Męskie rozkosze Władysława Warneńczyka

Rozpoczynamy cykl „Poczet tęczowych królów i książąt polskich”. W tym numerze dr Paweł Fijałkowski przedstawia sylwetkę króla WŁADYSŁAWA WARNEŃCZYKA z perspektywy LGBT. Wizerunek Warneńczyka widnieje też na naszym magnesie (patrz strona 15). W kolejnych numerach opublikujemy teksty o Bolesławie Wstydliwym i Leszku Czarnym, o Henryku Walezym, a także o Stanisławie Auguście Poniatowskim. Tekst: Paweł Fijałkowski*

 

Śmierć Władysława Jagiellończyka pod Warną. Obraz olejny pędzla Stanisława von Chlebowskiego namalowany w latach 1865–1876 (Muzeum Narodowe w Krakowie; domena publiczna)

 

Historię odtwarzamy często na podstawie dokumentów będących tyleż samo zapisem faktów, co stanu świadomości autora, przesyconej duchem epoki. Jednym z wielu tego przykładów, zasługującym wszak na szczególną uwagę, są kronikarskie zapiski odnoszące się do króla Władysława Warneńczyka, syna Władysława Jagiełły i jego czwartej żony Zofii Holszańskiej, koronowanego na władcę Polski w 1434 r., w wieku zaledwie 10 lat.

W początkach 1440 r. szlachta węgierska, licząca na pomoc Polski w walce z ekspansją turecką, powierzyła nastoletniemu Władysławowi koronę Węgier. Monarcha udał się do swego drugiego królestwa i jesienią 1443 r. podjął pierwszą wyprawę wojenną przeciwko Turcji, której to wyprawie papież Eugeniusz IV nadał status krucjaty, obdarzając Władysława tytułem Obrońcy Wiary. Młody król nie zawiódł pokładanych w nim nadziei i odniósł wiele zwycięstw nad Turkami. Wyprawa zakończyła się sukcesem i podpisaniem w czerwcu 1444 r. bardzo korzystnego dla Węgier traktatu pokojowego. Jednakże już w sierpniu tegoż roku król Władysław, idąc za namową legata papieskiego Juliana Cesariniego, zerwał traktat i we wrześniu wyruszył na ponowną wyprawę przeciw Turcji. Zakończyła się ona klęską i śmiercią władcy na polu bitwy pod Warną 10 listopada 1444 r.

Haniebne namiętności

Jan Długosz, pisząc w swych „Rocznikach, czyli kronikach słynnego Królestwa Polskiego” („Annales seu cronicae incliti Regni Poloniae”) o przebiegu wojennych wypraw króla Władysława i przyczynach klęski wojsk polsko-węgierskich w bitwie z wojskami tureckimi pod Warną, sformułował przeciw królowi takie zarzuty:

„On, skłonny do rozkoszy męskich, ani w czasie pierwszej wyprawy przeciw Turkom, ani w czasie tej drugiej, którą wtedy prowadził, gdy szalała wojna, gdy naokoło panował strach i było mnóstwo wrogów przy garstce jego wojska, kiedy należało przebłagać miłosierdzie boże i pozyskać je sobie, on, nie zważając zupełnie na własne niebezpieczeństwo i na zagrożenie całego wojska, nie porzucał swych przeciwnych czystości, wstrętnych rozkoszy”.

Ponoć działo się to pomimo perswazji otoczenia, które przekonywało króla, że odniesie zwycięstwo, jeśli zmieni swe postępowanie. Czynili to przede wszystkim dwaj rycerze, Chrząstkowski herbu Strzegomia i Nekanda herbu Topór, którym powierzono dbanie o monarchę. Jan Długosz napisał: „Dwaj wspomniani rycerze doradzili i bardzo wiernie podsunęli ciągle drżącemu i mierzącemu siły własne i wrogów królowi, że on łatwo odniesie chwalebne i wspaniałe zwycięstwo nad silnym, licznym i walecznym wrogiem […] jeżeli tylko z sercem pokornym, skruszonym i doskonałym złoży ślub Bogu niebieskiemu, że porzuci te cuchnące nieczystości. Król Władysław przyjął dobrowolnie ten warunek i lejąc obficie deszcze łez wobec wspomnianych dwu rycerzy, uroczyście ślubował, że oddali od siebie haniebne namiętności i odrzuci wszelki ich odór. Boska łaskawość do tego stopnia została przejednana tym ślubem, tą pokorą i uległością, że i wówczas rozbił mnóstwo wrogów (…). Ale krótko trwało to powodzenie. Rozwiało się jak opar i stęchły dym, a niezwykły blask przyćmiła mgła. Nic dziwnego, bowiem i sam król Władysław, nie pamiętając o dobrodziejstwie bożym i swej przysiędze, dopuścił się niegodziwej zbrodni jeszcze w czasie powrotu z tej wyprawy”.

Z tekstu nie dowiadujemy się wprost, na czym polegały „haniebne namiętności”, którymi pałał Władysław Warneńczyk, i popełniona przezeń „niegodziwa zbrodnia”. Musiały to być uczynki postrzegane jako wyjątkowo ciężkie i odrażające wykroczenia, skoro sądzono, że z tego powodu władca utracił łaskę bożą i poległ w bitwie z Turkami. Jak się łatwo domyślić, Jan Długosz nie napisał dosłownie, o jakiego rodzaju złamanie praw ludzkich i boskich chodziło, by odium grzechu nie obciążyło dobrego imienia dynastii Jagiellonów. Jesteśmy więc zdani na wnikliwą interpretację jego tekstu, mającą za podstawę łaciński oryginał i dwudziestowieczny przekład Julii Mrukówny.

Dowiadujemy się z niego, że Władysław był „skłonny do rozkoszy męskich” („in marium libidinem proclivus”) i nie zważając na okoliczności, „nie porzucał swych przeciwnych czystości, wstrętnych rozkoszy” („incestus suos et abominabiles voluptates deserebat”). Rycerze przekonywali króla, że odniesie zwycięstwo, jeśli „porzuci te cuchnące nieczystości” („spurcitias olidas se deserturum”), toteż władca ślubował Bogu, że „oddali od siebie haniebne namiętności i odrzuci od siebie ich odór” („a passionibus ignominiae cessaturum et omnes illius abiecturum foetores”).

Kluczem do rozwikłania zagadki zdaje się stwierdzenie kronikarza, że król był człowiekiem skłonnym do „rozkoszy męskich”. Możemy je rozumieć jako zarzut erotycznego pożądania mężczyzn i utrzymywania z nimi stosunków płciowych. Użyte przez Długosza określenie „rozkosze męskie” jest bowiem przypuszczalnie późnośredniowiecznym odpowiednikiem popularnego u schyłku starożytności greckiego pojęcia „miłość męska” (άρρην έρως – arren eros). O ile jednak żyjący w II w. mówca i filozof Lukian z Samosat uważał „miłość męską” za zjawisko piękne i twórcze, o tyle dla katolickiego duchownego i kronikarza Jana Długosza „męskie rozkosze” były wstrętne, grzeszne i szkodliwe.

Tak rozumiany tekst Długosza wskazuje, że Władysław Warneńczyk utrzymywał surowo potępiane w jego czasach stosunki homoseksualne. W średniowiecznej polszczyźnie określano je często jako „mężołóstwo” lub „mężołożnictwo”, ewentualnie jako „samcołóstwo”. Jednakże intensywność, z jaką chrześcijańscy teologowie odwoływali się do starotestamentowej opowieści o Sodomie, sprawiła, że znacznie większą popularność zyskało wieloznaczne pojęcie „sodomia” („grzech sodomski”). Mianem tym określano różne wykroczenia przeciw podporządkowaniu aktywności seksualnej prokreacji, a szczególnie uprawianie przez mężczyzn stosunków analnych.

Przeciw prawu bożemu

Przez wiele stuleci zachowania homoseksualne zaliczano do najpotworniejszych występków przeciw prawu bożemu. Uważano je za niegodne słów i określano mianem „grzechu niemego”. Wierzono, że na widok „sodomii” diabli zamykają oczy, a aniołowie uciekają, toteż człowiek nie powinien o niej nic wiedzieć i mówić. Jednocześnie to, co osądzano jako sprzeczne z prawem bożym, traktowano jako niezgodne z naturą. W myśl prawa magdeburskiego (saskiego), któremu podlegały mieszczaństwo oraz chłopstwo, było to ciężkie przestępstwo „przeciw przyrodzeniu”, karane śmiercią (spaleniem na stosie).

Być może homoseksualna natura króla Władysława nie była tajemnicą dla polskich elit na długo przed wojną z Turkami, przynajmniej na krakowskim dworze. Przypuszczalnie otoczenie młodego władcy zauważyło, że unika on kobiet, a męskie przyjaźnie są dla niego szczególnie ważne. Jak się łatwo domyślić, Władysław żył w poczuciu winy, wpajanym mu od dzieciństwa przez duchowieństwo. Ksiądz Stanisław ze Skarbimierza (zm. w 1431 r.), kaznodzieja wawelskiej katedry i spowiednik króla Władysława Jagiełły, głosił, że „stosunki wbrew naturze” są najgorszym i odrażającym złem. Twierdził, że już samo mówienie o nim może wywołać gniew boży i spowodować przedwczesną śmierć grzesznika.

Jest dość prawdopodobne, że Władysław Warneńczyk miał przez krótki czas partnera, którym mógł być starszy od niego o kilkanaście lat sekretarz Jan, syn kasztelana lwowskiego Sienka (Seńka), absolwent Akademii Krakowskiej. Jak dowiadujemy się od Długosza, Jan był Władysławowi „nader drogi”. Niestety, utonął w słowackiej rzece Hornad w maju 1440 r., podczas podróży królewskiego dworu na Węgry. Wydarzenie to mogło mieć bardzo negatywny wpływ na psychikę młodego władcy. Zapewne przypomniało mu kazania księdza Stanisława, który ostrzegał przed skutkami bożego gniewu, choć jednocześnie wskazywał na możliwość odpuszczenia win.

Legatowi papieskiemu Julianowi Cesariniemu łatwo było nakłonić Warneńczyka do tego, by dla dobra chrześcijaństwa i zbawienia skażonej haniebnymi namiętnościami duszy nie przerywał wojny o wyzwolenie wschodniego Śródziemnomorza spod panowania Turków. Król kontynuował ją chętnie, także dlatego, że odsuwała na dalszy plan jego problemy osobiste. Nie mogąc uporać się z nimi na królewskim dworze, ani w Polsce, ani na Węgrzech, uciekał przed ich brzemieniem w walkę z niewiernymi. Perspektywa zwycięstw dawała złudną nadzieję, że otworzą one przed nim nowe możliwości i ułatwią swobodniejsze ułożenie własnego życia.

Władysław Warneńczyk raczej nie był pokornym i skrytym więźniem norm obowiązujących w jego epoce. Wprawdzie, jak odnotował Jan Długosz, cechowała go „natura dobrotliwa”, ale od dzieciństwa otaczał go splendor władzy królewskiej. Po tym jak odniósł zwycięstwa w walce z Turkami, poczuł się panem swego życia i prawdopodobnie przestał taić homoseksualną naturę. A może po prostu warunki obozowe nie sprzyjały skutecznemu jej ukrywaniu?

Obrońca chrześcijaństwa – homoseksualistą?!

Według piszącego w połowie XVI w. kronikarza Marcina Bielskiego król Władysław był „dziwnie nabożny”. Dodajmy do tego, że praktyki religijne prawdopodobnie łączył z magicznymi, na co może wskazywać przepięknie zdobiona rękopiśmienna księga przechowywana w Oksfordzie, w Bibliotece Bodleiańskiej, zwana „Modlitewnikiem Władysława Warneńczyka”. W średniowieczu, podobnie jak w późniejszych czasach, osoby mające problemy ze swą tożsamością płciową lub orientacją seksualną często angażowały się w praktyki mistyczne lub działalność nieortodoksyjnych grup religijnych. Wierzyły, że pomoże im to w ich rozwiązaniu.

Dwudziestowieczny historyk Edward Rudzki w książce „Polskie królowe. Żony Piastów i Jagiellonów” (Warszawa 1985) przytoczył pogląd niektórych spośród swych kolegów na temat Warneńczyka, że „jego gorliwość religijna częściowo przynajmniej była formą odkupienia winy za grzechy popełnione w ramach dewiacji”. Słowa te zasługują na uwagę jako opinia o władcy i jednocześnie jako zapis stanu świadomości badacza, klasyfikującego homoseksualność w sposób nawiązujący bardziej do historii medycyny niż do wyników badań współczesnych mu seksuologów.

Jan Długosz poświęcił „rozkoszom męskim” króla Władysława Warneńczyka obszerny fragment swego dzieła, osobny rozdział. Być może chciał w ten sposób przekonać współczesnych mu i potomnych, że nie powinni żałować walecznego i jednocześnie grzesznego króla, a jego śmierć była najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich. Zapewne nie on jeden uważał, że dobrze się stało, iż Władysław poległ pod Warną, a władzę w państwie objął w 1447 r. jego młodszy brat Kazimierz. Pamiętajmy, że długi czas po bitwie wierzono w cudowne ocalenie króla i oczekiwano na jego powrót. Po Europie krążyły pogłoski, że udało mu się uciec z pola bitwy i wiedzie gdzieś w świecie żywot pielgrzyma lub pustelnika.

„Najwyraźniej rewelacje Długosza nie bardzo jednak pasowały do obrazu, w którym chciano widzieć Warneńczyka, skoro później przemilczano je starannie” – pisał Karol Olejnik w książce „Władysław III Warneńczyk. 1424–1444” (Kraków 2007). Jest to jak najbardziej trafna ocena, historycy XIX i XX w. bowiem włożyli wiele wysiłku w negowanie przekazu Długosza o życiu króla. Jan Dąbrowski w książce „Władysław I Jagiellończyk na Węgrzech. 1440–1444” (Warszawa 1922) stwierdził wręcz, że zawiera on „mało prawdopodobne pogłoski”. Znacznie dalej posunęła się siostra Urszula Borkowska, która w rozprawie „Treści ideowe w dziełach Jana Długosza”, wydanej przez Katolicki Uniwersytet Lubelski w 1983 r., w ogóle zanegowała autentyczność cytowanego przez nas rozdziału „Roczników…”.

Wszak czy można pogodzić się z tym, że władca będący dla nowożytnych Polaków wzorem cnót rycerskich, któremu w 1906 r. wzniesiono symboliczny nagrobek w katedrze wawelskiej, gloryfikujący go jako obrońcę chrześcijaństwa, wbrew dobrym radom „nie porzucał swych przeciwnych czystości, wstrętnych rozkoszy”, czyli najprawdopodobniej był homoseksualistą?

W 2016 r. krakowski historyk Stanisław A. Sroka oznajmił na łamach „Przeglądu Nauk Historycznych”, że „zagadnieniem żywo ostatnio dyskutowanym jest sprawa rzekomej orientacji homoseksualnej władcy, co doprowadziło nawet do okrzyknięcia go nieformalnym patronem gejów w Europie Środkowej”. Niestety, badacz nie zdradził czytelnikom, jakaż to gejowska międzynarodówka i kiedy obwieściła światu tak doniosłą i być może uzasadnioną proklamację.

W średniowiecznych kronikarskich zapisach kryje się wiele niejasności, a jednocześnie pomiędzy ich wierszami można wyczytać wiele sugestii, dających potomnym szerokie pole do możliwych interpretacji. W żadnym z zachowanych źródeł nie znajdujemy precyzyjnego sformułowania, czym były „haniebne namiętności” trawiące Władysława Warneńczyka. Nie ma w tym nic dziwnego, była to bowiem powściągliwość „polityczna” w szerokim i ponadczasowym znaczeniu tego słowa. Daje ona historykom możliwość ucieczki przed problemem w wykrętne rozważania o niepewności źródeł lub stronniczości kronikarzy.

Bogoojczyźniana chimera

Dociekania na temat homo- lub biseksualności polskich władców budzą silne sprzeciwy konserwatywnej części badaczy i społeczeństwa. Ujawnianie faktów wciąż nieakceptowanych przez wielu z nas i wypieranych ze świadomości społecznej koliduje z pieczołowicie konstruowanym, ocenzurowanym obrazem przeszłości, będącym rdzeniem oficjalnej pamięci narodu, jakże wybiórczej i jednocześnie drażliwej. Przed wykluczonymi treściami broni się zainfekowana kompleksami tożsamość, borykająca się z wieloma, przeważnie wyimaginowanymi, zagrożeniami. Coraz bardziej oderwana od wiedzy historycznej pamięć przybiera postać bogoojczyźnianej chimery, mającej niewiele wspólnego z przeszłością, odzwierciedlającej głównie fałszywe wyobrażenie społeczności o samej sobie.

Rozszyfrowanie zagadki „rozkoszy męskich” Władysława Warneńczyka, postrzeganych przez licznych historyków jako mroczny wątek w biografii księcia lub złośliwą plotkę, pozwala nam spojrzeć na niego jako człowieka homoseksualnego borykającego się z normami kulturowymi późnego średniowiecza. Choć należał do jakże elitarnego grona władców, był wszak królem Polski i Węgier, miał bardzo ograniczone możliwości ułożenia życia zgodnie ze swą naturą. Trawiony pragnieniem szczęścia, udręczony poczuciem winy, dał się nakłonić do udziału w krucjacie, podczas której poległ pod Warną. Pozostaje jedną z największych zagadek w naszej historii.   

***

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dobry Staś

Historia pewnej wojennej obietnicy, którą złożyli sobie STANISŁAW CHMIELEWSKI i WŁADYSŁAW BERGMAN. Tekst: Joanna Ostrowska

 

Portret Stanisława Chmielewskiego na podstawie zdjęcia z Archiwum Żydowskiego Instytutu
Historycznego (sygn. 301/5815) narysował Marcel Olczyński

 

Przychodził do nas Staś Chmielewski, o którym muszę oddzielnie opowiedzieć. Historia Stasia Chmielewskiego zaczęła się dla mnie właśnie wtedy – u Szawernowskich na Marszałkowskiej. Staś (…) był to młody człowiek. Miał wtedy chyba lat trzydzieści jeden, czy coś takiego – przystojny – którego nie znałyśmy przedtem, który był przyjacielem jakiegoś mojego wuja z drugiej linii. Historii tej ja nie rozumiałam zupełnie. Dopiero później zrozumiałam, o co chodziło, bo jeszcze nie byłam gotowa rozumieć takich rzeczy. Ten Staś bardzo kochał tego mojego wuja dużo od niego starszego. Wuj poszedł na front i zginął pod Tobrukiem. Ale została jego siostra i jego matka i Staś się nimi zajął. A jak już się nimi zajął, to i nami się zajął. Z miłości do tego Władka. Ale jak się zajął? Tak zupełnie, zupełnie bezinteresownie. Z narażeniem życia i jak się mu mówiło o tym, że się naraża, to mówił: „Cóż… ja jestem sam, nie mam żony, nie mam dzieci. Mi wolno robić, co ja chcę. I nic nikomu nie grozi z tego powodu”.

Ten krótki fragment pochodzi z wywiadu z Janiną Bauman (z domu Lewinson) przeprowadzonego w 1997 r. dla USC Shoah Foundation. Świadkini wspomina moment tuż po ucieczce z getta warszawskiego na aryjską stronę. Pierwsze lokum – pokój w mieszkaniu państwa Szawernowskich na rogu Marszałkowskiej i Moniuszki – załatwił dla niej, jej siostry i matki Stanisław Chmielewski.

Anioł Opatrzności

„Dobry Staś” albo „Anioł Opatrzności” – tak nazywano tajemniczego pana Chmielewskiego. W 1983 r. został odznaczony medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. W czasie II wojny światowej pomógł uratować ponad 20 osób – przede wszystkim bliskich i przyjaciół Sary Bergman (Stefanii Zagórskiej), matki swojego ukochanego Władysława. Pierwszą kryjówką zorganizowaną dla pani Bergmanowej był dom rodzinny Stanisława i jego matki. Zresztą wielokrotnie starsza pani Chmielewska przejmowała „obowiązki” syna i, szczególnie po zamknięciu getta, pomagała spieniężać dobra przekazane przez rodziny żydowskie, aby uzyskać pieniądze na zakup jedzenia i najpotrzebniejszych rzeczy. Stanisław był właścicielem straganu z ubraniami na Kercelaku w Warszawie (targowisko). To miejsce było czymś w rodzaju punktu przerzutowego. Tam łączono ukrywających się i opiekunów oraz ustalano kto, kiedy i jak przeprowadzi kolejne akcje pomocowe.

Pan Chmielewski od zawsze pozostawał w cieniu. Nie opowiadał o sobie. W 1961 r. sporządził świadectwo zatytułowane „Wspomnienia z okresu okupacji”, które zdeponowano w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Relacja jest praktycznie w całości poświęcona historii ratowanych osób i sposobom organizowania ratunku po aryjskiej stronie. Chmielewski opisywał siebie jedynie jako narzędzie. Próżno szukać w tym tekście fragmentów dotyczących jego biografii. Nie wiadomo nawet, jakie miał wykształcenie i zawód. Nie wiadomo, jakie były jego powojenne losy. Jedyny osobisty, choć odrobinę zawoalowany fragment tych zapisków dotyczy Władysława i decyzji o ratowaniu innych:

Tak się złożyło, że i ja i przyjaciel mój, Władysław Bergman znaleźliśmy się w Lublinie. W Lublinie stała jednostka, do której Władysław Bergman wstąpił jako ochotnik, chcąc z bronią w ręku walczyć przeciw hitlerowskim faszystom. Rozstając się z mym przyjacielem, prosiłem go, by zaopiekował się moja matką, jeśli wydarzy się, że zginę. Odpowiedział wtedy ze zdumionym wzruszeniem ramion: chyba nie ma o czym mówić! Bo i ty zaopiekujesz się przecież moją, kiedy mnie diabli wezmą. Podaliśmy sobie ręce, uścisnęliśmy się serdecznie i każdy z nas poszedł w swoją stronę tej wojny, aby już nigdy w życiu z sobą się nie spotkać.

Homoseksualna siatka konspiracyjna

Stanisław mówił o ukochanym „przyjaciel”. Ewidentnie maskował ich relację miłosną. Być może chodziło o bezpieczeństwo i przyzwyczajenie do ukrywania wszelkich queerowych związków. W końcu w przedwojennej Polsce, mimo iż homoseksualność nie była karana żadnym paragrafem – z wyjątkiem „zawodowej prostytucji osób tej samej płci (artykuł 207 kodeksu Makarewicza) – warszawski Referat Policji Kobiecej prowadził tzw. skorowidz osób podejrzanych, w którym katalogowano „przestępców seksualnych”. Wśród nich, obok osób oskarżonych o sutenerstwo, prostytucję, propagowanie pornografii czy gwałty, spisywano również nazwiska mężczyzn uznanych za homoseksualnych. Oznaczano ich skrótem „peder.” od słowa „pederasta”. Siedemdziesiąt siedem osób spisano w ciągu 5 lat od 1934 r. tylko w samej stolicy. Jednym z nich był Władysław Bergman. Nazwiska Staszka nie ma na liście, ale można tam znaleźć m.in. Józefa Czapskiego, Pawła Hertza czy dr. Mieczysława Zamenhofa. Co ciekawe, pierwsze konspiracyjne zadanie Chmielewskiego polegało na przewiezieniu listów i krótkich lakonicznych wiadomości z Lublina i Wilna do stolicy. Chodziło o uspokojenie rodzin żydowskich uciekinierów, którzy znaleźli bezpieczne schronienie. Pod koniec października 1939 r. Chmielewski rozwoził korespondencję swoich przyjaciół w Warszawie. Zapukał wtedy do drzwi rodziców Herza i Zamenhofa. Z tymi pierwszymi miał kontakt do 1941 r. Najprawdopodobniej im też próbował pomagać.

