Małżeństwo niejedno ma imię

O tym, jak zmienia się definicja małżeństwa, o małżeństwach w starożytnym Rzymie, we współczesnej Hiszpanii i Izraelu oraz o jego własnym planowanym małżeństwie i o tym, jak to jest być jawnie homoseksualnym wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego opowiada dr hab. Jakub Urbanik, który zajmuje się prawem rzymskim, papirusami oraz historią i teraźniejszością małżeństwa, w wywiadzie Mariusza Kurca

 

foto: Krystian Lipiec

 

Barack Obama pisze w autobiografii, że jego rodzice – biała kobieta i czarny mężczyzna – wzięli ślub w 1960 r. na Hawajach, i podkreśla, że Hawaje były wtedy jednym z nielicznych stanów USA z legalnymi małżeństwami osób o rożnym kolorze skory. W większości stanów nie mogliby wziąć ślubu. Tymczasem definicja małżeństwa jako po prostu związku kobiety i mężczyzny dla wielu wydaje się „odwieczna”. W Polsce przed wojną kobieta i mężczyzna pragnący wziąć ślub musieli spełnić dodatkowy warunek: wyznawać tę samą religię.

W zasadzie można było zawrzeć małżeństwo wyłącznie wedle zasad jednego uznanego wyznania. To właśnie dlatego jeszcze przed czasami II RP Piłsudski dokonał apostazji, przechodząc do Kościoła ewangelicko-augsburskiego. Marszałek przestał być katolikiem, by w 1899 r. poślubić Marię Koplewską, która była rozwódką. Kościół katolicki nie uznaje rozwodów, a ewangelicki tak. Po śmierci marszałka biskup Sapieha groził nawet, że nie pochowa go na Wawelu.

Jesteś specjalistą w zakresie prawa rzymskiego i prawa małżeńskiego. W starożytnym Rzymie wyznanie nie miało znaczenia dla małżeństwa, bo małżeństwo było instytucją świecką, prawda?

W starożytności, tak rzymskiej, jak i greckiej, nie było rozdziału państwa od religii, religia była nieodłącznym elementem życia obywatelskiego i publicznego, ale owszem, małżeństwo prawnie było całkowicie prywatne, co więcej – i co zaskakujące – jego zawarcie było aktem nieformalnym. Rzymianie opierali małżeństwo wyłącznie na woli dwojga osób rożnej płci. Nie musi mu zatem towarzyszyć żadna ceremonia, w tym religijna. Ma ono jednak z punktu widzenia państwa to znaczenie, że z niego rodzą się nowi obywatele, a zatem, co do zasady, jest zarezerwowane wyłącznie dla obywateli i obywatelek Rzymu. Wszyscy pozostali byli z małżeństwa wykluczeni.

Niewolnicy nie mogli zawierać małżeństw?

Nie żartuj, oczywiście, że nie. Niewolnik to rzecz. Mogą oczywiście, za zgodą właścicieli, łączyć się w związki o charakterze quasi-małżeńskim, ale prawnie i tak nikt by ich nie respektował. Co innego obywatele i obywatelki. Ich związek pociąga za sobą prawa i obowiązki. Cudzołóstwo na przykład surowo karano, ale popełnić je można było tylko z osobą równą stanem, czyli z obywatelką. Lub obywatelem – tu rozróżnienia nie było. Mężczyzna może mieć relacje seksualne z niewolnikami, niewolnicami, aktorami, aktorkami, prostytutkami płci męskiej i żeńskiej, cudzoziemkami i cudzoziemcami, wreszcie z wyzwoleńcami – uważano wręcz, że wyzwoleńcy mieli obowiązek dogadzać cieleśnie panom, którzy ich wyzwolili! Ale cudzołóstwo z obywatelem czy obywatelką – brońcie, bogowie, to naruszałoby rzymską pudicitia – trudno to przetłumaczyć: skromność, cnotę obywatelską.

A małżeństwo jako związek osób tej samej płci nie przychodziło im do głowy?

Autorzy starożytni przekazują wieści o ślubach cesarza Nerona z niewolnikami, czy Heliogabala z woźnicą rydwanów. Ale trudno traktować te małżeństwa – jeśli w ogóle miały miejsce – jako męsko-męskie, bo obaj cesarze przybierali ponoć rolę kobiecą. Celem małżeństwa jest prokreacja. Małżeństwa jednopłciowe rzeczywiście nie przychodziły Rzymianom do głowy, podobnie jak i pomysł, by zawierać małżeństwo z miłości. Cesarz Hadrian kochał Antinousa, ale ani myślał brać z nim ślub. A żony nie postrzegał jako tej, która ma być obiektem miłości czy rozkoszy erotycznej. Przyzwoita Rzymianka nie powinna mieć erotycznej przyjemności. A kobiecy orgazm, przy którym, zdaniem Lukrecjusza, przez skurcze nasienie może zostać wyrzucone z ciała kobiety – jest u żony w ogóle niewskazany! Miłość jako kulturowy topos – powód zawarcia małżeństwa – pojawia się dopiero po zmianach społecznych XVIII w. To jest ścieżynka! Zanim madame Bovary u Flauberta się nie otruje z powodu nieszczęśliwej miłości pozamałżeńskiej, ludzie powszechnie będą myśleć, że miłość jest tylko korzystnym dodatkiem do małżeństwa, w żadnym wypadku jego warunkiem. W Rzymie celem małżeństwa było też podtrzymanie i konsolidacja potęgi warstwy rządzącej: małżeństwa (i rozwody) pieczętują, i budują polityczne i rodzinne alianse. Na marginesie dodam, że prokreacja – dziś powszechnie, choć niesłusznie, kojarzona jako cel małżeństwa katolickiego – wcale w pierwszych gminach chrześcijańskich nim nie była. Paweł z Tarsu w Liście do Koryntian pisał, że małżeństwo ma służyć do kanalizacji potrzeb seksualnych. O rozmnażaniu nie pisał, bo chrześcijanie byli wtedy przekonani o rychłej paruzji: Pan zaraz wróci i nastąpi koniec świata – w tej sytuacji dzieci wszak nie trzeba.

A prawa kobiet w Rzymie?

„Prawa kobiet” w starożytności? To jest termin i problem praktycznie od XIX w., więc powinieneś to jakoś inaczej nazwać. O równości płci oczywiście nie możemy mówić. Prawa wyborcze dla kobiet – zapomnij. Ale też nikt nie wpadł na to, by w ogóle o nie walczyć. W każdym razie rzymskim kobietom było lepiej niż greckim. Rzymianie, którzy wracali z Aten, dziwili się, że tam w ogóle nie widać kobiet – oczywiście tych z warstwy wyższej – na ulicach, że nie biorą udziału w ucztach. Bo siedziały w domach, ukrywane przed obcymi, a jak wychodziły, to najczęściej szczelnie zakutane. W typowo patriarchalnych społeczeństwach kobieta potrzebowała mężczyzny: sama nie ma majątku, a nawet jeśli ma, to nie może nim dysponować. Ale w Rzymie przynajmniej od II wieku p.n.e. panowała praktycznie równość między mężczyznami i kobietami, jeśli chodzi o prawa majątkowe. Kobieta mogła być właściwie niezależna finansowo. Standardem była też całkowita rozdzielność majątkowa małżonków. Słynny historyk prawa rzymskiego Fritz Schulz stwierdził, że jednym z najwybitniejszych osiągnięć prawa rzymskiego, dowodem na jego „ludzkość”, było ukonstytuowanie małżeństwa jako związku opartego na równości dwojga partnerów, na ich wolnej woli oraz na możliwości rozwiązania owego związku w każdym momencie.

Przypomina mi się film „Rozważna i romantyczna” – pod względem praw majątkowych sytuacja kobiet w starożytnym Rzymie była lepsza niż w XIX wiecznej Anglii. Skąd ten regres? Nadeszło chrześcijaństwo.

Nie winiłbym tylko chrześcijaństwa. Nastąpił rozpad imperium, nad którego przyczynami nie chcę się tu rozwodzić. Dość powiedzieć, że Rzym był nękany przez barbarzyńców z północy, Germanów i innych, w tych tradycyjnie wojennych społecznościach pozycja kobiet była gorsza. Ale we wschodniej części imperium prawna równość przetrwała dłużej.

Małżeństwo jako instytucja świecka zniknęło, przypisano je do religii. Jak to się stało, że wróciło?

Rewolucja francuska, mój drogi. A „przyklepał” sprawę Napoleon swym kodeksem z 1804 r. To on jest ojcem współczesnego małżeństwa cywilnego.

Raptem 200 lat temu.

Tak jak i pomysł na oddzielenie państwa od religii. Jako ciekawostkę podam, że małżeństwa cywilne zostały też wraz z Kodeksem Napoleona wprowadzone w Księstwie Warszawskim i zostały mocno oprotestowane przez polskich biskupów. W czasach Królestwa Polskiego powrócono do wyznaniowej formy małżeństwa.

Jeszcze chciałbym zapytać o zdolność do małżeństwa w zależności od wieku.

W Rzymie uznawano, że zdolny do małżeństwa jest ten, kto jest dojrzały do płodzenia. Przyjął się pogląd, że u chłopców to lat 14, u dziewczynek 12. Ta granica zresztą do 1917 r. obowiązywała w Kościele katolickim, potem ją podniesiono do 16 i 14.

Jak postrzegasz zmianę, która ma miejsce w naszych czasach – kolejne kraje uznają małżeństwo za instytucjęślepą na płeć.

To jest sygnał od społeczeństwa i od państwa do osób homoseksualnych, który mówi: obejmujemy was tą ważną społecznie instytucją, bo uznajemy, że jesteście częścią naszej wspólnoty. Stanowicie taką samą „tkankę społeczną” jak my.

