Z MARCINEM CIASTONIEM, scenarzystą filmu „Hiacynt”, wyoutowanym gejem, oraz z producentką filmu JOANNĄ SZYMAŃSKĄ, wyoutowaną lesbijką, rozmawia Adam Kruk
Od października na Netflixie oglądać można „Hiacynta” na podstawie twojego wielokrotnie – ostatnio na festiwalu w Gdyni – nagradzanego scenariusza. Jak wyglądała jego droga na ekran?
Marcin Ciastoń: Tekst nazywał się początkowo „Gorzki fiolet” i był moją pracą dyplomową w szkole filmowej – wówczas była to jeszcze jego wczesna, eksperymentalna wersja z animacjami inspirowanymi „Kapitanem Żbikiem”. Uczestnicząc w rozmaitych warsztatach, rozwijałem go, wprowadzałem poprawki, w końcu usunąłem animacje… To była praca po godzinach, nie pisałem wtedy zawodowo. Kiedy, ku mojemu zaskoczeniu, wygrałem konkurs „Script Wars”, dało mi to ogromnego kopa. Poznałem Michała Oleszczyka, który był wtedy w jury i bardzo entuzjastycznie odebrał mój tekst. Michał udzielił mi konsultacji, podał całe spektrum referencji filmowych, od słynnego „Zadania specjalnego” Williama Friedkina począwszy. Od pierwszej wersji tekstu wiedziałem, że postać milicjanta potrzebuje jakiejś drogi, że sama musi być niejednoznaczna, a przy tym uwikłana w całe spektrum zależności. Dwa lata temu pojawiła się możliwość współpracy z Netflixem, który akurat rozwijał swoją obecność na rynkach Europy Środkowo- -Wschodniej. Wtedy sprawy nabrały tempa. Już w szkole filmowej poznałem wykładającą tam Joannę, która zainteresowała się scenariuszem, a następnie została producentką filmu.
Joanna Szymańska: Cieszę się, że Marcin przyszedł do mnie z tym tekstem. Od początku czułam, że ma on potencjał, ale też uważałam, że akcja „Hiacynt” to grząski temat, że trudno będzie ten film sfinansować. Nawet nie ze względu na to, że dotyka wprost tematyki gejowskiej, która bywa uznawana za kontrowersyjną, a w Polsce takich filmów nie było wiele. Bardziej dlatego, że Marcin był debiutantem – niełatwo im wejść na rynek, a wybór wymagającego tematu na pierwszy scenariusz jest bez wątpienia dodatkowym utrudnieniem. Obawiałam się, że wymagać się będzie od nas kompromisów, że będziemy stawać przed dylematami, czy się ugiąć, czy trwać przy swoim, ryzykując, że ten tekst nigdy nie zostanie przeniesiony na ekran. Ale się udało.
MC: Dla mnie obecność Joanny w roli producentki była ważna także dlatego, że projekt pozostał w „tęczowej rodzinie”, że był bezpieczny. Joanna wiedziała, ile on dla mnie znaczy i o co w nim chodzi. Rozumiała, że – nawet jeśli nie ma w nim biograficznych wątków – jest bardzo osobisty.
Pojawiały się jakieś naciski, żeby całość była mniej gejowska?
JS: To nie tak, że fi lm długo nie powstawał ze względu na systemową homofobię, że wszyscy chcieli, by milicjant był hetero. Tekst był trudny, bo miał w sobie rozdarcie: z jednej strony dawał obietnicę kina gatunku – thrillera, w którym zagadka kryminalna napędza akcję, z drugiej miał elementy dramatu rodzinnego i melodramatu. Zależało nam, by nie przechylić tej historii w żadną ze stron, tylko potraktować gatunek jako pretekst do opowiedzenia historii człowieka i jego emocjonalnej drogi. Tylko odpowiedni reżyser był w stanie znaleźć balans między tymi elementami, dlatego wydaje mi się, że udział Piotra Domalewskiego, który przychodzi z kina skupionego na człowieku, był tu strzałem w dziesiątkę.
Domalewski udowodnił swoimi wcześniejszymi filmami, że czuje polskość i potrafi ją odmalować na ekranie, ale nie jest to twórca queerowy. Nie baliście się, że zabraknie mu serca do takiego materiału?
