Na zawsze Laurence

 

mat. pras.

 

W 1989 roku (tym, w którym urodził się Xavier Dolan, reżyser filmu) trzydziestoletni nauczyciel Laurence Alia (Melvil Poupaud) odkrył, że jest kobietą. Postanowił powiedzieć to swojej dziewczynie (Suzanne Clement), a ona postanowiła to znieść, wbrew dzikim emocjom i nieprzychylnej społecznej aurze lat 90. Czy trans jako radykalne przejście, śmierć tego, co było, wystawiona na setki spojrzeń, daje się znieść?

„Na zawsze Laurence” to niemal trzygodzinna transepopeja. Na pierwszym planie: opowieść o pewnej decyzji. Na drugim: relacje. Nie tylko z narzeczoną, także (jak w debiutanckim filmie Dolana „Zabiłem moją matkę”) – z matką (Nathalie Baye). Kamera patrzy postaciom w oczy, na grymas ust i na palce, na krzywe emocje. Na trzecim planie: współczesność, według pokolenia Dolana – kwestionującego podział na teraz i wtedy, ciało i stajla, traumę i kamp. Duran Duran, kurtka Brendy Walsh, impreza jak z „Bette Davis Eyes” – to nie tylko rekwizyty z epoki, to wyśniona Xavierowska miłość do vintage.

Zakochani w wyobcowanych zdjęciach, melancholii slow montion i magazynie Vice dostają z „Na zawsze Laurence” ciągnącą się jak cukierek przyjemność. Krytycy – nudę i niezły kąsek. Bo oto Dolan znów bawi się w (n)arcy styl. Ważkie tematy (akceptacja społeczna, płciowa tożsamość) zaplątał w ciuchy i kadry rodem z reklamy.

Moim zdaniem – wszystko na plus! Udaje się opowiedzieć transhistorię nie popadając w „myszkę”, sentymentalizm i psychologizm. Doskonałe autorskie kino, które korzysta ze wszystkiego, niczego nie papugując. (MKo)  

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ralf König „Mężczyzna przedmiot pożądania”

abiekt.pl Warszawa 2009

Czy heteryk może zaprzyjaźnić się z gejami? Czego boją się heterycy, gdy przyjdzie im spać w jednym łóżku z gejem? Jak wygląda podryw w „branżowym” klubie? Axel, niesamowicie przystojny heteryk, którego właśnie porzuciła dziewczyna, trafia do gejowskiego świata, konkretnie pod skrzydła Norberta – tragicznie, groteskowo samotnego geja. Norbert co rusz zakochuje się beznadziejnie w heterykach. „Mężczyzna przedmiot pożądania” („Der Bewegte Mann”) to najpopularniejszy komiks Ralfa Koniga, wydany w Niemczech w 1987 r. Na jego podstawie w 1994 r. powstał film z bożyszczem gejów i heteryczek – Tilem Schweigerem w roli głównej.

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sierpień

„Sierpień” (August), USA 2011, reż. E. Rapaport, wyk. M. Bartlett, D. Dugan, A. Gonzalez; premiera DVD i na Outfilm.pl: maj 2012

 

mat. pras.

 

Tytułowy gorący sierpień w Los Angeles. W takiej aurze śledzimy historię trzech mężczyzn: Troy właśnie wrócił do Kalifornii po kilkuletnim pobycie w Barcelonie i próbuje nawiązać kontakt ze swoim eks-facetem, Jonathanem. Ten jednak jest już w związku z zabójczo przystojnym Raulem – emigrantem starającym się o stały pobyt w USA. Upał mąci w głowach, romans zawiązuje się na nowo, tworzy się swoisty trójkąt. Film pokazuje skomplikowaną relację: jest związek, nagle pojawia się były partner i – chcąc nie chcąc – odzywają się wywołane wspomnieniami emocje, wraca pożądanie, a rozsądek idzie w kąt. Troy chce z powrotem Jonathana, ten miota się między pożądaniem do Troya i uczuciem do Raula, któremu z kolei Troy też się chyba podoba. Każdy z bohaterów będzie postawiony przed trudnym wyborem. Warto wchodzić powtórnie do tej samej rzeki? Należy nieodwołalnie palić za sobą mosty? Co robić, gdy pojawia się „ten trzeci”? Chyba nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi na te pytania, ale w czasie oglądania filmu nasuwają się bezwiednie. „Sierpień” porównywany jest czasem do „Zupełnie innego weekendu”, ale ma jednak inny klimat. Reżyser wyraźnie lubi niejednoznaczne zbliżenia i skrywane emocje. Obezwładniający upał w Mieście Aniołów i bardzo fajni faceci – włączcie wentylator w czasie seansu. (MCh)  

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Marlena Dietrich

W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Kochamy się z każdym, kogo uznamy za atrakcyjnego (Marlena Dietrich, 1931 r.)

 

Marlena Dietrich jako Frenchy w filmie „Destry znowu w siodle” (1939)     mat.pras.

 

Marlena Dietrich – gwiazda kina i piosenki, rewolucjonistka świata mody i antyfaszystka – ma też zasłużone miejsce w panteonie ikon LGBT. Zapracowała na ten status zarówno filmami, jak i burzliwym życiem poza ekranem.

Diabeł jest kobietą

W 1929 r. zagrała pierwszą główną rolę – jej Lola z „Błękitnego anioła” Josefa von Sternberga stała się archetypem femme fatale, a zarazem przepustką aktorki do Hollywood. Wytwórnia Paramount potrzebowała przeciwwagi dla gwiazdy MGM – Grety Garbo. Dietrich okazała się strzałem w dziesiątkę.

Przybyła z Niemiec do USA w 1930 r., z miejsca szokując opinię publiczną męskimi strojami i liberalnymi poglądami. Zdumiona pruderią Amerykanów wygłosiła słynne zdanie: W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Kochamy się z każdym, kogo uznamy za atrakcyjnego.

