PAWEŁ FUSIEK – aktor, performer, piosenkarz, drag queen – opowiada o swoim życiu w Niemczech i o swej scenicznej personie, słynnej za naszą zachodnią granicą. Ladies and Gentlemen and Others, oto PAUL A JACKSON. Rozmowa BARTOSZA ŻURAWIECKIEGO
Jak znalazłeś się w Niemczech?
Wyemigrowałem w roku 1988 jako nastolatek. Nie widziałem dla siebie przyszłości w Polsce, nie czułem się akceptowany w domu. Świat mnie pociągał, chciałem zobaczyć, jak wygląda. Przyjechałem z Wrocławia do Berlina Zachodniego razem z koleżanką. Potem zresztą jeszcze na krótko do Polski wróciłem, gdy już otworzyły się granice. Ale wiedziałem, że to jednak nie to. Zasmakowałem w Niemczech wolności. Także wolności seksualnej.
Ciężki był los imigranta?
Początki nie były łatwe. Ponieważ od razu po przyjeździe poprosiliśmy o azyl, musiałem przejść przez różne oficjalne rozmowy i przesłuchania. Pytano mnie o sprawy polityczne i obyczajowe. Otwarcie mówiłem, że moja homoseksualna orientacja jest jednym z powodów, dla których postanowiłem uciec z Polski.
Przeszedłem przez trzy obozy przejściowe. Z Berlina Zachodniego przeniesiono nas do Zirndorfu koło Norymbergi, stamtąd do Würzburga. Znam więc życie emigranta od podszewki. Gdy dzisiaj słyszę o uchodźcach, to jest mi ich bardzo żal, bo wiem, w jakiej sytuacji się znajdują. Myślę jednak, że miałem w sumie dużo szczęścia. Nie spotkałem się w Niemczech z niechęcią czy wrogością. Co prawda, azylu nie dostałem, ale poznałem ludzi, którzy załatwili mi pracę w firmie kosmetycznej w Kolonii, dzięki czemu zdobyłem pozwolenie na pobyt. Później złożyłem papiery o przyznanie obywatelstwa i od kilkunastu lat jestem pełnoprawnym obywatelem Niemiec.
Jak jednak zostałeś słynną drag queen?
Poszedłem do szkoły aktorskiej w Kolonii, wybrałem kierunek przygotowujący do występów w musicalach. Tyle że wówczas nie powstawało tyle musicali, co dzisiaj, więc nie za bardzo mogłem znaleźć pracę. Zarabiałem, gdzie się dało, aż wreszcie trafiłem na kogoś, kto pracował jako drag queen. Wtedy pomyślałem – to coś dla mnie, muszę tego spróbować. I tak, w 1998 roku narodziła się Paul A Jackson.
Od początku miałeś jasną koncepcję, jak powinna wyglądać twoja sceniczna persona?
Ależ skąd! Potrzebowałem pół roku, żeby znaleźć swoją drogę. Jak każdy gej miałem raczej skłonność do dramatyzowania (śmiech), tak więc zacząłem od śpiewania piosenek smutnych, lirycznych, bolesnych. W dodatku, nawet nie wiedziałem, że trzeba mieć jakiś pseudonim artystyczny. Gdy pierwszy raz wychodziłem na scenę, to szef zapytał mnie: „A jak mam ciebie zapowiedzieć?”, ja zaś na to: „Nie wiem”. Pomyślał chwilę i powiedział: „Skoro Paweł to Paul, a urodę masz trochę jak Jackson…” – z powodu mojej ciemniejszej karnacji i kręconych włosów – „… to będziesz Paul A Jackson”. Po kilku miesiącach występów stwierdziłem, że jednak chcę być na scenie osobą silną, dominującą, że nie chce być płaczliwy, rozdzierający. Drag queens, zwłaszcza te początkujące, idą zazwyczaj utartymi ścieżkami – naśladują to, co jest modne, co się sprzedaje. Tylko nieliczne decydują się na ryzyko i robią coś zupełnie odmiennego, własnego. Mało jest indywidualności. A ja pragnąłem być inny niż inni. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i o wygląd. Ponieważ nie było mnie stać na kupowanie drogich sukien, a miałem fajne pomysły, więc zacząłem sam robić kostiumy. I tak jest do tej pory. Wszystkie kostiumy projektuję i wykonuję własnoręcznie. Czasami zapraszam sąsiadów, żeby pomogli mi guziki przyszywać. (śmiech)
Twoje kostiumy są bardzo futurystyczne. Niczym z gejowskiego science-fiction.