Dla Chmielewskiego impulsem do stworzenia siatki konspiracyjnej były uczucie i obietnica dana partnerowi. Nie zmienia to faktu, że już na samym początku okupacji starał się wspierać innych nieheteronormatywnych mężczyzn żydowskiego pochodzenia. Można przypuszczać, że pomógł wielu, o których nawet nie wspomniał. Zgodnie z prawem okupanta podejrzenie o relacje intymne mężczyzn także polskiego pochodzenia skutkowało śledztwem i procesem na mocy paragrafu 175 albo 175a. Chmielewski również mógł czuć się zagrożony z tego powodu.

Jednocześnie warto zwrócić uwagę, że do siatki Stanisława należeli także homoseksualni mężczyźni. Najprościej rzecz ujmując – przedwojenni znajomi starali się w czasie wojny wspierać nie tylko siebie nawzajem, ale również pomagać innym. Gunnar S. Paulsson w swojej książce „Utajone miasto. Żydzi po aryjskiej stronie Warszawy (1940- 1945)” jako pierwszy opisał „instytucję konspiracyjną” Chmielewskiego. Nie ukrywał, że impulsem do ratowania w przypadku Stanisława była relacja z Bergmanem. Wskazywał nawet, że w procesie pomagania brały udział także inne osoby nieheteronormatywne, choć nie wymienił żadnej z nich z imienia i nazwiska:

Natrafiamy też na dość wyraźne wskazówki, że większość osób z grona Chmielewskiego wywodziła się z homoseksualnych kręgów i pomagała współofiarom nazistowskich prześladowań. Jednak ujawniona w tych relacjach rozleglejsza sieć sięgała do bardzo różnych środowisk. Obejmowała arystokratów Szawernowskich, Zielińskich z ich robotniczym rodowodem, radykalne kręgi prawego skrzydła ONR i OWP, z którymi kontaktował się Chmielewski, komunistów, do których zaliczał się jego przyjaciel doktor Płocker.

Warto jednak zwrócić uwagę, że w wizji Paulssona homoseksualni mężczyźni ratujący Żydów to osobna kategoria – „osobne środowisko”, które funkcjonowało gdzieś obok innych wymienionych. Nic bardziej mylnego. Wspomniana przez Janinę Bauman szlachecka rodzina Szawernowskich zgodziła się przyjąć panie Lewinson tylko i wyłącznie dzięki wsparciu najmłodszego syna Andrzeja – inżyniera działającego w strukturach Armii Krajowej. Dzięki przyjaźni z Andrzejem Stanisław miał możliwość załatwienia podrobionych dokumentów osobistych, tak zwanych Kenkart. Po wojnie Chmielewski wiedział, jakie były losy walczącego w powstaniu warszawskim Szawernowskiego. Oznacza to, że mieli kontakt także po 1945 r. Stanisław wspomniał w swojej relacji, że Andrzej wyjechał do Szwecji. Nie dodał, że dawny przyjaciel przez kilkadziesiąt lat mieszkał w mieście Eskilstuna razem ze swoim partnerem. Ich związek nie był tajemnicą. Szawernowski zmarł w 1981 r. Jedenaście lat później odszedł Chmielewski.

Tak naprawdę tylko dzięki wspomnieniom Janiny Bauman wiemy coś więcej o samym Stanisławie. Inni uratowani, m.in. prof. Leon Płocker czy Maria Nowak (Maryla Bergman – siostra Władka) potwierdzali jedynie jego zasługi i bezinteresowność w niesieniu pomocy. Nikt nie wspominał o jego życiu prywatnym. Już w 1989 r. w „Zimie o poranku” Janina Bauman pisała wprost o orientacji psychoseksualnej Stanisława:

Nie znałyśmy go wcześniej. Był starym przyjacielem Maryli, czy raczej jej nieobecnego teraz brata. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałam, że coś więcej niż przyjaźń łączyło niegdyś Stasia ze znacznie od niego starszym Karolem (J. Bauman stosuje pseudonimy – Karol to Władysław – JO). (…) Od pierwszej wizyty czułyśmy się dobrze w towarzystwie Stasia. Był prosty w obejściu i pogodny, nie wydawał się wcale przerażony tym, co robił dla nas i wielu innych. (…) Staś posiadał wszystkie pożądane cechy: miał trzydzieści jeden lat (Chmielewski urodził się w 1909 r. – miał trzydzieści cztery lata – JO), był rosły i dorodny, niebieskooki i jasnowłosy (…) i robił przyjemne wrażenie szczerego wiejskiego chłopaka. Ubierał się zgodnie z wojenną modą: nosił wysokie buty, bryczesy, elegancką sportową kurteczkę i śmieszny kapelusik z zielonym piórkiem (…). Staś nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. (…) Zwierzyłam się nawet Mamie, ale ona powiedziała, że nie mam racji. Czerwieniąc się trochę, zaczęła mi tłumaczyć, że Staś należy do szczególnego rodzaju mężczyzn, którzy nie czują pociągu do kobiet.

Radykalne przemilczenie

Prawie 80 lat po wojnie biografia Stanisława Chmielewskiego jest nadal praktycznie nieznana. Dotychczas nikogo nie interesowała opowieść o homoseksualnym Polaku bezinteresownie ratującym żydowskie rodziny w ramach obietnicy złożonej ukochanemu. Być może – podobnie jak w przypadku innych queerowych historii z okresu wojny – chodziło po prostu o radykalne przemilczenie „odmieńczego” potencjału zakodowanego w tej opowieści.

Dziś w przypadku relacji Stanisława i Władysława oraz queerowego pokrewieństwa siatki Chmielewskiego odzyskiwanie tej narracji polega prawdopodobnie na przewartościowaniu naszych oczekiwań. Nigdy nie otrzymamy wszystkich odpowiedzi, bo nawet jeśli Stanisław mówił o Władysławie i bliskich, to zawsze „w konspiracji”. Tak, żeby nikt nie był z tego powodu zagrożony.

Do dziś trudno wytropić nawet najmniejszy szczegół dotyczący jakiegokolwiek innego wątku biograficznego związanego z Chmielewskim i Bergmanem poza opowieścią o ratowaniu. Najprawdopodobniej zawdzięczamy to samemu Chmielewskiemu. Zresztą, ponownie dzięki Janinie Bauman, wiemy, że także po wojnie kontynuował swoją misję. W 1968 r. w trakcie antysemickiej kampanii, kiedy Baumanów zmuszono do opuszczenia Polski: Wśród ludzi, którzy odwiedzali nas (Zygmunta i Janinę Baumanów oraz ich trzy córki – JO) był Staś Chmielewski, mój opiekun z czasów okupacji. Przez wiele lat nie miałam z nim kontaktu. Teraz znów się zjawił, gotów – jak kiedyś – pomóc nam w trudnej sytuacji.

***

Po wojnie Stanisław mieszkał w Wilanowie, później na ulicy Suwalskiej w Warszawie. Tylko raz w życiu opuścił Polskę, aby odebrać osobiście medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata w Izraelu. Wiedział, że jego partner zginął pod Tobrukiem. Trudno powiedzieć, czy miał świadomość, że porucznika Władysława Bergmana pochowano na Brytyjskim Cmentarzu Wojennym Heliopolis w Kairze. Bergman zmarł najprawdopodobniej wskutek odniesionych ran 12 sierpnia 1945 r.

Za pomoc w poszukiwaniu śladów Stanisława Chmielewskiego dziękuję: Raimundowi Wolfertowi, Marcie Janiszewskiej, Paulinie Pająk, Izabeli Wagner, Wojtkowi Szotowi i Thomasowi Rothowi (Swedish Army Museum).

Proszę o kontakt wszystkie osoby, które mają jakiekolwiek informacje dotyczące Stanisława Chmielewskiego, Marii Nowak (Maryli Bergman) i innych osób opisanych w tym tekście: [email protected]  

***

Dr Joanna Ostrowska – historyczka zajmująca się zapomnianymi ofiarami nazizmu. Autorka książek: „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018) i „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (2021).  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Henryk Walezy – król transgresji

W trzeciej części „Pocztu tęczowych królów i książąt polskich” sylwetkę HENRYKA WALEZEGO, króla Francji i Polski, z perspektywy LGBT przedstawia dr Paweł Fijałkowski

 

Henryk Walezy. XX-wieczna fotografia ryciny z połowy XVII w. (Muzeum Narodowe w Warszawie, Cyfrowe Muzeum Narodowe, domena publiczna).

 

Stanisław Grzybowski w książce „Henryk Walezy” (Wrocław–Warszawa–Kraków 1985) napisał o nim: „Całe życie rozpaczliwie poszukiwał siebie samego. Grał przed sobą i innymi. Lecz wtedy był chyba najprawdziwszy, gdy pragnął spokoju. Spokoju wewnętrznego, którego szukał rozpaczliwie i daremnie w przyjaźni, miłości, magii i wierze”.

Obyczaje włoskie, czyli homoseksualne

Wychowywał się w otoczeniu żeńskiego dworu swej matki królowej Katarzyny Medycejskiej, którego życie cechowała włoska galanteria i kontrolowana przez władczynię swoboda obyczajów, delikatność i jednocześnie obłuda. Przyszły król Polski i Francji, rozpieszczany przez starannie dobrane przez matkę dwórki, przesiąkał atmosferą życia obfitującego w rozkosze i tajemnice. Jako nastolatek lubił bale i festyny, a swemu zamiłowaniu do przybierania ról męskich i żeńskich dawał upust jako aktor w teatrze dworskim. Tańczył w widowiskach baletowych, przez wielu współczesnych uważanych za wyuzdane, które nawiązywały do wierzeń przedchrześcijańskich i ludowej magii. Podczas tych symbolicznych widowisk mężczyźni dokonywali mistycznej zmiany płci i odgrywali rolę starożytnych bogiń.

W 1566 r. starszy brat Henryka, król Francji Karol IX, nadał mu księstwa Andegawenii, Burbonii i Owernii oraz kilka hrabstw. Szambelanem dworu księcia oraz jego nowym wychowawcą został René de Villequier, mający opinię człowieka amoralnego i cynicznego. Potrafi ł on znaleźć wspólny język z 15-latkiem wychowanym wśród kobiet, lubującym się w pięknych strojach i biżuterii, kapryśnym, a jednocześnie ambitnym, pragnącym błyszczeć i przewodzić. Zorganizował dla niego grupę młodych dworzan wywodzących się z niezamożnej szlachty, dobrze zbudowanych i wygimnastykowanych, którym przewodził Ludwik de Berangér du Gast, młodzieniec odważny i rozmiłowany w poezji.

Du Gast stał się przyjacielem i powiernikiem Henryka, a być może połączyły ich także więzi erotyczne. Wśród arystokratów krążyły pochodzące z książęcego dworu wieści, że panowały na nim obyczaje określane wówczas mianem włoskich, czyli że uprawiano tam stosunki homoseksualne. Historycy chętnie uznają to za złośliwe plotki, choć nie ulega wątpliwości, że życie na dworze Henryka nasycone było duchem erotyzmu i transgresji. Jeden z jego faworytów, starszy o 5 lat Philippe Desportes, który poetyckiego kunsztu uczył się Włoszech, opiewał go jako Achillesa „przebranego wytwornie w kobiece ubiory”, „rozpalającego w sercach tysiące płomieni miłosnych”. Książę był dla niego zarazem Marsem i Wenerą, „wojownikiem i kochankiem”. Podziwiał jego „śmiejące się oczy”, „duszę gorejącą i żywą” oraz „naiwną słodycz”. Zapewne możemy uznać te piękne słowa za przejaw miłości bez względu na płeć, określanej dziś mianem panseksualizmu, która mogła mieć wyłącznie wymiar emocjonalny, choć niewykluczone, że znalazła zmysłowe spełnienie.

Królewscy pięknisie

Młodych kompanów Henryka zwano mignonami, a słowo to kryło w sobie wielkie bogactwo treści, uruchamiające wyobraźnię współczesnych i potomnych. Mignon znaczy ładny, miły (milutki), słodki, śliczny lub uroczy. Określenie to, które możemy także tłumaczyć jako pieszczoch lub piękniś, często odnosiło się do faworyta, ulubieńca lub kochanka. Niektórzy mignoni rzeczywiście byli kochankami księcia, który utrzymywał także relacje erotyczne z kobietami, choć zaczął je nawiązywać później niż romanse z mężczyznami.

Według słynnego pamiętnikarza Pierre- ’a de Bourdeille’a (Brantôme’a), zaprzyjaźnionego z Du Gastem, a więc mającego dostęp do wiarygodnych informacji, w świat damsko- męskich rozkoszy wprowadziła Henryka w 1570 r. dama dworu Katarzyny Medycejskiej Ludwika de la Béraudiere, idealna do takiej roli atrakcyjna młoda wdowa. Niebawem zastąpiła ją druga kochanka, panna Renée de Rieux, powabna blondynka, której uroki sławił na zlecenie księcia znany nam już poeta Philippe Desportes.

Później Henryk poznał i zafascynował się Marią de Cleves, markizą d’Isle, która miała niebawem poślubić Henryka de Condégo. Był w niej tak szaleńczo zakochany i tak bardzo pochłonięty pragnieniem zdobycia jej ręki, że gdy do Francji dotarły wieści o śmierci króla Zygmunta Augusta, odmówił podjęcia starań o wybór na króla Polski. Jednakże piękna Maria poślubiła latem 1572 r. księcia de Condégo, a Henryk Walezy został wiosną 1573 r. wybrany na króla Polski przez szlachtę zgromadzoną we wsi Kamień (Kamion) pod Warszawą, czyli na dzisiejszym Kamionku.

W sierpniu 1573 r. posłowie z Polski przybyli do Paryża i stanęli przed obliczem swego nowo wybranego monarchy, młodzieńca liczącego sobie 22 lata, który zadziwił ich swą powierzchownością. Według pochodzącej z tego okresu opinii ambasadora Wenecji we Francji Henryk był mężczyzną wysokim o szlachetnym spojrzeniu, wytwornym stylu bycia i najpiękniejszych dłoniach we Francji. Ambasador odnotował: „Sposób ubierania się i wyszukane stroje sprawiają, że zdaje się on delikatnym i zniewieściałym; gdyż poza bogatymi sukniami, które nosi, pokrytymi całkowicie złocistym haftem, drogimi kamieniami i perłami najwyższej ceny, okazuje jeszcze nadzwyczajną dbałość o swą bieliznę i o ułożenie włosów. Ma zwykle na szyi podwójną kolię z oprawionej w złoto ambry; chwieje się ona na jego piersi i wydaje słodki zapach. Lecz to, co najwięcej, moim zdaniem, odbiera mu dostojeństwa, to fakt, iż uszy ma przekłute jak kobieta (…) i to jeszcze nie zadowala się jednym kolczykiem w każdym uchu, lecz nosi po dwa ozdobione zwisającymi z nich drogimi kamieniami i perłami”.

Wielu polskim szlachcicom Henryk Walezy wydał się postacią fascynującą, choć źródła nie dają nam pełnego wyobrażenia o przejawach tych odczuć. Może więc warto zaufać pisarskiej intuicji Jędrzeja Napiecka, autora książki „Król, który uciekł” (Warszawa 2019), według którego delikatna natura Walezego tak bardzo przypadła do serca rotmistrzowi Samuelowi Zborowskiemu, że zapragnął upodobnić się do niego. Przywdział francuski strój i przekłuł sobie ucho, by nosić w nim kolorowy kolczyk wykonany w Wenecji. Znudzony dotychczasowym życiem, nieco ponad 30-letni szlachcic zapragnął rozkoszy doczesnych i choć przedtem nie odczuwał pociągu do mężczyzn, zapałał do króla elekta gorącą miłością. Ten zaś, jak dowiadujemy się z literackiej wizji Napiecka, zafascynowany męskością i zawadiactwem Zborowskiego, postanowił uszyć dla niego suknię, której wręczenie oznaczało włączenie do grona mignonów.

Henryk na Wawelu

Wracajmy jednak do tego, co wiemy ze źródeł i badań historyków. Henryk wyruszył w drogę do Polski z ogromnym orszakiem, w którym byli znani nam już: szambelan René de Villequier, poeta Philippe Desportes oraz stojący na czele królewskich mignonów Ludwik de Berangér du Gast. Po przybyciu do Krakowa i koronacji w lutym 1574 r. Henryk Walezy starał się jak najaktywniej sprawować powierzoną mu władzę, jednakże nie miał dostatecznej znajomości ustroju Rzeczypospolitej. Często nie rozumiał toczących się w senacie sporów, toteż siedział znudzony, nie angażując się w nie. Przerażała go myśl o uzgodnionym przed elekcją poślubieniu starszej o 28 lat Anny Jagiellonki.

Zmęczony szlacheckim gadulstwem i staropolskim obżarstwem, tęskniący za Francją król Henryk rozchorował się i wraz ze swym dworem odizolował od polskiego otoczenia w komnatach wawelskiego zamku. Zrodziło to niebawem plotkę, że władca udaje chorobę, a tak naprawdę dobrze się bawi ze swym dworem, zażywa cielesnych rozkoszy z mignonami lub potajemnie wymyka się z nimi z Wawelu, by delektować się wdziękami nierządnic. Polityk szlachecki Świętosław Orzelski, autor „Bezkrólewia ksiąg ośmiorga”, spisanych w latach 1573-1577, tak scharakteryzował tryb życia władcy (cytuję za Julianem Ursynem Niemcewiczem): „Król nocy bezsennie trawiąc, w dzień najwięcej spoczywał. Wyuzdany na wszystkie rozwiązłości nie tylko Francuski wszetecznice do pięknego ogrodu blisko Zwierzyńca sprowadzał, lecz nadto i włoskim ohydnym nałogom nie przepuścił”.

Bez wątpienia Henryk Walezy potrzebował trochę czasu, by przywyknąć do nowych obowiązków i warunków życia. Jego stosunek do polskiego otoczenia i panujących w Rzeczypospolitej obyczajów stopniowo zmieniał się na lepszy. Spodobał mu się strój szlachecki, a przywdziewając go i naśladując magnackie obyczaje, wykreował swą nową tożsamość. Coraz częściej pokazywał się publicznie, nauczył się pić i bawić jak na polskiego króla przystało, wydawał bale i przyjęcia.

Ucieczka

Niestety, gdy w połowie czerwca 1574 r. dotarła do Henryka wieść o śmierci brata, króla Karola IX, uległ histerycznym błaganiom matki i postanowił powrócić do Francji. Nocą z 18 na 19 czerwca po kryjomu, wraz z najbliższymi dworzanami wymknął się z Wawelu i po kilkumiesięcznej podróży dotarł do ojczyzny. 13 lutego 1575 r. został koronowany w Reims na króla Francji. Dwa dni później poślubił Ludwikę de Vaudémont, przyjaciółkę swej nieżyjącej wielkiej miłości Marii de Cleves, kobietę spokojną i łagodną, gotową znosić jego zmienne nastroje i najwymyślniejsze zachcianki. Król spędził ostatnie godziny przed ślubem na układaniu fryzury swej oblubienicy. Ich pożycie małżeńskie było udane, ale ciąże Ludwiki kończyły się poronieniami.

Henryk Walezy był władcą pracowitym, spędzającym wiele godzin na posiedzeniach rady lub na prowadzeniu korespondencji, ale lubił też dobrze się zabawić, toteż jego dwór znany był z wystawnych uroczystości i rozpustnych zabaw. Bezpośrednie otoczenie króla stanowili po dawnemu ludzie młodzi, dobrze zbudowani i silni, oddani mu i cieszący się jego zaufaniem. Do młodzieńców wybranych przed laty przez René de Villequiera i Ludwika de Berangéra du Gasta z biegiem czasu dołączali nowi. Ze względu na awantury, jakie często wszczynali na ulicach Paryża, oraz ekstrawaganckie stroje nie cieszyli się dobrą opinią. W 1576 r. mieszczanin Pierre de L’Estoile tak scharakteryzował ich w swym pamiętniku: „Ci piękni pieszczoszkowie nosili włosy przydługie, fryzowane i podkulone, zawijając je ponad aksamitnymi berecikami, jak czynią to kobiety, oraz damskie koszule płócienne z kryzami nakrochmalonymi i długimi na pół stopy, tak że widząc ich głowy nad kryzą, zdawało się, że jest to głowa św. Jana na półmisku”.

Niewątpliwie stroje i zachowania mignonów Henryka były przejawem chęci zadziwienia świata i zamiłowania do skandalu, barwną i głośną formą prowokacji. Ale zapewne kryło się w nich także pragnienie wyzwolenia się spod obowiązujących praw, rygorystycznie regulujących kwestie tożsamości płciowej i orientacji seksualnej. Nienawidząca brata Małgorzata de Valois, powszechnie znana jako królowa Margot, określała jego towarzyszy jako „mignonów łóżkowych”. Jednakże z biegiem czasu coraz liczniejsi byli wokół Henryka mignoni „polityczni”, w których gronie podejmował najważniejsze decyzje administracyjne. Toteż na dworze mówiono o nich nawet, że tworzą „radę mignonów”. Byli wypróbowanymi wykonawcami woli króla i po dawnemu straszliwymi zabijakami.

Niekiedy dochodziło do gwałtownych starć między faworytami różnych możnowładców, których najdrastyczniejszym przejawem była bitwa mignonów króla Henryka Walezego z mignonami księcia Henryka de Guise’a. Rozegrała się ona w kwietniu 1578 r., a wśród jej ofiar byli dwaj faworyci szczególnie bliscy sercu króla. Louis de Maugiron zginął na miejscu, a Jacques de Lévis hrabia Caylus, znany także jako Quélus, został ciężko ranny. Król własnoręcznie opatrywał rany mignona i obiecał lekarzom 100 tysięcy franków za jego wyleczenie. Niestety, po 33 dniach Jacques de Lévis zmarł, a wówczas zrozpaczony władca całował jego martwe ciało i zabrał sobie na pamiątkę noszone przez niego kolczyki. Kazał zbudować dla ulubieńca wspaniały grobowiec i urządził mu prawdziwie książęcy pogrzeb.

Cytowany już Stanisław Grzybowski opatrzył opowieści o walkach mignonów stwierdzeniem: „Tak walczyli i ginęli dzicy i odważni ludzie, których posądzano o zniewieściałość”. Dodajmy, że współcześni i potomni oceniali ich w taki sposób, ponieważ ulegali powszechnemu przekonaniu, że kobiecość mężczyzny jest oznaką słabości. Toteż warto przytoczyć charakterystykę mignonów Henryka Walezego sformułowaną przez Elwirę Watałę w książce „Sodomici” (Chorzów 2013): „Dorodni, wysocy, piękni, nachalni, bezczelni, dziarscy, duelanci (pojedynkowicze) o nakręconych lokach, z kolczykami w uszach, upudrowani, kręcący tyłkami na ulicach i służący nimi w królewskiej alkowie (…). Ich dewizą było bezprawie, ich domeną bezkarność, ich namiętnością – homoseksualna miłość”.

Z biegiem lat życie króla Henryka i jego mignonów stawało się coraz mniej burzliwe, za to coraz bardziej wypełniała je praca. Pomimo to przeciwnicy polityczni oskarżali go o zniewieściałość, rozpustę i tyranię, a kaznodzieje przeklinali jako heretyka, czarownika i sodomitę. Został śmiertelnie raniony nożem przez fanatycznego dominikańskiego mnicha 1 sierpnia 1589 r. i zmarł dzień później. Tak oto odszedł do historii król Polski i Francji, który kochał zarówno kobiety, jak i mężczyzn, choć najchętniej zażywał rozkoszy z tymi drugimi. Jednocześnie był człowiekiem przybierającym powierzchowność mężczyzny lub kobiety, a przeważnie przywdziewał strój pośredni, łączący w sobie elementy przypisane do obu płci. Czy był biseksualistą i transwestytą, czy może jego tożsamość zasługuje na miano panseksualnej? Osobowość Henryka Walezego, przejawiająca się nieustannym przekraczaniem granic, wymyka się próbom ujęcia w kategorie stworzone do opisu ludzkiej natury. Henryk pozostaje kategorią sam dla siebie, uosobieniem i ekspresją bogactwa ludzkiej natury.

