę z Niemcami”. Najprawdopodobniej nie wchodził w czasie okupacji w homoerotyczne relacje, ponieważ działacze ZWZ-AK nie wspomnieli w jego wypadku o zboczonych stosunkach czy pederastii, jak to robili w stosunku do innych rozpracowywanych homoseksualnych mężczyzn (m.in. Jana Ludwika Kamienobrodzkiego czy Karola Bendy).

W pierwszych latach okupacji przybyła z Lidy do Warszawy matka Olesia, Zofia Szymielewiczowa. Kiedy Armia Czerwona zajęła Kresy, a jej mąż Jan Szymielewicz został zamordowany przez Sowietów, Aleksander stał się dla niej jedynym oparciem. W stolicy spotkały ją jednak kolejne dramaty i trudności. 22 lutego 1944 r. o godz. 9:45 do mieszkania Olesia i jego matki na Krakowskim Przedmieściu wtargnęło dwóch uzbrojonych mężczyzn, którzy zastraszyli Zofię i zrabowali jej biżuterię wartą 100 tysięcy złotych. Można przypuszczać, że wśród zrabowanych kosztowności znalazły się też rodzinne klejnoty przywiezione przez Szymielewiczową z Lidy.

Do końca przy rannych

Wybuch Powstania Warszawskiego 1 sierpnia 1944 r. zastał Aleksandra Szymielewicza w Warszawie. Młody lekarz bez wahania dołączył do akcji opatrywania rannych żołnierzy i ludności cywilnej. 19 sierpnia 1944 r. został jednym z lekarzy powstańczego szpitala w kościele dominikanów pod wezwaniem św. Jacka przy ulicy Freta, który od samego początku był przez Niemców bombardowany i ostrzeliwany. W trosce o dobro pacjentów lekarze zanieśli ich do podziemi świątyni, lecz już 26 sierpnia 1944 r. budynek runął, a śmierć poniosło pod gruzami ponad tysiąc osób.

Dramatyczne losy bohaterskiego doktora Szymielewicza opisała Leonia Gradstein w książce „Gorzka sława”: „Kiedy został ranny, nie zgodził się na przerwanie swych czynności, tylko kazał się znieść do piwnic budynku, aby dalej leczyć złożonych tam jeszcze ciężej rannych od siebie. I w owych piwnicach zginął wraz ze swym polowym szpitalikiem, przysypany gruzami domu rozbitego przez bomby hitlerowskie”. Inna wersja głosi zaś, że przeżył zawalenie się kościoła, lecz na początku września 1944 r. został zastrzelony przez Niemców w ruinach świątyni. W Powstaniu Warszawskim zginęła również matka Olka.

Ciało Szymielewicza nigdy nie zostało odnalezione, chociaż po wojnie jego miejsce pochówku próbował ustalić zaprzyjaźniony z nim genealog i heraldyk Zygmunt Wdowiszewski. Już 21 grudnia 1944 r. zgłosił się do Polskiego Czerwonego Krzyża z prośbą o informację o losach Oletki, a w marcu 1945 r. ponowił swoje zgłoszenie, lecz uzyskał tylko informację, że pracował w szpitalu na Freta. Kochanek Szymanowskiego i bohaterski medyk spoczywa więc w bezimiennym grobie, jak tysiące innych cywilnych ofiar Powstania Warszawskiego.

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Potrząsnąć szafą

Z MARCINEM CIASTONIEM, scenarzystą filmu „Hiacynt”, wyoutowanym gejem, oraz z producentką filmu JOANNĄ SZYMAŃSKĄ, wyoutowaną lesbijką, rozmawia Adam Kruk

 

Kadr z filmu „Hiacynt”, od lewej: Hubert Milkowski, Marek Kalita, Tomasz Ziętek. Foto: Bartosz Mrozowski

 

Od października na Netflixie oglądać można „Hiacynta” na podstawie twojego wielokrotnie – ostatnio na festiwalu w Gdyni – nagradzanego scenariusza. Jak wyglądała jego droga na ekran?