Niekoniecznie jako drag queen chcę być kobietą. Raczej wykorzystuję metroseksualność czy niektóre kobiece atrybuty do wykreowania zupełnie odrębnej, queerowej postaci. Nie od razu też zacząłem śpiewać własnym głosem, to przyszło z czasem. I pod tym względem chciałem się odróżnić od reszty. Nie używałem więc męskiego głosu, śpiewałem falsetem, łączyłem go z różnymi stylami muzycznymi – muzykę elektroniczną, housem. Pracowałem z moją koleżanką, śpiewaczką, Marią Witek-Schneider z hamburskiej opery, potem nawet razem dawaliśmy koncerty.
Trudno się było przebić? W Niemczech jest przecież mnóstwo drag queens.
Znów miałem sporo szczęścia. Zaczynałem w lokalu w Kolonii, w którym pierwsze show startowało o godzinie drugiej w nocy, a drugie o czwartej rano. Tam zobaczył mnie ktoś z hamburskiego kabaretu travesty „Pulverfass”, jednego z największych na świecie. Dostałem stamtąd propozycję, niebawem przyszły kolejne. Występowałem praktycznie w całej Europie, a także w Nowym Jorku.
Widziałem twoje zdjęcia z gwiazdami światowej rozrywki…
Tak. Pracowałem na jednej scenie z idolami i idolkami mojej młodości. Z Grace Jones, Jimmym Somervillem, Boney M., z Limahlem. Jako nastoletni chłopak próbowałem ufarbować sobie włosy „na Limahla”, za co dostałem burę od mamy. A później dzieliłem z Limahlem garderobę.
Spotkanie oko w oko z idolem przynosi rozczarowanie?
Wręcz przeciwnie. To przeważnie ludzie zwyczajni i bardzo serdeczni. Nie mają w sobie arogancji czy pychy. Gdy spotkałem Grace Jones, to miała długie włosy. Zdziwiony spytałem: „Grace, skąd u ciebie długie włosy?”. A ona na to: „To jest pieprzona peruka za 20 dolarów”. I potem balowaliśmy do 6 rano. Myślę, że udało mi się przebić, bo rzeczywiście wyróżniałem się na tle innych drag queens. Byłem nietypowy, bardziej nowoczesny. W tym zawodzie podoba mi się też to, że sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Nie muszę robić, co reżyser mi nakazuje. Często, gdy pracuję z artystami musicalowymi, widzę, jacy są nieszczęśliwi. W Niemczech musicale traktuje się jak hamburgery w McDonaldsie. To, co się gra w Londynie czy Nowym Jorku, gra się również w Hamburgu czy Berlinie i w dodatku gra się tak samo. Obowiązują schematy, które kompletnie odbierają ci wolność twórczą. A ja sam decyduję o wszystkim.
Występujesz jednak także w przedstawieniach zespołowych. Widziałem cię przecież w berlińskim Wintergarten w dużej produkcji „Relax!”, wskrzeszającej przeboje z lat 80. Trafiłeś nawet na plakat tego przedstawienia, cały Berlin był tobą oklejony.
Owszem, ale angażują mnie dlatego, że jestem taki, jaki jestem. W „Relax!” nie tylko pozwolono mi zachować moją sceniczną osobowość, ale też dano mi do śpiewania utwory, z którymi potrafiłem się zidentyfikować. Grace Jones, Davida Bowie, Frankie Goes To Hollywood…
Scharakteryzuj więc w kilku słowach Paul A Jackson.
Postawna, dumna, mocna, ale też pozwala się do siebie zbliżyć. Niektórzy mówią, że emanuje zwierzęcym magnetyzmem, a jak wchodzi na scenę, to od razu czuć seks. Nie mieszam w życiu porządków – prywatnego i scenicznego. Na co dzień nie jestem Paul A Jackson. Kiedyś łączyłem te dwie rzeczy i okazało się, że nie daję sobie z tym rady. Za dużo jest Pauli, a za mało mnie. Teraz cieszę się, jak wchodzę na scenę, ale cieszę się też, gdy z niej schodzę i zmywam makijaż. Na szczęście, mój facet także jest aktorem, więc wie, z czym ten zawód się wiąże.