Kolejnymi filmami Marlena utwierdziła pozycję gwiazdy i gejowskiej divy (m.in. „Szanghaj Express”, „Blond Wenus”, „Imperatorowa”, „Diabeł jest kobietą”, „Sprawy zagraniczne”, „Świadek oskarżenia”). Jej nonszalanckie spojrzenie spod przymkniętych powiek, wydatne kości policzkowe oraz fantastyczne nogi działały elektryzująco. Do historii kina LGBT przeszedł obraz „Maroko” (1931) z Marleną w roli piosenkarki kabaretowej Amy Jolly, a szczególnie jedna scena filmu: ubrana w smoking Amy Jolly podczas występu całuje najpierw przystojnego żołnierza, a potem piękną damę, która zawstydzona zasłania się wachlarzem.

Dietrich grała m.in. u Alfreda Hitchcocka, Orsona Wellesa, Fritza Langa czy Billy’ego Wildera – choć nawet współpracując z największymi, reżyserowała samą siebie, szczególnie jeśli chodzi o wybór odpowiedniego oświetlenia. Odniosła również sukces w komedii: jako Frenchy w „Destry znowu w siodle” (1939) nadała westernowi zabawny, kampowy styl.

Władze III Rzeszy kilkakrotnie namawiały Dietrich do powrotu. Gwiazda nie kryła antyfaszystowskich poglądów i konsekwentnie odmawiała. W 1937 r. uzyskała obywatelstwo amerykańskie. W latach 1943-1945 ta Niemka przemierzyła front wojny od północnej Afryki aż do samych Niemiec wraz z żołnierzami sił alianckich. Dla nich śpiewała, dla nich grała na… pile. I z nimi wkroczyła do swej ojczyzny.

Rudi, Jean i inni

Dietrich kochała wiele razy i wiele razy była kochana, choć za mąż wyszła tylko raz – za Rudolfa Siebera w 1923 r. Nigdy się nie rozwiodła. Stanowili małżeństwo otwarte, zakończone śmiercią Rudiego w 1976 r. Jednocześnie Marlena przez lata związana była z francuskim aktorem Jeanem Gabinem. Gdy Gabin zmarł kilka miesięcy po Rudim, Marlena powiedziała: Teraz jestem wdową po raz drugi.

Lista jej miłosnych podbojów jest długa. Zawiera nazwiska i kobiet, i mężczyzn. Pełno na niej osobistości świata sztuki, literatury, finansjery czy polityki – m.in. aktorzy – Brian Aherne, Gary Cooper, John Gilbert, Maurice Chevalier, Frank Sinatra, Yul Brynner, Raf Vallone, amerykańscy generałowie George Patton, James Gavin, pisarze Erich Maria Remarque, George Bernard Shaw, biznesmen Mike Todd. Mimo wielu romansów, Marlena podobno nie lubiła seksu, pozwalał jej jedynie kontrolować mężczyzn i manipulować nimi – to związki z kobietami miały ponoć dawać jej więcej satysfakcji.

Mercedes, Betty i inne

Już jako mała dziewczynka była zafascynowana swoją ciotką Valli – jej sposobem ubierania się, poruszania, oraz…tym, jak umiejętnie ciocia radziła sobie z mężczyznami. Od Valli mała Marlena dostała czerwony notes, który stał się powiernikiem jej uczuciowych zawirowań wobec koleżanek z klasy oraz aktorki Henny Porten. Berlin lat 20. był miastem wolnym i wyzwolonym obyczajowo, a Marlena, która właśnie wtedy stała się dorosłą kobietą, czerpała z tej wolności całymi garściami. Razem z mężem często bywali w nocnych klubach, również gejowskich, oraz kabaretach. Berlińscy transwestyci traktowali Marlenę jak kochającą siostrę, a ona była w swoim żywiole, doradzając im w kwestiach stroju i makijażu. Była dla nich niedoścignionym wzorem – perfekcyjną kombinacją gender crossover, a jednocześnie wspaniałym kompanem do zabawy. W tym czasie zagrała razem z Margo Lion w teatralnym spektaklu „To wisi w powietrzu”. Piosenkę „Gdy najlepsza przyjaciółka…” śpiewały z przypiętymi do kostiumów bukiecikami fiołków, które symbolizowały miłość lesbijską. Marlena zresztą nosiła fiołki również poza sceną.

W USA Marlena zakochała się w pisarce i scenarzystce hiszpańskiego pochodzenia – Mercedes de Acosta. Poznały się na przyjęciu u producenta Irwinga Thalberga. Marlena postanowiła pocieszyć Mercedes, gdy ta rozpaczała po konflikcie ze swą partnerką Gretą Garbo. Marlena przynosiła Mercedes kwiaty i gotowała dla niej, a Mercedes pisała do Marleny płomienne listy, które podpisywała „Biały Książę” albo „Raphael”.

Później jej miejsce w sercu Marleny zajęła Betty „Joe” Castairs – „paliwowa” milionerka, ktora wyglądała jak młody marynarz. Nosiła tatuaże i uwielbiała wszystko, co związane z prędkością i maszynami.

Marlena znikała na jej jachcie na długie godziny. Wśród gwiazd, które uległy urokowi Marleny, znalazły się również Hildegard Knef, Rosemary Clooney oraz Edith Piaf. Marlena nie była w stanie znieść stagnacji w swoim życiu uczuciowym. Jak pisze w autobiograficznej książce córka aktorki Maria Riva: Matka zawsze była w stanie zakochania, odkochiwania się lub też poszukiwania miłości. Również jej podejście do kariery nie było bierne. Kiedy po wojnie propozycji filmowych było mniej, Marlena przeobraziła się w artystkę śpiewającą.