***

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Powstaniec, aktor, gej

Historia bojownika Armii Krajowej KAZIMIERZA JANUSA łączy kotwicę Polski Walczącej z tęczową flagą. Tekst: Rafał Dajbor

 

Portret Kazimierza Janusa na podstawie zdjęcia ze strony Muzeum Powstania Warszawskiego wykonał Marcel Olczyński

 

Sytuacja polityczna w Polsce po 2015 r. sprawia, że mówienie, iż w Armii Krajowej walczyły także osoby homoseksualne, jest w oficjalnym dyskursie niemożliwe. W myśl lansowanej przez władze polityki historycznej kotwica Polski Walczącej i tęczowa flaga są symbolami przeciwstawnych światopoglądów. Wcześniej, zarówno w PRL-u, jak i w latach 1989-2015, nie było jednak pod tym względem znacząco lepiej. Dyskusje na temat ewentualnych relacji homoseksualnych łączących np. bohaterów „Kamieni na szaniec” traktowane były zawsze jako „kalanie świętości”. „Polskość wyklucza homoseksualność (…). Zupełnie jakby słowo Polska automatycznie niosło ze sobą tyle ważnych kwestii, że o pewnych sprawach po prostu w tym kontekście nie wypada wspominać” – jak trafnie określił Krzysztof Tomasik w książce „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u”. Tym bardziej więc warto poznać historię Kazimierza Janusa. Aktora, geja, a w czasie II wojny światowej – bojownika Armii Krajowej i powstańca warszawskiego.

Medyk

Urodził się w Częstochowie 9 września 1923 r. Tam także kończył szkoły – powszechną (odpowiednik podstawówki), gimnazjum oraz konspiracyjne liceum, w którym w 1942 r. uzyskał świadectwo dojrzałości. Po maturze przyjechał do Warszawy, by, także w trybie podziemnym, studiować medycynę. W swoim życiorysie pisał: „W czasie Powstania Warszawskiego pracowałem jako pomoc lekarska w ośrodku opatrunkowym, potem w szpitalu PCK”. Życiorys ten, znajdujący się w zbiorach Instytutu Teatralnego, powstał na początku lat 50. XX w., a więc w okresie stalinowskim, dlatego Janus zataił w nim fakt, że choć rzeczywiście, będąc studentem medycyny, opatrywał rannych, to wykonywał tę służbę jako żołnierz Armii Krajowej, pod konspiracyjnym pseudonimem „Medyk”.

Znacznie więcej opowiedział na temat swojej wojennej przeszłości w artykule „Podzwonne” w miesięczniku „Stolica”, w bezpieczniejszych dla byłych żołnierzy AK latach 70. (artykuł podpisał nie tylko imieniem i nazwiskiem, ale także powstańczym pseudonimem). W tekście wspominał służbę w punkcie medycznym u boku sanitariuszki Marii Głowackiej, ps. „Jaskółka”, opisywał też trudny dzień kapitulacji: „Z ciężkim sercem poszliśmy do punktu przy ul. Złotej, gdzie zgłaszali się żołnierze Armii Krajowej przed pójściem do obozu. Tam urzędował m.in. dr kapitan Born, od którego na początku Powstania otrzymałem rozkaz utworzenia szturmowego sanitariatu polowego. Obecnie wydał mi rozkaz pozostania w Warszawie, razem z Jaskółką, już w cywilu. Stwierdził, że jesteśmy młodzi i zdrowi i większa będzie z nas korzyść w Warszawie niż w obozie”. Zdjąwszy mundur AK, Kazimierz Janus dalej wykonywał pracę medyka. We wspomnieniu dla „Stolicy” nie idealizował służby, lecz opisywał w sposób wręcz drastyczny to, czego był uczestnikiem podczas ewakuacji cywilów: „Nie wiem z której strony usłyszałem wołanie kobiety: »Ratujcie mnie!«. Błaganie o pomoc dochodziło z otworu, który kiedyś był oknem na pierwszym piętrze zrujnowanego domu. Kobieta była oparta o wypalony mur okienny. Odkrzyknąłem, żeby jakoś zeszła z tego piętra do nas. Ona podskoczyła, upadła przed nami… Zamiast nóg miała tylko kikuty. Z rozdzierającym krzykiem skonała”. „Gdzieś natknąłem się na młodą dziewczynę z rozkładającym się trupem dziecka na rękach. Była obolała jak Niobe. Pozwoliła zabrać sobie dziecko, które pochowałem w rowie kilka metrów dalej. Zaprowadziłem ją do naszej bazy, gdzie dr Bereza zajęła się nią troskliwie”.

„Wmówiła mi powołanie aktorskie”

Wkrótce po powstaniu, pod sam koniec wojny znalazł się w Krakowie. Tam też zaczął kształcić się jako aktor. W jedynym wywiadzie z Janusem, jaki znajduje się w zbiorach Instytutu Teatralnego, możemy przeczytać, że na zmianę zawodowych planów wpłynęła jego kuzynka Halina Dzieduszycka (1919- -1997), aktorka i reżyserka teatralna, która, jak mówił: „wmówiła mi powołanie aktorskie i nakłoniła do zapisania się na organizowane przez Jerzego Bujańskiego Studium Dramatyczne przy Teatrze Starym”. Szkoda, że nikt nie zapytał Janusa, czy na ową zmianę miały wpływ dramatyczne chwile przeżyte w powstańczej Warszawie. Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że taki zwrot zawodowych zainteresowań nie mógł być jedynie wynikiem „wmówienia” przez kuzynkę, a wyglądał raczej na ucieczkę w świat sztuki przed traumatycznymi wspomnieniami z powstania.

Janus zadebiutował na scenie w zaprezentowanym publicznie pokazie uczniów Studia Dramatycznego „Pan Tadeusz – Recytacje” w reżyserii Haliny Gallowej 2 sierpnia 1945 r., rok i dzień od wybuchu powstania. Najpierw występował w teatrach krakowskich: Starym (1945-1946), Kameralnym (1946-1947) i Powszechnym (1947-1948). Lata 1948-1949 spędził jako aktor Teatru Nowego w Poznaniu. Potem pracował w Warszawie, w teatrach: Domu Wojska Polskiego (1949-1950), Polskim (1950-1954), Syrenie (1954-1955), Powszechnym (1955-1962, 1963-1968) – na sezon 1962-1963 przenosząc się do Krakowskiej Estrady) oraz w Teatrze Narodowym (1968-1978). Ostatnim miastem, w którym pracował, był Słupsk i teatry: Muzyczny (1978-1980) oraz Dramatyczny (1980-1983). Przenosiny z Warszawy do Słupska mogą wydawać się dziwne, ale stają się zrozumiałe, gdy spojrzeć na przebieg kariery aktora. Choć Janus występował w Krakowie i Warszawie w przedstawieniach wybitnych reżyserów, takich jak Tadeusz Kantor, Leon Schiller, Irena Babel czy Adam Hanuszkiewicz, choć w Krakowie miał okazję zagrać u boku legendarnego, bo debiutującego na scenie jeszcze w XIX w. Ludwika Solskiego, to reżyserzy oferowali mu niemal wyłącznie „ogony” – role określane jako „Morderca II”, „Oficer III”, „II Pancerny”, „Sługa”, „Lokaj”, „Spiskowiec”, „Chłop” czy „Przekupka z perfumami”, bo w takiej właśnie, kobiecej roli obsadził Janusa (homoseksualny zresztą) Konrad Swinarski w „Pluskwie” Majakowskiego (której realizację przerwała śmierć Swinarskiego w katastrofie lotniczej, a którą dokończyła Ewa Starowieyska). W Słupsku zaś Janus mógł na koniec swojej kariery zmierzyć się z większymi zadaniami aktorskimi, takimi jak np. rola Puka w szekspirowskim „Śnie nocy letniej” (granym pod tytułem „Najżałośniejsza komedia i najokrutniejsza śmierć Pyrama i Tyzbe” w reżyserii Marka Grzesińskiego, premiera: 13 grudnia 1979 r.). Jednak po przejściu na emeryturę wrócił do Warszawy. Potem zaś, na kilka lat przed śmiercią, zamieszkał w Domu Aktora Weterana w Skolimowie.

Poznałem Janusa

Poznałem Kazimierza Janusa na początku lat dwutysięcznych. Kontakt do niego dał mi Kazimierz Sheybal (1920-2003), reżyser filmów dokumentalnych, brat aktora Władysława Sheybala, który jako Vladek Sheybal po wyemigrowaniu z Polski w 1957 r. grał w zachodnich filmach i mieszkał w Londynie (Vladek był biseksualny; jeszcze w Polsce związany był z Ireną Eichlerówną, w Anglii z nikim nie związał się na stałe, miał romanse zarówno z kobietami, jak i mężczyznami). W tym czasie bardzo interesowałem się Sheybalem i jego zagraniczną karierą. Odwiedziłem Janusa w jego mieszkaniu przy pl. Hallera w Warszawie. Przyjął mnie gościnnie i sympatycznie. Nie wiedziałem jeszcze, że jest gejem, lecz gdy poszedłem do toalety, zobaczyłem wiszący w niej plakat z roznegliżowanym czarnoskórym mięśniakiem w seksownej pozie. Potem homoseksualność Janusa potwierdzili mi aktorzy, z którymi rozmawiałem. W późniejszych latach, bywając w Skolimowie, zawsze zaglądałem do pana Kazimierza. Dużo opowiadał mi o Sheybalu, ale nigdy nie mówił, czy łączył go z nim gejowski związek, a ja nie miałem odwagi, by zapytać. Wspominał na wesoło wielu aktorów, bo w pamięci środowiska teatralnego pozostał jako człowiek szalenie towarzyski, prowadzący najpierw w Krakowie, a potem w Warszawie, w swoim dawnym mieszkaniu przy ul. Puławskiej 1, dom otwarty, w którym gromadzili się aktorzy na „długich Polaków rozmowach”. Jak wspominał zaprzyjaźniony z Janusem Witold Sadowy (1921-2021), bywali tam często m.in. Andrzej Szczepkowski, Krystyna Sznerr-Mierzejewska, Mirosława Morawska, Tadeusz Łomnicki, a także Sheybal i Eichlerówna. Oraz – oczywiście – także Sadowy. Pan Kazimierz nigdy jednak nie opowiadał o swoich przeżyciach powstańczych. O jego żołniersko-medycznej przeszłości dowiedziałem się już po jego śmierci, bo wtedy dopiero w moje ręce trafi ł cytowany powyżej artykuł ze „Stolicy”. Nie wiem też nic o jego związkach; w zbiorach Instytutu Teatralnego znajduje się pocztówka, którą wysłał Janusowi inny gej – pisarz Jerzy Zawieyski; są to jednak niczego niesugerujące pozdrowienia.

Po emigracji Sheybala Kazimierz Janus utrzymywał z nim stały kontakt. Jak mi opowiadał, spotykali się często w Paryżu, uznając, że to niejako połowa drogi między Londynem a Warszawą. Dzięki Sheybalowi Janus wystąpił w niezależnym angielskim filmie – „Hamlecie” z 1976 r. w reżyserii Celestino Coronado. Był to wtedy fi lm dość znany; doczekał się nawet miana „gejowskiego Hamleta”, zwłaszcza iż Coronado dedykował go Pierowi Paolo Pasoliniemu, a większość wykonawców ról męskich występowała na ekranie albo nago, albo w mocnym negliżu, albo w kobiecych strojach. W dwóch rolach – Ofelii oraz Gertrudy – pojawiła się będąca wówczas u progu wielkiej kariery Helen Mirren. Sheybal grał trzy role – wcielił się w Lucianusa, Pierwszego Aktora oraz Aktora Grającego Królową. W tej ostatniej roli nosił zieloną perukę, sztuczny biust i coś w rodzaju sukni z przezroczystej tkaniny, w jednym z ujęć zaś odwracał się tyłem do kamery, zadzierał ową suknię i kręcił nagimi pośladkami. Z kolei Kazimierz Janus wcielił się w jednego członków trupy aktorskiej i miał scenę, w której wbiegał przed kamerę w zwariowanych pląsach odziany w suknię i wykrzykiwał jedno zdanie, zresztą po polsku. Angielski „Hamlet” to jeden z zaledwie kilku filmów z udziałem Janusa. Polskie kino miało mu do zaoferowania także jedynie epizody, m.in. w serialu „Doktor Murek” (1979) i filmach „Awans” (1974) i „C.K. Dezerterzy” (1985).

Ostatni raz widziałem się w Skolimowie z Kazimierzem Janusem na kilkanaście tygodni przed jego śmiercią. Był już bardzo słaby. Utrzymujący z nim stały kontakt Witold Sadowy napisał w pożegnalnym artykule, iż ostatnie dni spędził, leżąc i nie mając już siły, aby wstać: „Leżał w łóżku, patrząc w sufi t. Rysy mu się wyostrzyły. Wyglądał jak Chopin na łożu śmierci. Spojrzał na mnie smutno. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy z jego ust: »Witusiu, chcę już umrzeć«. Na pożegnanie pocałowałem go w czoło”. Kazimierz Janus zmarł w Skolimowie 18 maja 2008 r. Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Konstancinie-Jeziornie.  

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Król i magnat

W cyklu „Poczet tęczowych królów i książąt polskich” sylwetkę KRÓLA WŁADYSŁAWA IV WAZY z perspektywy LGBT przedstawia dr Paweł Fijałkowski

 

Królewicz Władysław Waza. Obraz z pracowni Petera Paula Rubensa z ok. 1624 r. (Zamek Królewski na Wawelu, Państwowe Zbiory Sztuki; Wikimedia Commons, domena publiczna)

 

W kwietniu 1617 r. królewicz Władysław, niespełna 22-letni najstarszy syn króla Zygmunta III Wazy, wyruszył wraz z dworem i wojskiem na wyprawę wojenną na Rosję, której celem było zdobycie Moskwy. Operacja ta rozbudziła ambicje królewicza, a jednocześnie dała mu boleśnie odczuć, jak trudno następcy tronu pogodzić sprawy publiczne z prywatnymi.

Przygotowując się do wyprawy, królewicz Władysław starannie skompletował swój dwór, pragnął bowiem, by towarzyszyli mu ludzie, których darzył sympatią. Był wśród nich jego rówieśnik, świeżo przybyły ze studiów za granicą Jerzy Ossoliński oraz bracia Kazanowscy, mniej więcej 18-letni Adam i 16-letni Stanisław. Ten ostatni należał do osób szczególnie bliskich królewiczowi ze względu na łączącą ich od dawna przyjaźń oraz pełnioną funkcję. Był bowiem dworzaninem pokojowym, do którego obowiązków należało sypianie przy Władysławie.

Wszeteczeństwa?

Ludwik Kubala w książce „Jerzy Ossoliński” (Lwów 1883) tak scharakteryzował Stanisława Kazanowskiego: „Było coś cygańskiego w tym młodzieńcu. Czarne kręcone włosy, śniada cera, lubieżnie wyrzucone usta, uśmiech dwoma rzędami pereł ozdobiony, wielkie i niespokojne oczy, ruchy kocie, przymilające się, gdy się chciał komuś podobać, a pełne leniwej pogardy, kiedy sobie kogo lekceważył. Mienił się jak brylant w różne kolory: raz był uprzejmy i miękki, to znów szorstki w obejściu, raz żywy, dowcipny i pełen niewyczerpanych pomysłów, to znów leniwy i śpiący; raz bojaźliwy i grzeczny, to znów zuchwały i gbur – jak mu było wygodnie”.

Trasa wojennej wyprawy królewicza Władysława wiodła przez Łuck, gdzie zatrzymał się wraz ze swym dworem w pałacu biskupim. Spędzał dużo czasu w sypialni w towarzystwie Stanisława Kazanowskiego i Jerzego Ossolińskiego, co rodziło podejrzenia i plotki wśród dworzan oraz niepokoiło wyznaczonych przez sejm komisarzy, którym powierzono czuwanie nad przebiegiem ekspedycji. Ossoliński odnotował w swym „Pamiętniku”: „Więc, że się w łożnicy [tj. sypialni] swojej ze mną a z Kazanowskim najczęściej królewic bawieł, rozkazawszy odźwiernym, aby nikogo inszego nie puszczali, wzięli sobie suspicyją [podejrzenie] komisarze i insi dworzanie, że na wszeteczeństwie ten czas królewic trawi, a że my przez one sekretne drogi jemu do takowej zabawy posługujemy. Co, aczkolwiek niewinnie, i on, i my cierpieliśmy, ja jednak wiedząc, jako pieszczona rzecz jest uczciwe [jak delikatną rzeczą jest honor], abym i w podejrzeniu nieprzystojnego na urodzenie moje urzędu [funkcji] nie był […], począłem sensim [z wolna] umykać się i schadzać onej sekretnej konwersacyjej [unikać poufnego kontaktu]”.

Zacytowany fragment „Pamiętnika” Jerzego Ossolińskiego bywa bardzo różnie interpretowany. Jedni rozumieją go w ten sposób, że królewicza Władysława i dwóch najbliższych mu dworzan podejrzewano o zażywanie cielesnych rozkoszy w homoerotycznym trójkącie. Inni twierdzą na tej samej podstawie, że zdaniem plotkarzy panowie sprowadzali sobie kochanki i urządzali orgie z ich udziałem. W każdym razie atmosfera podejrzeń sprawiła, że Ossoliński zaczął unikać przebywania z królewiczem na osobności. Wykorzystał to Kazanowski, chorobliwie zazdrosny o ambitnego dworzanina, by poróżnić go z Władysławem i odsunąć od niego. Przekonał królewicza, że Ossoliński jest człowiekiem próżnym i zarozumiałym, który gardzi nie tylko innymi dworzanami, ale nawet nim samym.

Wyposażony we wszystkie dary natury

Stanisław Kazanowski i Jerzy Ossoliński ostro rywalizowali ze sobą o względy królewicza Władysława, każdy z nich pragnął być najbliższym mu człowiekiem, a może nawet dążył do tego, by mieć go tylko dla siebie. Było w tym tyle samo młodzieńczej egzaltacji co fascynacji Władysławem, która mogła kryć w sobie homoerotyczne pragnienia. Wielu mężczyzn wypowiadało się z podziwem o jego urodzie, a jednocześnie wychwalało cechy charakteru i intelekt. W 1612 r. poseł króla hiszpańskiego Abraham de Dohna pisał o królewiczu: „Jest to wielkich nadziei młodzieniec, wyposażony we wszystkie dary natury, postawny, o wysokim czole, jasnej płci, wielkiego, łaskawego i przystępnego ducha. Włada doskonale czteroma językami, polskim, niemieckim, włoskim i łacińskim. Poczynił znaczne postępy w naukach humanistycznych, teraz przyswaja sobie prawo. Świetny to jeździec, zapalony żołnierz”.

Po pewnym czasie Jerzemu Ossolińskiemu udało się wyjaśnić królewiczowi Władysławowi przyczyny swojego zachowania i odzyskać jego względy. Nastąpiło to podczas czytania listów w języku niemieckim, w trakcie którego przebywali sam na sam. Jerzy uklęknął przy łożu Władysława, a ten wsparł się dłońmi na jego ramionach „z wielkim pokazowaniem miełości”. Ośmielony tym dworzanin prosił królewicza, by nie dawał posłuchu plotkom rozsiewanym przez wrogo do niego nastawionych ludzi, ponieważ jego największym pragnieniem jest wiernie mu służyć. Władysław zapewnił go: „A jażbym to o tobie miał źle co rozumieć, mój wojewodziczku, którego doznawam tak wielkiej ku sobie życzliwości? Boże tego nie daj”.

Królewicz z kochankiem gorzałkę popija

Tymczasem zmierzające ku Moskwie wojska polskie ogarnął chaos będący skutkiem intryg snutych przez rodzinę Kazanowskich, którzy pragnęli zapewnić sobie dowództwo nad wyprawą. Niestety, królewicz Władysław nie był w stanie zapanować nad ich ambicjami, nie potrafi ł również znaleźć wspólnego języka z hetmanem wielkim litewskim Janem Karolem Chodkiewiczem. Hetman kwestionował jego decyzje, a wpadłszy w złość, stwierdził: „Dopiero widzę, że prawda, co wszyscy mi powiadają, że królewicz Jego Mość z swoim kochankiem gorzałkę sobie podpija, bo i teraz takowe do mnie […] wskazowania nie mogą być z trzeźwej głowy”. W tej podyktowanej gniewem wypowiedzi na szczególną uwagę zasługuje określenie „kochanek” odnoszące się do Stanisława Kazanowskiego i zdające się oznaczać erotyczną więź łączącą go z Władysławem. Jednakże w tamtych czasach kochankiem zwano nie tylko człowieka darzonego miłością, lecz także osobę, o którą dbano, pielęgnowano ją lub wychowywano z miłością. Słowo „kochanek” oznaczało ulubieńca lub wybrańca, a także człowieka delikatnego, słabego lub zniewieściałego, ewentualnie szukającego przyjemności. Tak więc stwierdzenie zagniewanego hetmana Chodkiewicza nie pozwala nam jednoznacznie określić, jaki charakter miała więź łącząca królewicza Władysława ze Stanisławem Kazanowskim. Możemy natomiast mieć pewność, że była ona bardzo silna, o czym świadczy troskliwa opieka, jaką otoczył Kazanowskiego, gdy ten ciężko zachorował w obozie pod Moskwą w listopadzie 1618 r. Oddajmy ponownie głos Jerzemu Ossolińskiemu: „W tej jego chorobie, bardzo plugawej i smrodliwej, dopiero się pokazał srogi [tj. wielki], serdeczny afekt [uczucie] królewiców przeciwko niemu [do niego], bo i w chorobie jako żona męża pilnował, mało nie po całym dniu i nocy przy nim siedząc w onym smrodzie brzydkim”. Znów pojawia się spostrzeżenie sugerujące homoerotyczny charakter więzi łączącej królewicza Władysława ze Stanisławem Kazanowskim. W oczach Ossolińskiego byli dla siebie jak małżonkowie, zapewne przerażeni myślą, że śmierć może ich niebawem rozłączyć. Ponieważ Stanisław był przekonany, że nie powróci już do zdrowia, za namową ojca swe miejsce przy królewiczu przekazał bratu Adamowi, którego Władysław ponoć bardzo nie lubił. Jednakże zaakceptował go w roli dworzanina pokojowego i z biegiem dni zaczął darzyć sympatią.

Władysław i Adam Kazanowski jak małżonkowie

Tymczasem Stanisław powrócił do zdrowia i zapragnął odzyskać swą pozycję u boku królewicza. Między braćmi doszło do bójki na szable, w trakcie której Władysław stanął po stronie Adama i w jego obronie zranił Stanisława. Wydarzenie to sprawiło ponoć, że uczucia, które do siebie żywili, wygasły. W każdym razie królewicz oddalił od siebie Stanisława i na wiele lat związał się z Adamem, który potrafi ł zdobyć jego zaufanie i spełniać pragnienia. Gdy królewicz Władysław podarował Adamowi Kazanowskiemu pierścień odziedziczony po matce, zaszczycony tym gestem młody magnat odwzajemniał się mu, udzielając wsparcia w trudnych chwilach. Jak zapisał Wespazjan Kochowski w swym „Annalium Poloniae…” (Kraków 1683), królewicz, widząc jego przywiązanie, spytał żartobliwie: „To ty, Kazanowski, dla mnie zubożejesz?”. Na to magnat odparł z powagą: „Fortunę moją z twoim szczęściem łączę, za szczęściem twoim ubogim nie będę, a bez ciebie nie chcę być bogatym”. Deklaracja ta może budzić skojarzenia z przysięgą małżeńską.