Wiązałbyś to z regresem chrześcijaństwa w świecie zachodnim?

Znów: nie tylko. Małżeństwa jednopłciowe to pomysł realizowany w XXI w. – pierwsza, przypomnę, była Holandia w 2001 r. – ale zwiastuny zmian widać było już kilkadziesiąt lat wcześniej – rewolucja obyczajowa lat 60., która przyniosła również emancypację osób LGBT. W kodeksie kanonicznym z 1983 r., czyli Jana Pawła II, pojawia się wprost małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Wcześniejszy Kodeks Benedykta XV z roku 1917 r., takiej definicji nie zawiera. Już w 1983 r. Watykan wiedział, co się „święci”.

Znów religia. Ale ona nie jest nie do przeskoczenia, trzeba tylko dobrej woli. W Izraelu, który jest krajem z systemem prawnym daleko bardziej związanym z religią, zwłaszcza w prawie rodzinnym, niż Polska, mimo wszystko znaleziono sposób, by tamtejszym gejom i lesbijkom powiedzieć: należycie do naszej wspólnoty.

Izrael nie ma w ogóle ślubów cywilnych, tylko religijne, ale uznaje cywilne śluby swych obywateli zawarte za granicą. Bez rozróżnienia, czy są zawierane przez pary rożnej, czy tej samej płci.

Trochę jest to karkołomne prawniczo, ale działa! Iście „diabelski” wynalazek. Najpierw był wyrok Sądu Najwyższego z lat 60. dekretujący uznawanie zawartych za granicą świeckich małżeństw. A w 2006 r. izraelskie pary gejowskie będące w związkach małżeńskich zawartych za granicą powołały się na ten wyrok – i też wygrały sprawę przed Sądem Najwyższym (Ben Ari i inni). W Izraelu udało się pogodzić ogień z wodą – religia nie doznała „uszczerbku”, a geje i lesbijki zostali włączeni do wspólnoty.

Polscy geje i lesbijki nie należą do wspólnoty.

Nie należymy, ale głośno zgłaszamy do niej akces i on jest już słyszalny. Trzeba drążyć tę skałę. Pukać do tych drzwi. W końcu się otworzą.

Ty i twój facet, Hiszpan, jesteście małżeństwem?

Jeszcze nie, ale planujemy ślub. Niedawno zgłosiłem się do urzędu stanu cywilnego o wydanie tego osławionego zaświadczenia o stanie wolnym – tego, w którym należy wpisać imię przyszłego małżonka/małżonki.

Tego, którego niektóre urzędy nie wydają, jeśli zauważą, że wpisane imię należy do osoby tej samej płci, co osoba wnioskująca.

Tak. Znana jest sprawa Tomka Szypuły, który przegrał przed polskimi sądami.

Tomek wyczerpał już możliwość dochodzenia sprawiedliwości przed polskimi sądami. Planuje złożyć skargę do Strasburga.

Zdaje się, że właśnie podążam jego drogą. Zaświadczenia mi nie wydano, choć życzliwie zasugerowano, że czasem wystarczy metryka urodzenia. Odpowiedziałem uprzejmie, że nie chcę obchodzić polskiego prawa i poprosiłem o uzasadnienie odmowy na piśmie. Dostałem je, kierownik USC powołuje się na sławetny artykuł 18 Konstytucji RP, na artykuł 1 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, prawo o aktach stanu cywilnego. Moi przyjaciele pomogli napisać odwołanie do Sądu Rejonowego. Zobaczymy, co się wydarzy. Jesteśmy z Jose tą kropelką, która drąży skałę – to też nasz obowiązek jako prawników.

Skałę, czyli polski system prawny.

Nie tylko. Również po prostu polskie społeczeństwo. Ono się zmienia i w końcu wymusi zmianę systemu prawnego.

To działa też w drugą stronę. Zmiana systemu prawnego wymusiłaby zmiany w społeczeństwie.

Racja. To jest to wielkie pytanie: czy polski ustawodawca chce edukować społeczeństwo. Póki co – nie bardzo. A jak już te małżeństwa jednopłciowe wchodzą do systemu, to ludzie je szybko akceptują i sprawa spada z politycznej agendy.

Wprowadzasz tematykę małżeństw homoseksualnych na zajęciach ze studentami?

To raczej nie temat moich zajęć (śmiech). Ale czasem przykład ten służy pokazaniu ogólnych zasad prawa. Na przykład konstytucja hiszpańska postanawia, że „mężczyzna i kobieta mają prawo do zawarcia małżeństwa przy poszanowaniu pełnej równości prawnej”. Przez lata rozumiano ten artykuł tak, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny. Ale gdy prawie 10 lat temu Hiszpanie przeczytali go dosłownie, to okazało się, że tam nie napisano, że małżeństwo musi składać się z mężczyzny i kobiety. Dlatego konstytucji wcale nie trzeba było zmieniać, by wprowadzić małżeństwa osób jednej płci. Da się zresztą – o czym mówiła prof. Ewa Łętowska w wywiadzie, który z nią przeprowadziłeś na tych łamach – intepretować artykuł 18 naszej Konstytucji, jako niezakazujący małżeństw jednopłciowych, a tym bardziej związków partnerskich. Pytam też studentów, po co zawierać małżeństwo i obserwuję zmiany w odpowiedziach na przestrzeni lat. Coraz rzadziej słyszę, że z miłości, a coraz częściej, że np. po to, by moc się odwiedzać w szpitalu. To niewątpliwy wpływ debaty o związkach partnerskich.

Jesteś wyoutowany przed studentami?

Nie ogłaszam na zajęciach, że jestem gejem – jeśli już o tym mówię, to po prostu wychodzi naturalnie w rozmowach ze studentami, przypuszczalnie tak samo, jak u wykładowców hetero. Zdaję sobie sprawę, że pewnie wielu wykładowców homoseksualnych ukrywa się przed studentami, ale to nie dla mnie. Z mojego doświadczenia wynika, że sensowniej jest się nie ukrywać. Funkcjonuję trochę, nolens volens, jako normalizator homoseksualności i przyjmuję tę rolę – wciąż spotykam ludzi, dla których jestem pierwszym jawnym gejem, z którym rozmawiają w życiu. Wzięliśmy z Jose udział w kampanii „Miłość nie wyklucza”, bo trzeba pokazywać, że pary takie jak my mają potrzebę bycia w legalnym związku. Mam też szczęście: obracam się w środowisku, w którym nie wypada być jawnym homofobem. Poza tym dostaję od studentów naprawdę pozytywny feedback. To napawa nadzieją: widzę, że oni przyjmują mój homoseksualizm jako coś naturalnego, nie rozwodzimy się nad tym. Za czasów moich studiów to byłoby nie do pomyślenia.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pierwszy pocałunek

O sytuacji gejów w Indiach i o pierwszym bollywoodzkim filmie o gejowskiej miłości – „Nie wiem dlaczego”, laureacie tegorocznego LGBT Film Festival, opowiadają jego gwiazdorzy: Yuvraaj Parashar i Kapil Sharma w wywiadzie Marty Konarzewskiej i Karoliny Szpyrko

 

kadr z filmu „Nie wiem dlaczego”: Yuvraaj Parashar (z lewej) i Kapil Sharma,  mat. pras.

 

Jak żyje się gejom w Indiach?

Yuvraaj Parashar: Niełatwo. Nawet przed krewnymi ciężko się wyoutować. A, jak wiadomo, rodzina to w Indiach podstawa. Mamy organizacje LGBT i nawet duży międzynarodowy queerowy festiwal, ale na przełom będziemy musieli poczekać. Ciągle niestety jest normą, że ludzie prowadzą dwa życia, niehetero w ukryciu oraz to jawne, w którym wstępują związki małżeńskie.

A same kontakty homoseksualne wciąż są nielegalne! Sąd Najwyższy orzekł w 2013 r., że dekryminalizacja z 2009 r. była niekonstytucyjna.

Kapil Sharma: To skomplikowane. Chodzi o paragraf 377 Kodeksu karnego, który nigdy naprawdę nie został usunięty, czyli homoseksualizm nigdy nie został zdekryminalizowany. W 2009 r. podjęto tylko kroki prawne, żeby to zmienić. Wszyscy myśleli, że to jedynie formalność, ale okazało się, że nie. To był szok! Jeśli spojrzycie na ludzi, na społeczeństwo, to zobaczycie, że dzisiejsze Indie są bardziej tolerancyjnym, progresywnym i otwartym krajem! Ale prawo jest inne – nadal możesz iść do więzienia za seks z osobą tej samej płci. Choć oczywiście to prawo jest praktycznie martwe. Aresztowania nie zdarzają się. Ale strach jest realny, bo jednak są możliwe.

Silny jest stereotyp o zacofanym, tradycjonalnym Wschodzie, ale to przecież Zachód jest winny.

KS: Tak! Paragraf 377 wprowadzili Brytyjczycy w czasach kolonizacji Indii (w 1860 r. – przyp. red.). To groteskowe – w Wielkiej Brytanii właśnie zalegalizowano małżeństwa homoseksualne, a w byłych koloniach wciąż mamy penalizację nawet samych kontaktów homo. Dużo ludzi myśli, że homoseksualizm jako zjawisko jest wymysłem Zachodu. To bzdura. Cywilizacja indyjska ma 4000 lat i homoseksualizm zawsze był jej częścią! W pismach religijnych, w Kamasutrze, jest o tym mowa. Dopiero za sprawą kolonizacji zrozumienie dla tej kwestii – zrozumienie na sposób wschodni, nie zachodni, gdzieś się zagubiło. Ale teraz to się znowu zmienia, wielu aktywistów walczy o prawa LGBT. I wcześniej czy później zostaną one przyjęte.