Marcin Ciastoń: Tekst nazywał się początkowo „Gorzki fiolet” i był moją pracą dyplomową w szkole filmowej – wówczas była to jeszcze jego wczesna, eksperymentalna wersja z animacjami inspirowanymi „Kapitanem Żbikiem”. Uczestnicząc w rozmaitych warsztatach, rozwijałem go, wprowadzałem poprawki, w końcu usunąłem animacje… To była praca po godzinach, nie pisałem wtedy zawodowo. Kiedy, ku mojemu zaskoczeniu, wygrałem konkurs „Script Wars”, dało mi to ogromnego kopa. Poznałem Michała Oleszczyka, który był wtedy w jury i bardzo entuzjastycznie odebrał mój tekst. Michał udzielił mi konsultacji, podał całe spektrum referencji filmowych, od słynnego „Zadania specjalnego” Williama Friedkina począwszy. Od pierwszej wersji tekstu wiedziałem, że postać milicjanta potrzebuje jakiejś drogi, że sama musi być niejednoznaczna, a przy tym uwikłana w całe spektrum zależności. Dwa lata temu pojawiła się możliwość współpracy z Netflixem, który akurat rozwijał swoją obecność na rynkach Europy Środkowo- -Wschodniej. Wtedy sprawy nabrały tempa. Już w szkole filmowej poznałem wykładającą tam Joannę, która zainteresowała się scenariuszem, a następnie została producentką filmu.

Joanna Szymańska: Cieszę się, że Marcin przyszedł do mnie z tym tekstem. Od początku czułam, że ma on potencjał, ale też uważałam, że akcja „Hiacynt” to grząski temat, że trudno będzie ten film sfinansować. Nawet nie ze względu na to, że dotyka wprost tematyki gejowskiej, która bywa uznawana za kontrowersyjną, a w Polsce takich filmów nie było wiele. Bardziej dlatego, że Marcin był debiutantem – niełatwo im wejść na rynek, a wybór wymagającego tematu na pierwszy scenariusz jest bez wątpienia dodatkowym utrudnieniem. Obawiałam się, że wymagać się będzie od nas kompromisów, że będziemy stawać przed dylematami, czy się ugiąć, czy trwać przy swoim, ryzykując, że ten tekst nigdy nie zostanie przeniesiony na ekran. Ale się udało.

MC: Dla mnie obecność Joanny w roli producentki była ważna także dlatego, że projekt pozostał w „tęczowej rodzinie”, że był bezpieczny. Joanna wiedziała, ile on dla mnie znaczy i o co w nim chodzi. Rozumiała, że – nawet jeśli nie ma w nim biograficznych wątków – jest bardzo osobisty.

Pojawiały się jakieś naciski, żeby całość była mniej gejowska?

JS: To nie tak, że fi lm długo nie powstawał ze względu na systemową homofobię, że wszyscy chcieli, by milicjant był hetero. Tekst był trudny, bo miał w sobie rozdarcie: z jednej strony dawał obietnicę kina gatunku – thrillera, w którym zagadka kryminalna napędza akcję, z drugiej miał elementy dramatu rodzinnego i melodramatu. Zależało nam, by nie przechylić tej historii w żadną ze stron, tylko potraktować gatunek jako pretekst do opowiedzenia historii człowieka i jego emocjonalnej drogi. Tylko odpowiedni reżyser był w stanie znaleźć balans między tymi elementami, dlatego wydaje mi się, że udział Piotra Domalewskiego, który przychodzi z kina skupionego na człowieku, był tu strzałem w dziesiątkę.

Domalewski udowodnił swoimi wcześniejszymi filmami, że czuje polskość i potrafi ją odmalować na ekranie, ale nie jest to twórca queerowy. Nie baliście się, że zabraknie mu serca do takiego materiału?