Król Zygmunt III Waza odnosił się z niechęcią i niezadowoleniem do związku swego syna z Adamem Kazanowskim, uważał bowiem, że wywiera on zły wpływ na następcę tronu. Zapewne dochodziły go wieści, że wszystko, co posiadał Władysław, było przez rozmiłowanych w sobie młodzieńców traktowane jak wspólna własność. Wiele prezentów wręczonych królewiczowi przez magnatów trafiło do rąk Kazanowskiego, który ponoć używał nawet jego ubrań. Gdy stary król dowiedział się, że Władysław podarował swemu faworytowi dworek przy Krakowskim Przedmieściu, będący jego prezentem dla syna, stracił cierpliwość. W 1631 r. powołał komisję, której zadaniem było zbadanie wydatków królewicza. Ponieważ w mieszkaniu Adama Kazanowskiego znaleziono sprzęty należące do Władysława, zostało ono opieczętowane. Na szczęście królewiczowi udało się udobruchać starego, ciężko chorego króla i przerwać działalność komisji. Jego ulubieniec mógł na powrót cieszyć się otrzymanymi podarunkami. Ludzie bliscy Władysławowi w czasach, gdy był następcą tronu, pozostali przy nim po koronacji na króla Polski w 1633 r. Najważniejszą rolę odgrywał Adam Kazanowski, który według nuncjusza papieskiego Honorata Viscontiego „nie tylko majątkiem, ale wolą króla samowładnie rozrządzał”. Nie miał wielkich ambicji politycznych, za to był doradcą, na którego wsparcie król Władysław IV Waza mógł zawsze liczyć. Niemal w każdej sytuacji głosił ten sam pogląd co władca, bronił w mowie i piśmie jego stanowiska. Czynił to ze szczerego przywiązania do Władysława, a jednocześnie chętnie przyjmował od niego kosztowne podarunki.

Większość historyków uważa, że król Władysław IV prowadził hulaszczy tryb życia, a nadmierne umiłowanie trunków oraz liczne przygody miłosne zrujnowały jego zdrowie. Tymczasem Władysław był z natury człowiekiem słabego zdrowia, a tryb życia sprawił jedynie to, że dolegliwości rozwijały się szybciej. Już ok. 30. roku życia dręczyły go gwałtowne ataki choroby nerek, objawiającej się zasłabnięciami, konwulsjami i puchnięciem nóg. Prawdopodobnie z chorobą tą wiązała się otyłość Władysława, która sprawiła, że szybko utracił młodzieńcze wdzięki. Cytowany już nuncjusz Visconti odnotował: „Ma piękny skład ciała, tylko że teraz, przyszedłszy do dojrzałego wieku, nabiera zbytecznej tuszy, przez co nikną wdzięki, które dawniej były jego ozdobą, ściągały na niego oczy i ujmowały mu serca”.

Mężczyźni i kobiety

Historycy twierdzą, że życie króla Władysława IV Wazy wypełniały przygody erotyczne, choć jednocześnie przyznają, że dokładne przedstawienie tej sfery królewskiej aktywności jest trudne ze względu na zawoalowany sposób, w jaki wypowiadano się wówczas o seksualności. Jest w tym sporo prawdy, choć musi dziwić fakt, że dyskretne i niejednoznaczne informacje o życiu intymnym króla, które można by interpretować jako świadectwa jego homoseksualności, są gorliwie negowane przez badaczy. Natomiast każda wzmianka, którą można uznać za mówiącą o utrzymywanych przezeń relacjach heteroseksualnych, jest gorliwie przedstawiana jako jedno ze świadectw bogatego życia miłosnego władcy. Bez wątpienia Władysław IV utrzymywał kontakty seksualne z kobietami, choć trudno powiedzieć, jak były liczne. Wiemy, że podczas pobytu we Lwowie w 1634 r. poznał piękną mieszczankę Jadwigę Łuszkowską, ciemnowłosą i ciemnooką, którą obdarował wieloma prezentami i zabrał ze sobą do Warszawy. Później często widywano ją przy królu, który wciąż pozostawał kawalerem. Małżeństwo miało dla Władysława IV Wazy głównie wymiar polityczny. Dopiero w 1637 r. poślubił Cecylię Renatę, córkę cesarza Ferdynanda II Habsburga i Marii Anny Bawarskiej. Była ona kobietą 26-letnią, ale nie dorównywała urodą Jadwidze Łuszkowskiej, która pozostawała kochanką króla. Jednakże Cecylia Renata szybko zorientowała się, w jakim charakterze piękna mieszczanka przebywa na dworze, i wymusiła na Władysławie wydanie jej za mąż. Znacznie większym wyzwaniem dla królowej była rywalizacja z Adamem Kazanowskim, który z zazdrości psuł relacje między królewskimi małżonkami. Przekonywał Władysława, że nie powinien pozwalać, by na jego decyzje miała wpływ kobieta, i to w dodatku niekochana. Król z reguły postępował zgodnie z radami i życzeniami swego ulubieńca.

Życie erotyczne Władysława IV Wazy nigdy nie będzie dla nas zagadnieniem całkowicie jasnym. Możemy przypuszczać, że w sferze cielesnej był człowiekiem biseksualnym, zażywającym rokoszy zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. Natomiast w sferze duchowej był osobą rozmiłowaną w mężczyznach. Biorąc pod uwagę fakt, że przez dużą część życia trapiły go choroby coraz bardziej ograniczające aktywność fizyczną, ta druga sfera miała dla niego szczególnie duże znaczenie. Najważniejszym człowiekiem w jego życiu był bez wątpienia mężczyzna, zaborczy, lecz wierny Adam Kazanowski.

***  

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Ikony

O potrzebie pisania queerowych historii XX w. w Polsce. Tekst: Joanna Ostrowska

 

Odmienny, czyli queerowy sposób oglądania otaczającej nas rzeczywistości to warunek konieczny w trakcie odtwarzania dwudziestowiecznej historii osób nieheteronormatywnych w Europie Środkowo-Wschodniej. W Polsce zdążyliśmy się już niestety przyzwyczaić do przekonania, że wszyscy „inni” nie pozostawili śladów; że badanie queerowej opowieści można zacząć dopiero w II połowie lat 80. XX w. Wcześniej świadków było „stosunkowo niewielu”, a ich wpływ na codzienność historyczną był rzekomo niewystarczający. Pojedyncze głosy z ukrycia przez lata utwierdzały nas – polskie społeczeństwo – w przekonaniu, że nienormatywność, queerowość jest czymś obcym, z gruntu niepolskim, zapożyczonym albo wręcz przywiezionym z zewnątrz. Momentem nienormatywnej rewolucji zza granicy miał być oczywiście przełom lat 80. i 90. i czas transformacji. Milczenie wszystkich wykluczonych z poprzednich epok zdejmowało z nas odpowiedzialność związaną z opowiadaniem. W Polsce „takich rzeczy” i „takich ludzi” miało wcześniej nie być.

Homobiografie pączkują i owocują

Wstępny etap queerstorycznych poszukiwań odmieńców to najczęściej tworzenie pocztu bohaterów – grupy ikon. Z odmętów niepamięci trzeba wyciągać na światło dzienne tych, których ukryto albo których nienormatywność przemilczano. Z jednej strony walczymy o postacie znane i poważane, z drugiej – przekonujemy „niedowiarków”, że osoby nieheteronormatywne istniały. Zresztą jak mogłoby być inaczej. Osoby queerowe walczyły w zrywach niepodległościowych, sprawowały funkcje państwowe, zasiadały w uniwersyteckich gremiach, tworzyły polską kulturę i sztukę.

W 2008 roku Krzysztof Tomasik opublikował przełomowe „Homobiografie”, co zresztą nie było takie łatwe. Po pierwsze, rodzime wydawnictwa nie były zainteresowane „skandalicznym grzebaniem w biografiach osób zasłużonych”. Po drugie, już po premierze krytyka uznała tę opowieść za kpinę z polskiej kultury. Dziś te dywagacje krytyków literackich, zarówno liberalnych, jak i konserwatywnych, to już część odmieńczej historii odzyskiwania życiorysów. Czternaście lat później kolejne rozdziały książki Tomasika były i są rozszerzane, owocują nowymi biografiami uwzględniającymi nienormatywności opisywanych osób. Ten proces jest bardzo powolny, ale trwały i nie do zatrzymania. Najbardziej cieszą oczywiście opowieści o nieheteronormatywnych kobietach, czyli chociażby biografia Zofii Sadowskiej autorstwa Wojtka Szota czy oparta na zbiorze listów saga o relacji Marii Dąbrowskiej i Anny Kowalskiej pióra Sylwii Chwedorczuk. Zresztą w kolejnym roku ukażą się aż dwie biografie Marii Konopnickiej i siłą rzeczy Marii Dulębianki oraz opowieść o Marii Rodziewiczównie.

Z konceptem odmieńczego kanonu biografii mierzy się od 2017 r. także Karol Radziszewski w swoim cyklu „Poczet”, który zresztą ewoluuje i przeradza się w kolejne projekty. Pomysł upowszechniania ikon z sukcesem przejęła również sama „Replika”, konsekwentnie tworząc serie magnesów i krótkich tekstów, często mieszając historię ze współczesnością. Bardzo słusznie! Klasyczna, wertykalna opowieść historyczna, w której liczy się rozwój i wytyczanie ścieżki zgodnej z tezą „od prześladowań do walki o prawa”, to tylko jeden z możliwych scenariuszy opowiadania o przeszłości. Horyzontalne podejście, koncentrowanie się na biografiach wymykającym się tradycyjnym XX-wiecznym, nienormatywnym scenariuszom, pozwala na zauważanie tych tylko z pozoru „zwykłych ludzi”, którzy często byli siłą napędową zmian. Może nie w sensie globalnym, państwowym, społecznym, ale bardziej lokalnym, a przede wszystkim intymnym.

Jedynie przyjemne narracje?

W swojej książce „Przedziwna sztuka porażki” Jack Halberstam pisze odrobinę ironicznie o historykach-archeologach, którzy w szczytnym celu brną przez homofobiczne wymazanie, oczywiście w poszukiwaniu prawdy. Myślę, że dziś do „archeologów” z Europy Środkowo-Wschodniej można też zaliczyć wszystkich innych poszukiwaczy queerowej przeszłości. W tym rejonie nie była to nigdy domena osób zajmujących się historią. Wręcz przeciwnie. Nie zmienia to faktu, że Halberstam uczula nas na jedną bardzo ważną kwestię: „niezależnie od tego, że musimy odsłonić pewne historie, które skazano na niewidzialność, zakopujemy inne, a czasami robimy obie te rzeczy naraz. Można powiedzieć, że badacze i badaczki z obszaru studiów gejowskich i lesbijskich również ukrywają historię, opowieści, które nie przypadły im do gustu, i wykazują tendencję do wybierania z archiwów historii jedynie przyjemnych narracji”.

Brzmi to z jednej strony patetycznie, a z drugiej – niebezpiecznie. W końcu wyciągając na światło dzienne jednych, zakrywamy innych. Poszukując ikon, siłą rzeczy selekcjonujemy tych rzekomo najważniejszych, wprowadzamy hierarchie, częstokroć wybielamy życiorysy, aby przypadkiem opisywana biografia nie była ambiwalentna. Ten kaganiec selekcji „grzecznych opowieści” nosimy ze strachu, który ma współczesne – polskie, homofobiczne, transfobiczne i queerfobiczne – podłoże. Dodatkowo trudniej przecież opisać to, co niespójne i niepodpadające pod kategorię ofiary albo buntownika.

Nie da się jednak ukryć, że dobieranie historii i osób bohaterskich jest często warunkiem koniecznym, żeby zacząć opowiadać. Wszelki próby rozwarstwienia opowieści, biografii; wszelkie działania w kontrze do przewidywalnych scenariuszy dają szansę na oddech – poddają w wątpliwość hierarchię i to, o kim warto wspominać, a o kim nie; kogo wynosimy na sztandary, a kogo nie.

Najbezpieczniej było milczeć

Historia osób nieheteronormatywnych to na pewno wielogłos licznych postaci pochodzących z różnych klas społecznych, z różnym doświadczeniem życiowym, funkcjonujących w hierarchicznym i, szeroko rzecz ujmując, queerfobicznym społeczeństwie w całym XX w. Ćwiczenia z technik maskowania tożsamości płciowej i orientacji seksualnej stanowią punkt wspólny wielu biografii bez względu na moment historyczny.

Pracę nad książką „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” zaczynałam przekonana, że moim zadaniem jest odsłonięcie tych życiorysów, które, przede wszystkim patrząc pod kątem klasowym, nie miały szansy na zaistnienie obok publicznie rozpoznanych ikon. Finalnie próbowałam raczej koncentrować się na opisywaniu świata, w którym funkcjonowały dane osoby. Nie zawsze w kontrze do innych. Najczęściej jednak w ukryciu. Ich życiorysy nie zostały zatem wymazane. Często usuwano tylko „poszlaki” wskazujące na odmienność. Przyczyniali się do tego rodzina, państwo dbające o heteronormatwyność polskiego dziedzictwa narodowego albo sam zainteresowany, który zdawał sobie sprawę, że najbezpieczniej jest milczeć.

Nie da się jednak ukryć, że opowiadanie o tych ludziach przypomina bardziej tropienie prywatnych sieci znajomości i sieci wsparcia. Mapa takich osobistych powiązań wpływających na rozwój wiedzy dotyczącej transpłciowości stała się na przykład punktem wyjścia do wystawy i fenomenalnej publikacji „Others of My Kind: Transatlantic Transgender Histories” pod redakcją Alexa Bakkera, Rainera Herrna, Michaela Thomasa Taylora i Annette F. Timm. Grupa redaktorska tego projektu mierzyła się z transatlantyckimi transpłciowymi relacjami, próbując opowiedzieć historie w liczbie mnogiej. Mam wrażenie, że taki punkt wyjścia to dobry trop także w badaniu opowieści rodzimych, naszych, nie tyle polskich, ile przede wszystkich środkowoeuropejskich.

Przed wojną, w trakcie okupacji i po wojnie osoby nieheteronormatywne ukrywały się razem – wspólnie. Cenzura dotyczącą homoseksualności działała równie mocno w rodzinnym domu, jak i w życiu publicznym i zawsze dotyczyła grupy. Jeśli tuż przed wojną i tuż po niej osoby tej samej płci mogły trafi ć do polskiego więzienia za wspólne wyjście do kina albo do teatru zakończone relacją intymną, to czy rzeczywiście po 1945 tak wiele się zmieniło? Jak w tym kontekście rozumieć progres prawny, którym tak się szczycimy, wspominając przedwojenny kodeks Makarewicza? Ich strategie przetrwania w opresyjnej rzeczywistości nie ulegały zmianie. Pomocy szukano wśród swoich, wspólnie również celebrowano małe zwycięstwa dnia codziennego.

W polskiej historiografii dominuje przekonanie, że od 1932 r. Polska należała do tych nielicznych oświeconych społeczeństw, które przeciwstawiły się kryminalizacji homoseksualności. Kodeksy zaborców prześladowały osoby nieheteronormatywne, ale nowe polskie prawodawstwo, które obowiązywało de facto od stycznia 1933 r., miało to zmienić.

Na pierwszy rzut oka rzeczywiście w kodeksie Makarewicza nie umieszczono paragrafu podobnego do § 175 niemieckiego kodeksu karnego, ale istniała pewna niebezpieczna furtka. Artykuł 207: Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci [zarówno mężczyźni, jak i kobiety – J.O.] do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3. Słowo „zysk” można było interpretować na różne sposoby. Zresztą w trakcie aresztowań – zarówno przed wojną, w trakcie wojny, jak i do roku 1969 – polska policja pisała wprost o „zatrzymaniach za homoseksualizm” albo „pederastię”. Czy pod słowo „zysk” podciągnięto zaproszenie na kolację, czy ekwiwalent pieniężny, zależało od służb i prokuratury.

Od połowy lat 30. w Warszawie prowadzono dodatkowo spisy osób podejrzanych o przestępstwa seksualne, co kontrolował Referat Policji Kobiecej. Mężczyzn uznanych za homoseksualnych opisywano w nim jako „pederastów”. Dzięki tego typu dokumentacji można było kontrolować społeczność miejskich i przyjezdnych „ciot”, jak same o sobie mówiły zgodnie z badaniami Kamila Karczewskiego. Kiedy tylko sprawy wymykały się spod kontroli, używano artykułu 207, żeby przywrócić „porządek”.

Dotychczas nie zbadano na jaką skalę przed i po wojnie korzystano z tego paragrafu, ale już kilka pierwszych spraw karnych to dobry punkt wyjścia do zmiany perspektywy. Przekonanie o tym, że to zaborcy, a później okupant straszył społeczność queerową paragrafami, jest błędne. Polski kodeks też trzeba było umieć oszukać.

Teofil, Lulla i inni

Myśląc o queerowych historiach i sieciach powiązań, mam na myśli zatem nie tylko odzyskiwanie opowieści grupowych, tak jak w przypadku Stanisława Chmielewskiego, który wykorzystując przedwojenne – ewidentnie nienormatywne – powiązania, rozkręcił całą siatkę ratującą osoby żydowskiego pochodzenia z getta warszawskiego. Albo czysto osobiste znajomości takie jak w przypadku Lulli la Polaki i Teofila Kosińskiego. Panowie przecież bywali razem na wakacjach w Bułgarii w większym gronie i wysyłali sobie kartki pocztowe.

Przeglądając wspomniany warszawski „Skorowidz osób podejrzanych”, otrzymujemy prawie osiemdziesiąt nazwisk osób z pierwszych stron gazet (Paweł Hertz, Józef Czapski) i tych kompletnie anonimowych dla publiki (Bolesław Gąsowski, Mahomet Bej Czukała). Wszyscy razem bez wyjątków zostali ułożeni alfabetycznie i sklasyfikowani. Owszem, punktem wyjścia do opowiadania o nich byłaby sieć powiązań powstała w wyniku prześladowań, ale rozsadzić tę narrację można tylko w jeden sposób. Queerowanie takiego źródła policyjnego stworzonego przez sprawcę polegałoby na stworzeniu pełnej narracji o osobach, których życiorysy sprowadzono tylko do listy ze starego skorowidza.

Poza tym wśród tych prawie 80 nazwisk jest tylko jedna kobieta bądź osoba, której imię i nazwisko wskazuje na taką tożsamość płciową. Natalię Lewicką spisano w 1939 r. najprawdopodobniej jeszcze przed wybuchem wojny. Przy jej nazwisku zostawiono komentarz „miłość lesbijska”. Na razie nic więcej o niej nie wiemy. Pisanie tych queerowych historii rozpoczęłabym właśnie od niej – nowej, wciąż jeszcze anonimowej ikony.

***

W przemyśleniach nad queerowaniem historii w Polsce pomagały książki:

  • Halberstam Jack, Przedziwna sztuka porażki, tłum. M. Denderski, Warszawa 2018.
  • Others of My Kind: Transatlantic Transgender Histories, red. A. Bakker, R. Herrn, M.T. Taylor, A.F. Timm, Calgary 2020.
  • Stryker Susan. Transgender History. Th e Roots of Today’s Revolution, New York 2017.

Autorka prosi o kontakt z redakcją wszystkie osoby, które mają jakiekolwiek informacje dotyczące Bolesława Gąsowskiego, Mahometa Bej Czukały i Natalii Lewickiej.

***

Joanna Ostrowska – doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii, studiowała również w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ, Katedrze Judaistyki UJ, na Gender Studies UW, w Zakładzie Hebraistyki UW i PWSFTviT w Łodzi. Wykładowczyni akademicka, krytyczka filmowa, dramaturżka. Zajmuje się tematyką związaną z przemocą seksualną w czasie II wojny światowej i zapomnianymi ofiarami nazizmu. Autorka głośnej książki „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018), za którą otrzymała prestiżową nagrodę Mauthausen-Memorial-Forschungspreis; „Mój Führerze! Ofiary przymusowej sterylizacji na Dolnym Śląsku w latach 1934-44” (2019); oraz „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (2021), nominowanej do Nagrody im. prof. Tomasza Strzembosza (2022) i nagrodzonej Nike Czytelników i Czytelniczek 2022.   

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Na płaszczyźnie zboczenia homoseksualnego

Niesamowita historia pewnego geja odtworzona na podstawie zapisu PRL-owskiej inwigilacji liczącego kilkanaście tomów przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej. Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

Rysunek: Marcin Chudzik

 

Grzebanie w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej przypomina czytanie „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Jedna historia prowadzi do drugiej historii, ta zaś do trzeciej, w której zawierają się historie kolejne. Nazwisko znalezione na marginesie akt jakiejś sprawy okazuje się mieć osobne dossier, a epizod wspomniany w aktach pewnego Tajnego Współpracownika jest głównym wątkiem w teczce innego TW.

Właśnie dzięki tej szkatułkowej narracji natrafiłem, poszukując materiałów dotyczących czegoś zupełnie innego, na potężny, bo liczący kilkanaście tomów zapis inwigilacji środowiska gejowskiego. Inwigilacji intensywniejszej niż akcja „Hiacynt”, a w każdym razie lepiej udokumentowanej. I w przeciwieństwie do „Hiacynta” dotyczącej nie całej Polski, lecz tylko Warszawy.

Ma ta historia jednego głównego bohatera i wiele postaci drugo- i trzecioplanowych. Postaram się ją streścić na tyle, na ile pozwala mi objętość „Repliki”. Oczywiście, zmieniam albo ukrywam prawdziwe personalia bohaterów, i to nie tylko dlatego, że część z nich zapewne żyje albo też żyją ich bliscy. Jest jeszcze inny powód. Musimy mieć świadomość, że czytając akta IPN-u, obcujemy z narracją denuncjatorów i prześladowców, posługujących się językiem oszczerstwa i donosu. Ważne jest więc zachowanie dystansu wobec tych materiałów, które są świadectwem działań nie do zaakceptowania zarówno z etycznego, jak i prawnego punktu widzenia.

Zarazem nie da się ukryć, że akta IPN-u bardzo wiele mówią o polskiej historii. Można jedynie żałować, że jej tęczową część musimy odtwarzać na podstawie ubeckiego archiwum, bo wciąż w niewielkim stopniu została ona opowiedziana przez ludzi, którzy ją tworzyli.

Przedstawiciel liberalnej młodzieży

A nasza opowieść zaczyna się od tego, że w 1964 r. pewien młody człowiek, lat 22, nazwijmy go Janem Kowalskim, ma zostać zatrudniony w Ministerstwie Spraw Zagranicznych „z perspektywą wykorzystania na placówkach zagranicznych”. Mężczyzna kończy właśnie prawo, zna kilka języków, jest żonaty, zapisał się do partii. Ma więc nie tylko kompetencje, ale też ustatkowaną sytuację rodzinną i, co bodaj najważniejsze, zdaje się lojalny wobec władzy. Jednak zgodnie z procedurami Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwraca się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z prośbą o wydanie opinii na temat Kowalskiego. MSW podchodzi do tego zadania z pełną powagą: prześwietla nie tylko kandydata i jego żonę, ale także ich rodziny. Wynik dochodzenia jest jak najbardziej pozytywny – nie ma żadnych „kompr-materiałów”, czyli materiałów kompromitujących badane osoby. No, teść Kowalskiego jest nieco podejrzany, bo „wykazywał wrogi stosunek do zachodzących przemian społeczno-obyczajowych”. Ale najwyraźniej to drobiazg, skoro, pomimo teścia, nasz bohater zostaje w MSZ zatrudniony.