Wasz film „Nie wiem dlaczego” („Dunno Y Na Jaane Kyun…”), który wygrał tegoroczny polski LGBT Film Festival, powstawał w gorącym czasie tych przemian.

KS: Tak, wtedy toczyły się te dyskusje wokół paragrafu 377. Mieliśmy protesty przed domem, otrzymywaliśmy listy z pogróżkami. Policja na szczęście stanęła po naszej stronie, dostaliśmy wsparcie. Ale cała akcja była głośna w mediach, to wystraszyło dystrybutorów. Skończyło się tak, że w niektórych miejscach nie pokazano filmu. Taką mamy właśnie w Indiach sytuację. Mamy gejowskie kluby, imprezy, choć wszystko się dzieje dyskretnie.

W domach?

YP: Także w klubach, ale nieoficjalnie.

Skoro homoseksualizm jest nielegalny, to czy legalne jest robienie o nim filmu?

KS: Nie jest nielegalne. Państwo nie ma zbytniego wpływu na to, co jest w filmach, bo Bollywood jest prywatnym przemysłem, państwo nie dofinansowuje sztuki, tak jak jest to przyjęte w krajach zachodnich, dlatego też ma tu mało do powiedzenia. Jeśli ludzie chcą oglądać film o gejowskiej miłości, będą go oglądać.

Nie wiem dlaczego” to pierwszy bollywoodzki film o męsko–męskiej miłości.

KS: Prawda. Mieliśmy już w Indiach filmy, w których występują postaci gejów, ale nigdy jako pełnoprawni bohaterowie. Zawsze przedstawiano ich stereotypowo jako sztuczne komiczne postaci. Było jasne: gej – można się śmiać. Tacy bohaterowie nigdy nie mają ludzkiej twarzy. Chcieliśmy to zmienić.

Na tegorocznym queerowym festiwalu BFI Flare w Londynie stworzono sekcję filmów bollywoodzkich o tematyce queerowej (Queer Bollywood). Jak odnieślibyście klasyki. takie jak „Mughal–e–Azam” (1960, reż. K. Asif) czy „Pakeezah” (1972, reż. Kamal Amrohi) do Waszego przedstawienia homoseksualizmu w nowoczesnych Indiach?

YP: E tam! To nie są gejowskie filmy.

KS: To klasyczne bollywoodzkie filmy, jeśli znajdziesz tu „queerowość”, to będzie to wynik interpretacji, wyobraźni albo zachodniego spojrzenia, ale ich twórcy ani pierwsza publiczność nie zakładali żadnej nienormatywności.

YP: „Mughal–e–Azam” to historia pięknej miłości, ale heteroseksualnej. O księciu, który zakochuje się w nadwornej tancerce, czym ściąga na siebie gniew ojca-króla.

KS: I owszem, występują tu transwestyci, ale to tylko zgodność historyczna. W XV w. byli oni na dworze, mieli chronić królową.

YP: To wzorowy film, jako aktor mogę oglądać go w nieskończoność, wciąż znajdując i ucząc się czegoś nowego.

KS: Pierwszy gejowski film, który widziałem to „Tajemnica Brokeback Mountain”, byłem pod wrażeniem. Jako scenarzysta pomyślałem wtedy: czemu nie nakręcić podobnej historii, która zadzieje się w Indiach? Ludzie mówili: „Oszalałeś?! Może za 10 lat, ale nie teraz. Bollywood to nie Hollywood”. Ale pomyślałem, że artysta nie powinien bać się przekraczać granic, zacząłem pisać scenariusz. Postanowiłem też, że zagram jedną z głównych postaci.

Znaliście się już?

YP: Nie. Kolega w klubie tanecznym powiedział mi, że Kapil robi film gejowski. Zaintrygowało mnie to. Przeczytałem scenariusz i poszedłem na przesłuchanie. Zaprzyjaźniliśmy się i postanowiliśmy dalej razem tworzyć ten film – jak przyjaciele, którzy są również partnerami w biznesie.

Jesteście też tancerzami, ale w tym filmie mało tańczycie. W ogóle mało tu tego bollywoodzkiego tańca, kampu, koloru.

KS: (śmiech) W Bollywood jest masa gatunków filmowych, myślicie, że to tylko taniec i musicale, bo tak Bollywood reklamuje się na Zachodzie. Ale to nieprawda. Nasz film jest dość nietypowy, ale z innych powodów. Np. postać matki głównego bohatera. Zwykle w filmie bollywoodzkim portrety matek są silnie stereotypowe, tymczasem u nas mama pracuje zawodowo, rozstała się z mężem i ma dwóch kochanków. To dziwniejsze niż brak tańca, wierz mi (śmiech). Bollywood pokazuje często baśniowy wyidealizowany świat, a my chcieliśmy pokazać coś prawdziwego. Szczęśliwego, ale zachowując realia.

Smutny. Bez happy endu.

KS: W Indiach jest cała masa gejowskich par, które nigdy nie będą mogły ze sobą zamieszkać. Osoby homoseksualne nie mogą żyć razem, nie mogą założyć rodzin. Czuliśmy odpowiedzialność. Wiedzieliśmy, że jak wyślemy ten film za granicę, ludzie będą na jego przykładzie tworzyli opinie o życiu gejów w Indiach. Chcieliśmy powiedzieć, jak to naprawdę wygląda. Nie chcieliśmy zafałszowanej wizji z happy endem.

UWAGA! SPOJLER! Wiele osób nie zrozumiało puenty. Przez cały film bohaterowie się ukrywają, niszczy im to życie, a na końcu, po śmierci jednego, rodzice przyjmują drugiego jako syna.

KS: W Indiach tak jest, że kiedy ktoś umrze, to wszystkie spory przestają mieć znaczenie. Przyszła śmierć, nie ma już o co walczyć. Ale, ale! Ponieważ sytuacja się zmienia i jest w życiu coraz więcej happy endów, nasz kolejny film „Dunno Y2 – life is a moment” będzie bardziej pozytywny.

Możemy zdradzić, że będzie o Hindusie, który spotyka pewną Norweżkę i zakochuje się w jej bracie.

KS: Chcemy pokazać, jak szczęśliwie ludzie mogą żyć, jeśli da się im możliwość wybrania drogi, którą chcą iść. A ponieważ akcja się dzieje w Norwegii, w której mieliśmy zdjęcia do filmu, to nie wygląda to tak nierealistyczne, jak by wyglądało, gdybyśmy osadzili ją w Indiach. Ważne też, że to film, który nawiązuje rozmowę pomiędzy trzema kulturami: hinduską, pakistańską i norweską.

Może przyjedziecie z tym filmem do Polski w przyszłym roku?

KS: Byłoby super! Uwielbiamy polską publiczność, jest nieco podobna do indyjskiej, trochę nieśmiała w reakcjach.

Myślicie, że wasze kino może zmienić rzeczywistość?

YP: Chcemy zmienić nastawienie ludzi do homoseksualności. Każdy ma prawo żyć, jak chce. Kochając kogoś, nie możesz robić nic złego. Po „Nie wiem, dlaczego” dostałem list na Facebooku od pewnego geja. Rodzice go nie akceptowali, ale po obejrzeniu filmu zmienili zdanie. Zrozumieli i przyjęli go z powrotem do rodziny. Dla mnie taka wiadomość jest jak najlepsza nagroda. Ktoś odzyskał szacunek swoich rodziców i teraz jest szczęśliwy! Chcemy, żeby ludzie zrozumieli, że to, co opowiadamy to nie zwykła fikcja, to ludzkie historie, które dzieją się naprawdę, obok nas.

 Wasz film jest w Indiach znany jako pierwszy, który pokazuje pocałunek. W dodatku gejowski. Całowaliście się naprawdę, nie?

YP: (śmiech) Tak, pocałunek był prawdziwy. Najpierw próbowaliśmy trochę okłamać kamerę.

KS: ….bo byliśmy okropnie świadomi jej obecności…

YP: …chcieliśmy oszukać, pozując z rożnych kątów, ale reżyser z operatorem powiedzieli: „świetnie pracujecie, ale w tej scenie musicie być bardziej prawdziwi. Żeby oddać prawdę tej sceny, musicie dać swoje 100 procent!”. My na to: „OK, ale nakręćcie to w jednym ujęciu”. Operator: „ok” – i robi ujęcie, które trwa ze trzy minuty. Mamy zamknięte oczy, całujemy się, a w głowie tylko: „Powiedz cięcie, powiedz już cięcie” (śmiech) To był najdłuższy pocałunek w moim życiu.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sarenki próbują przetrwać

O biseksualności i o swych doświadczeniach związków między kobietami w więzieniu, o tych osadzonych, które próbują w zakładzie kochać i tych, które udają miłość, opowiada Ewa Kotarbińska, była więźniarka, w wywiadzie Małgorzaty Klejn

 

Foto: Grzegorz Banaszak

 

Zawsze wiedziałaś, że jesteś biseksualna?  

Od dzieciństwa podobały mi się kobiety. Nauczycielki w szkole, koleżanki w klasie. Ale „wiedziałam”, że to coś nienormalnego. Myślałam, że powinnam mieć faceta, a nie uganiać się za dziewczynami. W wieku 19 lat poszłam z moim ówczesnym partnerem, Michałem, do Cafe Fiolka (klub w Warszawie, który działał w latach 1990-1991 – przyp. red.). Michał działał w jakiejś organizacji studenckiej i z tej racji został zaproszony na imprezę do Fiolki.