JS: Myślę, że to dobrze, że ten fi lm nie jest queerowy – w tym sensie, że nie jest niszowy, nie jest adresowany tylko i wyłącznie do naszej społeczności. Zależało nam, by dotarł do szerokiej widowni, także tej, która na co dzień nie sięga po filmy LGBT+. I faktycznie, od kiedy „Hiacynt” znalazł się na Netflixie, dostaję mnóstwo wiadomości – przede wszystkim właśnie od tego tzw. tęczowego widza, który włącza ten fi lm nie dlatego, by zobaczyć tęczową ciekawostkę, ale po prostu chce zobaczyć dobre, rasowe kino. Nie zgadzam się z tym, że tylko reżyser, który jest gejem, jest w stanie opowiedzieć historię geja albo tylko producentka lesbijka może zrobić dobry fi lm o lesbijkach. Jako społeczność tyle lat zamykani byliśmy w szafach, że teraz nie powinniśmy sami się szufladkować. Oczywiście reprezentacja jest bardzo ważna, tak jak i to, żebyśmy opowiadali swoje historie i wszyscy mogli się na ekranie zobaczyć – ale jeżeli jest ktoś taki, jak Piotr Domalewski, będący ogromnym sojusznikiem naszej społeczności i przy okazji niezwykle utalentowanym reżyserem, dysponującym wrażliwością, która pozwala tę historię dobrze opowiedzieć, to trzeba z tego skorzystać.
Jest jednak w „Hiacyncie” kilka wyborów, będących jasnym ukłonem w stronę społeczności LGBT+: pojawiają się wyoutowani aktorzy: Jacek Poniedziałek, Piotr Trojan czy Ada Chlebicka, kojarzona z serialem „Kontrola”.
JS: Takich smaczków jest więcej – niespodzianką dla widza, który w odpowiednim momencie wciśnie pauzę, jest choćby nazwa szpitala, do którego trafiają bohaterowie. To szpital imienia Zofii Sadowskiej, który oczywiście nigdy nie istniał, ale chcieliśmy w ten sposób uhonorować pamięć lekarki z okresu międzywojennego – ikony ruchu feministycznego i lesbijskiego w Polsce. Ale wymieniłeś dwóch aktorów, którzy otwarcie mówią o swojej homoseksualności – nie ukrywam, że to było istotne, choć nie kluczowe. W przypadku obsadzania aktorów stoję na stanowisku, że tożsamość seksualna nie powinna mieć znaczenia, bo to broń obosieczna. Aktorzy queer czy trans muszą mieć szansę starać się o każdą rolę. Tak jak Laverne Cox nie jest już obsadzana tylko w rolach transpłciowych kobiet – ona jest po prostu dobrą aktorką i kropka, tym się powinniśmy kierować. Ale zgoda, że reprezentacja przed kamerą jest ważna. Dlatego do sceny imprezy u Arka statystów wybraliśmy spośród wolontariuszy Kampanii Przeciw Homofobii i członków chóru Voces Gaudii, a więc osób z naszej społeczności. Tam masz wszystkie kolory tęczy – i chodziło nie tyle o to, żeby mrugnąć do naszego środowiska, ile raczej o to, żeby być wiarygodnym. Bo świat jest różnorodny i widz – żeby się mógł z nim utożsamić – musi widzieć na ekranie wszystkie jego kolory.
MC: Wiarygodność była kluczowa już na etapie researchu, kiedy starałem się zdobyć jak najwięcej informacji na temat akcji „Hiacynt” oraz gejowskiego świata PRL-u lat 80. To wszystko znalazło się w tekście, a o to, by dbałość o szczegół, wierność historyczna i środowiskowa przeniknęły do produkcji, zadbała Joanna. Aktorzy – Tomek Ziętek czy Hubert Milikowski – przed wyjściem na plan czytali „Gejerel” Krzysztofa Tomasika, co dało im wgląd w tamtą rzeczywistość. Na ekranie pojawiają się pierwsze wydawane w tym czasie gejowskie gazetki, takie jak „Etap”. Podobnie było, gdy poszukiwaliśmy lokalizacji – tu dużo zawdzięczamy Jagnie Janickiej, naszej scenografce, która wykonała ogrom pracy dokumentacyjnej. Chociażby przy odtworzeniu słynnego warszawskiego „Grzybka” – nieistniejącego już miejsca pikiet. Nie było łatwo: szukaliśmy jego zdjęć, robiliśmy wywiady, pytałem o „Grzybka” Remigiusza Ryzińskiego, opisującego go w „Foucaulcie w Warszawie”, i on mi narysował takiego „ślimaka”, który dalej został przez Jagnę i jej zespół zrekonstruowany w formie z lat 80.