Dwa lata później, po przejściu kolejnych szczebli ministerialnej kariery, wyjeżdża na swoją pierwszą zagraniczną placówkę, do Francji. A w 1973 r. zostaje skierowany do Indochin. Dokładnie do Wietnamu – podzielonego wówczas na Wietnam Północny, wspierany przez kraje socjalistyczne, i popierany przez USA Wietnam Południowy ze stolicą w Sajgonie (trwa, pamiętajmy, wojna wietnamska). Kowalski trafi a do delegacji polskiej stacjonującej właśnie w Sajgonie. Spędzi tam prawie rok. Jest już rozwiedziony, ma dwóch synów.

Oczywiście służby specjalne postanawiają wykorzystać fakt, że pracownik MSZ jedzie w tak newralgiczne miejsce na mapie świata, i próbują nakłonić go do współpracy. Jan zgadza się, przyjmuje pseudonim „Antoni”, ale zaznacza, że nie zamierza donosić na kolegów, bo uważa to po prostu za niemoralne. Chętnie natomiast da znać, jeśli zauważy jakieś działania, które mogą być wymierzone w polskie interesy. Uzgodnione też zostaje, niczym w „Stawce większej niż życie”, hasło do porozumiewania się z tajniakami. Brzmi ono: „Czy pan zna kawiarnię Świtezianka?”.

Służby nie są jednak z Kowalskiego zadowolone. Prawie nic nie robi, choć oficer prowadzący chwali go w notce służbowej, że zdobył wewnętrzną książkę adresową ambasady USA (zabrał ją z domu jednego z pracowników ambasady). Na tym jednak zasługi Kowalskiego się kończą. Bo już sprawę rozpracowania związanej z CIA kobiety, o której bezpieka mówi per „Ładna”, zawalił. Wniosek jest taki, że Jan Kowalski nadaje się „do dalszego wykorzystania”, ale trzeba nad nim solidnie popracować. Przełożeni nazywają go „przedstawicielem liberalnej młodzieży” (mimo że Jan przekroczył już trzydziestkę), z dużą trudnością akceptującym „zakazy i nakazy, które stara się omijać przy każdej okazji”.

Z naszym bohaterem spotykamy się ponownie w roku 1976, gdy po powrocie z Indochin stara się o pracę w Sekretariacie ONZ w Nowym Jorku, ewentualnie w Genewie. Posady nie otrzymuje, a decyzję odmowną służby uzasadniają tym, że człowiek z niego zarozumiały i konfliktowy, o nieuregulowanej sytuacji rodzinnej, w dodatku mający poważne problemy z byłą żoną.

Szpieg pederasta

Na tym kończy się księga pierwsza. Kolejna teczka zatytułowana została „Sprawa operacyjnego sprawdzenia”. Zaczęło się ono w czerwcu 1977 r. i jest prowadzone przez Departament II MSW, czyli tę część służb specjalnych, która zajmuje się walką z działalnością szpiegowską państw kapitalistycznych.

Co się stało? Otóż z materiałów, które otrzymał Departament, wynika, że Kowalski, przebywając w Wietnamie, „utrzymywał bliżej nie rozpoznane przez nas kontakty z obywatelami amerykańskimi w tym z kadrowymi pracownikami wywiadu USA. Biorąc powyższe pod uwagę, zachodzi potrzeba operacyjnego rozpoznania i bieżącej kontroli wymienionego, pod kątem potwierdzenia jego ewentualnych dalszych powiązań z służbami specjalnymi przeciwnika” (cytując akta, zawsze zachowuję pisownię oryginalną – przyp. BŻ).

Do tego miejsca nie ma jeszcze powodu, by „Replika” opisywała tę sprawę. Ale nagle znajdujemy w aktach taki oto passus: „figurant sprawy (figurantem w języku esbeckim nazywano osobę poddaną „operacyjnemu sprawdzaniu” – przyp. BŻ) jest zboczeńcem seksualnym (pederasta), o czym było powszechnie wiadomo”. Wywiad USA mógł to więc wykorzystać jako „argument” podczas próby werbunku. Są to czasy, kiedy powszechnie, nie tylko w Polsce, uważa się, że homoseksualiści nie powinni służyć w dyplomacji czy generalnie pracować na ważnych placówkach zagranicznych, gdyż są szczególnie podatni, z powodu swoich „skłonności”, na szantaż.

Plan rozpracowywania Kowalskiego ma więc zmierzać zarówno w kierunku potwierdzenia jego szpiegowskiej działalności, jak i udokumentowania „deprawacji niepełnoletnich chłopców, których jako zboczeniec wykorzystuje dla celów seksualnych”. Przypomnijmy – akty homoseksualne jako takie nie są w polskim prawie penalizowane. Służby specjalne próbują więc dopaść homoseksualistów z paragrafów o pedofilii i deprawowaniu małoletnich.

Esbecja natychmiast przystępuje do działania. Postanawia przeprowadzić tajne przeszukanie mieszkania figuranta i założyć tam podsłuch. Ale także: kontrolować jego korespondencję, śledzić go w czasie podróży krajowych i zagranicznych, ustalić nazwiska i adresy „niepełnoletnich chłopców deprawowanych przez figuranta”, a dowody owej deprawacji zdobyć przy pomocy kogoś wywodzącego się ze środowiska „pederastów”. Służby zamierzają także prześwietlić znajomych Kowalskiego, zwłaszcza tych homoseksualnych.

Nieocenioną pomocą służy im jednak nie żaden „pederasta”, lecz znajoma Jana – także pracująca dla MSZ i skrywająca się pod pseudonimem TW „29” – która wręcz uważa się za jego najbliższą przyjaciółkę. To nader gorliwa współpracowniczka esbecji. Jej akta w IPN-ie pękają od kartek A4 zapełnionych równym, czytelnym pismem. Niczym pilna uczennica, po prostu prawdziwa prymuska, donosi „29” kto, gdzie, kiedy i z kim. Ale także próbuje tworzyć portrety psychologiczne tych, na których donosi. O Kowalskim pisze więc, że jest człowiekiem „wybitnie, wyrafinowanie inteligentnym i b. sprytnym”. W środowisku homoseksualnym „uważany jest za chytrusa – zawsze podejrzliwy, nieszczery, lawirujący i ostrożny”. Ma nienaganne maniery i stalowe nerwy – „jest zimny, nigdy się nie angażuje”.

Co ciekawe, środowisko „warszawki” wie, że „29” donosi. To wiedza powszechna, także wśród przebywających w Polsce cudzoziemców. Cóż, przecież bezpieka musi mieć w towarzystwie jakąś wtykę, więc już lepiej wiedzieć, kto zacz, choćby po to, żeby czegoś w obecności tej osoby nie chlapnąć. Niewykluczone zresztą, że sama „29”, osoba o długim języku, wygadała się paru znajomym, co robi po godzinach. Jednak koronnym dowodem na donosicielstwo jest to, że – uwaga! – „29” w ogóle nie pije alkoholu, pozostaje zawsze trzeźwa i czujna.

Oskarżenia o szpiegostwo bardzo ściśle splatają się z homoseksualną aktywnością figuranta. Bezpieka odnotowuje, że Kowalski, przebywając na sesji ONZ w Nowym Jorku, nie tylko kontaktował się z rodaczką, która prawdopodobnie jest na usługach FBI, ale także brał udział w homoseksualnych orgiach. Orgiom oddaje się Kowalski ponoć także w Polsce. Generalnie słowo „orgia” nieustannie przewija się w aktach sprawy – widać, jak potężnie działa ono na tajniaków. Skoro nie są w stanie bezpośrednio przeniknąć do środowiska homoseksualnego i śledzą je głównie z samochodów zaparkowanych przed domami „zboczeńców”, to wyobrażają sobie najdziksze perwersje (koniecznie połączone z zażywaniem narkotyków), do jakich na pewno dochodzi w obserwowanych lokalach.

Agenci w raportach skrupulatnie też wymieniają miejsca w Warszawie, w których Kowalski poszukuje partnerów seksualnych. Są to kawiarnie i restauracje: „Corso”, „Kasztelan”, „Alhambra”, „Amatorska”, „Ambasador”, „Na trakcie”, „Kameralna”, „Antyczna” (ale ta ostatnia to raczej dla „niższych warstw” homoseksualnej społeczności), a także barek w hotelu Europejskim i plaża nudystów w Świdrach Małych (tam „spotykają się niemal wszyscy”). I oczywiście łaźnie – na Krakowskim Przedmieściu, na Grójeckiej i w wieżowcu Intraco.

Uprawianie heteroseksualizmu

Bardzo ważną postacią w tej historii jest była żona Kowalskiego. Małżonkowie w ostatnich latach związku żyli ze sobą jak pies z kotem. Wyzwiska, kłótnie, bójki… Gdy Jan wrócił z jednej z podróży, zastał w swoim mieszkaniu na Powiślu nowego partnera żony, który się tam wprowadził. Można więc sobie wyobrazić, co się zaczęło dziać pod wspólnym dachem; ponoć raz kochankowie próbowali nawet udusić Jana, a innym razem on z kolei groził żonie pistoletem kupionym w Nowym Jorku.

Doszło w końcu do rozwodu, podczas którego jednak nie została podniesiona sprawa homoseksualnych romansów naszego bohatera. Żona najpewniej dowiedziała się o nich już po rozwodzie, gdy znalazła list miłosny od Francuza, którego jej mąż poznał w Wietnamie. Przejąwszy tę epistołę, będzie próbowała szantażować Jana, by uzyskać jak najkorzystniejsze dla siebie rozstrzygnięcie w sprawie podziału majątku.

Kowalski w końcu wyprowadza się z mieszkania na Powiślu i ląduje na Pradze Południe, w mieszkaniu znajomego, który wyjechał na kilkuletni kontrakt do NRD (znajomy ten jest zresztą współpracownikiem bezpieki). Jan również chciałby wyjechać na zagraniczną placówkę i w związku z tym proponuje różnym swoim przyjaciółkom białe małżeństwo, bo MSZ postawiło mu bezwzględny warunek: jeśli chce za granicę, musi się najpierw ożenić. Jedną z kandydatek na stanowisko żony jest pewna tancerka „uprawiająca heteroseksualizm w celu osiągnięcia korzyści materialnych”. Miała nawet za granicą „pozować do filmu pornograficznego”. Inną – wspomniana donosicielka „29”. Kowalski zwierza jej się, że boi się szantażu na tle homoseksualnym, a zaraz potem dodaje, że polski wywiad nie potrafi wykorzystać środowiska homoseksualnego do swoich celów, w przeciwieństwie do wywiadów zachodnich. Przecież homoseksualiści obracają się w świecie intelektualistów i dyplomatów! Mają liczne kontakty, wiedzą, kto co ukrywa i jak tę wiedzę tajemną można sprofitować. Ale cóż, nawet w służbach specjalnych siedzą u nas partacze.

To nieprawdopodobne!

W listopadzie 1977 r. następuje zaskakujący zwrot akcji. Oto poddawany „operacyjnemu sprawdzaniu” i zapewne tego „sprawdzania” nieświadomy Jan Kowalski sam zgłasza się do znajomego oficera esbecji, Nowaka, i oferuje swoją współpracę. W zamian chce, żeby służby pomogły mu uporać się z eksżoną, która sprawia coraz więcej problemów.

Kowalski wyznaje szczerze Nowakowi – z którym mówią sobie po imieniu – że żona dowiedziała się o jego homoseksualnych przygodach i zabrała mu list miłosny (ten od Francuza), którym go szantażuje. Chodzi więc przede wszystkim o to, żeby służby ten list od niej wyciągnęły. W zamian Kowalski służy informacjami na temat środowiska homoseksualnego, które mogłyby się okazać dla bezpieki interesujące.

Bezpieka przystaje na ten układ, a nawet wpada na chytry pomysł. Otóż Nowak nastraszy Kowalskiego, że niby on i jego znajomi homoseksualiści znaleźli się na celowniku milicyjnej „obyczajówki”. Zarzuca się im deprawację nieletnich i posiadanie narkotyków. Są na to twarde dowody, sytuacja jest więc bardzo poważna – o wszystkim wie już prokuratura, niedługo zostaną Janowi i innym postawione zarzuty. Można sprawie ukręcić łeb, jednak w zamian Kowalski musi pójść na jak najdalej posuniętą współpracę – dajmy na to podać nazwiska homoseksualistów, którzy albo są szpiegami na usługach Zachodu, albo których można wykorzystać jako donosicieli.

Jan początkowo wpada w przerażenie, ale podczas kolejnych spotkań z Nowakiem jest już dużo spokojniejszy. Powtarza, że z legalnego punktu widzenia nie ma sobie nic do zarzucenia. W Polsce wolno uprawiać seks z osobami od 15. roku życia, a nigdy nie miał nikogo młodszego. Od narkotyków też się trzyma z daleka. Niech więc milicja się od niego odpieprzy! Poza tym to mit, że w środowisku homoseksualnym zażywa się narkotyki, bo przecież każdy chce być „przytomny i sprawny, a nie leżeć jak kłoda i spać”. Owszem, Jan podrzuca Nowakowi kilka nazwisk, głównie zagranicznych homoseksualistów, których bezpieka i tak raczej nie dopadnie. Niewiele więc z tej całej kooperacji wynika, brakuje konkretów. Nowak jest niezadowolony i ciągle próbuje wycisnąć coś więcej ze swojego rozmówcy. Na przykład – wykaz pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ministerstwa Handlu Zagranicznego będących homoseksualistami, także tych, którzy ukrywają swoje „zboczenie” pod płaszczykiem związków małżeńskich. Kowalski odpowiada, że „nie ma pojęcia”, kto tam może być homo, ale na pewno jacyś są. I tyle.

Bezpieka rzeczywiście przeprowadza rozmowę z eksżoną. Ale „na miękko”. Tajniacy zapewniają, że wiedzą o jej problemach i „zboczeniu” męża, chcą więc, kierując się „względami humanitarnymi”, pomóc jej w rozgrywce z nim, tyle że kobieta musi najpierw coś im ciekawego o Kowalskim powiedzieć. Jednak żona nie ufa bezpiece bardziej niż eksmężowi, podejrzewa zresztą, że agenci są z nim w zmowie. Nic więc nie mówi. Nie udaje im się także wyciągnąć kompromitującego Kowalskiego listu miłosnego. Jednak partacze!

Jan nie ma więc już motywacji, żeby współpracować z esbecją, skoro nie zrobiła ona tego, na czym mu najbardziej zależało. Rozczarowany inspektor Nowak pisze w raporcie, że figurant jedynie pozoruje swoją lojalność, a tak naprawdę chce „uśpić naszą czujność by móc wyjechać za granicę i odmówić powrotu”.

W archiwach IPN-u zachowało się kilka rozmów Kowalskiego z Nowakiem, nagranych po kryjomu przez tego ostatniego. Słucha się ich z zażenowaniem, bo to przecież podsłuchy, ale zarazem z pewnym rozbawieniem. Odbywają się w iście koleżeńskiej atmosferze. Przy herbatce (Kowalski nie lubi kawy), ciastku, wódeczce… Żadnych tam kazamatów i posępnej grozy znanej z polskich filmów o bezpiece. Nowak mówi do Kowalskiego per „Janku”, „mój drogi”, „kochany”, próbuje robić na nim wrażenie zatroskanego przyjaciela, który pragnie ochronić swojego druha przed wpadnięciem w poważne tarapaty. Nowaka bardzo też interesuje, jak to jest z tymi homoseksualistami, więc ciągle o nich dopytuje. Kowalski wyjaśnia mu cierpliwie, że ludzi homoseksualnych jest w społeczeństwie ok. 7 proc. A na stanowiskach kierowniczych to tak między 2 a 10 proc. I że nawet o Mieczysławie Moczarze (za Gomułki ministrze spraw wewnętrznych) szeptano, że jest „taki”.

Z rozmów tych dowiedziałem się też, początkowo ku swojemu zaskoczeniu, że warszawscy homoseksualiści już wtedy, czyli w drugiej połowie lat 70., mówili o sobie per „geje” (czy też, ściślej pisząc, „gaye”). Ale przecież są to osoby, które wyjeżdżają za granicę, także do Stanów i na zachód Europy, nic więc dziwnego, że przywieźli stamtąd nowe określenie. Jan trzyma w domu międzynarodowy przewodnik dla gejów „Spartacus”, kupiony bodaj w Nowym Jorku, pokazuje go zresztą Nowakowi. Nowak potem w swoich raportach także będzie pisał o środowisku „gays”. Natomiast gdy Kowalski opowiada Nowakowi o polskim znajomym, który wziął w Londynie ślub z Amerykaninem, oficer wybucha głośnym śmiechem. „Nie, to brzmi już zupełnie nieprawdopodobnie!” – komentuje.

Czekając na figuranta

Zadeklarowana przez Kowalskiego chęć współpracy nie powstrzymuje jednak bezpieki przed kontynuowaniem działań operacyjnych. „29” dostarcza jej plan mieszkania Jana. W wyniku „kombinacji operacyjnych” (jakich dokładnie, akta nie precyzują) udaje się też dorobić klucze. Przygotowany został dokładny plan zainstalowania w mieszkaniu podsłuchu pokojowego (zwanego w terminologii służb specjalnych „PP”) i telefonicznego (PT). Do MSZ zostaje skierowana prośba, by tego dnia, w którym ma zostać przeprowadzona operacja, przełożeni obarczyli Kowalskiego dodatkową robotą, tak by nie mógł wcześniej wrócić do domu.

Akcja kończy się powodzeniem. W mieszkaniu zostają zainstalowane oba podsłuchy. Spisano też z osobistych notatników Kowalskiego adresy i telefony, jak również przejrzano jego książki, listy, widokówki, czasopisma, w tym i „pornograficzne” (a do tych pornograficznych zaliczono nie tylko „Playboya” i „Penthouse’a”, ale także, chyba siłą rozpędu, poczciwe polskie „Forum” przedrukowujące artykuły z prasy światowej). Natomiast materiałów szpiegowskich nie znaleziono, choć być może kryją się one w kilku zamkniętych walizkach, do których przeszukujący nie mieli kluczy. Potrzebna jest więc bardziej szczegółowa „penetracja mieszkania figuranta”.

Na razie tajniacy opisują na podstawie podsłuchów godzina po godzinie życie Jana Kowalskiego. Niektóre z tych raportów wyglądają jak miniatury dramatyczne, które mogłyby wyjść spod pióra Samuela Becketta.

Taki przykład:

24.I.1978 r.

16.30 Cisza

19.00 Bez zmian

22.20 Figuranta nadal nie ma

„Czekając na figuranta”. Ale są i bardziej mięsiste opisy. Tajniacy odnotowują wszystkie akty seksualne Kowalskiego (choć bez podawania bliższych szczegółów) i streszczają jego rozmowy z mężczyznami zaproszonymi przez niego do domu – te banalne i te poważniejsze, te na tematy gejowskie, ale i te na tematy polityczne czy kulturalne. W pewnej rozmowie figurant stwierdza (bardzo rozsądnie), że „chciałby żeby w Warszawie utworzono klub homoseksualistów, w którym byłyby wyświetlane filmy oraz dyżur pełniliby lekarze seksuolodzy i wenerolodzy. Uważa jednakże, że nikt z takim projektem nie wystąpi, a poza tym w obecnych układach politycznych byłoby to nudne, gdyż władza ma wgląd we wszystko”.

Jan zdaje sobie zresztą sprawę, że jego telefon jest na podsłuchu, ale, jak mówi, nie przejmuje się tym, bo poważnych spraw i tak nigdy nie załatwia telefonicznie. Nie domyśla się jednak, że służby podsłuchują nie tylko jego telefon.

Esbecy starają się zidentyfikować każdą osobę, do której dzwoni Kowalski bądź która dzwoni do niego. Jeśli się to udaje, do akt trafiają raporty zawierające imię, nazwisko, adres, datę urodzenia, miejsce pracy, przynależność partyjną i inne dane nie tylko rozmówcy czy rozmówczyni, ale także jego/ jej najbliższych. A często również krótką charakterystykę i informację o tym, czy dana osoba wykazuje „odchylenia seksualne” (np. „sprawia wrażenie mądrego i zaradnego mimo odchyleń seksualnych”). Mamy też informację o jednej z pań, która „przejawia skłonności heteroseksualne”, choć zaraz potem stoi napisane, że utrzymuje kontakty intymne także z kobietami. Biedni tajniacy, sami się muszą gubić w tych perwersjach!

Życie towarzyskie i uczuciowe

TW „29” nie ustaje w donosach. Z jej relacji wynika jednoznacznie, że gejowskie życie towarzyskie w Warszawie rozwija się bardzo bujnie, głównie w prywatnych mieszkaniach. Wiele osób prowadzi „domy otwarte”, gdzie dużo się pije (nierzadko zagraniczne trunki zakupione w Peweksie), plotkuje i romansuje bez skrępowania. Na tych, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, domówkach przewijają się tabuny ludzi – na jednych imieninach „29” naliczyła aż 50 homoseksualistów!

Panowie są spragnieni świeżych „towarów”, rywalizują o ich względy, co niekiedy prowadzi do kłótni i zniewag. Jarek zakochał się w Leszku, którego przywiózł z Poznania Włodek, a do którego smali cholewki także Marek. Wszyscy kandydaci do ręki młodzieńca śmiertelnie się na siebie obrazili, więc obgadują jeden drugiego za plecami. Jarek twierdzi, że Marek uprawiał w Austrii prostytucję. Marek, że Jarek naciąga, oszukuje i kradnie – kiedyś np. wziął od Marka radio z magnetofonem, sprzedał je i nie oddał pieniędzy. Jarek to w ogóle nieciekawy typ. „Jest histerykiem, ciągle popełnia samobójstwa i marzy o »dobrym wyjściu za mąż« za granicą” – donosi TW „29”.

Natomiast Kazik ma za oceanem jednego „męża” (to słowo pisane właśnie w cudzysłowie często się przewija w dokumentach, używane w odniesieniu do różnych gejów), a w Amsterdamie drugiego. Ten drugi jest akurat w Polsce, zatrzymał się w hotelu Victoria, więc Kazik go wczoraj odwiedził z siedemnastoletnim chłopcem, którego nie chciała wpuścić obsługa hotelowa.

Dziennikarz Adam także ma męża, historyka sztuki – razem mieszkają, ale udają, że są kuzynami. Z kolei Tadeusz niedawno zerwał z Mietkiem. Obaj są stałymi klientami kawiarni „Ambasador”. Gdy Tadeusz przyprowadził tam raz jakiegoś Amerykanina, wzbudził wielką sensację wśród stałych bywalców.

Dalej idzie Mariusz, który „prowadzi wesołe, puste, ale bardzo dostatnie życie”. Tylko pozazdrościć. O kolejnym delikwencie, Januszu, „29” pisze, że jest wysoko ceniony na rynku homoseksualnym, bo elegancki, ciągle siedzi za granicą, ma dużo pieniędzy, świetnie zna języki obce, jest inteligentny i nieco cyniczny. Za to pewien piosenkarz związał się z cudzoziemcem i dostawał od niego przekazy pieniężne, ale kontakty się urwały, a zgnębiony wokalista „szuka nowego, intratnego związku dolarowego” i deklaruje, że będzie utrzymywał bliskie stosunki wyłącznie z obcokrajowcami, „przy których można naprawdę mieć duże pieniądze”.

