„MĘSKA NARZECZONA” Z WROCŁAWIA

Sobota, 8 grudnia 1906 r. W leżącym na peryferiach państwa niemieckiego mieście Breslau, jak wówczas nazywano Wrocław, wybucha obyczajowy skandal, o którym będą pisać gazety. Pewna zamożna kobieta pada martwa w obecności lekarza. Nie tylko okazuje się, że przyczyną śmierci była trucizna, ale również, że pod wytworną suknią kryło się ciało mężczyzny.

Tekst: Mathias Foit

 

 

Trwającej kilka miesięcy medialnej sensacji zawdzięczamy niezwykłą historię prawdopodobnie jednej z pierwszych znanych z imienia osób transpłciowych w Europie Środkowo- -Wschodniej, której życie swój tragiczny finał znalazło właśnie we Wrocławiu. Mowa o hrabinie Dinie Almie de Paradedzie, która poznawszy w Paryżu Edgara Töpfera, nauczyciela z Wrocławia, zaręczyła się z nim i przeprowadziła do jego rodzinnego miasta. Urodzona w 1871 r. jako Alfred (bądź Alfredo) H., Dina była jednym z co najmniej dwójki dzieci (miała brata) pewnej Brazylijki i prawdopodobnie pewnego hrabiego i hiszpańskiego konsula z Rio de Janeiro. O biologicznym ojcu Diny wiadomo niewiele – jest pewne natomiast, że, najwyraźniej po jego śmierci, jej matka wyszła ponownie za mąż za niemieckiego lekarza spod Berlina, który przebywał wówczas w Brazylii. Być może to właśnie za sprawą wpływowego ojczyma Alfred opuszcza rodzinny kontynent, by jako samozwańcza hrabina bądź markiza Dina Alma de Paradeda podbić europejskie salony.

Koronki, halki, wachlarze

Podobno już na przełomie 1899 i 1900 r. Dina była gwiazdą berlińskich bali „urningów”, czyli – w ówczesnym języku naukowo-medycznym i slangu środowiskowym – po prostu osób homoseksualnych. W rzeczywistości były to bale, na których wielu mężczyzn przebierało się za kobiety, a kobiety za mężczyzn, bez względu na identyfikację płciową czy zachowania seksualne. Cieszyły się ogromną popularnością, a berlińska policja nie tylko je tolerowała (mimo licznych obowiązujących ograniczeń i paragrafów, dotyczących m.in. obrazy moralności), ale pozwoliła uczynić z nich swoistą atrakcję, wyjątkową dla miasta i zaliczaną przez wielu przyjezdnych. To właśnie na jednym z takich bali w 1903 r. poznał Dinę Magnus Hirszfeld – pionier nowoczesnych badań nad seksualnością i jeden z liderów niemieckiego ruchu emancypacyjnego na rzecz mniejszości psychoseksualnych. Spotkanie musiało na nim zrobić ogromne wrażenie, bo w swoich pismach wspomina je kilkakrotnie, ze szczegółami opisując prezencję swojej rozmówczyni. I tak, tego wieczoru Dina miała mieć na sobie wytworną paryską suknię wieczorową z czerwonego jedwabiu, z kosztownymi koronkami, której wartość wartość miała przekraczać dwa tysiące franków. Co ciekawe, to właśnie Hirszfeld miał zainicjować rozmowę z hrabiną, która wzbudzała wtedy duże zainteresowanie w miejscowych kręgach towarzyskich, zaś lokal, w którym znalazła się z niemieckim uczonym, miał być przez nią regularnie odwiedzany.