Gdzie można zobaczyć Paul A Jackson?
Mam swoją własną produkcję, z którą jeżdżę po Niemczech. Oprócz mnie występuje siedmiu innych artystów travesty, każdy reprezentuje odmienny styl. Spektakl trwa dwie i pół godziny z przerwą. Są w nim elementy komedii, parodii, akrobacji, jest konferansjerka, którą prowadzę. Gramy w największych teatrach, takich na 500-700 osób. W każdym mieście przez trzy dni, bilety są wyprzedane. I tak od 10 lat. Publiczność tutaj, ta najzupełniej mieszczańska, lubi tego typu show, lubi grę z płciowością. Nawet jak gramy na prowincji, to spotykamy się ze znakomitymi reakcjami. Czasami mam wrażenie, że całe miasteczko przyszło na nasz spektakl. Wszyscy się bawią, wszyscy się cieszą, autografy od nas biorą, chcą się z nami fotografować. Piszą do nas, dziękują, mają nadzieję, że przyjedziemy w następnym roku. Niemcy generalnie są najlepszym miejscem dla drag queens. Tylko tutaj traktuje się nas jak artystów. Nie musimy występować wyłącznie w klubach czy dyskotekach. Współpracujemy z teatrami, jesteśmy zapraszani do programów telewizyjnych.
Traktujesz swoje występy także jako rodzaj działalności politycznej?
Jestem artystą scenicznym, przede wszystkim daję ludziom rozrywkę i sztukę. Ale, na przykład, niedawno zaproszono mnie do ratusza w Hamburgu na otwarcie sezonu politycznego. Dałem koncert z towarzyszeniem big-bandu. To było historyczne wydarzenie.
Występowałeś w dragu?
Tak. Choć założyłem wieczorową kreację. Nie tak futurystyczną i ekstrawagancką jak zazwyczaj. Występowałem też kilkakrotnie, na zaproszenie proboszcza, w kościele w Hamburgu. Słucham? Ewangelickim, oczywiście. Zorganizowałem tam koncert charytatywny dla osób żyjących z HIV. Wystąpili, oprócz mnie, także śpiewacy i baletmistrze z opery hamburskiej oraz laureaci niemieckich odpowiedników programów typu „Mam talent” czy „Szansa na sukces”. Swoją drogą, gdy wrzuciłem zdjęcia z tego koncertu na Facebooka, to dostałem jeden komentarz z Polski, że to profanacja. Byłem nim mocno zdziwiony , bo przecież sam proboszcz i społeczność parafialna mnie na te występy zapraszają.
A występowałeś kiedyś w Polsce?
Dotąd nie. Ale to się niebawem zmieni. Obecnie, razem z reżyserką Karoliną Kirsz i aktorem, Adamem Paterem, pracujemy nad bardzo szczególnym projektem. Muzyczno-teatralnym przedstawieniem, w którym punkt wyjścia stanowią losy pewnego chłopca. Uciekł z Polski na niemiecką scenę. I przeszedł długą drogę. To opowieść o emigracji i samotności, a także o poszukiwaniu własnej tożsamości i drogi. Podobieństwo nieprzypadkowe. Podkreślam często podczas występów na świecie swoje polskie pochodzenie. Umyślnie mówię po niemiecku z polskim akcentem, żartuję na temat Polski. Ale sympatycznie, tak, by przekonać widzów, że Polska to ciekawy kraj.
Może i ciekawy, ale niekoniecznie przyjazny gejom, a zwłaszcza drag queens.
Wiesz, mam w Hamburgu sąsiada z Polski, który strasznie się mnie bał, bo jestem gejem. Gdy jednak przez przypadek zobaczył mnie na scenie i lepiej poznał, to tak mnie polubił, że teraz jesteśmy przyjaciółmi. Ludzie często się boją tego, co im nieznane. Tymczasem, gdy coś poznasz, to nie tylko się rozwijasz, ale też możesz zdecydować, czy to lubisz, czy ci się to podoba. A nawet jeśli ci się to nie podoba, to dlaczego tego nie akceptować, skoro inni są dzięki temu szczęśliwsi?
Facebook: paulapawelj
Tekst z nr 68/7-8 2017.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.