Pamiętam do dziś, jak trudno mu było powiedzieć, dokąd idziemy, przygotować mnie na to, że spotkamy tam tych „innych” – homoseksualistów. Kręciło mnie to – „wow, temat tabu” – ale może też wyczuwałam już, że to miejsce zmieni całe moje życie. I faktycznie – Michał z knajpy nad ranem wyszedł sam. A ja, cóż, poznałam kilka nowych i ciekawych osób. Lokal z „takimi” ludźmi, niesamowita atmosfera, karty wstępu, ale wcale nie na uboczu. I ja! Wreszcie swobodna, nieudająca i oszołomiona, że jest nas dużo. Więcej facetów, ale i kobiet też sporo naliczyłam.

Potem co piątek chodziłam do Cafe Fiolka na dyskotekę branżową. Dowiedziałam się, że jest takie miejsce jak Lambda, gdzie w wynajętym mieszkaniu można było spotkać się, porozmawiać, wypić kawę, podyskutować o problemach, akceptacji. To było jak raczkowanie, prasy o „tej” tematyce nie znałam, nie miałam żadnych informacji. Czułam się jak wywrotowiec, jakbym spotykała się na tajnych kompletach a jednocześnie właśnie tam, w tym mieszkaniu czułam się naprawdę wolna. Z czasem stałam się bywalczynią lokali, klubów, środowisko się rozrastało, a ja stawałam się bardziej odważna i pewna, kim jestem.

Z Michałem się posypało?

Posypało się. Powiedziałam mu od razu, że na pewno kręcą mnie kobiety. Nie był w stanie tego zrozumieć. Może teraz zareagowałby inaczej, są mężczyźni, których biseksualizm dziewczyny ciekawi, chcieliby być z dwiema dziewczynami naraz. Odebraliby takie wyznanie może jako propozycję większej pikanterii w związku?

Spotkałaś się z sytuacją, że dziewczyna związana z mężczyzną otwarcie szuka kochanki?

Zamężne niby szukają kochanki dla siebie, ale bywa, że po jakimś czasie jest pytanie: „A czy mój facet/mąż może popatrzeć/przyłączyć się?” Te dziewczyny niekoniecznie są biseksualne, czasem tylko szukają nowości, to kwestia rutyny w związku i chęci ciekawszych doznań, a czasem chodzi o to, by spełnić pragnienie faceta. A poza tym często kobieta kobiecie bardziej ufa i szybciej się porozumie.

Twoja mama wie o twojej orientacji. Jak zareagowała rodzina?

Mamie powiedziałam od razu, kiedy tylko sama sobie udowodniłam, że jestem taka, a nie inna, że na 100% jestem biseksualna. Usłyszałam, że będzie mi ciężko w życiu. „Boję się, że poznasz, co to samotność”. Mama właściwie nie tolerowała homoseksualizmu, ale akceptowała moje zainteresowanie kobietami jako ciekawość. Cały czas próbowała udowodnić i mnie, i sobie, że ludzie nieheteroseksualni są nietrwali w uczuciach. Mój nieżyjący już ojciec mnie akceptował, jednak nie nauczył się tolerować moich partnerek, wciąż było mu ciężko, cały czas wyobrażał sobie swoją ukochaną córeczkę z mężem i dwojgiem dzieci. To był taki społeczny obraz normalnej, szczęśliwej rodziny.

Zapraszałam swoje dziewczyny do domu, rodzice wiedzieli, że to moje partnerki, ale żadna nigdy nie została na noc. Nie dlatego, że rodzice zabraniali – to ja nie chciałam, by czuli się źle we własnym domu. Moja rodzina była na tak zwanym poziomie: ojciec geolog na politechnice, mama – filolog. Ale wtedy, na początku lat 90. po prostu wszyscy uważali, że homoseksualizm to zło, trudno im się było wyłamać. Bali się odrzucenia przez własne środowisko, komentarzy, że powinni leczyć „takie” dziecko.

Wśród dalszej rodziny funkcjonowały tłumaczenia, że po prostu wciąż nie spotkałam swojego księcia, zwyczajne zakłamanie. Wyjaśnianie, że nie mam czasu na związki, bo dużo się uczę i dużo trenuję. Niby dla dobra rodziny.

Znajomi wiedzieli i wiedzą o mnie. Nie musieli zgadywać, sama im powiedziałam – nie mam z tym problemu.

Wtedy w Cafe Fiolka po raz pierwszy zobaczyłaś inne kobiety bi- i homoseksualne?

Długo nie znałam nikogo, ale na moim osiedlu mieszkała para lesbijek. Patrzyłam na nie z ciekawością, przyglądałam się im, zazdrościłam, żałowałam, że to nie jest moje życie, że to nie mnie jedna z nich całuje, dotyka, nie na mnie patrzy z czułością. Smutno mi było, bo czułam, że pragnę dziewczyny, bycia obok, zapachu. Te dziewczyny wytykano palcami, sąsiedzi je obgadywali, ale one były silne. Nic sobie z tego nie robiły, we mnie budziło to ogromny szacunek. Że walczą o siebie, o to, żeby być szczęśliwe. Później poznałam je osobiście.

Moja mama nazywała takich ludzi pederastami. Jak się dowiedziała, że aktor czy reżyser jest gejem, to od razu wpływało na jej opinię – fi lm czy sztuka stawał się „zboczony”, jak autor. To był koniec lat 80, wtedy naprawdę było straszne zacofanie, nieświadomość, niedokształcenie.

Teraz szybciej ludziom przychodzi do głowy, że dwie dziewczyny idące za rękę to nie przyjaciółki, tylko para.

Tak, kiedyś ludzie myśleli, że to przyjaciółki, nikt nie brał pod uwagę, że sąsiadka może być lesbijką. To przecież zboczenie, choroba! Teraz na taką parę, jeśli jest atrakcyjna, patrzy się może nawet z jakimś rodzajem erotyzmu, wręcz z pożądaniem. W sprawach seksualnych wszystko poszło do przodu. Kiedyś nie słyszało się o S&M, to było kompletnie zboczone, a teraz wchodzisz do sex-shopu i masz pełno akcesoriów. Normalka, nikt się nie burzy. Tak samo z ciekawością wobec lesbijek, wystarczy popatrzeć na filmy porno, jest na to popyt.

Ewa, w 2009 r. siedziałaś 10 miesięcy w więzieniu za wyłudzenia finansowe, sprawy z kredytem. Po tym, jak usłyszałaś wyrok, zaczęłaś się bać, że twoja orientacja ci zaszkodzi w więzieniu, wywoła szykany?

W więzieniu wygląda to tak: kiedy jesteś po raz pierwszy (jako „petka” – tak to się nazywa), nie wychylasz się ze swoimi preferencjami, bo przypuszczasz, że będzie niedobrze. Wcześniej, w czasach PRL lesbijki były w kryminale „dojeżdżane”, odstawiane od stołu. Rozumiesz, zero życia. Jak dzieciobójczynie.

Nie wiedziałam, jak to będzie odebrane, czy mi zaszkodzi, więc ukrywałam się. Dziewczyny się trochę domyślały, ale pewne nie były. Na wolności miałam dziewczynę, Iwonę. Na potrzeby tego ukrywania „zmieniłam” jej imię. Na Iwo – imię męskie, a mnie było łatwiej zapamiętać, cały czas się pilnowałam. Mogłam o niej opowiadać w czasie zwierzeń o facetach, ale i tak te moje opowieści nie były takie same jak o chłopakach. Inaczej się opowiada, kiedy bohaterkami są dwie kobiety, a inaczej, kiedy faktycznie chodzi o faceta. Za dużo delikatności, czułości, wychodzi nierealistycznie – taki facet to byłby skarb. W końcu powiedziałam jednej z dziewczyn, jakoś polubiłyśmy się wcześniej. Ona zresztą domyślała się, że interesują mnie kobiety. Nie przeszkadzało jej to. Kiedy przychodzisz drugi raz, już jako recydywa, to masz plecy, jesteś git i wtedy szybciej się orientujesz, kto jest homo czy bi również na wolności, a kto „staje się” lesbijką, by coś zyskać, ułatwić sobie życie. Osoby, które, tak jak ja, interesowały się kobietami na wolności, raczej za pierwszym razem tego nie pokazują.

Strażnicy wiedzą, które dziewczyny są lesbijkami?

Kiedyś, w PRL-u zaznaczało się to w aktach – homoseksualiści byli piętnowani. Teraz raczej nikt się nie przyznaje, znam przypadek, że dwie kobiety powiedziały, że są parą i siedziały w jednej celi. A znowuż, jak do oddziałowych dotrze, że ktoś coś z kimś w celi wyczynia, to się rozbija celę, dziewczyny są rozdzielane. Czasem jak powiesz, że jesteś lesbijką, to kierują cię do celi, w której na pewno nie będziesz mieć kłopotów, np. do starszych kobiet.

W więzieniu liczy się, czy masz pomoc. Uwierz mi – jesteś czasami w stanie zrobić wszystko, by dostać garść tytoniu lub łyżkę kawy. I niektóre dziewczyny nie mają zahamowani, by nie spróbować układu, w którym będą kogoś zaspokajać, a w zamian być pod opieką. Większość z nich nigdy nie interesowała się na wolności kobietami, to po prostu barter. Takie dziewczyny, które oddają się innym tylko po to, by coś w zamian zyskać, nazywa się sarenkami. Ale poza takimi układami jest też moda – ładna lesbijka jest na topie w kryminale. To robi wrażenie, można coś na tym uzyskać, dlatego czasem dziewczyny udają lesbijki. Ta popularność nie jest dziwna. Kiedy siedzisz kilka lat, pragniesz dotyku, ciepłego słowa, przytulenia, pocałunku. Nie tylko, jeśli jesteś lesbijką. Dlatego kobiety z długimi wyrokami łączą się w pary. Niezależnie od tego, co było na wolności, szukają sobie kobiety.

Jak to w ogóle wygląda z tymi sarenkami? Dziewczyny jawnie uwodzą, otwarcie proponują jakiś barter?