Na estradzie

Dysponując niskim głosem o ciekawej barwie, a jednocześnie niewielkich możliwościach wokalnych, postawiła na wizerunek i nastrój. Podzieliła show na dwie części: kobiecą i męską. W pierwszej była kobiecością doskonałą i elegancką. Występowała w sukni projektu Jean Louisa, dającą złudzenie nagości. W połowie spektaklu znikała za kulisami, by po minucie pojawić się we fraku i z cylindrem na głowie. Repertuar drugiej części zawierał utwory śpiewane standardowo przez mężczyzn, takie jak „One for my baby” czy „I’ve grown accustomed to her face”. Te piosenki relaksowały ją i cieszyły. Lepiej wypadała śpiewając o miłości do kobiety niż do mężczyzny. Oczywiście, wykonywała również swe największe przeboje z filmów: „Falling in love again”, „Johnny” czy „Boys in the backroom”. W połowie lat 60. zawitała z koncertami do Warszawy.

Marlena walczyła z upływem czasu przy pomocy medycyny, makijażu i magii profesjonalnego krawiectwa. Jednak nawet jej nie udało się go zatrzymać. Coraz więcej sił wymagało od niej wyjście na estradę. Uzależnienie od alkoholu, środków przeciwbólowych i kolejne złamania kości w końcu przykuły ją do łóżka. Karierę piosenkarki zakończyła jednak dopiero w połowie lat 70. W 1978 r. pojawiła się na dużym ekranie po raz ostatni jako baronowa von Semering w filmie „Piękny gigolo, biedny gigolo”, partnerował jej David Bowie, a reżyserował David Hemmings.

Bez twarzy

Potem zamknęła się w swym paryskim apartamencie przy Avenue Montaigne, w którym spędziła ostatnie 14 lat życia. W 1984 r. aktor Maximilian Schell, z którym Marlena wystąpiła w „Procesie w Norymberdze” (1961), nakręcił nominowany do Oscara dokument o Dietrich. Gwiazda wspomina w nim swe życie i karierę, bezpardonowo rozprawiając się z jednym i z drugim. Jednak słyszymy tylko jej głos. Gwiazda nie wyraziła zgody na pokazanie twarzy, kamera filmuje tylko jej mieszkanie. Schell po śmierci Marleny mówił: Była typową kobietą Berlina, potrafiła rozmawiać z królem i z żebrakiem. Była całkowicie otwarta w mówieniu o swych homoseksualnych związkach. Gdy w 1969 r. w Nowym Jorku wystawiono pierwszą sztukę o gejach – „Chłopcy z paczki” – Marlena pojawiła się na premierze. Potem imprezowała do rana z młodymi aktorami, którzy byli zszokowani, gdy 68-letnia hollywoodzka legenda bez żenady opowiadała o swych homoseksualnych miłościach.

Jej bodaj ostatnie publiczne wystąpienie miało miejsce na początku lat 90. w programie telewizyjnym, gdy przez telefon wypowiedziała się na temat zjednoczenia Niemiec.

27 grudnia 2011 roku minęła 110 rocznica jej urodzin, a 4 maja bieżącego roku minie 20 lat od jej śmierci.

Jej rodzina

Dziedzictwo Marleny wciąż jest żywe. Piosenka „Falling in love again” doczekała się niezliczonych coverów, film „Błękitny anioł” nadal jest wyświetlany (ostatnio w Polsce w 2008 r.). Madonna „robiła” Marlenę na koncertach „Girlie Show Tour” (1993), firma Montblanc nazwiskiem Marleny promuje specjalną edycję wiecznych pior, a dom perfumeryjny Gres sprzedaje trzy rodzaje perfum „inspirowanych” Marleną.

W berlińskim Filmmuseum można obejrzeć bogatą kolekcję pamiątek po Marlenie, między innymi jej piękne suknie.

W 2000 r. powstał niemiecki film biograficzny o Dietrich z Katją Flint w roli głównej. Obecnie kanał HBO przygotowuje dwuodcinkowy film o gwieździe z Gwyneth Paltrow.

O Marlenie nie zapomina również społeczność LGBT – w Niemczech wciąż znane jest określenie „być z rodziny Marleny Dietrich” czyli po prostu być gejem/lesbijką.

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Marcin Szczygielski „Poczet królowych polskich”

Instytut Wydawniczy Latarnik i Oficyna Wydawnicza AS Warszawa 2011

 

Marcin Szczygielski, niezwykle płodny autor, po sukcesie Berka, Bierek, kilku książek dla młodzieży i sztuk teatralnych, proponuje najambitniejszą swą powieść. Na Poczet królowych polskich składa się kilka dość skomplikowanych, ale wciągających historii ułożonych w spójną całość. Akcja jednej z nich rozgrywa się współcześnie, innej – przed wybuchem drugiej wojny światowej, a jeszcze innej – na początku lat 90. XX wieku.

Śledzimy losy kobiet, które nieoczekiwanie łączą się ze sobą.

Oto trzydziestoparoletnia Magda Król, warszawianka, ambitna pracowniczka wydawniczej korporacji, i jej przyjaciel od dzieciństwa, Adrian – gej, właściciel galerii z antykami, który próbuje ułożyć sobie życie ze znacznie młodszym od siebie Piotrkiem. Magda dowiaduje się o śmierci swej matki, warszawskiej przewodniczki, z którą nie utrzymywała kontaktu. Porządkując rzeczy po mamie, znajduje w jej mieszkaniu znaczną sumę pieniędzy… Razem z Magdą zagłębiamy się w zawiłą historię jej rodziny: Siedzę przez długą chwilę całkowicie oniemiała. Moja babka była Żydówką, dziadek hitlerowcem, matka komunistką, a ojciec (…) radzieckim szpiegiem. Przecież to jakaś monstrualna bzdura! Takie rzeczy nie są możliwe! A jednak.