W latach 80. pojawiła się epidemia AIDS, w „Hiacyncie” jednak nieobecna…
MC: W 1986 r., kiedy dzieje się akcja filmu, nie mieliśmy w Polsce wielu przypadków – inaczej niż na Zachodzie. Bo choć AIDS wykorzystane zostało jako jedno z usprawiedliwień akcji „Hiacynt”, w Polsce zrejestrowanych było w tym czasie raptem kilka zachorowań. Oczywiście mogły być i te niewykryte, mówiło się o tym, temat istniał, zwłaszcza wśród gejów, którzy podróżowali i dowiadywali się więcej zagranicą. Dlatego w filmie padają subtelne odniesienia – postać lekarza, grana przez Sebastiana Stankiewicza, mówi: „Przestańcie się szlajać, bo ktoś złapie adidasa”. Nie był to jednak jeszcze u nas temat tak obecny, jak na przełomie lat 80. i 90., na kiedy przypada apogeum choroby i jej obecności medialnej. W okresie, o którym opowiadamy, AIDS było w Polsce przede wszystkim pretekstem do tego, żeby prowadzić inwigilację homoseksualnych mężczyzn i ich szantażować.
Tęczowe ofiary są systemowo i systematycznie z kart historii rugowane, co pokazała choćby Joanna Ostrowska w książce „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”. Na ile ważne było dla was, by historię lat 80. trochę squeerować?
JS: Narracja historyczna w Polsce jest niezwykle jednostronna, niezależnie od tego, kto rządzi. A historia PRL-u jest trudna także dlatego, że niektórzy aktorzy tej sceny ciągle żyją i zaglądanie w nieodległą przeszłość jest dużym wyzwaniem. „Hiacynt” nie jest filmem stricte historycznym, ale cieszy mnie to, że przy okazji premiery filmu pojawiło się wiele artykułów o samej akcji, wywiadów – nie tylko z twórcami filmu, ale też świadkami i badaczami mniejszościowych historii. Skierowanie światła w tamtą stronę jest wielkim walorem tego filmu, niebędącego jakąś historyczną lekcją, dydaktycznym wykładem, ale czymś, co inspiruje ludzi do tego, żeby podzielić się swoimi doświadczeniami, żeby szukać, żeby dowiedzieć się więcej – taka wiedza ma większą wartość niż to, jak ktoś z ambony, z katedry tudzież z ekranu prawi ci kazanie. Zawsze lepiej do prawdy dojść samemu.
MC: Pisząc ten tekst, ja też w pewnym sensie odkrywałem swoje korzenie jako geja, który dorastał w Polsce właśnie wtedy. Zadawałem sobie pytania, skąd przychodzimy jako społeczność. I paradoksalny efekt akcji „Hiacynt” polegał też na tym, że – trochę jak w przypadku Stonewall – brutalne działania wymierzone w mężczyzn homoseksualnych stały się impulsem emancypacyjnym. Bo to wówczas ludzie boleśnie zyskiwali świadomość, że trzeba się bronić. Jednym z pierwszych działaczy był Ryszard Kisiel, który w odpowiedzi na opresję państwa sam zaczął organizować przestrzenie wolności. Ważny był Warszawski Ruch Homoseksualny, szczególnie w temacie AIDS, oraz działalność Andrzeja Selerowicza. Chciałbym kiedyś o tym szerzej filmowo opowiedzieć, bo właśnie wtedy zaczęto aktywnie dążyć do relacji z władzami i rejestracji formalnego stowarzyszenia. To doprowadziło pod koniec lat 80. do kontaktów z profesorem Mikołajem Kozakiewiczem, który stał się wielkim orędownikiem nadania nam praw i swobód.
O które wciąż jednak musimy walczyć.