 „Poczęstujesz fajką?” – pytają. Dajesz fajkę raz, drugi, trzeci. I nim się zorientujesz, ona już robi ci poranną kawę, pierze twoje rzeczy, a w końcu włazi ci do wyra i robi dobrze. Ty jesteś zaspokojona, a ona ma zapewniony byt. Widziałam kobietę całującą się z inną laską, a po chwili, w czasie widzenia, z ukochanym. Każdy sposób na przetrwanie jest dobry.

To sarenki czują się upokorzone czy raczej dziewczyny, które korzystają z ich usług dają się złapać na manipulację?

Wszystkie manipulują w kryminale. A upokorzenie? O takich uczuciach zapomina się w tym miejscu. To jest tylko wola przetrwania i rożne na nie sposoby.

Czy partnerzy sarenek reagują, porzucają je, dowiadują się o tych układach?

Seks z kobietą jest jakby bardziej wybaczalny. Mówi się po prostu, że to niegroźne i że kobieta w pierdlu miała normalne potrzeby i już. A czasem to nigdy nie wychodzi za mury więzienne. Bo często to prosty układ – siedzimy, więc jesteśmy razem, wychodzimy, to drogi się rozchodzą. Nie da się też szantażować taką informacją, bo jak? Ty masz haka na mnie, ale i ja mam na ciebie.

Zdarza się, że dziewczyna faktycznie się zakochuje, a okazuje się, że partnerka robi to tylko dla kawy i fajek?

Czasami. To wychodzi na jaw na przykład kiedy po zmianie pawilonu czy transporcie okazuje się, że dziewczyny błyskawicznie znajdują nowe „żony”. Ale to też tak po prostu działa, że to cela cię trzyma. To jest twój dom. To, co się dzieje poza pawilonem, w innym kryminale to inny świat, z czasem listy są coraz rzadsze, a potem pojawiają się nowe miłości.

Czyli również związki, nie tylko układy, rozpadają się z powodu sytuacji. Co cię najbardziej poruszało w historiach takich układów?

To, że dziewczyny były w stanie z chwili na chwilę „zmienić” orientację.

Tzn. że nie były biseksualne naprawdę, tylko na potrzeby chwili?

Dokładnie. Prawda jest taka, że ktoś z wolności, jak ja, nie afiszuje się ze swoją orientacją, bo nie potrzebuje tego – nie szuka profitów, w ogóle nie szuka związku w tym miejscu. Bo wie, że nic z tego później, na wolności, nie wyjdzie. Więzienie nie jest miejscem na tworzenie związków. Tylko raz złamałam swoje zasady, zakochałam się, uwierzyłam, że to ma szansę. Ten związek na wolności nie przetrwał, moja była wybrała nałóg zamiast związku.

Często się zdarzało rozpoznać dziewczyny naprawdę zainteresowane kobietami, nie tylko z powodu sytuacji?

Poznałam kilka. Miałam nawet taką adoratorkę, która po tygodniu wspólnego siedzenia, kiedy poszłyśmy myć łaźnię, by zdobyć wniosek nagrodowy, spytała wprost: „Będziesz ze mną?” Odpowiedziałam, że nie. Ona na to: „A prześpisz się ze mną?” Nie żartowała! Troszkę się jej bałam, ale potem się dogadałyśmy, powiedziałam jej po prostu, że w tym miejscu nie mam zamiaru z nikim się wiązać, a co będzie na wolności – nie wiem. Całe szczęście wyszłam wcześniej i jakoś to się rozeszło po kościach.

Mało romantyczne. Wyobrażałam sobie, że w więzieniu bywają związki bardzo romantyczne, z czułością, namiętnością.

Romantyczne też dziewczyny są, nawet bardzo. Robią sobie kawę rano, ścielą łózka, opiekują się sobą. I zazdrosne też bywają bardzo. Też na tym zagrałam kiedyś. Podrywała mnie na spacerniaku dziewczyna z innej celi, intensywnie, z tydzień, potem dostałam miesiączkę i leżałam taka obolała, źle się czułam kilka dni. Potem przyszedł dzień dzwonienia, więc wyszłam opuchnięta do telefonu i nagle ją słyszę: „Niunia, co tak kiepsko wyglądasz?”. „Od seksu” – odparowałam. Nie wiem, co sobie pomyślała, ale potem miałam z nią spokój.

Taki przykład zazdrości: trwa obiad, a co za tym idzie, rozdawanie listów. Jedna z dziewczyn z pary dostaje list od jakiegoś chłopaka z innego kryminału. Bo często się pisze listy do innych więźniów dla zabicia czasu. I one dwie siadają naprzeciwko siebie, ta jedna czyta ten nieszczęsny list, a tu nagle bach! Druga rzuca w nią talerzem z kaszą gryczaną „Nie jestem głodna!”

Ewa, powiesz na koniec kilka słów, co dziś słychać u ciebie?

Haruję jak wół, ale nie narzekam. Mam stałą dziewczynę, jest dobrze.

***

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o życiu kobiet w więzieniu, Ewa Kotarbińska poleca blog kobiet osadzonych w więzieniu na warszawskim Grochowie: ewkratke.blog.pl. Zajrzeliśmy i znaleźliśmy m.in. taki wpis: Zakochałam się – zupełnie inaczej niż w chłopaku, intensywność tych emocji jest całkowicie różna. W więzieniu razem spędziłyśmy tylko kilka miesięcy. Później żyłyśmy w dwóch różnych światach – ona na wolności, ja w więzieniu. Nasz związek skończył się po czterech latach, a przyjaźń zagubiła po dziesięciu. Myślę, że to dlatego, że nie mogłyśmy się widywać. Polskie prawo nie uznaje jako rodziny takiej osoby, jaką ona była dla mnie.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sojuszniczka

O tym, dlaczego nie weźmie ślubu ze swym partnerem dopóki kwestia związków partnerskich nie zostanie uregulowana, o szansach polskiej lewicy i groźbie powrotu skrajnie homofobicznej prawicy do władzy, z Barbarą Nowacką, szefową think tanku „Plan Zmian” przy Twoim Ruchu, rozmawia Radek Korzycki

 

foto: Krystian Lipiec

 

Pani mama, Izabela Jaruga-Nowacka, była pierwszą osobą ze sfer rządowych, która oficjalnie wsparłśrodowiska LGBT. Jako Pełnomocniczka Rządu ds. Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn dofinansowała akcję „Niech nas zobaczą w 2003 r. W naszym środowisku nadal funkcjonują jej słowa odnoszące się do otwartego mówienia o miłości homoseksualnej: „Żeby z tym szczęściem nie trzeba się było kryć.

Nie wiem, czy była pierwsza, bo przecież już we wczesnej Solidarności można się doszukać osób wspierających postulaty LGBT. Barbara Labuda zawsze broniła praw mniejszości. Ale rzeczywiście, moja mama była de facto pierwszą osobą, która sprawiła, że to państwo polskie – bo mówimy o środkach publicznych, które były w jej gestii jako Pełnomocniczki – wsparło akcję na rzecz równości osób hetero i nieheteroseksualnych.

Jak pani pamięta tamte czasy w kontekście rodzącej się kampanii na rzecz mniejszości seksualnych?

Studiowałam wtedy w Anglii, więc nie mam doświadczeń z samej akcji „Niech nas zobaczą”, ale politycznie angażowałam się już wcześniej: byłam związana m.in. z młodzieżówką lewicowej Unii Pracy. Interesowały nas prawa wszystkich osób bez względu na płeć, wiek, czy orientację. Niepokój i zdziwienie budził brak tych praw.

Co sprawiło, że ostatnio aktywnie zajęła się pani polityką? Kandydowała pani, bez powodzenia, do europarlamentu z listy Europa Plus Twój Ruch.

To, że się zajęłam polityką, to kwestia wychowania. Wyniesionego z domu poczucia, że jeśli mamy możliwości i energię i widzimy potrzebę społecznej zmiany, to trzeba na jej rzecz działać. Mówiąc trywialnie: samo się nie zrobi! Pierwszą moją poważniejszą aktywnością społeczną było działanie w Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, do której dołączyłam w 1993 roku. Pracowałam w telefonie zaufania dla kobiet. To był okres zawłaszczania wolności kobiet, ich prawa do aborcji, antykoncepcji i edukacji seksualnej. Potem przez lata zajmowałam się działalnością prorównościową na niwie organizacji pozarządowych. Niedawno dojrzałam do tego, by wyjść poza nie. Zrozumiałam, że działanie w partiach politycznych daje większy wpływ na zmianę. Tylko w partiach można zmieniać prawo. Byłam w młodzieżówce Unii Pracy oraz w strukturach Europejskiej Partii Socjalistycznej, w której od lat istniała grupa LGBT. Wtedy jeszcze bez Q. Mówię o latach 2002-2005 – w Europie mówiło się już szeroko o prawach osób nieheteroseksualnych i walce z dyskryminacją, a u nas jakby udawano, że tych osób nie ma. To przykre, że po niechlubnej historii PRL-u, zamiast pozbyć się opresji osób nieheteroseksualnych, wolna Polska chętnie sobie tę opresję zostawiła. A opresję kobiet jeszcze praktycznie pogłębiła. Wtedy też moja mama zajmowała się np. tym, że osoby nieheteroseksualne nie mogły honorowo oddawać krwi. To było ledwie 14 lat temu!

I nadal są z tym kłopoty, zresztą nie tylko w Polsce. W tym roku w jednym z wywiadów powiedziała pani, że dopóki kwestia związków partnerskich nie zostanie uregulowana, nie weźmie pani ślubu ze swoim partnerem.