Wtapiamy się również w atmosferę żydowskiej Warszawy lat trzydziestych, odwiedzamy dyskotekę w Swietłogorsku czasów pierestrojki… A w przedwojennym Wilnie trafiamy na bardzo intrygujący wątek trans i pieczołowicie odtworzony gejowski (pół)światek. Wszystko opisane niezwykle sugestywnie i realistycznie, z drobiazgowo odtworzonym klimatem czasów. A nad tym wszystkim unosi się duch divy polskiego kina przedwojennego, Iny Benity. (MD)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mikey Walsh „Cygański chłopiec”

Wydawnictwo Naukowe PWN

 

 

Opowieść oparta na faktach. Lata 80-te XX wieku. Urodzony w cygańskiej rodzinie Mikey śpiewa z matką i siostrą piosenki Barbry Streisand i Michaela Jacksona, może w nieskończoność oglądać Czarnoksiężnika z krainy Oz. Zdaje sobie jednak sprawę, że niebawem rozpocznie morderczy trening, przygotowujący go do kontynuacji rodzinnej tradycji – zostania cygańskim mistrzem walki na pięści. Gdy jego ojciec przekonuje się, że delikatny Mikey nie kwapi się do walki, życie chłopca staje się koszmarem. Od tego czasu jest przez ojca codziennie bity, poniżany, zmuszany do walczenia z własną siostrą (która na dodatek wygrywa) i do pracy ponad siły. Pozbawiony innych wzorców, Mikey daremnie próbuje walczyć o miejsce w cygańskiej społeczności. W wieku dwunastu lat wie już, że jest gejem. Obawiając się homofobicznych szykan, zaczyna snuć plan opuszczenia społeczności. Nie przypuszcza nawet, jak ciężko będzie wyjść z cygańskiego świata…

Tyle fabuły. Z pozoru sztampowa historia o patologicznym dzieciństwie przyciąga barwnym opisem życia Cyganów we wszystkich jego przejawach, od zamiłowania do kampowego luksusu poprzez niechęć do obcych, aż po wszechobecny kult macho. Zadziwiać może nostalgiczna tęsknota za cygańską społecznością, jawnie kontrastująca z mrocznymi wspomnieniami autora, który publikuje pod pseudonimem, by uniknąć zemsty za zmazę na rodzinnym honorze.

Lektura wciąga, spędzicie nad nią długi jesienny wieczór, a może i pół nocy. (MKi)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Michael Cunningham „Nim zapadnie noc”

Wydawnictwo Rebis 2011

 

 

Michael Cunningham, autor „Godzin”, „Domu na krańcu świata”, „Z ciała i z duszy”, otwiera swą nową powieść „Nim zapadnie noc” cytatem z Rilkego: Albowiem piękno jest tylko przerażenia początkiem. Peter Harris obcuje z pięknem na co dzień – żyje ze sztuką i ze sztuki. Pracuje w galerii, jego klientela to ludzie zamożni. Jest po czterdziestce, mieszka w prestiżowej części Manhattanu. Ma dobre relacje z żoną Rebeccą. Z zewnątrz jego życie wygląda niemal doskonale. Peter miewa jednak bezsenne noce, tabletki popija wódką. Dręczy go słaby kontakt z dorosłą córką i wspomnienia starszego brata – geja, który zmarł na AIDS.

Gdy pojawia się dużo młodszy brat Rebeki, dawno niewidziany Ethan (ksywka: Myłek), Peter zostaje wytrącony z psychicznej równowagi. Ulega niespodziewanej fascynacji klasycznym fizycznym pięknem chłopaka. Widzi w nim podobieństwo do własnej żony z czasów jej młodości. Myłek dzięki pomocy siostry i jej męża chce stanąć na nogi w Nowym Jorku, co pozwoli mu odciąć się od narkotykowej przeszłości. Ten igrający z autodestrukcją młodzieniec sprawia, że Peter sam zadziwia siebie: gotów jest dla niego zakwestionować swe dotychczasowe życie. Jaka będzie tego cena? Czego dowie się o sobie?

Cunningham nie zawodzi wielbicieli swojej twórczości. Napisał przejmującą historię, w której przeplatają się smutek i piękno, rozpad i pragnienie nowego początku, skrywane tęsknoty i konsekwencje, jakie trzeba ponieść za pragnienie ich realizacji. (AM)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lubiewo

Cioty w krakowskim Teatrze Nowym

 

od lewej Patrycja (Edward Kalisz) i Lukrecja (Paweł Sanakiewicz);  foto: Radek Oliwa

 

„Lubiewo” , reż. P. Sieklucki, wyk. P. Sanakiewicz, E. Kalisz, K. Czubówna. Premiera: 5.11.2011 r., www.teatrnowy.com.pl

Po ukazaniu się „Lubiewa” – świetnej, bestsellerowej powieści Michała Witkowskiego – media donosiły o projektach filmowej adaptacji, a TR Warszawa rozpoczął nawet w 2006 r. pracę nad inscenizacją pod tytułem „Wielki atlas ciot polskich”. Z tamtych planów nic nie wyszło, ale teraz „Lubiewo” na scenę przeniósł Piotr Sieklucki, dyrektor Teatru Nowego w Krakowie. Z sukcesem! Reżyser bez trudu namówił do współpracy Pawła Sanakiewicza, który wcielił się w Lukrecję oraz… dziennikarkę Krystynę Czubównę, ponoć zachwyconą klimatem Teatru Nowego i sąsiadującego z nim Coconu, klubu LGBT. Patrycji nikt jednak w Krakowie nie chciał grać („Piotr, k…, mam sześćdziesiąt lat, nie mogę grać takich rzeczy” – mówił jeden z kandydatów), Sieklucki znalazł w końcu śmiałka we Wrocławiu – w osobie Edwarda Kalisza.