W innych źródłach odnajdujemy dalsze informacje na temat wyglądu, osobowości, a nawet (a może zwłaszcza) garderoby Diny. Jej szafa miała być wypełniona najkosztowniejszymi przyborami toaletowymi takimi jak srebrne szczotki do włosów opatrzone inicjałami „A.P.” (prawdopodobnie od Alfred(o) Paradeda) czy okazały wachlarz z kości słoniowej. Oprócz tego w jej posiadaniu była na przykład „jasna, lekka suknia wieczorowa” z Irlandii, w całości haftowana ręcznie, której wartość miała przekraczać trzy tysiące franków; bluzka z białego jedwabiu z „wytworną, ręcznie wykonaną koronką”; „wykwintna” koronkowa chusteczka, która „w swej doskonałości może być uznana za drobne dzieło sztuki hafciarskiej”; różowa, jedwabna halka, „również zdobna w kosztowne koronki”; cała kolekcja eleganckich butów, składająca się m.in. ze złocistych półbutów, czarnych lakierków i jedwabnych pantofli; a także „wiele innych rzeczy, które nosić ma zwyczaj tylko dama o pewnej dystynkcji i smaku”. W wielu źródłach pojawiają się odwołania do wysokiej, szczupłej figury, a przede wszystkim niespotykanie wąskiej talii Diny, która miała mierzyć 152 cm, oraz jej rzekomo bardzo drobnych stóp. Co więcej, okazuje się, że Dina była kobietą wielu talentów; miała odznaczać się „stosunkowo dobrą grą na fortepianie”, „zdumiewającą” znajomością „spraw kuchennych” oraz dużą zdolnością do robótek ręcznych takich jak przygotowywanie sztucznych kwiatów czy przystrajanie damskich kapeluszy. Miała być osobą lubianą, wzbudzającą sympatię; oprócz „innych społecznych talentów” miała posiadać „wyśmienity dar opowiadania”, a początkowa nieufność i wątpliwości, które wzbudzała u nowo poznanych (przede wszystkim ze względu na swoją postawność i niski głos, którymi miała się odznaczać), miały ustępować w momencie, gdy „otwierała usta i opowiadała brazylijskie historie lub epizody z życia paryskich kręgów”. Jak pisze Hirszfeld, powołując się na opinie innych osób, „można ją było słuchać godzinami”, a każde z nią spotkanie miało być „rozkoszne”. Jednocześnie miała być osobą porywczą, łatwo popadającą w złość i bardzo zazdrosną – to właśnie tymi cechami miała się odznaczyć w stosunku do swojego przyszłego narzeczonego.

Talent i pieniądze

Z dostępnych źródeł wyłania się więc obraz markizy de Paradedy jako kobiety wytwornej, eleganckiej, świadomej swojego stylu, nierzadko rozrzutnej, wszechstronnie uzdolnionej i posiadającej znaczny majątek, mogącej pozwolić sobie na zakup drogich strojów, sukni i akcesoriów. Nie wiadomo jednak, skąd Dina miała pieniądze. Jeśli jej biologicznym ojcem faktycznie był konsul i hrabia z Rio de Janeiro, mogła odziedziczyć po nim część jego spadku. Niewykluczone również, że była na utrzymaniu swojego ojczyma. Jeśli wziąć pod uwagę rozpoznawalność i lokalną sławę Diny w Berlinie, gdyby chociaż część jej majątku pochodziła z działalności artystyczno-scenicznej w charakterze bardzo popularnego wówczas Damen-Imitator, czyli „kobiecego naśladowcy”, zwykle mężczyzny występującego na scenie w przebraniu kobiety, prototypu dzisiejszych drag queens. Damen-Imitator, w zależności od kreacji scenicznej, łączył/a w przedstawieniach elementy śpiewu, tańca i kabaretu; jednym z popularniejszych kobiecych naśladowców tamtego okresu był Berlińczyk Willi Pape, znany też jako „Voo-Doo”, który zasłynął wykonywaniem zmysłowych tańców inspirowanych Bliskim Wschodem i Bengalem, co najmniej dwukrotnie wystąpił też na deskach wrocławskiego teatru Liebicha (w listopadzie 1918 r. i trzy lata później).

Dina spędzała większość czasu w Berlinie, ale dużo też podróżowała. Jedno z zachowanych zdjęć hrabiny miało zostać zrobione w Neapolu, swą wielką miłość i ostateczny powód jej zguby poznała w Paryżu. Do stolicy Francji miała się udać krótko po spotkaniu z Hirszfeldem, a więc nie później niż w 1903-1904 r. Przyjęła tam przydomek Comtesse (hrabina) de Paradeda, miała też otoczyć się służbą i dobrami materialnymi, a jej „wytworne” mieszkanie miało gościć wiele osób, które ani przez chwilę nie domyślały się sekretu gospodyni. Nie wiadomo, gdzie i kiedy poznała narzeczonego, Edgara Töpfera, którego Hirszfeld opisuje jako „skromnego, niemieckiego nauczyciela”, przybyłego do Paryża w celu nauki języka francuskiego, ani jak długo trwała ich znajomość zanim przerodziła się w narzeczeństwo.