Zdarzają się na prywatkach także epizody dramatyczne. Na jednej z nich młody chłopak o imieniu Jurek ciągle się awanturował, groził, że wyskoczy przez okno, a koniec końców ukradł kilka zagranicznych zapalniczek. Po wykryciu tej kradzieży całe towarzystwo, mocno już pijane, poddało się rewizji osobistej, w wyniku której zdemaskowano złodzieja, ten zaś oddał wszystkie zapalniczki z wyjątkiem jednej.

Zawsze są na przyjęciach goście z Zachodu (ale też np. dyplomaci z krajów południowoamerykańskich). Przywożą pieniądze i prezenty. Ba! Czasami nawet występują striptizerzy z Francji. Pali się, przemycane z zagra nicy, „papierosy narkotyzowane” (czyli pewnie marihuanę). Mamy i takich gejów, którzy kręcą u siebie w domu filmiki „pornograficzne”. Arkadiusz chwali się, że chłopiec, którego sfilmował, to syn pułkownika z MSW. Tak się w tym młodzieńcu zabujał, że specjalnie dla niego zbudował w swoim niewielkim mieszkaniu saunę, bo chłopak zajmuje się sportem i musi dbać o ciało. Inny aktor z domowego „pornosa” to żołnierz – z miłości do niego Arek kiedyś podcinał sobie żyły.

Są jednak w tym rozrywkowym towarzystwie także geje znacznie mniej ciekawi, jeden nawet ma przezwisko „Nuda”. Nie warto o nim pisać. Lesbijek brak. Za to oprócz „29” kręcą się w środowisku również inne kobiety hetero. Na przykład była żona znanego aktora. Opisując ją, „29” nie przebiera w słowach: „Alkoholiczka, narkomanka i erotomanka. Człowiek chory i wykolejony. Przyjmuje u siebie homoseksualistów, którym się często narzuca po pijanemu”.

 Zresztą nie do wszystkiego „29” jako kobieta ma dostęp. „Przyjęcie było bardzo huczne i zakończyło się orgią, przed którą wyszłam” – informuje ze smutkiem swoich przełożonych. Nie bywa także w tzw. klubie, tj. łaźni „Centralna” na Krakowskim Przedmieściu, gdzie zawiera się „konkretne znajomości”. Bezpieka postanawia więc zwerbować pracujących tam szatniarzy, by dostarczali kompromitujących informacji na temat homoseksualnych klientów. Szatniarzy łatwo będzie zaszantażować, bo nielegalnie sprzedają w łaźni alkohol, który przechowują w kotłowni. Nie znalazłem jednak żadnych dokumentów, które by informowały o tym, jak się zakończyły te plany werbunku.

„29” jest osobą ewidentnie dwulicową, pozbawioną hamulców etycznych, sprzedajną (za jeden ze swoich raportów otrzymała wynagrodzenie 2500 zł – to ponad połowa przeciętnej pensji) i podlizującą się władzy. W dodatku, jak piszą o niej szefowie z MSW, do wszystkiego odnosi się „wyłącznie emocjonalnie, nie stać jej na chłodną analizę intelektualną”.

W jakiejś mierze jej raporty na temat homoseksualnych przyjęć przypominają opisy z XIX-wiecznej literatury francuskiej. Choćby balów, podczas których snuto intrygi, nawiązywano romanse i przyjmowano do towarzystwa „debiutantki” (tu raczej „debiutantów”). „29” ma najwyraźniej niespełnione ambicje literackie, które realizuje w pracy dla bezpieki.

Nasza donosicielka musi dobrze się czuć wśród gejów, jest nimi zafascynowana, nawet jeśli w raportach z upodobaniem wyciąga rozmaite brudy. Zresztą nie tylko jej elukubracje, ale i kostyczne, koślawe i nieprzychylne środowisku protokoły tajniaków wywołują nostalgiczne pragnienie, by choć na chwilę znaleźć się w tamtym świecie (no, ale tylko na chwilę). Warszawskie środowisko gejowskie lat 70. jest niewielkie, elitarne, dobrze zintegrowane. Oparte na więzach seksualnych i przyjacielskich. Tworzący je ludzie spędzają ze sobą dużo czasu, prowadzą szerokie życie towarzyskie, kulturalne i erotyczne. Widać, że łączą ich wspólne kody, że solidarnie trzymają się ze sobą, a jeden drugiemu pomaga załatwić różne rzeczy – zgodnie zresztą z generalnym modelem życia społecznego w PRL-u, gdzie niemal wszystko załatwiało się za pomocą znajomości, protekcji i korupcji. Jednocześnie geje potrafi ą wygadywać na siebie nawzajem okropne rzeczy, a nawet donoszą do milicji i bezpieki. Z „organami” też przecież trzeba toczyć grę, podrzucać im mniej lub bardziej istotne informacje i pogłoski, mając na względzie własny interes i własne bezpieczeństwo. Homoseksualność może stać się podstawą szantażu, doprowadzić do zwolnienia z pracy (zwłaszcza tej wykonywanej na eksponowanym stanowisku) i rodzinnych dramatów. Lepiej więc „zdemaskować” kogoś innego i tym samym obronić własny tyłek oraz zapewnić sobie względy władzy. Ta kalkulacja często jednak bywa błędna, bo władza i tak robi, co chce.

Jak już napisałem, środowisko składa się wyłącznie z mężczyzn homoseksualnych i kilku heteroseksualnych kobiet. Jest wsobne, choć otwarte na nowych członków, przede wszystkim ładnych młodzieńców. Ale zanim dzisiejsi aktywiści zaczną rzucać absurdalne oskarżenia o brak „inkluzywności”, niech sobie uświadomią, że mówimy o naprawdę zupełnie innych czasach. Polska była krajem autorytarnym, władza starała się kontrolować wszelkie przejawy aktywności obywatelskiej, nie istniały więc w latach 70-tych choćby zręby ruchu gejowsko- -lesbijskiego, bo władza nigdy by na to nie pozwoliła. Geje z lesbijkami po prostu nie mieli prawie żadnych punktów wspólnych, zwłaszcza że tak jedni, jak i drugie żyli_ły w ukryciu. Nikt nie robił publicznie tego, co nazywamy dzisiaj „coming outem”. Zresztą gdzie miałby go zrobić, bo na pewno nie w państwowych mediach (a inne nie istniały)? Ponadto nawet światła część społeczeństwa traktowała homoseksualizm jak zbocze nie. Trudno więc się dziwić, że homoseksualiści trzymali się we własnym, zamkniętym gronie, którego i wszechwładna bezpieka nie potrafiła do końca przeniknąć.

Jak u Barei

Wróćmy jednak do historii Jana Kowalskiego. Ósmego lutego 1978 r. jedzie w trzydniową delegację służbową do Moskwy. I właśnie wtedy bezpieka robi zdjęcia jego mieszkania i rzeczy osobistych, po czym instaluje PDF. Czyli podgląd fotograficzny.

I tu zaczyna się Bareja. Ten z filmu „Nie ma róży bez ognia”.

Bo podgląd podglądem, ale trzeba jeszcze mieć mieszkanie, z którego będzie się Kowalskiego podglądać, czyli tzw. mieszkanie odbiorcze. W styczniu 1978 r. Departament II MSW prosi więc dyrektora Zarządu Administracyjno- Gospodarczego tegoż ministerstwa o przydział do celów operacyjnych mieszkania znajdującego się nad tym, które zajmuje Kowalski. Lokatorem tego górnego mieszkania jest bowiem pewien kapitan MSW. Ale zaraz ma się wyprowadzić do innego lokum, zgadza się jednak przetrzymać to stare jeszcze przez cały luty, by koledzy z pracy mogli się tam zainstalować. Tylko co potem? Trzeba załatwić odpowiedni papier na przydział mieszkania; nawet bezpieka musi formalnie przestrzegać przepisów. Zastępca naczelnika Departamentu II wzywa więc jednego ze swoich podwładnych, by wydobył ze spółdzielni ów przydział. Byle szybko, bo o mieszkanie stara się także małżeństwo niejakich Gaciów. Prezes spółdzielni informuje jednak, że nie ma problemu, Gaciowie na razie przydziału nie dostaną, MSW będzie się mogło wprowadzić.

Wszystko ładnie, piękne, ale formalności się ciągną. Dziewiątego lutego w mieszkaniu figuranta pojawia się PDF, a przydziału na mieszkanie odbiorcze wciąż nie ma. Aż tu nagle, na początku marca, grucha w MSW wieść, że jakiś pracownik spółdzielni bez porozumienia z prezesem jednak przydzielił mieszkanie Gaciom. I to co najmniej miesiąc temu!

Co prawda małżeństwo Gaciów na razie mieszkania operacyjnego nie zasiedliło, bo prezes nie chciał im dać kluczy, wiedząc, że mieszkaniem interesuje się MSW. Ale zarazem, obawiając się odpowiedzialności, nie chce także dać teraz tych kluczy MSW, bo przydział na mieszkanie mają przecież Gaciowie. Patowa sytuacja.

Trudno, trzeba pogadać z małżonkami, by wstrzymali się przez 3 miesiące z zasiedleniem mieszkania i zgodzili się udostępnić je służbom, za co otrzymają odpowiednie wynagrodzenie, a nawet mieszkanie zastępcze. Niestety, „próby dogadania się z Gaciami nie powiodły się” – czytamy w raporcie. Gaciowa wręcz zagroziła mężowi, że się z nim rozwiedzie, jeśli przyjmie on propozycję bezpieki. Następny pomysł jest więc taki: spółdzielnia oficjalnie poinformuje małżonków, że w mieszkaniu trzeba pilnie przeprowadzić remont instalacji gazowej, co opóźni ich wprowadzenie się do spornego lokum.

Po ciężkich bojach 20 marca bezpieka klucze dostaje – wolno jej przebywać w mieszkaniu najpóźniej do początku maja. I wreszcie może zacząć podglądanie z prawdziwego zdarzenia.

Jak u Orwella

I tu kończy się Bareja, a zaczyna Orwell.

Do raportów z podsłuchów Kowalskiego dochodzą teraz raporty z PDF-u. Suche, protokolarne i dokładne. Na przykład:

Godz. 19:55 – do fi g. weszło 3 młodych mężczyzn M-1, M-2, M-3 (i tu następuje dokładny opis wyglądu każdego z nich – przyp. BŻ).

Albo:

Godz. 23.17 – fi g. usiadł na rogu kanapy i położył sobie na kolanach głowę M-3 i głaskał go po włosach.

Biorę w IPN-ie do ręki piękny album fotograficzny z wiśniową okładką. Album z rodzaju tych, do których wklejało się kiedyś zdjęcia rodzinne, tylko dużo większy. Każda strona przedzielona jest cienką, jakże miłą w dotyku bibułką. W albumie umieszczone zostały czarno-białe fotografie z podglądu, przedstawiające mieszkanie figuranta i jego samego. Jak leży, siedzi, czyta, rozmawia przez telefon, uprawia seks z innymi mężczyznami… Zdjęciom towarzyszą podpisy – np. „Figurant w swoim mieszkaniu /po przeprowadzeniu samogwałtu/”. Gwałt na intymności jest zaiste totalny. I jednak szokujący, nawet dla kogoś, kto był świadom metod działania bezpieki.

W aktach znajdują się także kopie i tłumaczenia listów, w tym miłosnych, sfotografowanych w mieszkaniu figuranta. Zawsze uważałem tajemnicę korespondencji za świętą, nie chcę więc tych listów cytować w dużych fragmentach ani ich streszczać. Z drugiej strony pozwalają one wreszcie spojrzeć na życie figuranta z innej perspektywy. Są jak orzeźwiający łyk źródlanej wody, również ze względu na swój język – czasem namiętny, czasem romantyczny, czasem po prostu przyjacielski, nierzadko błyskotliwy – jakże odległy od paskudnego, zbiurokratyzowanego języka esbecji. Tak więc dla przykładu kilka drobnych ustępów. W liście z 1974 r. wietnamski kochanek prosi Jana (przebywającego wtedy jeszcze w Sajgonie): „Kup mi czerwcowy numer «Play girl» a także «Penthouse» dla mojego sąsiada. On lubi oglądać nagie kobiety, ja wręcz przeciwnie”. Wietnamczyk napomina też Kowalskiego: „Bądź grzeczny i nie podrywaj zanadto”.

„Gdy widzę grupy Polaków, to serce mi się ściska i myślę o Tobie…” – tak z kolei kończy list Grek, który za chwilę będzie musiał odbyć ponad dwuletnią służbę wojskową i chciałby przedtem odwiedzić Jana w Warszawie.

Pewien naukowiec, który wyemigrował do Hamburga, opisuje przyjacielowi swoje życie w portowym mieście: „Jacy w Polsce są ładni chłopcy! Tutaj same starocie albo prostitution-boys a jeżeli ktoś na ulicy cię minie ładny, młody i nie kurwa to okazuje się, że obcokrajowiec albo sen… a więc ja jestem tym przysłowiowym rakiem co to robi za rybę”.

Bukiet gerberów

I tu ponownie witamy Bareję.

Bo skoro na początku maja bezpieka musi się wyprowadzić z mieszkania operacyjnego, to trzeba spowodować, by i figurant przeniósł się z zajmowanego obecnie mieszkania do mieszkania, które znowu będzie można nadzorować.

Ale teraz tak… W październiku 1977 r. Kowalski na mocy wyroku sądowego otrzymał pełne prawo do swojego starego mieszkania na Powiślu, w którym mieszka obecnie jego była żona z kochankiem. Żonie natomiast przyznano nowe mieszkanie M-2 w bloku na Mokotowie. Ale ona nie chce się tam wprowadzić (choć płaci czynsz), bo liczy na to, że po apelacji dostanie prawo do mieszkania na Powiślu.

Najpierw więc trzeba zmusić żonę, by się z mieszkania na Powiślu wyprowadziła i wprowadziła do mieszkania na Mokotowie. Jeśli natomiast figurant nie będzie chciał wyprowadzić się z zajmowanego obecnie mieszkania na Pradze Południe, to trzeba wywrzeć nacisk na znajomego, od którego wynajmuje to mieszkanie – a który jest, jak pamiętamy, współpracownikiem bezpieki – by Kowalskiemu to mieszkanie wymówił. Nadążacie?

Drugiego maja akcja zlikwidowania PDF zostaje z powodzeniem przeprowadzona. Po jej zakończeniu inspektor ją nadzorujący odwozi do spółdzielni wszystkie klucze, które stamtąd otrzymał. „Wręczyłem pracownicy spółdzielni bukiet gerberów z czego była zadowolona” – odnotowuje w raporcie i taki  miły szczegół. Ale jest i szczegół niemiły. Magazynier z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odmówił przyjęcia materacy i śpiworów – które zostały wypożyczone pracownikom, by mieli na czym spać w mieszkaniu odbiorczym – gdyż zostały poplamione. Należy je najpierw oddać do czyszczenia.

Ekwilibrystykę z zamianą mieszkań też jakoś udaje się doprowadzić do końca. O szczegółach akta milczą, bo sprawa Kowalskiego przestaje bezpiekę szczególnie interesować. Żadnego szpiegostwa przecież nie udało się udowodnić. Figurant wraca do mieszkania na Powiślu, tam już nie zostają założone podsłuchy i podglądy.

Mimo, że esbecja nic na Kowalskiego nie ma, to jednak w lipcu 1978 r. w wyniku jej nacisków zostaje on zwolniony z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, niby pod pretekstem reorganizacji zatrudnienia. Koledzy mówią mu jednak prawdę – że wyleciał na zlecenie „organów”. Nietrudno wyczytać z akt, że powodem jest bardziej homoseksualizm („negatywna postawa moralna”, jak czytamy w raportach) niż podejrzenia o szpiegostwo. Sam Jan ma teorię, że do jego zwolnienia przyczyniła się była żona, przesyłając do MSZ jakieś materiały świadczące o jego homoseksualizmie, być może ów osławiony list od Francuza. Nawet prosi „29”, by poszła z nim do pracy – niby jako jego nowa partnerka – i zaświadczyła, że te wszystkie oskarżenia o „odchylenia seksualne” to tylko insynuacje. Ale zwierzchnicy „29” z bezpieki kategorycznie zabraniają jej mieszania się do tej sprawy.

Po zwolnieniu z ministerstwa Kowalski ubiega się o pracę w Polskiej Akademii Nauk na stanowisku organizatora wypraw naukowych na Antarktydę. Jednak i tu MSW stawia weto, motywując to tym, że miałby dostęp do tajnych materiałów Ministerstwa Obrony Narodowej, które prowadzi swoje działania na Antarktydzie pod pretekstem badań naukowych. Na panewce palą też próby Jana zatrudnienia się w innych instytucjach współpracujących z zagranicą, takich jak LOT czy Ministerstwo Kultury. Co więcej, Departament II MSW wydaje Wydziałowi Paszportowemu polecenie zastrzeżenia wyjazdów zagranicznych Kowalskiego na 5 lat. Nasz bohater bardzo chce jednak za granicę wyjechać i nawet proponuje organom, że pojedzie do Grecji, by zwerbować do współpracy wspomnianego kilka akapitów wcześniej młodzieńca, który odbywa służbę wojskową. Ale esbecja, najwidoczniej rozczarowana wcześniejszą współpracą, tym razem odrzuca propozycję Kowalskiego.

Janowi udaje się jednak dostać pracę w agencji prasowej współpracującej z zagranicznymi dziennikarzami. Wszystko dzięki przeoczeniu tamtejszego kierownictwa, które nie raczyło zapytać bezpieki, jakie ma zdanie w kwestii zatrudnienia Kowalskiego.

Materiały osobopoznawcze

Spodziewacie się zapewne na koniec efektownego zwrotu akcji albo równie efektownej puenty. Ale jej nie będzie. Nazwisko Kowalskiego wypływa jeszcze na chwilę w związku z oskarżeniem o szpiegostwo jego koleżanki z czasów szkolnych. Bezpieka wzmaga też czujność podczas wizyty papieża w czerwcu 1979 r., bo Jan ma koordynować pracę akredytowanych dziennikarzy zagranicznych. Najwyraźniej jednak służby nie zgłaszają żadnych zastrzeżeń. Do tego stopnia, że w maju 1980 r. anulują zakaz wyjazdów Kowalskiego za granicę.

Urywają się nawet raporty „29”, która w marcu `80 pisze, że z Kowalskim nie utrzymuje już żadnego kontaktu – to on postanowił z nią zerwać, bo, jak jej oznajmił, ma dowody, że to ona przez swoje gadulstwo przyczyniła się do wyrzucenia go z MSZ. Jan zapewne zrozumiał, że nie należało lekceważyć jej bliskich stosunków ze smutnymi panami. Przez wspólnych znajomych TW dowiedziała się jednak, że Kowalski jest bardzo zadowolony z nowej pracy i organizuje u siebie w domu liczne przyjęcia z udziałem zagranicznych dziennikarzy. Brat Kowalskiego powiedział „29”, że mieszkał przez 2 dni u Jana i jest przerażony „ilością pustych butelek po różnych drogich zagranicznych trunkach oraz baterią tychże jeszcze nie napoczętych”.

To ostatni raport „29” na temat Kowalskiego. Zostaje skierowana do innych działań. Zaraz powstanie „Solidarność”, potem przyjdzie stan wojenny. Bezpieka musi infiltrować opozycję, więc nie ma już za bardzo głowy do jakichś „pederastów”.

„Pomimo aktywnej kontroli figuranta (…) nie uzyskano dowodów wskazujących na prowadzenie przez niego działalności szpiegowskiej. Potwierdzono natomiast, że utrzymuje on liczne kontakty z obywatelami PRL i cudzoziemcami na płaszczyźnie zboczenia homoseksualnego” – czytamy w piśmie z marca roku 1981. I właśnie „płaszczyzna zboczenia homoseksualnego” jest głównym powodem, dla którego sporządzający to pismo kapitan nakazuje nie wyrejestrowywać Kowalskiego i innych obserwowanych osób z ewidencji operacyjnej. Bo przecież uzyskano „bogaty zbiór materiałów osobopoznawczych i charakterologicznych”, które mogą się zawsze do czegoś przydać. W PRL-u chodziło bardziej o to, żeby śledzić króliczka, niż go dopaść.

Do wniosku kapitana dołączone jest grube dossier owych obserwowanych osób w liczbie 27 – niemal wyłącznie homoseksualnych. Zawiera ono głównie informacje o ich podróżach zagranicznych i życiu erotycznym. Na przykład z jakimi innymi homoseksualistami byli związani, gdzie, kiedy i z kim oddawali się „orgiom”. Są też historie rodzinnych dramatów – fikcyjnych małżeństw, w których małżonka dopiero po pewnym czasie odkryła, że jej mąż woli facetów, i popadła w ciężką depresję. Generalnie jest tam wiele danych wrażliwych i potencjalnie kompromitujących materiałów.

Ciekawe byłoby dowiedzieć się, czy kiedykolwiek zrobiono z nich użytek – np. podczas akcji „Hiacynt”. Ale to wymaga jeszcze głębszego zanurzenia się w rękopisy i inne dokumenty znalezione w IPN-ie.

Dziękuję Panu Mateuszowi Szłapce i pracownikom poznańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej za pomoc w zbieraniu materiałów do tego tekstu.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Król i ganimedowie

W cyklu „Poczet tęczowych królów i książąt polskich” sylwetkę króla MICHAŁA KORYBUTA WIŚNIOWIECKIEGO z perspektywy LGBT przedstawia dr Paweł Fijałkowski

 

Michał Korybut Wiśniowiecki. Obraz olejny namalowany przez Marcello Bacciarellego w latach 1768-1771 (Zamek Królewski w Warszawie, Wikimedia Commons, domena publiczna)

 

We wrześniu 1668 r. abdykował król Jan Kazimierz, co pociągało za sobą konieczność wyboru nowego władcy. Rozczarowanie rządami Wazów, którzy realizowali swe plany dynastyczne kosztem państwa, zrodziło wśród szlachty niechęć do zagranicznych kandydatów. Coraz większą popularność zyskiwał postulat wyboru na króla rodzimego pretendenta, czyli „Piasta”, który znałby dobrze problemy Rzeczpospolitej i respektował obowiązujące w niej prawa.

„Piast”

Pod koniec 1668 r. biskup chełmiński Andrzej Innocenty Olszowski, sprawujący urząd podkanclerzego koronnego, wydał broszurę „Censura candidatorum”, w której dowodził, że każdy naród powinien mieć monarchę pochodzącego z własnej arystokracji. Jako kandydata wymienił księcia Michała Tomasza Korybuta Wiśniowieckiego, syna walecznego Jeremiego Wiśniowieckiego, który pokonał Kozaków i Tatarów pod Beresteczkiem. Podkreślał, że Michał jest człowiekiem mężnym i pobożnym jak ojciec, mądrym i wykształconym.

W rzeczywistości 28-letni Michał Korybut Wiśniowiecki nie odziedziczył po ojcu zdolności wojskowych, nie miał umiejętności przywódczych i ambicji politycznych. Gdy podczas sejmu elekcyjnego na polach podwarszawskiej Woli podkanclerzy Olszowski i inni zwolennicy wyboru „Piasta” zgłosili kandydaturę Wiśniowieckiego, ten był zaskoczony i wystraszony takim biegiem spraw. Jan Chryzostom Pasek odnotował w swych „Pamiętnikach”, że „siedział między szlachtą pokorniusieńki, skurczył się, nic nie mówił”. Pomimo to 19 czerwca 1669 r. większość sejmujących zagłosowała na niego, a na polu elekcyjnym rozległy się okrzyki: „Wiwat Piast! Vivat rex Michael!”.