Premiera pierwszej z dwóch części spektaklu odbyła się 5 listopada br. Na widowni nadkomplet. Scenografia Łukasza Błażejewskiego to głównie porozwieszana używana odzież, zgromadzona przez teatr w ramach „czynu społecznego na rzecz Patrycji i Lukrecji”. Czuć zapach starej, niewietrzonej szafy. W tej scenerii dwie starzejące się PRL-owskie cioty snują swe historie. Lukrecja zaczyna od opowieści o „pierwszym ch…, którego miał w ustach”. Jest przegięta jak klucz wiolinowy, budzi śmiech, litość i grozę. Brawa dla Sanakiewicza! Kalisz sprawia wrażenie trochę spiętego, ale być może to kwestia dalszych prób, bo jego potencjał widać w scenie flirtu z publicznością: oczko, dzióbek i ruch bioderkiem.

Zamiast dziennikarza, który rozmawia z bohaterkami, mamy tu, kojarzący się z filmami przyrodniczymi, głos Czubówny. Lektorka opowiada o różnych „gatunkach” ciot, z pełną powagą tłumaczy pojęcia takie, jak „luj”, „pikieta”, „przegięcie” czy poczciwe „obciąganie”.

Inscenizacja „Lubiewa” nie wywoła skandalu, publiczność widziała już „ostrzejsze” rzeczy. Ale skandal nie jest potrzebny. „Lubiewo” to jest po prostu bardzo dobry spektakl. (RO)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rectodus Society

Rectodus Society, USA 2011, wyk. C. Cummings, P. London, A. Wirthmore

 

Cody Cummings mat. pras.

 

Od dłuższego już czasu sporo się mówi o kryzysie męskości. Próby zdefiniowania problemu i znalezienia na niego jakiegoś antidotum podejmuje też kino. Z jednej strony więc powstają coraz to nowe superprodukcje o herosach i supermenach – mają one podtrzymywać etos tradycyjnych męskich cnót. Z drugiej – otwarcie owe tradycyjne wzorce się krytykuje, wykazując, że nie pasują do dzisiejszych realiów. Są przyczyną frustracji, agresji, nawet patologii społecznych.

Za bary z tą tematyką wzięli się także twórcy filmu „Rectodus Society”, zrealizowanego w modnej obecnie konwencji „mockumentary” (fałszywego dokumentu – czy tak naprawdę fałszywego w tym wypadku?; wrażenie autentyczności wzmacnia fakt, że w czołówce brakuje nazwiska reżysera). Niby więc podglądamy grupę znerwicowanych mężczyzn podczas sesji teraupetycznej. Wszyscy ci panowie mają problemy z własną tożsamością, nie potrafią też stworzyć udanego związku. Muszą odgrywać – zarówno przed swoimi kobietami, jak i przed kumplami – niezłomnych macho. Drżą, by nikt nie odkrył, że tak naprawdę siedzi w nich mały, zalękniony i przerażony światem chłopiec.

Najciekawiej wypada pierwsza część filmu, w której poznajemy historie poszczególnych bohaterów: postawnych, ubranych w markowe ciuchy, ostrzyżonych wedle najnowszych mód i z pozoru emanujących pewnością siebie oraz życiowym sukcesem. Patrzymy na ich rozpacz, na ich łzy, obserwujemy, jak balansują na skraju załamania nerwowego. Uspokajająco i tonizująco zarazem wpływa na swoich pacjentów terapeuta przemawiający głębokim, ciepłym głosem Cody’ego Cummingsa, który sprawia wrażenie, jakby wszystkie kryzysy męskości miał dawno za sobą. Widzowie docenią również poczucie humoru twórców wkładających w usta Cummingsa przechwałkę, że leczyli się u niego m.in. Ricky Martin i Tom Cruise.

Część druga, w której oglądamy praktyczne metody radzenia sobie z problemami, tchnie już pewną monotonią prowadzącą do nazbyt prostego i jednoznacznego happy endu. Bohaterowie zaczynają akceptować to, co próbowali z siebie wyprzeć. Padają wręcz deklaracje, że wreszcie dobrze się z tym czują. Z pseudodokumentu film staje się więc reklamówką tytułowego „Rectodus Society” (czy istniejącego naprawdę, ktoś to wie?). Zresztą, materiały propagandowe pojawiają się w filmie także wcześniej.

Szczęśliwe zakończenie cokolwiek osłabia społeczną wymowę dzieła, nie powinno jednak wprowadzać nas w stan błogości i uśpienia. Jak pokazały chociażby wydarzenia na warszawskich ulicach 11 listopada, wciąż jest wielu niepogodzonych ze sobą, destrukcyjnych i autodestrukcyjnych mężczyzn wrzeszczących o naszą pomoc. Nie pozostawajmy głusi na ich wołania. Bowiem pod twardym pancerzem każdego z tych histeryków kryje się miękkie jądro.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak za okupacji

O tym, jak w Polsce „leczono” homoseksualizm, o nadopiekuńczych matkach, o oddziaływaniu Kościoła i o problemach, z jakimi dziś przychodzą do seksuologa geje i lesbijki, z profesorem Zbigniewem Lwem Starowiczem rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Panie profesorze, cofnijmy się do początków pana praktyki zawodowej, do 1967 r. Wszyscy homoseksualiści, którzy się wtedy zgłaszali, przychodzili z tym samym problemem, czyli „Nie chcę być homo, proszę o pomoc”?

Można by wyróżnić dwie grupy. Jedna to byli ci homoseksualiści, którzy przychodzili z jakąś standardową sprawą, typu zaburzenia erekcji czy przedwczesny wytrysk, albo problemy w związku czy po rozstaniu. Z reguły kamuflowali homoseksualizm, ale ja dość szybko to wyczuwałem. Ta grupa zawsze będzie istnieć, bo przecież takie problemy można mieć niezależnie od orientacji.