JS: Niestety. Dla mnie queerowanie historii nie było w „Hiacyncie” aż tak ważne jak właśnie to, że fi lm może rezonować współcześnie. Opresja państwa względem obywateli ze względu na to, kim są, to wciąż aktualny temat – gdy pracowaliśmy nad filmem, trwała nagonka przed wyborami prezydenckimi, demonstracje w obronie Margot, marsze Strajku Kobiet i siłą rzeczy teraźniejszość mocno przesiąkała naszą ekipę, naszą pracę. Myślę, że to wpłynęło na przerażający uniwersalizm „Hiacynta”, pokazującego, że jeżeli należysz do grupy, którą władza chce wykluczyć, to nie jesteś bezpieczny niezależnie od tego, czy jesteś wysoko postawionym dygnitarzem, czy studentem germanistyki. I to jest dla mnie chyba esencja: w państwie, w którym nie można być sobą, nikt nie może czuć się swobodnie. Bo dzisiaj to jesteśmy my, a jutro to będą leworęczni, a pojutrze ci, którzy jedzą pomidorową z makaronem, a nie z ryżem. Albo odwrotnie.
MC: I wygląda to tak nie tylko u nas. Znamy doniesienia z Czeczenii, odpowiadał o tym niedawno dokument „Witamy w Czeczenii” Davida France’a – tamtejsza rzeczywistość wcale tak bardzo nie odbiega od tego, co u nas działo się w latach 80. Stąd najważniejszy był dla nas element uniwersalny, pozwalający filmowi być zrozumiałym także poza oryginalnym kontekstem. Dostajemy sygnały, że „Hiacynt” jest oglądany przez widzów na całym świecie, od Meksyku po Teheran, gdzie sceneria PRL-u jest tylko atrakcyjną otoczką, ale sens filmu jest rozumiany dużo głębiej.
W „Hiacyncie” umiera bardzo dużo gejów. Nie baliście się powielania wiktymizacji środowisk homoseksualnych?
JS: To prawda, w filmie bohaterowie są ofiarami zawodowego zabójcy. I spotkałam się z komentarzem o „wiktymizacji”, jednak w „Hiacyncie” homoseksualizm nie jest potępiany i zgładzany ku uciesze widza. Jest dokładnie odwrotnie – pokazujemy opresyjne państwo prześladujące obywateli ze względu na pewną cechę, a śmierć jest wynikiem tej opresji. Nie jest to „słuszna kara za grzech homoseksualizmu”, jak w wielu wcześniejszych filmach. Dla mnie jest jasne, że widz opowiada się tu po stronie ofiar. Staraliśmy się przy tym pokazać nas jako społeczność, która potrafi celebrować siebie, dobrze się bawić, znajdować – nawet w tym koszmarze – przestrzenie wolności. Taki Tadek, grany przez Tomasza Włosoka, w ogóle nie wydaje mi się ofiarą: on żyje absolutnie tak, jak chciałby żyć, i tak, jak sobie wymyślił.
Ale i on umiera.
MC: Prawo gatunku to usprawiedliwia. Ale także okoliczności historyczne – bo one wcale nie były różowe. Trudno byłoby nie przedstawić bohaterów jako ofiar tego miejsca i czasu. Akcja „Hiacynt” właśnie to miała na celu – stygmatyzować i wykorzystywać gejów, takie są fakty. Jak najbardziej jestem zwolennikiem powstawania historii, w których osoby LGBT+ nie doświadczają krzywdy, chętnie oglądam te, które odzwierciedlają ich zwyczajne życie, radości i perypetie. Póki jednak wciąż mamy tyle krzywdy za oknem, musimy o tym opowiadać. Gdybyśmy pokazali, że opresja była w jakiś sposób przyjemna albo że nasi bohaterowie nic sobie nie robili z tego, że są bici pałami, to byłby to fałsz i brak szacunku dla ich cierpienia. Myślę też, że gdyby nasza historia nie została opowiedziana teraz, tylko w momencie, kiedy będziemy już mogli brać śluby jednopłciowe, nie rezonowałaby tak mocno z widzem. Niestety wciąż jesteśmy w miejscu, w którym kraje Zachodu były całe lata temu, choć chciałbym, aby było inaczej. „Hiacynt” jest trochę takim egzorcyzmem.
Najpierw pokazuje się nas jako potwory, później jako ofiary, następnie jako nieszkodliwe zwierzątka, a dopiero potem dostajemy szansę, by być szczęśliwi?