Nie czuję w ogóle potrzeby brania ślubu w takiej sytuacji. Uważam to za głęboko krzywdzące, że jedni mogą, a drudzy nie mogą. Nie rozumiem, dlaczego mój przyjaciel, który jest gejem i od lat ma partnera, nie może mieć w związku z nim praw, jakie mają pary heteroseksualne. To jest dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Nie mówimy o czymś wyjątkowym – co nam próbuje wcisnąć przeciwnik polityczny – że to jest „promocja homoseksualizmu”. Jak można promować orientację seksualną?! Mówimy o rzeczy zupełnie podstawowej – o godności ludzkiej. Myślę, że powinniśmy te sprawy załatwić w Polsce jak najszybciej. Teraz szczególnie, gdy Przewodniczącym Rady Europejskiej został polski polityk.

Angelina Jolie i Brad Pitt mówili kilka lat temu, że dopóki pary jednopłciowe nie będą mogły legalnie zawierać małżeństw, oni też nie wezmą ślubu. Ale ugięli się niedawno, jak sami mówią, pod presją dzieci. Pani wyjaśnia swoim dzieciom, że rodzice nie mają ślubu ze względu na brak prawa dla osób nieheteroseksualnych?

Nasze dzieci wiedzą, że ludzie żyją i kochają zarówno w związkach hetero- jak i homoseksualnych. I traktują to jako rzecz zupełnie normalną, tak samo jak to, że można żyć w związku małżeńskim, jak i w związku bez składania formalnych deklaracji. Uczymy ich, że najważniejsze są miłość i wolność w relacjach międzyludzkich. Natomiast są jeszcze zbyt małe, by zrozumieć otaczającą ich politykę i jej skutki.

Ostatnio głośno było w mediach o Marku i Jędrzeju Idziak-Sępkowskich. To para gejów, którzy przyjęli to samo nazwisko, zawarli ze sobą umowę cywilno-prawną poświadczoną notarialnie. Załatwili tyle spraw, ile jednopłciowa para w Polsce może załatwić bez ustawy o związkach partnerskich czy równości małżeńskiej. I zorganizowali w Krakowie „wesele”.

Z jednej strony cieszę się ich szczęściem – w pewien sposób spełnili marzenie – które przecież ma wielu ludzi, żeby z ukochaną osobą być „oficjalnie” i mieć wobec siebie zarówno prawa, jak i obowiązki. Ale też wydaje mi się, że jest w tym pewne niebezpieczeństwo. Powstaje wrażenie, że jak ktoś bardzo chce zawrzeć związek, to właściwie nie ma problemu. A problem jest, bo tych dwóch panów było stać nie tylko na samo „wesele”, ale też choćby na notariusza. Nie każdego stać! Oni poświęcili dużo czasu i energii i spełnili swoje wielkie marzenie, ale wielu ludzi w podobnej sytuacji może nie mieć ani czasu, ani możliwości wydeptania sobie podobnej ścieżki, tymczasem prawo „oficjalnego” bycia razem powinno być dostępne dla wszystkich.

Notowania lewicy, jedynej siły popierającej jasno związki partnerskie, są dziś jeszcze gorsze niż były przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Krzysztof Janik, prominentny działacz SLD, właściwie już skapitulował – w niedawnym wywiadzie proponował, by lewica parlamentarna przesunęła się do centrum, bo jej elektorat ma w gruncie rzeczy w sprawach obyczajowych konserwatywne poglądy. Co pani sądzi o tej propozycji? Czy lewica w Polsce w ogóle może się zjednoczyć? Stoi pani na czele think-tanku Twojego Ruchu „Plan Zmian”.

Myślę, że błędem jest wysnuwanie wniosków z bieżących sondaży, działanie wyłącznie „pod sondaże”. Przede wszystkim musimy pamiętać, że wiele osób w ogóle nie głosuje, bo nie ma na kogo. To jest chyba jeden z większych problemów SLD w tej chwili. Konserwatywne partie wygrywają, choć wydawałoby się, że wolności są bliskie wielu Polakom i Polkom. Tylko one muszą być szerzej reprezentowane w polityce. Mamy odwrót od SLD tego elektoratu, który wierzy w wolności obyczajowe, bo SLD ich nie zrealizowało. Istnieje dużo grup pozaparlamentarnych wrażliwych na te kwestie. W Sejmie jest klub Twojego Ruchu. Są Zieloni, powstają otwarte ruchy miejskie. Musimy tę wizję Polski wspólnie próbować budować. Czy to będzie porozumienie do wyborów samorządowych? Na pewno nie. Czy do wyborów parlamentarnych? Nie wiem. Ale prędzej czy później trzeba będzie odpowiedzieć na to wyzwanie, przed którym stoimy, czyli przed powrotem prawicy do władzy. Jarosław Kaczyński ostatnio oficjalnie zapowiedział, jaki będzie los osób, które się nie wpisują w obraz Polaka-katolika.

Będziemy mieli władzę, która nie będzie zajmowała się tym, żeby w Polsce nastąpiła rewolucja kulturalna i żeby tranwers… Jak to jest? Żeby ci tacy rożni odmienni, bardzo dziwni, mieli w Polsce lepiej i byli eksponowani. Tylko żeby po prostu Polakom było lepiej, żeby były polskie rodziny, żeby były dzieci, żeby było normalnie.” Czy pani zdaniem problem mowy nienawiści ostatnio nie eskaluje?

Ależ oczywiście, że tak! Nie budzi protestu, ani tym bardziej ostracyzmu, były poseł Zawisza, który opowiada, że „poszturchiwał” żonę. A to, co w styczniu 2013 r. słyszeliśmy z mównicy sejmowej podczas debaty o związkach partnerskich…

Jałowe związki itd.

A jednocześnie blokowany jest projekt proponujący penalizację homofobicznej mowy nienawiści. Nie tylko przez PiS, ale i Platformę Obywatelską. Trzeba sobie powiedzieć jasno, że PO szła do wyborów siedem lat temu pod hasłami praw i wolności i ich nie zrealizowała. Związków partnerskich nie ma nie dlatego, że jest PiS, tylko dlatego że jest PO. Sprzeciw PiS był oczywisty, natomiast Platforma oszukała środowiska kobiece i środowiska LGBT.

Jak pani ocenia szanse powodzenia misji ministry Fuszary, która objęła niedawno stanowisko przed laty piastowane przez pani mamę?

Wszystko zależy od woli politycznej PO. Profesor Fuszara jest od lat zaangażowana w działania równościowe i jeśli dostanie wsparcie polityczne, to na pewno dużo osiągnie. Ma zarówno wolę, jak i determinację i wiedzę. Mam nadzieję, że jej się uda. Z drugiej strony widzę, że groźba dojścia PiS do władzy jest coraz większa. Sam Jarosław Kaczyński jest zazwyczaj dość ostrożny, ale wokół niego są ludzie, którzy budują pozycję polityczną na szukaniu wrogów. Innych. Takimi innymi dla nich będzie i pan, ja, i wiele innych osób. I nawet jeżeli sam PiS nie będzie agresorem, to stworzy atmosferę przyzwolenia na agresję wobec nas. Nie ma praw danych raz na zawsze. Najlepszy przykład: kobietom po 1989 r. odebrano prawo do aborcji. A pamięta pan zakazy Parady Równości?

Pamiętam. Za czasów rządów PiS organizacje LGBT były też szczególnie wnikliwie kontrolowane.

Państwo ma rożne narzędzia, których może użyć do opresji. To, co udało się tym dwom panom z Krakowa, może za chwilę nie być możliwe. W Ministerstwie Sprawiedliwości siedzi przecież wiceminister Królikowski, który działa zgodnie z wolą Kościoła katolickiego, a nie państwa polskiego. Klimat zaszczuwania osób nieheteroseksualnych może narastać. Niektóre z nich wychowują dzieci, swe własne biologiczne dzieci, nieadoptowane – a już słyszałam prawicowych polityków mówiących o odbieraniu dzieci parom jednopłciowym.

Wspomniała pani, że gdzieś jest ten wyborca lewicowy, który nie ma na kogo głosować. Jakie priorytety powinien mieć polityczny projekt lewicowy?

To może zabrzmieć trywialnie, ale cały czas operujemy hasłami z Rewolucji Francuskiej, czyli wolność, równość i braterstwo. Dodałabym tylko jeszcze siostrzaństwo. Wspólnotowość.

Mnie niepokoi, że czasami na pierwszy plan w programach partii uchodzących za lewicowe wychodzi źle pojmowana wolność ekonomiczna, obrona świętego prawa własności, obiecywanie ulg i przywilejów pracodawcom z pominięciem praw pracobiorców.

Wyborców lewicowych mamy, moim zdaniem, co najmniej kilkanaście procent, tylko polska lewica polityczna nie mówi współczesnym językiem, wiele pojęć mamy niezdefiniowanych. Choćby właśnie, jakie są granice wolności ekonomicznej. Wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się krzywda drugiego. O tym przy wolności ekonomicznej warto pamiętać. A jednocześnie związki partnerskie – czyli postulat LGBT numer jeden – są z tego wolnościowego punktu widzenia kompletnie bezpieczne. Nikt nikogo do nich nie będzie zmuszał. Ciągle słyszę, że elektorat jest zbyt konserwatywny na tak odważny projekt, jak związki partnerskie. Jaki on tam odważny?! Myślę, że życie w końcu wymusi wprowadzenie związków partnerskich, ale to się odbędzie po strasznych bólach.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nowi dysydenci

O małżeństwie w Brighton, o queerowym Lublinie i o tym, jak zmienił się dyskurs o homoseksualności w polskich mediach z doktorem Tomaszem Kitlińskim rozmawia Przemysław Górecki

 

foto: ThewitcheZ Photo Design

 

Od kilku miesięcy jesteś szczęśliwym małżonkiem. Ślubem – z Pawłem Leszkowiczem, kuratorem słynnej wystawy „Ars Homo Erotica” w Muzeum Narodowym – domknęliście figurę bycia jawną parą homoseksualną z długim stażem. 11 lat temu wzięliście udział w akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech nas zobaczą.