Tyle że dziś oni chyba rzadziej kamuflują homoseksualizm.

Zdecydowanie rzadziej.

A druga grupa?

To byli ci, którzy otwarcie deklarowali, że są homo i traktowali swą orientację jako chorobę. Chcę być zdrowy, mówili.

I „leczył ich pan.

Niestety tak. Zgłaszali się dobrowolnie, prosili o pomoc, a nauka oficjalnie wtedy uznawała homoseksualizm za chorobę i proponowała metody leczenia. Były całe opasłe tomy, w których analizowano dwie główne przyczyny tej „choroby”. Pierwsza doszukiwała się problemów w dzieciństwie, w relacjach z rodzicami. Druga to była teoria uwiedzenia.

Głosiła, że młody chłopak uwiedziony przez starszego faceta zostaje na resztę życia homoseksualistą.

Tak jest. Ta teoria była bardzo silna. No, więc stosowało się techniki awersyjne, do dziś zresztą obecne w seksuologii, tylko w stosunku do innych pacjentów.

Elektrowstrząsy, tak?

To nie były takie elektrowstrząsy, jakie znamy choćby z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem”, tylko łagodniejsze. Podłączało się pacjentowi elektrody w dwóch miejscach: u nasady penisa i na kręgosłupie, w odcinku lędźwiowo-krzyżowym – i pokazywało się slajdy czy „świerszczyki” o treściach gejowskich – z nagimi mężczyznami albo z seksem homo. Gdy następowało podniecenie, to pacjent odczuwał taki przykry bodziec. Kiedyś były takie baterie duże jak paczka papierosów, które się do latarek wkładało, pan chyba nie może ich pamiętać… W każdym razie w tych latarkach też były dwie elektrody – jak pan poślinił palec i dotknął, to było takie gwałtowne nieprzyjemne odczucie. To u naszych pacjentów było podobne, ale trochę silniejsze – ale nie aż tak, żeby się mdlało. Niemniej miłe to nie było.

A jednocześnie zachęcało się, by w domu pacjent oglądał sobie podobne zdjęcia, tylko hetero, i by się wtedy pobudzał. Po jakimś czasie na przykład okazywało się, że jest w stanie szybciej doprowadzić się do wytrysku od tych scen hetero – znaczyło, że rzeczywiście w domu trenował. To się nazywało przewarunkowanie. Było nieskuteczne. Jak tylko się skończyło działanie prądem, wszystko wracało.

Te nieprzyjemne doznania prądem stosowaliśmy rzadko. Podstawową metodą była po prostu psychoterapia. Grzebanie się w relacjach rodzinnych, doświadczeniach wczesnodziecięcych. A jeśli pacjent był zdeterminowany, by się wyleczyć, a jednocześnie psychoterapia nie przynosiła efektów, to prosił o coś bardziej radykalnego. Wtedy uciekaliśmy się do prądu.

Ten nieprzyjemny bodziec pojawiał się w momencie erekcji?

Nawet wcześniej, elektroda reagowała już na psychiczne podniecenie.

Ilu pacjentów z problemem „nie chcę być homo” pan miał w tamtych czasach?

Mniej więcej jednego tygodniowo.

Kobiety?

Nie, nie. Może kilka przez te wszystkie lata. To byli sami mężczyźni, najczęściej w wieku około trzydziestki.

W 1973 r. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne oficjalnie uznało, że homoseksualizm nie jest chorobą. Jak polska seksuologia na to zareagowała?

Dotarło to do nas, jeździliśmy w końcu na międzynarodowe konferencje, braliśmy udział w dyskusjach. Przełomu nie było, ale od tego czasu „leczyliśmy” coraz rzadziej. Z jednej strony się z tego wycofywaliśmy, z drugiej strony wciąż zjawiali się pacjenci. Proszę pamiętać, to był głęboki PRL, a tamten sygnał nadszedł z Zachodu. Często, jak się mówiło o amerykańskim stanowisku, to pacjent machał ręką: „A tam, w tej Ameryce…”

Jednak narastało w nas przekonanie, że te metody są po prostu nieskuteczne. Myśmy mieli poważne wątpliwości, tymczasem sami homoseksualiści uginali się pod powszechnym społecznym przeświadczeniem, że to nie jest normalne. Żyli pod potworną presją. Właściwie jak za okupacji, chyba można zrobić takie porównanie.

Nasza placówka – Ogólnopolska Lekarska Przychodnia Specjalistyczna Towarzystwa Rozwoju Rodziny – miała siedzibę przy pl. Trzech Krzyży w Warszawie. Tam był też publiczny WC – znane miejsce spotkań homoseksualistów. Często widziałem stojącą obok policję. A więc siły porządkowe – przeciwko nim. Aura społeczna – przeciwko nim.

Religia i nauka też przeciwko.

I tam też byli geje – i też byli przeciwko! Życie w takim podziemiu musiało być straszne.

Jedna trzecia homoseksualistów zakładała rodziny jako zasłony dymne. Potem nie chcieli tych rodzin tracić, a jednocześnie w sferze seksualnej to była męka. Często myśleli, że jakoś dadzą radę, a jak pojawi się dziecko, to żona odpuści seks i będą mieli święty spokój. Żona zajmie się dzieckiem i cześć. Tymczasem u wielu kobiet libido jest większe po porodzie, a w ogóle często kobiety osiągają szczyt apetytu seksualnego po trzydziestce. Dla tych mężów to było nieszczęście. Przychodzili z problemem pod tytułem „żona ma bardzo duże potrzeby”.

A pańskie własne poglądy na temat homoseksualizmu jak ewoluowały?