Nowo wybrany władca wywodził się tak naprawdę z rodu książąt litewsko-ruskich. Po śmierci sławnego ojca, w wieku 11 lat, trafi ł pod opiekę biskupa płockiego i wrocławskiego Karola Ferdynanda Wazy. Później znalazł się na dworze króla Jana Kazimierza, który skierował go na naukę do kolegium jezuickiego w Nysie. Zarówno tam, jak i podczas podjętych w 1656 r. studiów w Pradze Michałowi Korybutowi towarzyszył wychowawca Felicjan Wąsowicz, który starał się zapewnić swemu podopiecznemu jak najlepsze warunki życia i nauki. Następnie młody książę przebywał w Dreźnie i na dworze cesarskim w Wiedniu, gdzie doskonalił znajomość francuskiego, niemieckiego i włoskiego.

Po powrocie do kraju w 1660 r. Michał Korybut Wiśniowiecki mieszkał głównie u zamożnego wuja Jana Zamoyskiego, który otaczał opieką chorowitego, mizernego i przedwcześnie połysiałego młodzieńca. Książę był niski i szczupły, a przede wszystkim miał niezgrabną sylwetkę, co próbował bezskutecznie maskować za pomocą strojów. Natomiast by ukryć łysinę, nosił perukę, która nawet w zestawieniu z jego pucołowatą twarzą o grubych rysach robiła wrażenie zbyt dużej. Nie podobało się to wielu magnatom, którzy po wyborze Wiśniowieckiego na króla zaczęli go pogardliwie nazywać „małpą”. Widząc, że jest człowiekiem wolno myślącym i jeszcze wolniej działającym, wykpiwali go jako głupca i niedołęgę.

Niemiecka głowa, francuskie spodnie

Michał Korybut Wiśniowiecki nie był żonaty i dopiero po koronacji, która odbyła się 29 września 1669 r., postanowił poślubić córkę cesarza Ferdynanda III Habsburga i Eleonory Gonzagi, 16-letnią arcyksiężnę Eleonorę. Ich związek miał przede wszystkim charakter polityczny. Królewscy małżonkowie odnosili się do siebie uprzejmie, lecz z dystansem. Nic więc dziwnego, że gdy jesienią 1670 r. pojawiły się informacje o ciąży królowej, a następnie o poronieniu przez nią dziecka płci męskiej, wzbudziły one podejrzenia i niedowierzania. Mówiono, że król rozgłosił fałszywą informację o brzemienności swej żony, a następnie nakazał jej zainscenizować poronienie przy wsiadaniu do karety.

Być może Michał Korybut chciał w ten sposób zaprzeczyć krytycznym opiniom o swym małżeństwie i położyć kres plotkom, że jest niezdolny do spłodzenia potomstwa. Nie można jednak wykluczyć, że podjął współżycie płciowe z żoną, ponieważ posiadanie dzieci z cesarską córką umacniałoby jego pozycję. Niestety, królowa nie była w stanie donosić ciąży. W każdym razie Michał nie kochał Eleonory, a ona nie kochała jego, choć z biegiem czasu połączyły ich więzy przyjaźni i współdziałania. Królowa wspierała swego męża w trudnych dla niego chwilach, starała się łagodzić waśnie między jego przeciwnikami i zwolennikami.

Mamy podstawy, by sądzić, że kobiety w ogóle nie pociągały Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Może tego dowodzić niepowodzenie Marii d’Arquien Sobieskiej, która użyła wszystkich swych wdzięków, by go uwieść i mieć wpływ na jego decyzje. Katarzyna z Gordonów Morsztynowa pisała w październiku 1669 r., że „robi słodkie oczy do króla bardzo widocznie, lecz pomimo największych wysileń żadnego prawie nie osiąga skutku […]. Okrutnie umizga się do króla […], wygadując niesłychane rzeczy”. Takie zachowanie uważano za niegodne mężatki, toteż wywołało ono oburzenie wielu świadków, nie przyniosło natomiast oczekiwanych przez Marysieńkę Sobieską rezultatów.

Nie oznacza to, że król Michał Korybut Wiśniowiecki stronił od uciech cielesnych, choć najwyraźniej preferował inne. Lubił uczestniczyć w balach, a największą przyjemnością było dla niego jedzenie i picie. Toteż z biegiem czasu jego nieproporcjonalną, krępą sylwetkę zniekształciła otyłość, hamująca aktywność fizyczną. W 1671 r. cesarski poseł na dworze króla, baron August von Mayerberg, donosił swemu panu, że Michał Korybut ma słabą kondycję, bardzo rzadko dosiada konia i nawet po krótkiej przejażdżce kładzie się do łóżka. Co gorsze, nie ubiera się po rycersku, a nawet nie po męsku i do tego maluje sobie twarz.

Dwór Michała Korybuta Wiśniowieckiego tworzyli niezamożni szlachcice, wśród których byli jego przyjaciele i słudzy z czasów przed elekcją. Ważną rolę odgrywał Felicjan Wąsowicz, dawny wychowawca Michała Korybuta, który otrzymał urząd starosty narewskiego, cieszył się wielkim zaufaniem króla i był jednym z fi larów intelektualnych jego stronnictwa. U boku władcy pozostawał Marcin Rostocki, który przez lata służył mu „za młodziana”, czyli był jego osobistym służącym (pokojowcem), a teraz został starostą lelowskim, otrzymał trzy dzierżawy i pensję. Ci faworyzowani przez króla dworzanie byli mu szczególnie bliscy.

Stronnictwo Michała Korybuta głosiło hasła oczyszczenia życia społecznego z cudzoziemskich wpływów. Twierdziło, że obcokrajowcy doprowadzili do upadku tradycyjnych szlacheckich wartości, co spowodowało kryzys państwa. W związku z tym postulowało reformę ustroju, która miała polegać na jego repolonizacji pod przewodnictwem króla. Tymczasem monarcha, który podczas nauki przesiąkł kulturą zachodnioeuropejską i preferował modę francuską, postępował w sposób całkowicie sprzeczny z tymi hasłami. Choć przeciwnicy wypowiadali się krytyczne na temat jego „głowy niemieckiej” i „francuskich spodni”, nie dał się nakłonić do przywdziania polskiego stroju. Można powiedzieć o nim to samo, co o wielu późniejszych obrońcach tradycyjnych polskich wartości: że drogowskazy nie chadzają drogami, które wskazują.

Niedozwolone miłostki

Sytuacja taka ułatwiała zadanie opozycjonistom, którzy postanowili zmusić Michała Korybuta Wiśniowieckiego do abdykacji. W marcu 1672 r. prymas Mikołaj Prażmowski przedstawił posłowi cesarskiemu Piotrowi Ignacemu Stommowi zamysł unieważnienia małżeństwa króla z powodu jego impotencji i wydanie królowej Eleonory za następnego władcę. Prymas opowiadał posłowi, że Michał Korybut nie szanuje swej małżonki i jest rozpustnikiem, a jako przykład wymienił jego „niedozwolone miłostki” z niejaką Konarzowską. Gdy Stomm zwrócił Prażmowskiemu uwagę, że oskarżenie to stoi w sprzeczności z informacją o impotencji Michała Korybuta, wówczas prymas wyjaśnił, że są to miłostki „nie aktywne, lecz pasywne”. Trudno powiedzieć, czy była to jeszcze jedna plotka, czy może autentyczna informacja o upodobaniach seksualnych króla.

Wrogowie Michała Korybuta oskarżali go o impotencję lub bezpłodność, a obok zarzutu seksualnej pasywności pojawiło się stwierdzenie, że król jest homoseksualistą. Autor jednego z upowszechnianych przez opozycję paszkwilów domagał się abdykacji nieudolnego monarchy i jego rozwodu z Eleonorą, pozwalając sobie przy tym na wiele mówiące kpiny: „Wróć żonę, oddaj berło, a sam pod Wiśniowcem / U którego dłużnika mieszkaj sobie z chłopcem […]. / Nie zawadź dłużej damy, tej czeka jej ktoś inny. / I królować nie umiesz, i włoszkuś niepłodny”.

Cytat ten zawiera sformułowania wymagające objaśnienia, by stały się zrozumiałe dla dzisiejszego odbiorcy. Otóż słowo „chłopiec” oznaczało w tamtych czasach nie tylko młodzieńca, lecz także służącego, często nastoletniego, który niekiedy był jednocześnie kochankiem swego pana. Natomiast określenie „włoszkuś” nawiązywało do pojęcia „włoskie nałogi”, oznaczającego stosunki homoseksualne.

Pierwszego lipca 1672 r. przeciwnicy króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego ogłosili listę 50 zarzutów przeciwko niemu. Miały one głównie charakter polityczny, ale w jednej z wersji dokumentu znalazły się oskarżenia także o to, że monarcha jest człowiekiem leniwym i żarłocznym, który ma awersję „do polskiego stroju jako męskiego”. Wypominano Michałowi Korybutowi „malowanie się z obrazą boską”, które szkodziło jego autorytetowi, oraz „zabawy i delicyje […] z swojemi ganimedami”, o których ze wstrętem opowiadało wielu ludzi.

Określenie „ganimedowie” nawiązywało do mitycznej postaci królewicza Ganimedesa, pięknego syna króla Troi, w którym Zeus rozkochał się tak bardzo, że porwał go na Olimp, uczynił swym podczaszym i kochankiem. Niestety, nie wiemy, kim byli ganimedowie umilający życie Michała Korybuta. Być może należał do nich wspomniany już Marcin Rostocki, służący, a następnie współpracownik króla.

Działania opozycji zaowocowały w lipcu 1672 r. powstaniem antykrólewskiego sprzysiężenia, zawiązanego przez senatorów i oficerów. Jednakże Michała Korybuta Wiśniowieckiego wciąż popierały masy drobnej szlachty, a decydujący wpływ na dalszy bieg zdarzeń miała konieczność kontunuowania wojny z Turcją. Dzięki temu nie doszło do groźnego dla państwa starcia przeciwnych sobie obozów.

Drugiego września 1673 r. król Michał Korybut Wiśniowiecki wyruszył z Warszawy na wyprawę wojenną przeciwko Turcji. Jechał powoli, ponieważ był ciężko chory, toteż dopiero 8 października dotarł do obozu wojsk koronnych w Skwarzawie pod Złoczowem. Przy odgłosie wystrzałów armatnich, dźwięku trąb oraz biciu w bębny dokonał przeglądu swej armii i chciał pomaszerować dalej na jej czele. Jednakże lekarze odradzili mu to ze względu na osłabienie i nasilające się bóle, będące objawami wrzodu w przewodzie pokarmowym. Toteż król powierzył dowództwo hetmanowi Janowi Sobieskiemu i, coraz bardziej chory, udał się do Lwowa. Zmarł tam 10 listopada 1673 r., na dzień przez zwycięstwem wojsk polskich pod Chocimiem.

Jak by to wyglądało na pomniku?

W testamencie spisanym na kilka dni przed śmiercią Michał Korybut Wiśniowiecki podziękował żonie za wierność i dbałość o niego. Jako jednego z pierwszych spadkobierców wymienił podkanclerzego Andrzeja Olszowskiego, któremu zawdzięczał koronę i który czuwał przy jego łożu w ostatnich dniach życia. Następnie umieścił w swej ostatniej woli Felicjana Wąsowicza, podkreślając, że jako wychowawca i doradca służył mu on wiernie „od pierwszej młodości swojej […], sumiennie wypełniając obowiązki męża zacnego i pracowitego”. Jego oraz dawnego osobistego służącego Marcina Rostockiego polecił opiece swej małżonki Eleonory, pragnął bowiem, „aby każdy z obu tych mężów w osieroceniu swem łaski i opieki najjaśniejszej królowej doznawał”. Żaden ze spadkobierców nie został wymieniony w testamencie króla w tak serdeczny i troskliwy sposób jak ci dwaj, bliscy mu od lat, ludzie. A najniezwyklejsze było to, że umierający mąż prosił wyrozumiałą żonę, by zadbała o przyszłość mężczyzn, którzy być może zajmowali w jego sercu miejsce ważniejsze od niej.

Panowanie Michała Korybuta Wiśniowieckiego trwało niewiele ponad 4 lata i przypadało na jeden z najtrudniejszych okresów w dziejach Rzeczypospolitej. Tymczasem królowi brakowało predyspozycji do sprawowania władzy, do konsekwentnej realizacji swej wizji rządów. Został więc bardzo surowo oceniony przez współczesnych i potomnych. Ludwik Stomma w książce „Życie seksualne królów Polski i inne smakowitości” (Warszawa 2002) pisał: „Król, który zaprowadził nas pod Chocim i odparł zagrożenie tureckie, pozostaje w podręcznikach szkolnych [do] historii zapomniany. Bo gdyby trzeba było w sprawę wnikać, okazałoby się, że był seksualnie nieuporządkowany. Czyż nie łatwiej więc ogłosić, iż był głupkiem i nieudacznikiem? A poza tym nosił niegustowne peruki, jedwabne dessous [tj.: damską bieliznę] i przyprawiał różem policzki. Jak by to wyglądało na pomniku!?”.

Wprawdzie trudno zgodzić się z oceną, że Michał Korybut Wiśniowiecki był „seksualnie nieuporządkowany” – w jego przypadku lepiej mówić o nieustającej konieczności ukrywania homoseksualności i fatalnych skutkach jej tłumienia – aktualność zachowuje natomiast pytanie: jak by to wyglądało na pomniku?

***

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Porywczy sodomita

Sylwetkę BOLESŁAWA SZCZODREGO z perspektywy LGBT w cyklu „Poczet tęczowych królów i książąt polskich” kreśli dr Paweł Fijałkowski

 

Bolesław Szczodry. Pocztówka z 1890 r. według rysunku Jana Matejki (Biblioteka Narodowa, Biblioteka Cyfrowa Polona, domena publiczna)

 

O królu Bolesławie Szczodrym wiemy wszyscy, że w 1079 r. skazał na karę obcięcia członków biskupa krakowskiego Stanisława ze Szczepanowa, oskarżonego o zdradę. Żywoty biskupa, ogłoszonego później świętym, upowszechniły przekonanie, że władca własnoręcznie wykonał wyrok, odciągnął od ołtarza odprawiającego mszę duchownego i porąbał go mieczem na kawałki.

Liczne wyprawy zbrojne

Prawdopodobnie jeszcze za życia obdarzono króla Bolesława przydomkiem Szczodrego. Tak nazywał go anonimowy autor dwunastowiecznej „Kroniki polskiej”, napisanej po łacinie (jak wszystkie średniowieczne kroniki) przez bliżej nieznanego Galla, który używał wobec monarchy także określeń: śmiały i wojowniczy. Charakteryzował go jako władcę zdolnego i ambitnego, ale jednocześnie porywczego i próżnego.

Bolesław Szczodry większość panowania poświęcił odbudowie prestiżu Polski, podupadłej za panowania jego ojca Kazimierza Odnowiciela na skutek powstania ludowego i najazdu czeskiego w 1038 r. Uwieńczeniem jego wysiłków była koronacja na króla, która odbyła się w Gnieźnie w 1076 r. Ambitny monarcha mieszał się zbrojnie w wewnętrzne sprawy sąsiednich państw. Jeszcze w 1060 r. podjął wyprawę na Węgry i osadził na tamtejszym tronie przyjaznego sobie króla Belę I. W 1069 i ponownie w 1077 r. wyruszył z wojskiem na Ruś, by przywrócić władzę w Kijowie księciu Izjasławowi. Liczne wyprawy zbrojne podejmowane przez króla Bolesława wywoływały niezadowolenie rycerstwa, któremu brakowało czasu, by zadbać o swe majątki i rodziny. Co gorsze, król finansował prowadzone wojny, zwiększając opodatkowanie chłopów, co wywołało ich bunt przeciwko możnowładcom. Pochłonięty wojowaniem monarcha poświęcał zbyt mało czasu sprawom krajowym, co ośmielało ludzi niezadowolonych z jego rządów. Wśród arystokratów zaczęła tworzyć się opozycja, do której należał biskup krakowski Stanisław.

Szczególne niezadowolenie możnych wywołały długotrwałe wyprawy Bolesława Szczodrego na Ruś, a zwłaszcza ekspedycja w 1077 r. Część rycerzy ponoć się zbuntowała i bez zgody króla powróciła z Kijowa do swych domów, by położyć kres rozpuście uprawianej przez ich żony ze służbą. Bolesław uznał ich za zdrajców, którzy umyślnie porzucili go wśród wrogów, narażając na wielkie niebezpieczeństwo. Według powstałej ok. 1200r. „Kroniki polskiej” Wincentego Kadłubka miał stwierdzić, że „nie podobają mu się żonaci, gdyż więcej obchodzi ich sprawa niewiast niż względem władcy uległość” (przekład Brygidy Kürbis).

Średniowieczni kronikarze barwnie opisywali bezwzględność, z jaką Bolesław Szczodry ścigał i karał śmiercią rycerzy, którzy zostawili go na Rusi, a następnie surowość, z jaką prześladował ich niewierne żony. Co więcej, powiązali to ze stwierdzeniem, że władcę cechowała niechęć do kobiet. Z powstałej u schyłku XIII w. „Kroniki wielkopolskiej” dowiadujemy się, że zamiast przebywać z małżonką, obrał sobie za towarzyszkę klacz, o którą bardzo dbał: „Brzydził się kobietami tak dalece, że zawsze w podróży kazał za sobą wodzić klacz pokrytą purpurą i najcieńszemi tkaninami zamiast żony. Powiadają nawet niektórzy, że zbestwioną zmyślnością używał jej, czego inne pisma, którym wierzyć należy, dowodnie zaprzeczają” (przekład Hipolita Kownackiego).

O ile nieznany nam autor „Kroniki wielkopolskiej” zastrzegał się, że przytacza plotkę, o tyle cysterski mnich piszący mniej więcej w tym samym czasie „Kronikę polsko-śląską” nie miał wątpliwości, że król Bolesław Szczodry „wbrew naturze” współżył z klaczą. Jednakże tak drastyczny zarzut budził sprzeciwy elit politycznych i intelektualnych, ponieważ zbyt mocno godził w dobre imię dynastii Piastów. Toteż późniejsi kronikarze stwierdzali na ogół, że król Bolesław demonstracyjne pokazywał się w towarzystwie bogato ubranego zwierzęcia jedynie po to, by okazać pogardę niewiernym żonom swoich rycerzy. „Kazał oprowadzać klacz po pałacu na hańbę szlachetnym damom mówiąc, że ta klacz jest od nich wszystkich lepsza” — czytamy w piętnastowiecznej opowieści o konflikcie władcy z biskupem Stanisławem (przekład Jacka Banaszkiewicza).

Erotycznie spełniał się poza małżeństwem

Bez względu na to, z jakiego powodu Bolesław Szczodry występował publicznie z klaczą zamiast żony, musimy przyjrzeć się bliżej jego małżeństwu. Niestety, o życiowych partnerkach królów z dynastii Piastów wiemy bardzo mało, a żona króla Bolesława prezentuje się na ich tle jako zupełna zagadka. Nie wiemy nawet tego, jak miała na imię, co może wskazywać, że dla współczesnych nie była osobą ważną. Władca poślubił ją zapewne pod koniec lat 60. XI w., gdy liczył sobie ok. 26-27 lat. Trzeba więc przyznać, że długo zwlekał z małżeństwem, ponieważ mężczyźni z rodzin królewskich żenili się przeważnie po osiągnięciu dojrzałości seksualnej, ok. 16.-18. roku życia. Według Jana Długosza, autora powstałych w latach 1455–1480 „Roczników, czyli kronik sławnego Królestwa Polskiego”, opierający się małżeństwu Bolesław tak miał uzasadniać swą odmowę: „Odpowiedział, że nie osiągnął jeszcze wieku, kiedy zawarcie małżeństwa jest koniecznością i że ma jeszcze dość czasu na podjęcie ciężarów jarzma małżeńskiego, a nadto obawia się, by miłość do przyszłej małżonki nie zmieniła w ospałość i opieszałość jego zdecydowania i odwagi w prowadzeniu wojen zarówno zaczepnych, jak i odpornych” (przekład Julii Mrukówny).

Słowa te brzmią przekonująco, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Bolesław Szczodry poświęcił znaczną część życia na wyprawy wojenne. A może podejmował je dlatego, że pozwalały mu na aktywność seksualną wynikającą z jego natury, którą mógł rozwinąć tylko z dala od domu i żony? Poślubił kobietę, by uczynić zadość obowiązkowi spoczywającemu na władcy, a poza tym spełniał się erotycznie poza małżeństwem. Jan Długosz odnotował w swych „Rocznikach…”, że podczas ostatniej wyprawy na Ruś armia króla Bolesława spędzała zimę w Kijowie, gdzie ucztowała w towarzystwie pięknych kobiet i oddawała się różnego rodzaju przyjemnościom. Wówczas to władca: „Nie poprzestając na zwykłych miłostkach, popadł w haniebny i plugawy grzech sodomski, naśladując godne potępienia zwyczaje Rusinów, u których to zboczenie było pospolite. I zwyciężony błędami tych, których orężnie zwyciężał, uwikłał wszystkich swych potomków, królestwo i ród swój w wielką i długotrwałą hańbę, którą mogło zmazać jedynie miłosierdzie boże”.

Dalej dowiadujemy się z „Roczników …”, że gdy król Bolesław Szczodry powrócił z wyprawy, biskup Stanisław ze Szczepanowa pouczał go, „by haniebnym, przeciwnym prawu natury grzechem nie plamił godności królewskiej i znakomitego rodu”. Jednakże monarcha zlekceważył te napomnienia i „pogrążył się w budzącym odrazę, nie dającym się wypowiedzieć, bagnie grzechu sodomskiego”. W związku z tym biskup zażądał raz jeszcze, by Bolesław wyrzekł się owego „brudnego grzechu”, a ponieważ wywołało to jedynie gniew króla, rzucił na niego klątwę.

Temat ten został rozwinięty przez Jana Długosza w „Żywocie świętego Stanisława”. Długosz przedstawił w nim Bolesława Szczodrego jako człowieka spragnionego przyjemności i rozkoszy, który znudziwszy się żoną, zaczął uwodzić panny, a następnie mężatki, by zaspokajać z nimi swe żądze. Podczas pobytu w Kijowie uległ niebezpiecznej fascynacji kulturą Wschodu, a w poszukiwaniu coraz mocniejszych wrażeń dał się w końcu skusić na zakosztowanie miejscowego specjału, którym była sodomia. W „Żywocie…” czytamy: „Szczególniej zaś król polski Bolesław, podniecony dawniejszemi cudzołóstwami […], zaczął opływać w rozkosze i wylewać się na rozpusty, nie tylko na te, które są zakazane prawami boskiemi, lecz nawet i na te, które są przeciwne naturze, i stawać się podobnym do narodu Sodomitów i Gomorejczyków. Zanurzając się w obrzydłą przepaść zatracenia, jakoby mu nie dosyć było na lubieżnych rozkoszach, przez najszpetniejszy występek zaczął się łączyć z bydlętami” (przekład Ludwika Karczewskiego).