Prawie dwadzieścia lat temu podczas wakacji w Ustce poszliśmy z Pawłem na nasz pierwszy romantyczny spacer nad morzem, przy blasku księżyca. Nasz związek przez długi czas funkcjonował na odległość. Paweł mieszkał w Poznaniu, ja w Lublinie. Później byliśmy rozproszeni po świecie. Spotykaliśmy się często w połowie drogi, np. w Warszawie albo Berlinie. Ale to nie były nigdy zbyt długie rozstania. Myślę, że dystans wpływa bardzo ożywczo na pary. Teraz tutaj, w Brighton w Wielkej Brytanii, gdzie od kilku lat mieszkamy, w świetle słońca zawarliśmy związek małżeński. Już w mojej pierwszej książce „Obcy jest w nas”, pisząc o małżeństwie homoseksualnym, dodałem zdanie z Zapolskiej: „O tym się nie mówi, o tym się nawet myśleć nie chce” i skomentowałem: „To się czyni!”. No i, rzeczywiście, myśmy to uczynili.

Po prostu z miłości?

Również, ale nie tylko. Jedną z inspiracji był udział w weselu naszych przyjaciół – gejów z wieloletnim stażem: Johna (Stanleya, mecenasa „Repliki” – przyp. red.) i Helmuta w Toronto. Chcielibyśmy, by wszystkie pary tej samej płci mogły zawrzeć małżeństwa. To wielki krok kulturowy i cywilizacyjny. Paweł i ja zrobiliśmy to też dla społeczeństwa, choć jestem anarchistą!

To przewrotne. Wymierzyliście policzek oponentom siejącym propagandę przelotnych homozwiązkow. Ale w twoim środowisku – jesteś działaczem i myślicielem queerowym – spotyka się też krytykę instytucji małżeństwa jako patriarchalnego reliktu.

A jednak chciałem wstąpić w związek małżeński, tak krytykowany! Z jednej strony to zerwanie z tradycją, obecne w myśli queerowej, z drugiej – czerpanie z niej, szukanie tych proto-queerowych figur. Rewolucja polegająca na jednopłciowych małżeństwach jest zerwaniem z homofobią i wielkim protestem przeciwko uprzedzeniom – a z drugiej, właśnie nawiązaniem do tradycji. Moi rodzice napisali na nasze wesele słowa, które zostały odczytane: „Cieszymy się, że doczekaliśmy tego dnia i życzymy innym takim parom w Polsce, by mogły przeżywać tak ważne dla siebie uroczystości”. Nasi przyjaciele przemawiali na weselu w podobnym duchu, a po wymianie obrączek wysłuchaliśmy słów odnoszących się do „Pieśni nad Pieśniami”, która opiewa zaślubiny i bywa interpretowana queerowo. Było coś atrakcyjnego w tym połączeniu między nieświadomością a świadomością, biologią a kulturą, indywidualnością a społeczeństwem. Ono też jest ważne. Zawsze mi się wydawało, że w Polsce to klasa polityczna jest zacofana, politycy robią złą robotę, manipulując religią i zamieniając chrześcijaństwo w fundamentalizm. Społeczeństwo poszło już dalej i stopniowo odrzuca uprzedzenia.

Wszyscy chcemy tak myśleć. Nie grozi wam pogrążenie się w wartościach establishmentu?

Można potraktować to małżeństwo inaczej: jako wkroczenie w społeczeństwo, zjednoczenie się z innymi ludźmi i wspólne działanie.

A jak oceniasz symboliczny gest Marka i Jędrzeja Idziak-Sępkowskich z Krakowa, o którym pisała niedawno „Gazeta Wyborcza” – nie mogą zalegalizować związku, ale przyjęli te same nazwiska, uregulowali te sprawy, na które prawo zezwala, w akcie notarialnym i urządzili huczne wesele.

Moje gratulacje! Podziwiam ich, to wielki akt odwagi! My z Pawłem też myśleliśmy o połączeniu nazwisk, ale ponieważ większość tekstów piszemy razem, więc nie byłoby już żadnej inności i odmienności, wszystko byłoby dosłownie „jak jeden mąż” (śmiech).

Jak patrzysz na te 11 lat od „Niech nas zobaczą do dziś w kontekście polskiej emancypacji LGBT?

Z jednej strony był wylew homofobii, wszyscy w Polsce nagle okazali się specjalistami od homoseksualności, z drugiej – i my, i inne pary z tamtej akcji otrzymaliśmy dużo wsparcia, Mariusz Szczygieł, Andrzej Osęka i wielu innych dziennikarzy pięknie opisało „Niech nas zobaczą”. Co ciekawe, na otwarcie wystawy w Warszawie przyszła, jako jedyna celebrytka, Joanna Szczepkowska! Myślałem, że popiera gejów i lesbijki, ale teraz okazało się, że jest trochę inaczej (śmiech). Potem był czas polskiego faszyzmu, jak nazywam okres 2005-2007.

Nasz mały faszyzm”?

Tak! Lata Kaczyńskich zupełnie przemieniły polskie media. Jeszcze kilka lat wcześniej w „Gazecie Wyborczej” ukazywały się teksty tej psycholożki…

Zofi i Milskiej-Wrzosińskiej?

Tak!

Powtarzała tezy o homoseksualności jako efekcie uwiedzenia w młodym wieku, wspominała o „nawróceniach” na heteroseksualizm i skarżyła się – a jakże! – na „inwazjęświat heteroseksualny”.

Potworność! A z drugiej strony pozytywne, rozsądne głosy Jacka Kochanowskiego, Tomasza Basiuka, które też „GW” drukowała w myśl tak zwanego „zerowego dualizmu”, czyli sprawiania wrażenia „neutralności”: że niby homofoby mają swoje racje i homoseksualiści swoje. W latach tego „małego faszyzmu” „GW” dokonała skoku jakościowego swego dyskursu, czego podsumowaniem była cała fala publikacji – Doroty Jareckiej, Ewy Siedleckiej, Romana Pawłowskiego, Piotra Pacewicza, potem też comingoutowy tekst Marty Konarzewskiej z 2010 r. „New York Times” dokonał podobnego skoku.

Tylko chyba trochę wcześniej. Mieliśmy jednak swoją specyfikę rozwoju demokracji.

To chyba tak musiało być. Znam dobrze kontekst opozycji demokratycznej w PRL-owskiej Polsce od strony teatrów alternatywnych. Miały one związek z dysydentami takimi, jak Adam Michnik. Wtedy niewiele mówiło się o mniejszościach seksualnych, które nazywam mniejszościami uczuciowymi, ale w teatrze szanowało się podmiotowość każdego człowieka. Gdy kiedyś na lekcji polskiego powiedziałem, że Maria Komornicka wyrwała sobie zęby, żeby stać się Piotrem Odmieńcem Włastem, to klasa wybuchła śmiechem, ale nie był to pogardliwy rechot. Może się wydawać to trochę nie do wiary, że np. w socjalistycznym Lublinie było Akademickie Centrum Kultury, w którym w drugiej połowie lat 80. widziałem homoerotyczny monodram oparty na „Skowycie” Ginsberga.

Lublin ma opinię ultraprawicowego miasta. Umiałbyś ją odczarować?

Pamiętam Lublin, w którym w prowincjonalnym liceum seksuolog w 1983 r. mówił, że homoseksualizm nie jest żadnym problemem, jeśli tylko jest to relacja, która dwom osobom sprawia przyjemność. Lublin Marcina Krzeszowca i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Lublin, do którego często przyjeżdżał Artur Cezar Krasicki, autor „Manifestu onanistycznego” i skąd lesbijki pisywały do „Na Przełaj” i naszego artzine’u „Rewia Kontr Sztuki”. Jeszcze wcześniej – Edwarda Stachury, Jerzego Krzysztonia. Lubię mówić, że Lublin kwitł kulturą LGBT już od XIX wieku. Przykład? Narcyza Żmichowska działała właśnie w Lublinie, a w małej miejscowości pod Lublinem miała kochankę. Później był jeszcze choćby Józef Czechowicz.

Z jednej strony popierany przez biskupa „Marsz dla życia i rodziny” sprzed roku, pobrzmiewający brunatnymi akcentami i homofobicznymi transparentami Młodzieży Wszechpolskiej, z drugiej – śmiała prezentacja wieloseksualnej panoramy Lublina „Miasto miłości” Jej Performatywności, podczas festiwalu Transeuropa w 2011 r.

Lublin to niejednoznaczne miasto. Pokojowy wiec przeciwko temu marszowi nic nie zdziałał. Świetnie za to wygląda współpraca ze skłotem Tektura, w obrębie którego mógł działać lubelski oddział KPH, organizowane były debaty i dyskoteki. Tektura odgrywa wielką rolę w lubelskim ruchu LGBT, tak samo jak Queerowe Ambulatorium z jego naczelną aktywistką Magdą Łuczyn. Podobnie zresztą nieformalna grupa Tęczowy Lublin, organizująca m.in. żywą bibliotekę.

Jak odbierasz „nagonkę na gender” w Polsce? Echa docierają do Wielkiej Brytanii?