JS: Jestem przekonana, że niebawem nadejdzie czas celebracji naszej społeczności w kinie tak, jak dzieje się to w Stanach, Wielkiej Brytanii czy w Niemczech, gdzie powstają filmy o wspólnym życiu, problemach małżeńskich, związkowych czy komedie familijne o tęczowych rodzinach. Pracuję obecnie nad takim lżejszym filmem, komedią romantyczną o dwóch kobietach. Największym wyzwaniem na poziomie scenariusza jest, żeby nie powstała różowa, landrynkowa i nierealistyczna bajka. Żyjąc sobie w wielkomiejskich bańkach, możemy snuć wizje tego, że premierką Polski zostaje wyoutowana lesbijka, i opowiadamy w filmie jej miłosne i zawodowe perypetie. Ale obawiam się, że dla wielu osób z naszej społeczności może to być science fiction. Jako twórcy musimy być uczciwi wobec tego, jak wygląda rzeczywistość – nie chodzi o to, żebyśmy nieustannie się biczowali i mówili wyłącznie o otaczających nas negatywach. Bo nasza rzeczywistość bywa piękna, a Parady Równości to jedne z najweselszych wydarzeń, w jakich brałam udział. Marzę i codziennie staram się wdrażać w życie utopię „tęczowej Polski” otwartej na różnorodność, ale nasze realia nie są tak piękne. W mediach słyszymy to, co słyszymy, wiemy, jakie słowa płyną z kościelnych ambon, wciąż wiele osób doświadcza przemocy. Można być ponad to, ale nie można udawać, że tego nie ma.
Jak z tym walczyć?
JS: Choćby widocznością. Ja od lat nie żyję w szafie, ale jestem z tego filmu ogromnie dumna także dlatego, że dał mi szansę na publiczny coming out. Wreszcie mogę o sobie mówić aż tak głośno. Dla mnie jako osoby, która gdzieś w połowie lat 90. zrozumiała, że jest lesbijką i że moje życie będzie przez to co najmniej… ciekawe, doświadczenie ostatnich lat jest bardzo trudne. Bo po okresie może nie karnawału, ale względnego spokoju, kiedy wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku – no wiesz, Robert Biedroń prezydentem Słupska, Anna Grodzka w parlamencie, jesteśmy widoczni w mediach itd. – przychodzi ciężka smuta, strach, szczucie. Hydra unosi głowę, bo jest na to odgórne przyzwolenie, zachęta ze strony władz czy hierarchii kościelnej. Narracja nienawiści to sprawne polityczne narzędzie, a nie odwzorowanie nastrojów społeczeństwa. Nie oszukujmy się, większości Polaków naprawdę nie obchodzi, kto z kim i jak żyje. Na tej tzw. prowincji moja bliższa i dalsza rodzina jest po prostu szczęśliwa, że jestem, kim jestem. Z przyjemnością bawiliby się na moim ślubie.
Ty też, Marcinie, odbierając nagrodę w Gdyni, podziękowałeś swojemu partnerowi.
MC: Dla mnie to była oczywista sprawa. Jak mógłbym nie podziękować mojemu chłopakowi, który siedział tam ze mną, patrzył na mnie, a wcześniej czytał każdą kolejna wersję scenariusza? I nie spotkało mnie nic przykrego. Mija niemal 20 lat od akcji „Niech nas zobaczą”, będącej niejako rewersem akcji „Hiacynt”, i dziś faktycznie bardziej widać nas wszędzie. Wielu z nas już się nie ukrywa i nigdzie się nie wybiera – nie damy się wypędzić z kraju ani ponownie zamknąć w szafie. „Hiacynt” pokazuje, jak można taką szafą potrząsnąć, a z późniejszych, historycznych wydarzeń wiemy, jakie są tego konsekwencje.
JS: Dlatego namawiam wszystkich, którzy mogą to zrobić w sposób bezpieczny, do coming outu. Bo jeżeli nie będziemy się bać i ukrywać, to nie będziemy rozgrywani. Nasza odwaga zdejmuje z nas status ofiary. „Jestem gejem i to jest w porządku” – burmistrz Berlina Klaus Wowereit wygrał tym hasłem wybory. 20 lat temu. Czas, żeby podobne słowa padały głośno także w Polsce.
Tekst z nr 94/11-12 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.