JS: Myślę, że to dobrze, że ten fi lm nie jest queerowy – w tym sensie, że nie jest niszowy, nie jest adresowany tylko i wyłącznie do naszej społeczności. Zależało nam, by dotarł do szerokiej widowni, także tej, która na co dzień nie sięga po filmy LGBT+. I faktycznie, od kiedy „Hiacynt” znalazł się na Netflixie, dostaję mnóstwo wiadomości – przede wszystkim właśnie od tego tzw. tęczowego widza, który włącza ten fi lm nie dlatego, by zobaczyć tęczową ciekawostkę, ale po prostu chce zobaczyć dobre, rasowe kino. Nie zgadzam się z tym, że tylko reżyser, który jest gejem, jest w stanie opowiedzieć historię geja albo tylko producentka lesbijka może zrobić dobry fi lm o lesbijkach. Jako społeczność tyle lat zamykani byliśmy w szafach, że teraz nie powinniśmy sami się szufladkować. Oczywiście reprezentacja jest bardzo ważna, tak jak i to, żebyśmy opowiadali swoje historie i wszyscy mogli się na ekranie zobaczyć – ale jeżeli jest ktoś taki, jak Piotr Domalewski, będący ogromnym sojusznikiem naszej społeczności i przy okazji niezwykle utalentowanym reżyserem, dysponującym wrażliwością, która pozwala tę historię dobrze opowiedzieć, to trzeba z tego skorzystać.

Jest jednak w „Hiacyncie” kilka wyborów, będących jasnym ukłonem w stronę społeczności LGBT+: pojawiają się wyoutowani aktorzy: Jacek Poniedziałek, Piotr Trojan czy Ada Chlebicka, kojarzona z serialem „Kontrola”.

JS: Takich smaczków jest więcej – niespodzianką dla widza, który w odpowiednim momencie wciśnie pauzę, jest choćby nazwa szpitala, do którego trafiają bohaterowie. To szpital imienia Zofii Sadowskiej, który oczywiście nigdy nie istniał, ale chcieliśmy w ten sposób uhonorować pamięć lekarki z okresu międzywojennego – ikony ruchu feministycznego i lesbijskiego w Polsce. Ale wymieniłeś dwóch aktorów, którzy otwarcie mówią o swojej homoseksualności – nie ukrywam, że to było istotne, choć nie kluczowe. W przypadku obsadzania aktorów stoję na stanowisku, że tożsamość seksualna nie powinna mieć znaczenia, bo to broń obosieczna. Aktorzy queer czy trans muszą mieć szansę starać się o każdą rolę. Tak jak Laverne Cox nie jest już obsadzana tylko w rolach transpłciowych kobiet – ona jest po prostu dobrą aktorką i kropka, tym się powinniśmy kierować. Ale zgoda, że reprezentacja przed kamerą jest ważna. Dlatego do sceny imprezy u Arka statystów wybraliśmy spośród wolontariuszy Kampanii Przeciw Homofobii i członków chóru Voces Gaudii, a więc osób z naszej społeczności. Tam masz wszystkie kolory tęczy – i chodziło nie tyle o to, żeby mrugnąć do naszego środowiska, ile raczej o to, żeby być wiarygodnym. Bo świat jest różnorodny i widz – żeby się mógł z nim utożsamić – musi widzieć na ekranie wszystkie jego kolory.

MC: Wiarygodność była kluczowa już na etapie researchu, kiedy starałem się zdobyć jak najwięcej informacji na temat akcji „Hiacynt” oraz gejowskiego świata PRL-u lat 80. To wszystko znalazło się w tekście, a o to, by dbałość o szczegół, wierność historyczna i środowiskowa przeniknęły do produkcji, zadbała Joanna. Aktorzy – Tomek Ziętek czy Hubert Milikowski – przed wyjściem na plan czytali „Gejerel” Krzysztofa Tomasika, co dało im wgląd w tamtą rzeczywistość. Na ekranie pojawiają się pierwsze wydawane w tym czasie gejowskie gazetki, takie jak „Etap”. Podobnie było, gdy poszukiwaliśmy lokalizacji – tu dużo zawdzięczamy Jagnie Janickiej, naszej scenografce, która wykonała ogrom pracy dokumentacyjnej. Chociażby przy odtworzeniu słynnego warszawskiego „Grzybka” – nieistniejącego już miejsca pikiet. Nie było łatwo: szukaliśmy jego zdjęć, robiliśmy wywiady, pytałem o „Grzybka” Remigiusza Ryzińskiego, opisującego go w „Foucaulcie w Warszawie”, i on mi narysował takiego „ślimaka”, który dalej został przez Jagnę i jej zespół zrekonstruowany w formie z lat 80.