Ani psychoterapia, ani te bodźce prądem, jak już powiedziałem, nie przynosiły efektów, więc trzeba było główkować, o co tu chodzi. Zauważyłem, że w literaturze przedmiotu źródłem wszelkiego zła jest nadopiekuńcza matka, czasem w parze z nieobecnym ojcem. Homoseksualna orientacja? Nadopiekuńcza matka! Uzależnienia? Nadopiekuńcza matka! Nerwice? Nadopiekuńcza matka? Depresje? Nadopiekuńcza matka. Wydało mi się to podejrzane. Rożne są modele rodziny, ale na przykład model inteligenckiej rodziny z pierwszej połowy XX wieku, który ja dobrze pamiętam, był taki, że matka, owszem, kierowała każdą chwilą życia dziecka, ale zwykle poprzez nianię. A tatusia widywało się na początek dnia i na koniec, jak się szło po pocałunek. Dziecko jego w rękę, a on dziecko w czoło – i tyle. To powinno było wyrosnąć całe pokolenie chorych! Zdałem sobie sprawę, że wychowanie nie może być aż tak znaczące. Zmieniłem poglądy.

Kiedy definitywnie w Polsce lekarze przestali „leczyć homoseksualizm?

Definitywnie dopiero po tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia wykreśliła homoseksualizm z listy chorób, czyli w 1991 r.

A więc w latach 80. jeszcze zdarzali się pacjenci, których się „leczyło”.

Tak, choć rzadko. Niedawno pewien facet, dziś 42-letni, czyli który rocznik?

  1.  

Dziękował mi za to, że jak przyszedł do mnie za młodu i powiedział, że chce się wyleczyć, to mu odpowiedziałem, by sobie dał spokój i to po prostu zaakceptował. To musiało być chyba pod koniec lat 80.

Pamięta pan innych homoseksualnych pacjentów?

Nie… Oni się nie wyodrębniali spośród innych. W późniejszych latach może niektórzy mieli stroje, które nasuwały skojarzenia, ale to zdecydowana mniejszość.

W majestacie nauki doznawali krzywdy. Jak to się ma do medycznej zasady Hipokratesa „przede wszystkim nie szkodzić.

Historia zna, niestety, wiele takich przypadków, gdzie medycyna zamiast pomagać – szkodziła. Czasem stosowano metody, które bezpośrednio skracały życie, choćby upusty krwi, które były przez lata „panaceum” na wiele dolegliwości. Ludzie się osłabiali, wykrwawiali.

Albo antyseptyka. Ileż kobiet umierało po porodzie, bo zakaziły się od lekarzy! Bo ci lekarze gołymi łapami, w garniturze, wyciągali dzieci – i od jednej kobiety szli prosto do następnej. Dopiero Ignaz Semmelweiss w połowie XIX wieku odkrył, jak ważne jest zwykłe mycie rąk, odkażanie.

Oczywiście, dziś młodych seksuologów kształcimy w kwestii homoseksualizmu już zupełnie inaczej.

A czy oni dowiadują się czegoś o ruchu LGBT?

Tak. Robert Biedroń przychodził do nas na spotkania jeszcze zanim został posłem, także przedstawiciele Lambdy.

Czyli jest świadomość, że to nie homoseksualista, ale homofobia jest problemem, tak?

Tak. Ja sam wielokrotnie się na ten temat wypowiadałem i w mediach, i jako biegły w sądach. Wie pan, oddziaływanie Kościoła jest niebywale silne. Prasa katolicka ma bardzo duży nakład. Specjalnie prenumeruję „Gościa Niedzielnego”, żeby wiedzieć, o czym tam piszą – i ciągle, że to choroba, że świadomy wybór… (macha ręką)

Teraz mamy akcję „Stop pedofilii”, w której znów utożsamia się gejów z pedofilami. Właśnie podpisałem w tej sprawie oświadczenie jako prezes Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego, już trzecie tego typu.

Piszecie, że nie ma żadnego specjalnego związku między homoseksualizmem a pedofilią (patrz: poniżej – przyp. red.).

Te oświadczenia zawsze wysyłamy do wszystkich głównych gazet, do stacji radiowych i telewizyjnych, także do Sejmu, Senatu. I co? O pierwszym nie wspomniał nikt. Drugie, kilka lat temu, zacytowała tylko jedna gazeta – „Przegląd”.

Napis na billboardach akcji „Stop pedofilii” głosił: „31% lesbijek i 25% pederastów gwałci wychowywane dzieci”. Powoływano się na badanie amerykańskiego profesora Marka Regnerusa. „Gazeta Wyborcza” zdobyła jego oświadczenie: badanie nie daje podstaw do takich twierdzeń.

A ja niedawno musiałem komentować wypowiedź Mateusza Dzieduszyckiego, rzecznika Diecezji Warszawsko-Praskiej, który powiedział, że geje żyją przeciętnie o 20 lat krócej. I że to jest fakt.

Powiedział pan, że orientacja seksualna nie ma wpływu na długość życia.

Niech pana środowisko nie myśli, że my nic nie robimy. Robimy, robimy.

Panie profesorze, a zna pan seksuologów gejów?

Znam. I wtedy też znałem. Niektórzy nawet pisali artykuły naukowe o tym, że homoseksualizm jest chorobą. Fajna schizofrenia, co?

Leczyli się z homoseksualizmu?

Nie. Takich przypadków nie znałem. Ale takich, że dręczyli się i starali się ten homoseksualizm na własną rękę wyprzeć – to tak. Podobnie jak ówczesny znany pisarz katolicki Jerzy Zawieyski.

A ci dzisiejsi?

Jest zupełnie inaczej. Akceptują siebie, nie ukrywają. Jak pan poszuka w internecie, to pan znajdzie.

A seksuologowie, którzy są homofobami?