Tak. To ciekawe, że wszyscy tu wiedzą – i w USA, i w Niemczech również – o polskiej walce z gender. Wiesz, te „wojny kulturowe” toczą się już wiele lat, pisaliśmy o nich z Pawłem w „Miłości i demokracji” w 2006 r., pisał Błażej Warkocki ze Zbyszkiem Sypniewskim w „Homofobii po polsku” w 2004 r. Dziś dyrektorka Teatru Ósmego Dnia, Ewa Wójciak nazywa na Facebooku papieża „ch…” i traci stanowisko. Ja sam wiążę wielkie nadzieje z Franciszkiem, jeśli chodzi o zmianę postawy Kościoła wobec osób LGBT, ale nie uważam, by Ewie należało się jakieś potępienie.

Co można z tym wszystkim zrobić, prócz opisywania?

Nie rozkładaj rąk! Można się cieszyć, że wciąż są wspaniali bojownicy i bojowniczki, którzy potrafi ą walecznie, ale i karnawałowo, w sensie Bachtinowskim, stawiać czynny opór tej fali nabierającej już groteskowego wymiaru. To są polscy nowi dysydenci.

***

Tomasz Kitliński (ur. 1965) – autor trzech książek: „Obcy jest w nas. Kochać według Julii Kristevej”, „Miłość i demokracja” (napisanej z mężem) i „Dream? Democracy”. Pracę dyplomową napisał pod kierunkiem filozofki feministycznej Julii Kristevej. Wykładowca UMCS i University of Brighton, członek Krytyki Politycznej, Zielonych 2004 i Otwartej Akademii, aktywista LGBT i artysta. Związany z Lublinem, w którym studiował filologię angielską.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble  

Jonas Gardell „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek, tom II: Choroba”

Wyd. W.A.B.

 

 

W „Miłości”, pierwszym tomie trylogii, Jonas Gardell zostawia Benjamina i Rasmusa, zdawałoby się, na progu szczęścia i spełnienia. Jednak bohaterowie żyją w Szwecji lat 80. – kraju nie tak tolerancyjnym jak dziś – i przyjdzie im zapłacić wysoką cenę za miłość. „Choroba”, druga część cyklu, przedstawia m.in. trudy wzajemnego docierania się w związku, coming outy skutkujące zerwaniem relacji rodzinnych, rozpaczliwe próby poskładania sobie świata na nowo oraz to najgorsze: zmaganie się z AIDS, chorobą wówczas śmiertelną. Szwedzki prozaik skupia się na psychologii bohaterów i trzeba przyznać, że ich portrety szkicuje z prawdziwą wirtuozerią. Obecne w „Miłości” niepokoje związane z tajemniczą chorobą nękającą homoseksualnych mężczyzn, w „Chorobie” zmieniają się w panikę. Gardell w „reportażowych” partiach tekstu oddaje nastroje społeczne panujące w Szwecji w tym czasie. Przytacza szereg artykułów i wypowiedzi dotyczących AIDS, czytamy m.in. o propozycjach oznakowania zakażonych tatuażami lub zamknięcia ich w specjalnie wyizolowanych strefach, gdzie mogliby umrzeć. „Choroba” jest jakby literackim pomnikiem ofiar tamtego czasu – ludzi żyjących z „wyrokiem” śmierci, otoczonych powszechną pogardą i nienawiścią. (MPU)

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dezydery Kowalkowski „Bielizna i czekoladki”

Wyd. Novae Res

 

 

To scenariusz opatrzony podtytułem „Serial, którego boi się polska telewizja”. W dziewięcioodcinkowej fabule jest jak w przeboju Maryli Rodowicz – wszyscy chcą kochać. „I aktorka w norkach, i fryzjer gej” – z tym, że aktorka jest przy okazji lesbijką, jak wszystkie postaci kobiece, a fryzjer jest jednym z siedmiu homoseksualnych mężczyzn na pierwszym planie. Postaci heteroseksualnych po prostu nie ma. „Bielizna i czekoladki” nie jest jednak polskim odpowiednikiem „Queer As Folk” czy „Słowa na L”, nie oddaje też dobrze polskiej rzeczywistości. Jeśli taki serial miałby namieszać w polskiej telewizji, to jednak grzecznie, bo jego główne przesłanie jest takie jak w tytule Maryli. Postaci są dość mało reprezentacyjne, niektóre sytuacje i rozwiązania (żywot Gory Józefskiego, wędrującego po domach emigranta ukraińskiego czy dość absurdalne niekiedy perypetie fryzjera – „dziedziczki” fabryki makaronów) skręcają w stronę filmu przygodowego. W świecie, w którym jedynie narrator jest heteroseksualny (swoją drogą, jego rola jako uczestnika zdarzeń wydaje się najsłabszym elementem utworu – wypowiedzi do kamery odsyłają skojarzenia w stronę niskobudżetowych produkcji „paradokumentalnych”), być może brakuje gejowsko- lesbijskiego every(wo)mena? Jedno jest pewne: telewizja nadal boi się prostej prawdy o miłości, jeśli tylko ta przyjmuje inne imię niż heteroseksualne gry uczuciowe sztandarowych wieloodcinkowych telenowel. (PG)

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tom Hickman „Boskie przyrodzenie. Historia penisa”

Wyd. Czarne 2014

 

 

Nie zajmujemy się „Historią penisa” z „urzędu”, choć interesowałoby nas opracowanie dotyczące jej związków z kulturą gejowską, odniesień do filozofii feministycznej, teorii queer itp. Bo „Boskie przyrodzenie” Toma Hickmana nie jest satysfakcjonującą propozycją w tym kontekście. Zestaw oczywistości pokroju „organ ten występuje w niezliczonych rozmiarach, kształtach i kolorach. Może być długi, krótki, gruby, cienki, krępy, prosty, zaokrąglony…” przeplatany jest nieco bardziej wartościowymi fragmentami (choćby część poświęcona genitologii czy uwagom etymologicznym), w ostateczności jednak rozczarowuje. Sprawia wrażenie chaotycznie złożonego zestawu anegdot i banałów wiedzy seksuologicznej podszytej świadomością kulturową. Dużo gorzej ze świadomością genderową – heteronormatywizm jest w narracji wpisany w porządek myślenia. Perspektywa feministyczna funkcjonuje tu jako alternatywa będąca ciekawostką, „społeczność gejowska” przywoływana jest na prawach ciekawostki w ogólnych uwagach. Przez długi czas za wyczerpanie kwestii inności służy komentarz do cytatu z Hollinghursta będącego ilustracją zagadnienia lęku homoseksualnego. A gdzie fallogocentryzm, analiza relacji władzy, dominacji? Wielka narracja historyczna nie omija nawet, jak widać, historii penisa. (PG)

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Claude Francis, Fernande Gontier „Colette. Biografia”

Wyd. W.A.B.

 

 

Właściwie trudno o intymną biografię kogoś, kto odkrywał za życia tak wiele, przełamywał tabu, ostrzem języka ciął jak szpadą, deptał i tworzył własną legendę wciąż z tą samą żarliwością. Colette – symbol wyzwolenia kobiet I poł. XX w., francuska pisarka, skandalistka, współtwórczyni nowej moralności, aktorka, tancerka i… mim! Jedna z najbarwniejszych postaci belle epoque. Znała „wszystkich” (Gide, Proust…), ale jeszcze wyraźniej trzeba przyznać, że wszyscy znali ją.

Autorkom tej drobiazgowej (możemy się dowiedzieć, jaki kolor miały lamówki munduru dziadka Colette!) biografii udało się dotrzeć do informacji, których Colette może nie ukrywała, ale jednak o nich nie mówiła (by wspomnieć choćby o kile, którą zaraził ją mąż). Dowiadujemy się o jej (licznych) romansach hetero- i homoseksualnych (którym żywo kibicowała matka), jej skandalicznym, na poły kazirodczym związku z pasierbem, bezwzględności (np. bezpardonowe rozstanie z wielką miłością – markizą de Morny), kulisach powstania sławnego cyklu powieści o Klaudynie, wreszcie o rewizji – poprzez literaturę i życie osobiste/publiczne – wartości małżeństwa czy rodziny w ogóle.

W Polsce przez lata postać Colette była raczej ignorowana, dopiero niedawno ukazała się seria o Klaudynie, a także autobiograficzny esej „Czyste, nieczyste”, gdzie autorka snuje rozważania m.in. o pożądaniu i homoseksualności. Teraz otrzymujemy biografię – lektura obowiązkowa. (BR)

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Houseboy

Houseboy (2007, USA), reż. S. Schilly, wyk. N. May, B. Young- Fountain. Premiera na outfilm.pl: sierpień 2014

 

Niskobudżetowy, kameralny i zaskakująco śmiały film. 20-letni Ricky, chłopak uroczy, ale naiwny i bez ambicji, mieszka z parą 30-latkow. Stanowią „nierówny” trójkąt, w którym Ricky jest „przyczepką”. Na święta para wyjeżdża do rodziny, zostawiając go samego. Do swojej rodziny pojechać nie może – zrobił coming out i nie został zaakceptowany. Umęczony samotnością Ricky postanawia popełnić samobójstwo w Wigilię, ale przedtem rozpoczyna „polowanie” na chłopaków. Przez jego mieszkanie przewija się więc cały korowód gości. Jest dużo seksu i mało rozmów, choć Ricky próbuje nawiązać kontakt nie tylko fizyczny.

Producent Derek Curl udostępnił gratis film „Houseboy” polskiej wypożyczalni internetowej filmów LGBT outfilm.pl, postawił jednak jeden warunek: cały dochód z filmu zostanie przekazany na wybrany szczytny cel związany ze społecznością LGBT. Właściciele outfilm.pl zdecydowali, że dochód z „Houseboy” przekażą na rzecz „Repliki”. Bardzo serdecznie dziękujemy zarówno Derekowi Curlowi, jak i Leszkowi Masłowskiemu i Jakubowi Mrozowi z outfilm.pl Zachęcamy do obejrzenia „Houseboy” na outfilm.pl

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.