„Nieprzyjaciel natury”

Ponoć jedno z napomnień udzielonych monarsze przez biskupa Stanisława brzmiało tak: „Ty albowiem królu […] zmieniwszy i przewróciwszy porządek natury, pominąwszy nawet granice zakreślone prawem natury, okazałeś się nieczystszym od zwierząt, które swych praw i swoich czasów pilnują, a przewyższyłeś je nadmiarem przesady w występku: dzikie bowiem zwierzęta nie znają tej potwornej rozpusty […]. Przestań dopuszczać się najsprośniejszego występku sodomii. Obelgę bowiem wyrządzasz Najwyższemu i czynisz się nieprzyjacielem natury. Jeżeli się nie upamiętasz, najprzód z ziemskiego a potem niebieskiego będziesz wykluczony królestwa sprawiedliwym sądem bożym i z Gomorejczykami i Sodomitami w siarczystej będziesz pomieszczon kaźni”. Powinniśmy w tym miejscu przypomnieć, że mianem sodomii określano w średniowieczu różne nieprokreacyjne zachowania seksualne, w szczególności stosunki analne uprawiane przez mężczyzn. Począwszy od XIII w. utożsamiano sodomię głównie z zachowaniami homoseksualnymi mężczyzn, natomiast stosunki seksualne ze zwierzętami określano mianem „bestialstwa”. Relacje homoseksualne potępiano jako grzech przeciwny naturze i uważano, że nie występują wśród zwierząt. Jan Długosz wspomniał w „Żywocie świętego Stanisława”, że król Bolesław Szczodry „klacz, z którą zwykł się był wdawać, odziewał oponami jedwabnemi i innemi królewskiemi ozdobami”. Jednakże pisząc o Sodomitach i Gomorejczykach, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zostali oni ukarani przez Boga za erotyczne igraszki w czysto męskim gronie, a nie za zbyt bliskie relacje z klaczami. Jego opis życia seksualnego Bolesława można więc rozumieć tak, że spragniony wciąż nowych rozkoszy monarcha szukał ich w pozamałżeńskich relacjach z kobietami, następnie nawiązał kontakty seksualne z mężczyznami, a w końcu zaczął uprawiać seks ze zwierzętami. Tak czy inaczej, trzeba przyznać, że Jan Długosz rozwinął szeroko wątek, który w dziełach wcześniejszych kronikarzy ograniczał się do niewielkich wzmianek. Szczegółowo opisane w „Rocznikach …” i „Żywocie …”, niezgodne z prawami bożymi i sprzeczne z naturą postępowanie króla Bolesława Szczodrego stało się w ten sposób jednym z głównych przejawów jego hańby. Rodzi się jednak pytanie o źródła, które mogły być podstawą do przedstawienia takiej narracji.

Otóż pośród tekstów, z których korzystał Długosz, znajdowały się zapewne „Kronika wielkopolska” oraz „Kronika polsko-śląska”. Natomiast jednym ze źródeł inspiracji dla ich autorów był „Żywot większy świętego Stanisława”, napisany w połowie XIII w. przez dominikanina Wincentego z Kielczy. Czytamy w nim, że król Bolesław, „porzuciwszy zamiłowanie do cnót, pogrążył się we wszelkich występkach, a ulegając niecnym skłonnościom, jak koń i muł, który nie ma rozumu, ogarnięty złością i niegodziwością, idąc za pożądliwością ciała, zamienił chwałę swą na hańbę, a naturalny sposób życia na taki, który sprzeczny jest z naturą” (przekład Janiny Pleziowej). Są to stwierdzenia bardzo ogólnikowe, stwarzające możliwość wielu różnych interpretacji. Następni dziejopisarze rozbudowywali przekaz Wincentego z Kielczy, sugerując się wzmianką o koniu i mule (mających symbolizować bezmyślność), a rozumiejąc ją zbyt dosłownie, zrobili zoofi la z monarchy obwinianego w zawoalowany sposób o homoseksualizm. Ponieważ z reguły byli duchownymi, udowodnili przy tym, że wyobraźnia erotyczna kleru potrafi być wyjątkowo bogata i przydatna. Chodziło przecież o to, by przedstawić w jak najgorszym świetle władcę, którego oskarżano o śmierć świętego Stanisława. Stąd zapewne wzięły się takie mrożące krew w żyłach konkrety jak pięknie ubrana klacz w roli seksualnej partnerki Bolesława Szczodrego. Podobną wartość ma stwierdzenie Jana Długosza, że król zasmakował w sodomii pod wpływem Rusinów, którzy ponoć powszechnie ją praktykowali. Prawosławni Rusini byli dla katolickich Polaków wrogimi heretykami, przeciwko którym posługiwano się zarzutem, że łamią podstawowe zasady moralne – przede wszystkim ulegają uwłaczającym męskości praktykom seksualnym, są więc słabi i zniewieściali.

Sposób, w jaki król Bolesław Szczodry sprawował władzę, wywołał w 1079 r. bunt możnowładców. Monarcha uciekł na Węgry, gdzie wraz z żoną i synem Mieszkiem znalazł schronienie na dworze swojego sprzymierzeńca, króla Władysława. Kronikarz zwany Gallem Anonimem sugerował, że król został skrytobójczo zamordowany przez możnowładców węgierskich. Natomiast Wincenty Kadłubek twierdził, że zapadł na „niezwykłą chorobę”, być może psychiczną, i popełnił samobójstwo. Późniejsi kronikarze podawali, że władca spędził ostatnie lata życia w klasztorze, gdzie pokutował za swe grzechy.

Bolesław Szczodry był człowiekiem o tyleż samo silnym, co trudnym charakterze, władcą, którego wola była prawem, a pragnienia przekleństwem, głównie dla niego samego. Był postacią intrygującą, której losy skłaniały historyków i pisarzy do formułowania bardzo różnych ocen. Według profesora Jacka Banaszkiewicza „stał się bohaterem legendy i na trwałe zamieszkał w krainie masowej wyobraźni naszego średniowiecza”. Liczne późniejsze dzieła literatury i sztuki świadczą, że zamieszkuje w niej do dziś. 

***

Dr Paweł Fijałkowski (ur. 1963) – historyk i archeolog, pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Opublikował m.in. szereg książek historycznych o tematyce homoseksualnej: „Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007), „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja” (2009), „Homoseksualność daleka i bliska” (2014), „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” (2016).  

Lila Klub

W 1924 r., gdy w Polsce ekscytowano się rzekomymi orgiami lesbijskimi, które organizować miała warszawska lekarka Zofia Sadowska, w Niemczech, a konkretnie na Dolnym Śląsku, wybuchł skandal związany z orgiami gejowskimi, w których uczestniczył sam graf rezydujący w słynnym zamku Książ. Tekst: Raimund Wolfert. Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski. Konsultacja: Joanna Ostrowska

 

Alexander von Hochberg. Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe

 

Od redakcji: Tekst Raimunda Wolferta rozpoczyna w „Replice” cykl jego sześciu artykułów historycznych – biografii osób LGBT+ pochodzących przede wszystkim z Górnego i Dolnego Śląska, Pomorza i Wielkopolski.

Kiedy miałem 3 lata, zmarł mój dziadek Fritz. Nie pamiętam go, ale mam wrażenie, że go kochałem. Wciąż jeszcze czuję z nim głęboką więź. W moim berlińskim mieszkaniu na ścianie wisi jego portret. Niegdyś, prawdopodobnie jeszcze przed pierwszą wojną światową, dziadek również mieszkał w Berlinie. Dziś pewnie nie rozpoznałby tego miasta. Przeniósł się tu ze Śląska. Ja przyjechałem do podzielonego Berlina ponad 70 lat później z zachodniej części RFN. Oczywiście nie mam pojęcia, jakie moje doświadczenia życiowe moglibyśmy współdzielić. Fritz był kupcem. Czy lubił literaturę? Jakie miałby zdanie na temat mojego zawodu i mojej pasji do historii? Co właściwie myślał o homoseksualności, o ludziach LGBT+? Nie wiem. Mogę jedynie zakładać, że miał na ten temat opinię, że nie było mu to obce. Mam ku temu powody. Pod koniec 1924 r. w dolnośląskim Waldenburgu (Wałbrzychu) doszło do „skandalu obyczajowego z motywami seksualnymi” zakończonego procesem. Mój dziadek miał wówczas 36 lat. Bardzo późno poczuł „powołanie” do małżeństwa. Ożenił się zaledwie kilka lat wcześniej. Bardzo możliwe więc, że osobiście znał któregoś z oskarżonych. Głównym podejrzanym w tym procesie był czeladnik rzeźnicki, Fritz Langner (1896-1924), który pochodził z Polsnitz (Pełcznicy) – z tej samej gminy co mój dziadek.

Oskarżeni

Dwudziestego listopada 1924 r. obok Fritza Langnera na ławie oskarżonych zasiadało jeszcze pięciu mężczyzn: zecer Rudolf Nimptsch, pomocnik biurowy Fritz Wähner, krawiec Ernst Dünnebier oraz grafowie Alexander von Hochberg i Werner von der Schulenburg. Co prawda sam proces nie był publiczny, jednakże prasa ujawniła wiele szczegółów dotyczących rozprawy. Lokalne i krajowe gazety donosiły o skandalicznych „homoseksualnych orgiach” oraz o przypadkach „nierządu przeciw naturze”. Największą uwagę przyciągało to, że wraz z Alexandrem von Hochbergiem oskarżono jednego z wysoko postawionych arystokratów. Dziś najwięcej wiadomo o samym von Hochbergu. Dzięki swoim wpływom i pozycji udało mu się wyjść z tej afery bez szwanku. Najpoważniejsze konsekwencje poniósł czeladnik Langner, który odegrał w tej historii rolę pionka.

Alexander von Hochberg urodził się w Londynie 1 lutego 1905 r. jako drugi syn grafa Hansa Heinricha XV, księcia von Pless, grafa von Hochberga oraz jego pierwszej żony Daisy, z domu Mary Theresy Olivii Cornwallis-West. Po pierwszej wojnie światowej otrzymał polskie obywatelstwo i później wstąpił do polskiej armii. W czasie drugiej wojny światowej został odznaczony Krzyżem Monte Cassino oraz Brązowym Krzyżem Zasługi. Narodowi socjaliści zaś uznali go za „wroga państwa”. Przed wybuchem wojny Hochbergowie byli wielkimi właścicielami ziemskimi – jedną z najbogatszych rodzin w Niemczech. Należał do nich m.in. imponujący zamek Fürstenstein (Książ) położony na jednym ze wzgórz wysoko nad Pełcznicą, strumieniem przepływającym przez miejscowość o takiej samej nazwie, z której pochodził mój dziadek Fritz.

Dziś powszechnie wiadomo, że Alexander von Hochberg był osobą homoseksualną. Ten wątek pojawił się m.in. w filmie „Magnat” w reżyserii Filipa Bajona z połowy lat 80., w którym przedstawiono upadek śląskiej arystokracji von Pless w pierwszej połowie XX w. W Tajnym Archiwum Państwowym Fundacji Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego w Berlinie zachowała się nawet pełna teczka dokumentów zatytułowana „Nierząd grafa Alexandra von Hochberga herbu Fürstenstein”.

Jesień życia Alexander von Hochberg spędził w mieście Pollença na Majorce, gdzie przez pewien czas żył z młodszym kochankiem, którego adoptował w połowie lat 60. Na początku lat 50. zaprzyjaźnił się z amerykańskim homoseksualnym autorem literatury brukowej Gordonem Merrickem (1916-1988). W 1954 r. pisarz opisał von Hochberga w swojej powieści „The Demon of Noon”, ukrywając go pod postacią środkowoeuropejskiego księcia o imieniu Alex. Według biografa von Hochberga, Laurence’a Jamesa Ludoviciego (1910-1996), pewien mechanik samochodowy z południowej Francji miał kiedyś powiedzieć o nim: „Ce Monsieur la, c’est le roi de la pedale” („Ten dżentelmen jest królem pedałów”). Alexander von Hochberg – domniemany „król pedałów” – zmarł 22 lutego 1984 r. na Majorce. Miałem wtedy trochę ponad 20 lat i byłem w trakcie coming outu.

Materiały dotyczące pozostałych oskarżonych w wałbrzyskim procesie z 1924 r. są raczej skąpe. Werner von der Schulenburg, syn królewskiego rotmistrza pruskiego Wernera Karla Hermanna von der Schulenburga i jego żony Friedy urodził się 5 listopada 1903 r. w Wolfsburgu, oddalonym o niespełna 100 km na wschód od Hanoweru. Studiował m.in. prawo w Berlinie, które ukończył w 1934 r. Rok wcześniej poślubił rdzenną berliniankę Agnes Dubois (1892-1976). Bardzo możliwe, że to małżeństwo miało być przykrywką w momencie, kiedy naziści przejęli władzę w Niemczech. W czasie drugiej wojny światowej Schulenburg został powołany do wojska i na pewien czas trafił do radzieckiej niewoli. Z czasem został uwolniony. W czerwcu 1945 r. ponownie go aresztowano i wywieziono w głąb ZSRR. Po licznych pobytach w różnych obozach jenieckich w marcu 1946 r. trafił do szpitala polowego w Brześciu Litewskim z objawami paraliżu. Tam zmarł 24 kwietnia 1946 r.

Trzej pozostali oskarżeni – Fritz Wähner, Rudolph Nimptsch i Ernst Dünnebier – urodzili się między rokiem 1896 a 1902. Z powodu zamieszania wywołanego śledztwem policji Nimptsch oraz Dünnebier szybko opuścili Dolny Śląsk. W czasie postępowania sądowego Nimptsch mieszkał w Berlinie, Dünnebier zaś – w Wiedniu, gdzie tymczasowo uczęszczał do szkoły krawieckiej. Dziś już nic więcej o nich nie wiadomo.

Ostatni z sądzonych mężczyzn, Fritz Langner urodził się 15 lipca 1896 r. w Polsnitz. Jego ojciec Ernst Langner był rzeźnikiem. Matka Henriette, z domu Babucke – gospodynią domową. Jeszcze w 1932 ojciec Fritza mieszkał w Polsnitz. Młody Langner dorastał w domu pod numerem 175. Być może traktował to jako zły omen? Nie wiadomo, kiedy zdał sobie sprawę, jakim zagrożeniem jest dla niego paragraf 175 niemieckiego kodeksu karnego penalizujący relacje seksualne między mężczyznami. Możliwe, że wiedział o tym jeszcze przed 1918 r. W trakcie zeznań wspominał, że „podczas wojny” miał kontakt z homoseksualną literaturą. Wymienił tytuł powieści „Anders als die Andern” Hermanna Breuera (1878-?), którą autor opublikował w 1904 r. pod pseudonimem „Bill Forster”. Czytając tę książkę, Langner nie miał skończonych 20 lat.

Ogólnie rzecz biorąc, Langner musiał być bardzo świadomym młodym człowiekiem, który nawet przed sądem bez ogródek mówił o swojej homoseksualności. Już samo to odróżniało go od pozostałych oskarżonych. Z drugiej strony Langner nie kreował się na „niewinną ofiarę”. Sąd uznał go za „osobę psychopatyczno-histeryczną”. Dziś jednak trudno traktować zachowane dokumenty sądowe i teksty prasowe jako wiarygodne źródła informacji. Wszystkie te materiały są pełne homofobicznych uprzedzeń. Sam Langner miał ograniczone możliwości obrony i, jak się później okazało, jego walka z klasowymi strukturami społecznymi w II Rzeszy była skazana na porażkę.

„Dziki seks” w uroczej herbaciarni

Kamień, który poruszył lawinę w sprawie Fritza Langnera, został rzucony w 1923 r. Latem do naczelnika gminy Polsnitz zwróciła się żona piekarza Emilie Knorreck, która twierdziła, że Fritz upił się i napadł na jej syna. Niedługo potem naczelnik rozmawiał z niejaką Hildegard Paasch, córką jednego z lokalnych gospodarzy opowiadającą niebywałą historię. Otóż wokół Langnera miał powstać „Lila Klub”, w którym dochodziło do najbardziej „nagannych” czynów. Skąd ta młoda kobieta wiedziała o takich rzeczach? Sama ponoć nigdy nie była ich świadkinią, w trakcie procesu zaś zaprzeczono, że taki klub kiedykolwiek istniał.

Langner przyznał przed sądem, że około 1923 r. doszło między nim a Alexandrem von Hochbergiem do licznych kontaktów seksualnych, m.in. w nocy z 21 na 22 listopada w herbaciarni Daisy von Pless. Herbaciarnia księżnej składała się z dwóch murowanych domków krytych strzechą i połączonych przedsionkiem, które były położone w lesie nad Czarnym Potokiem nieopodal zamku Fürstenstein. Budynki powstały z inicjatywy Daisy von Pless i miały służyć jako „odmiana” od nudnej dworskiej etykiety. Nazywano je „Moja fantazja”. Dziś po tych zabudowaniach pozostały jedynie fundamenty.

Zgodnie z zapiskami w dokumentacji sądowej w listopadzie 1923 r. Alexander von Hochberg i Werner von der Schulenburg mieli przyjechać samochodem pod dom Fritza Langnera. Chcieli go stamtąd odebrać w drodze do herbaciarni. Nie było go jednak w domu. Panowie spotkali się pod mleczarnią. Następnie kupili sporo butelek wina oraz papierosy i pojechali do położonego niedaleko Altwasser (Starego Zdroju), aby odebrać Ernsta Dünnebiera. Później wszyscy razem udali się do herbaciarni, gdzie doszło do „niemoralnych zachowań” między młodymi mężczyznami.

Alexander von Hochberg podważył zeznania Langnera, twierdząc, że był „w związku z kobietą” i z pewnością „nie ma homoseksualnych skłonności”. Nie wypadł jednak zbyt wiarygodnie, gdyż nie mógł sobie przypomnieć wielu szczegółów dotyczących tej pamiętnej nocy. Reprezentował go radca prawny Ernst Mamroth (1858-1938) z Breslau (Wrocławia), który w tamtym czasie był osobą znaną i wpływową. W 1897 r. – jako jeden z pierwszych – podpisał petycję Komitetu Naukowo-Humanitarnego Magnusa Hirschfelda przeciwko paragrafowi 175. W obronie swojego klienta mówił o „błędach wieku młodzieńczego” oraz powoływał się na „ruch” zniesienia paragrafu 175 niemieckiego kodeksu karnego. Jego słowa zabrzmiały proroczo: „Z pewnością cel ten [zniesienie paragrafu] zostanie kiedyś osiągnięty. Z tego powodu nie może być tak, że jeśli do tego czasu ktoś zostanie skazany za te czyny, miesza się go z błotem”.

Ogólnie rzecz biorąc obrońca Wernera von der Schulenburga przyłączył się do argumentacji Mamrotha i wniósł o uniewinnienie swojego klienta. Adwokat Langnera wnioskował o złagodzenie kary, gdyż zgodnie z jego argumentacją homoseksualiści to „nieszczęśliwi ludzie […], których nie można pociągnąć do odpowiedzialności za ich skłonności”. Jego wniosek został uwzględniony tylko częściowo. Po godzinnej naradzie dyrektor sądu krajowego Ernst Peltner (1885- -1945) wydał następujące wyroki: wszyscy oskarżeni z wyjątkiem Langnera zostali skierowani na trzyletni okres próbny pod warunkiem, że w ciągu 4 tygodni od wyroku zapłacą grzywnę w wysokości od 60 do 100 marek. Werner von der Schulenburg został skazany na 2 tygodnie więzienia, Ernst Dünnebier – na 3, a Rudolph Nimptsch – na 6. Alexandra von Hochberga oraz Fritza Wähnera ukarano 2 miesiącami więzienia. Fritza Langnera skazano na rok więzienia oraz 2 lata pozbawienia praw publicznych, a więc otrzymał najsurowszą karę.

Dramat Fritza

Dwudziestego drugiego listopada 1924 r. wałbrzyska gazeta „Schlesische Bergwacht”, dumnie określająca się w podtytule mianem „organu Socjaldemokratycznej Partii Niemiec”, szczegółowo opisała proces oraz jego kulisy. Krótko potem inne gazety, takie jak „Berliner Morgenpost”, „Berliner Tageblatt”, a nawet „Prager Tagblatt”, opublikowały dość krzykliwe artykuły o podejrzanym „Lila Klub” na zamku Fürstenstein oraz o procesie, w który uwikłani byli „graf Alexander von Hochberg oraz jego intymny przyjaciel graf Werner von der Schulenburg”. Donoszono, że akta będące podstawą oskarżenia opisywały „dzikie orgie”. W „Lila Klubie” miano „hołdować skłonnościom homoseksualnym”.

Mimo wyroku skazującego Fritz Langner pozostał na wolności. Doniesienia prasowe zniszczyły go: 25 listopada 1924 r. powiesił się w stodole domu rodzinnego w Polsnitz. Znaleziono go martwego rankiem, chwilę po godzinie 7. Rodzina widziała go żywego ledwo kwadrans wcześniej. W chwili śmierci miał 28 lat. Fritz Langner został pochowany na cmentarzu w Polsnitz 28 listopada 1924 r. Na pogrzeb przyszło ponad sześćset osób, co w tak małej miejscowości było – jak donosił berliński miesięcznik o tematyce homoseksualnej „Blätter für Menschenrecht” – czymś niebywałym. Obecni byli członkowie lokalnego związku kombatantów, obu miejscowych kół śpiewaczych, bractwa rzeźników fryburskich, klubu panien i kawalerów Polsnitz oraz liczni przyjaciele i znajomi „wielce poważanej” rodziny Langnerów. Najwidoczniej nikt nie czuł się zgorszony „występkiem” młodego Langnera. Duchowny, pastor Baumgart, miał zakończyć swoją mowę pogrzebową słowami: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem”.

Jeszcze parę lat później proces przeciwko Fritzowi Langnerowi i innym oskarżonym pojawił się na łamach „Blätter für Menschenrecht”. Grafowie Alexander von Hochberg i Werner von der Schulenburg odwołali się bowiem od tego, i tak łagodnego, wyroku. W postępowaniu apelacyjnym zostali uniewinnieni z powodu niewystarczających dowodów. Tym, co szczególnie oburzało autorów artykułów w „Blätter für Menschenrecht”, były nie tylko szkody wynikające z działania paragrafu 175, lecz także to, że wyrok był niesprawiedliwy w sensie społecznym i klasowym. Dwaj zamożni arystokraci Alexander von Hochberg i Werner von der Schulenburg mogli odgrywać przed sądem „uwiedzionych”, mimo że to oni mieli samochód, którym odbierali swojego rzekomego „uwodziciela”.

Trudno powiedzieć, w jaki sposób ta sprawa wpłynęła na dalsze losy arystokratów. Jedynie w przypadku Alexandra von Hochberga wiemy o pewnych następstwach. W 1930 r. zerwano zaręczyny von Hochberga z Ileaną (1909-1991), najmłodszą córką zmarłego króla Ferdynanda I Rumuńskiego, po tym jak pewien – niewskazany z nazwiska – „dżentelmen z Berlina” powiadomił rumuńską prasę o „aferze Hochberg–Schulenburg–Langner”. Rumuński premier miał wówczas poinformować jej królewską mość królową Marię, że bukaresztański rząd nie może wyrazić zgody na ślub Alexandra z księżniczką Ileaną.

Niestety nigdy nie dowiem się, czy mój dziadek był jednym z żałobników obecnych na pogrzebie Fritza Langnera na cmentarzu w Polsnitz. Bardzo bym chciał, żeby tak było. Oczywiście nie tylko ze względu na mój spokój ducha i poczucie sprawiedliwości. Nie chciałbym nigdy stracić tego mglistego poczucia, że – kiedy byłem małym chłopcem – dziadek wiele dla mnie znaczył i bardzo go kochałem.  

***

Raimund Wolfert (ur. 1963 r.) studiował skandynawistykę, językoznawstwo i bibliotekoznawstwo w Bonn, Oslo i Berlinie. Mieszka w Berlinie, pracuje w Towarzystwie Magnusa Hirschfelda i jest redaktorem czasopisma „Mitteilungen der Magnus Hirschfeld-Gesellschaft”. Autor książek: „Nirgendwo daheim: das bewegte Leben des Bruno Vogel” (2012), „Homosexuellenpolitik in der jungen Bundesrepublik: Kurt Hiller, Hans Giese und das Frankfurter Wissenschaftlich-humanitäre Komitee” (2015), „Botho Laserstein: Anwalt und Publizist für ein neues Sexualstrafrecht” (2020) oraz „Charlotte Charlaque: Transfrau, Laienschauspielerin, »Königin der Brooklyn Heights Promenade«” (2021).

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.