Jest natomiast pewne, że 28 października 1906 r. Dina opuszcza Paryż i przeprowadza się do Wrocławia, gdzie będzie mieszkała przez ponad miesiąc. W tym czasie urządza się w nowym mieszkaniu, planuje wesele oraz poznaje rodzinę i znajomych Töpfera. Wygląda też na to, że żyła w przyjaznych stosunkach z właścicielką zamieszkiwanego przez nią we Wrocławiu lokalu; wspomniana wcześniej wiedza kulinarna Diny miała być jej pomocną w kuchni, z kolei jej córka miała wynajmującą nazywać pieszczotliwie „ciocią Didi”. Ta sama gospodyni pozwoliła jej nawet przemalować i przemeblować wynajmowany przez nią pokój wedle uznania, co Dina zresztą zrobiła; zielone pokrycia mebli i tapetę zmieniła na różowe, te pierwsze dodatkowo obijając satyną, gdyż ten „ton kolorów miał jej bardziej odpowiadać”. Pomimo tego, że ukochany składa jej codzienne wizyty, Dina jest o niego bardzo zazdrosna. Nie zdobywa zaufania jego przyjaciół. Wygląda na to, że nie przypada im do gustu i od początku podają w wątpliwość jej osobowość. Podburzają Töpfera przeciwko niej. Przeprowadzają prywatne śledztwo na temat przeszłości Diny i odnajdują jej ojczyma, który niedawno wrócił z Brazylii do Niemiec. Dowiadują się od niego, że co prawda ma pasierba o imieniu Alfred, ale pasierbicy o imieniu Alma już nie.

Rozebrać się? Nigdy!

Miłość Diny do Töpfera, zagrożona przez intrygi jego znajomych, przybiera coraz to intensywniejsze i bardziej drastyczne formy; hrabina nie spuszcza go z oczu i grozi mu śmiercią, jeśli miałby zerwać zaręczyny. Gdy Töpfer ostatecznie odwołuje narzeczeństwo i składa donos na swą niedoszłą ukochaną, Dina popada w rozpacz. Według jednej z wersji, Töpfer zawiadamia policję dopiero po tym, gdy Dina próbuje włamać się do jego mieszkania, już po zerwaniu zaręczyn. Niebawem do mieszkania Diny puka komisarz policji kryminalnej, ale hrabina zachowuje spokój i powagę, co przynosi efekty – policjant nie znajduje powodów, by podjąć interwencję. Niemniej, wizyta urzędnika tak bardzo nadszarpuje jej nerwy, że wzywa do siebie swego zaufanego lekarza – ten jednak jest niedysponowany i wysyła do niej asystenta. Młody lekarz znajduje Dinę w głębokiej rozpaczy, opuszczoną przez ukochanego. Hrabina odmawia wykonania jego polecenia, by się rozebrać i poddać badaniu. Gdy jednak lekarz na to nalega, ta prosi o chwilę dla siebie i znika na moment w sąsiednim pokoju. Po kilku minutach wraca, siada przed lekarzem i, zdążywszy jeszcze oznajmić gotowość do bycia przebadaną, pada nagle na ziemię i w ciągu minuty kona w gwałtownych konwulsjach. Nieruchome ciało i zupełnie zdezorientowanego lekarza odnajduje ten sam komisarz, który wcześniej odwiedził Dinę, tym razem z nakazem aresztowania.

Historia ta musiała wstrząsnąć opinią publiczną, bo oprócz prasy wrocławskiej pojawiła się jeszcze co najmniej w gazetach w Berlinie. O „męskiej narzeczonej z Wrocławia”, jak ją powszechnie nazywano z braku znajomości odpowiedniej terminologii, pisano nawet na pierwszej stronie w niemieckojęzycznej „Trybunie Indiany” (Indiana Tribüne) w USA i w nowozelandzkiej Poverty Bay Herald. Na fali zainteresowania historią hrabiny de Paradedy powstały nawet dwie książki – Tagebuch einer männlichen Braut („Pamiętnik męskiej narzeczonej”) Waltera Homanna i Mein Zimmerherr Marie Röhmer, rzekomej właścicielki wynajmowanego przez Dinę mieszkania. O ile wersja Homanna, mimo zapewnień autora o prawdziwości opisywanych wydarzeń, jest fikcyjna i przedstawia zupełnie inną postać, jedynie inspirowaną Diną, o tyle wersja Röhmer wygląda na autentyczną. Z drugiej strony, wiele jej fragmentów przypomina treść artykułów z niemieckich gazet opublikowanych krótko po tragedii, możliwym jest więc, że swą opowieść Röhmer skonstruowała na podstawie relacji dziennikarskich. W każdym razie, fakt opublikowania dwóch książek odwołujących się do historii „męskiej narzeczonej” potwierdza jej medialną nośność i zainteresowanie, jakim cieszyła się jeszcze wiele miesięcy po fakcie.