Na zjazdach Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego na pewno się tacy nie ujawniają. Nie ma dziś polskich seksuologów, którzy by wprost powiedzieli, że homoseksualizm to choroba. Ale prywatnie, a szczególnie po kieliszku, to może się zdarzyć, że któryś nagle ujawni brak sympatii czy wręcz homofobię. Ale ex catedra – nie.

Czy dziś zdarzają się osoby, które przychodzą i mówią „nie chcę być homo”?

Tak, nadal, choć nieporównanie mniej. Wciąż też są homoseksualiści, którzy mają żony. Czasem to one do mnie przychodzą po poradę, bo podejrzewają – to jest nowość. Albo wręcz przyprowadzają mężów. On się zwykle na początku bardzo broni, nie chce przyznać. Niektórzy tak bardzo wypierają homoseksualizm, że autentycznie nie są go świadomi. Za to gdy im się ten homoseksualizm „wyłoży”, to im się nagle wszystko rozjaśnia – i przyjmują to.

A przychodzą jawni homoseksualiści, którzy mają jakiś standardowy problem w związku z drugim facetem?

Tak! Choć muszę zaznaczyć, że oni najchętniej wybierają terapeutę o homoseksualnej orientacji. Ale i mnie się zdarzają. Jest też cała gama problemów związanych z coming outem, to też nowość. Chłopak ujawnił się rodzicom, oni go nie akceptują, mówią, że cierpią itd.

Odrębna grupa to ci, u których homoseksualna orientacja ujawniła się stosunkowo późno. Dotyczy to dużo częściej kobiet niż mężczyzn. Mąż, dwoje nastoletnich dzieci – i mama mówi, że jest lesbijką. Jest problem, jak sobie to życie poukładać od nowa.

I jeszcze muszę powiedzieć o innej grupie – a mianowicie zdarzają się osoby, które przychodzą i mówią, że nie wiedzą, jakiej są orientacji.

I co pan im mówi?

Stawiamy diagnozę. Oni znają tylko podział na homo, hetero i bi – a nie mieszczą się w nim. Te kategorie są dla nich zbyt sztywne. Analizujemy wspólnie popęd seksualny takiego człowieka, tłumaczę, że seksualność jest dużo bogatsza niż te wspomniane kategorie. Sama transpłciowość to jest przecież mnóstwo rozmaitych możliwości, do tego dochodzą „filie” – autogynefilia, gerontofilia i masa innych. Opcji jest praktycznie nieskończenie wiele.

***

Oświadczenie Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego z 21 sierpnia 2014 r.

W odpowiedzi na szerzącą się w debacie publicznej dezinformację związaną z kampanią „Stop Pedofilii”, Polskie Towarzystwo Seksuologiczne pragnie dokonać rozróżnienia dwóch odrębnych, lecz nagminnie mylonych pojęć: homoseksualność i pedofilia. Homoseksualność jest to pociąg erotyczny i uczuciowy wobec osób tej samej płci, analogicznie jak heteroseksualność stanowi pociąg erotyczny i uczuciowy wobec płci odmiennej. Pedofilia jest to pociąg erotyczny wobec cech niedojrzałości płciowej, a więc do cielesnych cech dziecięcości. (…) Należy podkreślić, że – identycznie jak sama w sobie heteroseksualność – również homoseksualność per se nie implikuje żadnej szczególnej predyspozycji do zakazanego prawem seksualnego wykorzystywania dzieci. Znakomita większość przypadków wykorzystywania seksualnego dzieci w Polsce jest popełniana przez heteroseksualnych mężczyzn i ma miejsce w rodzinie (tj. wykorzystywanie dziewczynek przez mężczyzn będących członkami ich rodzin – np. przez ojca, ojczyma, dziadka, wuja itd.). Ze względu na fakt, że osoby homoseksualne stanowią w społeczeństwie mniejszość, przypadki wykorzystywania seksualnego dzieci popełnianego przez te osoby stanowią proporcjonalną mniejszość w porównaniu do czynów popełnianych przez ludzi heteroseksualnych. Przypisywanie osobom homoseksualnym szczególnej – w porównaniu do heteroseksualnych – skłonności do seksualnego wykorzystania dzieci stanowi nieuprawnione nadużycie, a rozpowszechnianie skojarzenia miedzy homoseksualnością a pedofilią jest domeną ludzi nieświadomych i niekompetentnych, bądź też uprzedzonych do ludzi homoseksualnych i sprzeciwiających się prawom obywatelskim tych osób. Podtrzymywanie społecznego przekonania o szczególnej skłonności osób homoseksualnych do seksualnego wykorzystywania dzieci jest krzywdzące dla homoseksualnej części społeczeństwa, przyczynia się do niezwykłej trwałości uprzedzeń wobec tych osób i utrudnia pełne funkcjonowanie psychologiczne homoseksualnych obywateli i obywatelek. Polskie Towarzystwo Seksuologiczne jest zaniepokojone krzywdzącym wpływem społecznych uprzedzeń na funkcjonowanie psychiczne i społeczne osób homoseksualnych i biseksualnych oraz jest świadome niechlubnej roli, jaką w podtrzymywaniu tych uprzedzeń odegrała niegdyś nauka, która przez ponad 100 lat (do 1973 r. w USA i do 1991 r. w Europie) uznawała homoseksualność za zaburzenie psychiczne. Ówczesne mniemanie o patologicznym charakterze homoseksualności okazało się niepoparte faktami naukowymi, lecz oparte na społecznych uprzedzeniach. (…) Polskie Towarzystwo Seksuologiczne wzywa zdrowotne organizacje naukowe oraz wszystkich indywidualnych psychologów, psychiatrów i innych specjalistów w zakresie zdrowia psychicznego do podjęcia działań polegających na dementowaniu skojarzenia między homoseksualnością a pedofilią. (…)

Zbigniew Lew Starowicz, prezes Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego  

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.