W latach 80. pojawiła się epidemia AIDS, w „Hiacyncie” jednak nieobecna…

MC: W 1986 r., kiedy dzieje się akcja filmu, nie mieliśmy w Polsce wielu przypadków – inaczej niż na Zachodzie. Bo choć AIDS wykorzystane zostało jako jedno z usprawiedliwień akcji „Hiacynt”, w Polsce zrejestrowanych było w tym czasie raptem kilka zachorowań. Oczywiście mogły być i te niewykryte, mówiło się o tym, temat istniał, zwłaszcza wśród gejów, którzy podróżowali i dowiadywali się więcej zagranicą. Dlatego w filmie padają subtelne odniesienia – postać lekarza, grana przez Sebastiana Stankiewicza, mówi: „Przestańcie się szlajać, bo ktoś złapie adidasa”. Nie był to jednak jeszcze u nas temat tak obecny, jak na przełomie lat 80. i 90., na kiedy przypada apogeum choroby i jej obecności medialnej. W okresie, o którym opowiadamy, AIDS było w Polsce przede wszystkim pretekstem do tego, żeby prowadzić inwigilację homoseksualnych mężczyzn i ich szantażować.

Tęczowe ofiary są systemowo i systematycznie z kart historii rugowane, co pokazała choćby Joanna Ostrowska w książce „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”. Na ile ważne było dla was, by historię lat 80. trochę squeerować?

JS: Narracja historyczna w Polsce jest niezwykle jednostronna, niezależnie od tego, kto rządzi. A historia PRL-u jest trudna także dlatego, że niektórzy aktorzy tej sceny ciągle żyją i zaglądanie w nieodległą przeszłość jest dużym wyzwaniem. „Hiacynt” nie jest filmem stricte historycznym, ale cieszy mnie to, że przy okazji premiery filmu pojawiło się wiele artykułów o samej akcji, wywiadów – nie tylko z twórcami filmu, ale też świadkami i badaczami mniejszościowych historii. Skierowanie światła w tamtą stronę jest wielkim walorem tego filmu, niebędącego jakąś historyczną lekcją, dydaktycznym wykładem, ale czymś, co inspiruje ludzi do tego, żeby podzielić się swoimi doświadczeniami, żeby szukać, żeby dowiedzieć się więcej – taka wiedza ma większą wartość niż to, jak ktoś z ambony, z katedry tudzież z ekranu prawi ci kazanie. Zawsze lepiej do prawdy dojść samemu.

MC: Pisząc ten tekst, ja też w pewnym sensie odkrywałem swoje korzenie jako geja, który dorastał w Polsce właśnie wtedy. Zadawałem sobie pytania, skąd przychodzimy jako społeczność. I paradoksalny efekt akcji „Hiacynt” polegał też na tym, że – trochę jak w przypadku Stonewall – brutalne działania wymierzone w mężczyzn homoseksualnych stały się impulsem emancypacyjnym. Bo to wówczas ludzie boleśnie zyskiwali świadomość, że trzeba się bronić. Jednym z pierwszych działaczy był Ryszard Kisiel, który w odpowiedzi na opresję państwa sam zaczął organizować przestrzenie wolności. Ważny był Warszawski Ruch Homoseksualny, szczególnie w temacie AIDS, oraz działalność Andrzeja Selerowicza. Chciałbym kiedyś o tym szerzej filmowo opowiedzieć, bo właśnie wtedy zaczęto aktywnie dążyć do relacji z władzami i rejestracji formalnego stowarzyszenia. To doprowadziło pod koniec lat 80. do kontaktów z profesorem Mikołajem Kozakiewiczem, który stał się wielkim orędownikiem nadania nam praw i swobód.

O które wciąż jednak musimy walczyć.