Po raz ostatni gazety wspomniały o Dinie w lutym 1907 r., kiedy ogłoszono we Wrocławiu wyprzedaż pozostawionych przez nią przedmiotów. Kilka dni po tragedii, o komentarz na temat przypadku „męskiej narzeczonej” berlińska prasa poprosiła Hirszfelda, którego przedstawiono jako eksperta w dziedzinie studiów nad seksualnością. Oprócz wspomnienia okoliczności poznania hrabiny de Paradedy i wrażenia, jakie na nim zrobiła, niemiecki uczony pozwala sobie na bardziej naukową refl eksję i wyróżnia dwa typy mężczyzn, którzy przebierają się za kobiety: jedni mieliby to czynić z przyczyn fetyszystycznych, okazjonalnie, nie czując przy tym z reguły pożądania w stosunku do innych mężczyzn, zaś drudzy – do których zalicza Dinę – czują większą potrzebę identyfikacji z tradycyjnym kobiecym ubiorem, wyglądem i zachowaniem, a przy tym często odczuwają pociąg do mężczyzn.

Niezwykła historia życia i nieszczęśliwej miłości Diny, strach przed odkryciem cielesności i tragiczna decyzja o odebraniu sobie życia w obronie tajemnicy pozwalają przypuszczać, że identyfi kowała się z płcią kobiecą. Jeśli dodamy do tego kwestię jej etniczności i pochodzenia, otrzymujemy skomplikowany, złożony i fascynujący portret latynoskiej trans kobiety, migrantki, a także kosmopolitki, dla której ani Ocean Atlantycki ani granice europejskie nie stanowiły przeszkód w poszukiwaniu szczęścia, miłości i spełnienia.    

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

BARBECZKA

Emilia Wiśniewska miała nie dostać pracy w warszawskim Barze „Studio”, ponieważ jest osobą trans. Gdy napisała o tym na FB, „Studio” zrozumiało swój błąd. Ekipa lokalu przeszła szkolenie antydyskryminacyjne. Emilia została zatrudniona

Tekst: Mariusz Kurc

 

Emilia Wiśniewska za barem w „Studio”. Foto: Joanna Berg

 

Bar „Studio” to jeden z warszawskich lokali o reputacji LGBT-friendly. Regularnie odbywa się tu wiele kulturalnych wydarzeń, w tym również queerowe – np. Whatever Queer Festival czy konkurs vogueingu. Nic więc dziwnego, że „Studio” znalazło się na liście Emilii Wiśniewskiej, transpłciowej dziewczyny. Zrobiłam sobie „tęczową” listę potencjalnych miejsc, gdzie mogłabym się zgłosić do pracy bez obawy o dyskryminację – od lokali gastronomicznych przez organizacje pozarządowe na sklepach ezoterycznych skończywszy. Bo jeśli jesteś trans, to niestety, potraktowanie cię przez pracodawcę bez uprzedzeń nie jest oczywistością.

Kwestia coming outu pojawia się zaraz na początku

Gdy „Studio” ogłosiło, że szuka barbacka, ucieszyłam się. Barback (barbek) to pomoc ekipie barmańskiej – pilnuje, by w lodówkach na barze było pełno, uzupełnia zapas butelek pod ręką barmanów czy beczek z piwem, sprząta szkło ze stolików, przygotowuje produkty, z których barman robi drinki. Barback to stanowisko postrzegane jako męskie, bo czasem potrzeba więcej siły, by np. beczkę – 42 kg – donieść. Ale przecież nie chodzi o siłę koniecznie mężczyzny, tylko po prostu o siłę. Jeśli kobieta jest silna, to może być barbeczką – jak Emilia sama siebie teraz nazywa.

Emilia nosi się z zamiarem tranzycji w przyszłości. Prawo „widzi” Emilię jako mężczyznę, w jej dokumentach są męskie dane. Dlatego kwestia coming outu pojawia się zaraz na początku. Gdy startowałam do pracy, o której wiedziałam na 100%, że jest LGBT-friendly, to podawałam od razu swoje żeńskie dane, jakich na co dzień faktycznie używam. W przypadku „Studia” miałam niemal pewność – tak na 80%, więc nauczona doświadczeniem koleżanek trans postanowiłam wysłać dane zgodne z dokumentami, a potem, podczas rozmowy rekrutacyjnej najpierw omówić kwestie merytoryczne (charakter pracy) i organizacyjne (terminy, wynagrodzenie) i dopiero na koniec, jeśli pójdzie dobrze – wyoutować się; powiedzieć, że jestem trans i chciałabym, by zwracano się do mnie kobiecym imieniem – Emilia.

Tak właśnie Emilia zrobiła, gdy szefowa baru w „Studiu” zaprosiła ją na rozmowę. Dogadałyśmy się bez trudu, wyoutowałam się i nie zauważyłam, by to zrobiło jakieś szczególne wrażenie. Umówiłyśmy się na dni próbne, byłam dobrej myśli. Kilka godzin później Emilia odebrała sms od szefowej baru. Stwierdziła, że ja jako dziewczyna nie mogę wykonywać tej pracy. Zgrzyt! Zwłaszcza, że nie zaznaczono w ofercie, iż szukają koniecznie mężczyzny (musieliby udowodnić, że tylko mężczyzna jest w stanie wykonywać tę pracę, co byłoby raczej trudne). Nie mówiąc już o tym, że warunki fizyczne Emilia ma odpowiednie.

Zadzwoniłam do szefowej baru. Starała się mnie nie urazić, ale wychodziło jej słabo. W końcu powiedziała, że chciałaby… ochronić mnie przed docinkami ze strony niefajnych klientów (barbeczka ma dosyć niewielki kontakt z klientami) oraz ze strony zespołu, który mógłby kogoś takiego nie przyjąć. Nie mogłaby zagwarantować, że nic nieprzyjemnego mnie nie spotka ze strony zespołu i stwierdziła, że mogłabym być postacią konfliktogenną, a ona nie może sobie pozwolić na konflikty w zespole, który ma pracować harmonijnie.

Zamurowało mnie. Odparłam tylko, że powinni chyba zadbać, by ich miejsce było przyjazne również dla osób trans. Odpowiedziała, że ta sytuacja jej to uświadomiła, ale… Pomyślałam: skoro tak reaguje lokal z mojej cudownej listy, to gdzie ja znajdę pracę? Jeszcze tego samego dnia wrzuciłam post na FB:

„7 listopada 2017 r.: Bar „Studio”, w którym dzisiaj miałam rozmowę o pracę, wyoutowałam się na jej koniec i umówiłam się na dni próbne w weekend, już po południu poinformował mnie, że nie może sobie pozwolić na ryzyko konfliktów w zespole, a transka w jego składzie to za duże ryzyko, że takie konflikty wystąpią. Zaczęło się zresztą od wymówek, że barback to stanowisko pracy wymagające siły fizycznej, więc nie dla kobiety – popytałam, podrążyłam i wyszło szydło z worka. Dwie trzecie gadki menedżerki zajęła pokraczna troska o mnie, żeby nie było mi źle w miejscu pracy. Na moją sugestię, że chyba potrzebują warsztatów z Trans-Fuzją, odpowiedziała, że tak, i że ta sytuacja zwróciła jej uwagę na tę potrzebę. Ciekawe, czy się ogarną do następnego queerowego wydarzenia, jakie będą u siebie gościć.”

Warto było publikować post

Pod postem rozpętała się burza, „Replika” wtedy też napisała o sprawie na FB. Zadzwoniło do mnie szefostwo Studia – Zuzanna Mockałło i Grzegorz Lewandowski. Poprosili o spotkanie. Zgodziłam się. Przyszła też szefowa baru, zestresowana i przejęta. Powtarzała, że odmówiła, bo nie chciała, by spotkały mnie nieprzyjemności. Ale przecież to właśnie ona zrobiła mi „nieprzyjemność”… Mam już parę lat doświadczenia funkcjonowania jako wyoutowana osoba trans. Szefowa baru niepotrzebnie próbowała wejść w moje buty, bo to ja wiem, jakie są moje potrzeby i trudności związane z pracą – najpoważniejszą jest samo jej znalezienie, poważniejszą niż z góry założone nieprzyjemne sytuacje. Jednak udało nam się całą sytuację przegadać i wyklarować. Ja miałam przy tym możliwość naświetlenia jej, co dla mnie nie było OK w jej zachowaniu.