JS: Niestety. Dla mnie queerowanie historii nie było w „Hiacyncie” aż tak ważne jak właśnie to, że fi lm może rezonować współcześnie. Opresja państwa względem obywateli ze względu na to, kim są, to wciąż aktualny temat – gdy pracowaliśmy nad filmem, trwała nagonka przed wyborami prezydenckimi, demonstracje w obronie Margot, marsze Strajku Kobiet i siłą rzeczy teraźniejszość mocno przesiąkała naszą ekipę, naszą pracę. Myślę, że to wpłynęło na przerażający uniwersalizm „Hiacynta”, pokazującego, że jeżeli należysz do grupy, którą władza chce wykluczyć, to nie jesteś bezpieczny niezależnie od tego, czy jesteś wysoko postawionym dygnitarzem, czy studentem germanistyki. I to jest dla mnie chyba esencja: w państwie, w którym nie można być sobą, nikt nie może czuć się swobodnie. Bo dzisiaj to jesteśmy my, a jutro to będą leworęczni, a pojutrze ci, którzy jedzą pomidorową z makaronem, a nie z ryżem. Albo odwrotnie.

MC: I wygląda to tak nie tylko u nas. Znamy doniesienia z Czeczenii, odpowiadał o tym niedawno dokument „Witamy w Czeczenii” Davida France’a – tamtejsza rzeczywistość wcale tak bardzo nie odbiega od tego, co u nas działo się w latach 80. Stąd najważniejszy był dla nas element uniwersalny, pozwalający filmowi być zrozumiałym także poza oryginalnym kontekstem. Dostajemy sygnały, że „Hiacynt” jest oglądany przez widzów na całym świecie, od Meksyku po Teheran, gdzie sceneria PRL-u jest tylko atrakcyjną otoczką, ale sens filmu jest rozumiany dużo głębiej.

W „Hiacyncie” umiera bardzo dużo gejów. Nie baliście się powielania wiktymizacji środowisk homoseksualnych?

JS: To prawda, w filmie bohaterowie są ofiarami zawodowego zabójcy. I spotkałam się z komentarzem o „wiktymizacji”, jednak w „Hiacyncie” homoseksualizm nie jest potępiany i zgładzany ku uciesze widza. Jest dokładnie odwrotnie – pokazujemy opresyjne państwo prześladujące obywateli ze względu na pewną cechę, a śmierć jest wynikiem tej opresji. Nie jest to „słuszna kara za grzech homoseksualizmu”, jak w wielu wcześniejszych filmach. Dla mnie jest jasne, że widz opowiada się tu po stronie ofiar. Staraliśmy się przy tym pokazać nas jako społeczność, która potrafi celebrować siebie, dobrze się bawić, znajdować – nawet w tym koszmarze – przestrzenie wolności. Taki Tadek, grany przez Tomasza Włosoka, w ogóle nie wydaje mi się ofiarą: on żyje absolutnie tak, jak chciałby żyć, i tak, jak sobie wymyślił.

Ale i on umiera.

MC: Prawo gatunku to usprawiedliwia. Ale także okoliczności historyczne – bo one wcale nie były różowe. Trudno byłoby nie przedstawić bohaterów jako ofiar tego miejsca i czasu. Akcja „Hiacynt” właśnie to miała na celu – stygmatyzować i wykorzystywać gejów, takie są fakty. Jak najbardziej jestem zwolennikiem powstawania historii, w których osoby LGBT+ nie doświadczają krzywdy, chętnie oglądam te, które odzwierciedlają ich zwyczajne życie, radości i perypetie. Póki jednak wciąż mamy tyle krzywdy za oknem, musimy o tym opowiadać. Gdybyśmy pokazali, że opresja była w jakiś sposób przyjemna albo że nasi bohaterowie nic sobie nie robili z tego, że są bici pałami, to byłby to fałsz i brak szacunku dla ich cierpienia. Myślę też, że gdyby nasza historia nie została opowiedziana teraz, tylko w momencie, kiedy będziemy już mogli brać śluby jednopłciowe, nie rezonowałaby tak mocno z widzem. Niestety wciąż jesteśmy w miejscu, w którym kraje Zachodu były całe lata temu, choć chciałbym, aby było inaczej. „Hiacynt” jest trochę takim egzorcyzmem.

Najpierw pokazuje się nas jako potwory, później jako ofiary, następnie jako nieszkodliwe zwierzątka, a dopiero potem dostajemy szansę, by być szczęśliwi?