Już następnego dnia bar „Studio” opublikował oświadczenie:

„9 listopada 2017 r.: Jest czwartek. We wtorek okazało się, że nie jesteśmy do końca gotowi do prowadzenia miejsca o jakim marzymy: tworzącego mądrzejszy świat i… otwartego na różnorodność. Do tej pory konsekwentnie nie komentowaliśmy sytuacji, bo przez ostatnie dwa dni wyjaśnialiśmy, co się stało i staraliśmy się dobrze zrozumieć (ekspertom dziękujemy za wsparcie), na czym polegały nasze błędy i jak możemy je naprawić.

Musimy nazwać rzeczy po imieniu. W trakcie rekrutacji dyskryminowaliśmy Emilię. Nie udajemy, że nic się nie stało, nie unikamy odpowiedzialności, chcemy poprawić to, co zepsuliśmy. Spotkaliśmy się z Emilią, przeprosiliśmy. Nasze spotkanie przerodziło się w rozmowę o tym, co razem możemy zrobić, by choć trochę zmienić nasz świat.

Staramy się tworzyć miejsce, które bierze odpowiedzialność za siebie i rzeczywistość wokół. Wiemy, że chcemy żyć w świecie, w którym wszyscy, bez względu na orientację seksualną, płeć, wyznawaną religię, światopogląd „mogą być sobą”. Postanowiliśmy razem wykorzystać doświadczenie ostatnich dni. Chcemy wspólnie pracować nad tym, by lekcja, którą odebraliśmy pomogła innym. Wszystkich zasmuconych historią Emilii i zawstydzonych postawą Baru „Studio” przepraszamy.

Wierzymy, że błędy można i trzeba naprawiać. I to właśnie zrobimy. Zuzanna Mockałło, Grzegorz Lewandowski”

To było naprawdę OK. Uważam, że trzeba mieć odwagę, by otwartym tekstem napisać: „dyskryminowaliśmy Emilię”. Ustaliliśmy, że moje dni próbne jednak dojdą do skutku, tylko wcześniej zespół „Studio”, kilkanaście osób, przejdzie szkolenie antydyskryminacyjne.

Czyli warto było publikować post.

Mieć queerowe przyjaźnie

Emilia częściowo uczestniczyła w szkoleniu błyskawicznie zorganizowanym przez „Studio”. Dotyczyło wszelkiej dyskryminacji, a gdy omawiana była dyskryminacja ze względu na orientację seksualną czy tożsamość płciową – to ja dopowiadałam, uzupełniałam. Zdawałam sobie sprawę, że dla zespołu mogłam być wtedy tą, która naraziła na szwank dobre imię ich fi rmy, tą, przez którą muszą siedzieć na tym szkoleniu. Ale nie dali mi w absolutnie żaden sposób tego odczuć. Byli w porządku. Po dniach próbnych stało się oczywiste, że dostanę tę pracę. Mija właśnie piąty miesiąc. Pracuję.

Co by powiedziała innym osobom trans, szczególnie młodziutkim, nastoletnim?

Ja nie mam najgorzej, bo mam swoje queerowe przyjaźnie i znajomych, mieszkam w dużym mieście, chociaż pochodzę ze wsi kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Nad swoją tożsamością płciową zaczęłam się zastanawiać dopiero po przyjeździe do Warszawy na studia, gdy miałam 19 lat, wtedy, gdy miałam już do tego w miarę komfortowe warunki. Wiem, że nie wszyscy je mają. Chciałabym, żeby osoby trans mogły i starały się w sobie podtrzymywać nadzieję na poprawę swojej sytuacji, na znalezienie dla siebie przyjaznego środowiska. To nie wasza wina, jeśli trudno wam z siebie tę nadzieję wykrzesać wbrew okolicznościom, ale też bez niej nie da się żyć. Czasem okoliczności sprawiają, że to jest dla was naprawdę trudne – i to o was, które i którzy tego doświadczacie, w tej chwili myślę. Mi się udało, w wielkiej mierze dzięki stworzeniu sobie sieci wsparcia z innymi osobami trans oraz nieheteronormatywnymi, osobami, które były mi pomocne także w sytuacji zaistniałej wokół mojego przyjęcia do pracy w „Studiu”. Każdemu i każdej z was życzę znalezienia się wśród dobrych, solidarnych, wspierających was osób, z którymi razem będzie wam łatwiej przejść przez ciężkie sytuacje i doświadczenia transfobii i walczyć o siebie.  

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.