JS: Jestem przekonana, że niebawem nadejdzie czas celebracji naszej społeczności w kinie tak, jak dzieje się to w Stanach, Wielkiej Brytanii czy w Niemczech, gdzie powstają filmy o wspólnym życiu, problemach małżeńskich, związkowych czy komedie familijne o tęczowych rodzinach. Pracuję obecnie nad takim lżejszym filmem, komedią romantyczną o dwóch kobietach. Największym wyzwaniem na poziomie scenariusza jest, żeby nie powstała różowa, landrynkowa i nierealistyczna bajka. Żyjąc sobie w wielkomiejskich bańkach, możemy snuć wizje tego, że premierką Polski zostaje wyoutowana lesbijka, i opowiadamy w filmie jej miłosne i zawodowe perypetie. Ale obawiam się, że dla wielu osób z naszej społeczności może to być science fiction. Jako twórcy musimy być uczciwi wobec tego, jak wygląda rzeczywistość – nie chodzi o to, żebyśmy nieustannie się biczowali i mówili wyłącznie o otaczających nas negatywach. Bo nasza rzeczywistość bywa piękna, a Parady Równości to jedne z najweselszych wydarzeń, w jakich brałam udział. Marzę i codziennie staram się wdrażać w życie utopię „tęczowej Polski” otwartej na różnorodność, ale nasze realia nie są tak piękne. W mediach słyszymy to, co słyszymy, wiemy, jakie słowa płyną z kościelnych ambon, wciąż wiele osób doświadcza przemocy. Można być ponad to, ale nie można udawać, że tego nie ma.

Jak z tym walczyć?

JS: Choćby widocznością. Ja od lat nie żyję w szafie, ale jestem z tego filmu ogromnie dumna także dlatego, że dał mi szansę na publiczny coming out. Wreszcie mogę o sobie mówić aż tak głośno. Dla mnie jako osoby, która gdzieś w połowie lat 90. zrozumiała, że jest lesbijką i że moje życie będzie przez to co najmniej… ciekawe, doświadczenie ostatnich lat jest bardzo trudne. Bo po okresie może nie karnawału, ale względnego spokoju, kiedy wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku – no wiesz, Robert Biedroń prezydentem Słupska, Anna Grodzka w parlamencie, jesteśmy widoczni w mediach itd. – przychodzi ciężka smuta, strach, szczucie. Hydra unosi głowę, bo jest na to odgórne przyzwolenie, zachęta ze strony władz czy hierarchii kościelnej. Narracja nienawiści to sprawne polityczne narzędzie, a nie odwzorowanie nastrojów społeczeństwa. Nie oszukujmy się, większości Polaków naprawdę nie obchodzi, kto z kim i jak żyje. Na tej tzw. prowincji moja bliższa i dalsza rodzina jest po prostu szczęśliwa, że jestem, kim jestem. Z przyjemnością bawiliby się na moim ślubie.

Ty też, Marcinie, odbierając nagrodę w Gdyni, podziękowałeś swojemu partnerowi.

MC: Dla mnie to była oczywista sprawa. Jak mógłbym nie podziękować mojemu chłopakowi, który siedział tam ze mną, patrzył na mnie, a wcześniej czytał każdą kolejna wersję scenariusza? I nie spotkało mnie nic przykrego. Mija niemal 20 lat od akcji „Niech nas zobaczą”, będącej niejako rewersem akcji „Hiacynt”, i dziś faktycznie bardziej widać nas wszędzie. Wielu z nas już się nie ukrywa i nigdzie się nie wybiera – nie damy się wypędzić z kraju ani ponownie zamknąć w szafie. „Hiacynt” pokazuje, jak można taką szafą potrząsnąć, a z późniejszych, historycznych wydarzeń wiemy, jakie są tego konsekwencje.

JS: Dlatego namawiam wszystkich, którzy mogą to zrobić w sposób bezpieczny, do coming outu. Bo jeżeli nie będziemy się bać i ukrywać, to nie będziemy rozgrywani. Nasza odwaga zdejmuje z nas status ofiary. „Jestem gejem i to jest w porządku” – burmistrz Berlina Klaus Wowereit wygrał tym hasłem wybory. 20 lat temu. Czas, żeby podobne słowa padały głośno także w Polsce.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.