O jego słynnych warszawskich klubach gejowskich „Koźla Pub” i „Utopia”, o początkach Lambdy Warszawa 25 lat temu i o rozkręcaniu imprez dziś w Londynie, z Grzegorzem Okrentem, legendą stołecznej społeczności LGBT, rozmawia Wojciech Kowalik
Powinienem ci chyba na wstępie podziękować. Niejako dzięki tobie poznałem faceta, z którym spędziłem trzynaście lat życia, a który teraz jest moim najlepszym przyjacielem.
Poznaliście się w Utopii?
Wcześniej! Na „Kozłach”!
Masz już tyle lat, żeby pamiętać „Kozły”?!
„Kozły” czyli „Koźla Pub” to był pierwszy klub gejowski, do którego w życiu poszedłem. Dla wielu obecnych trzydziestoparo- i czterdziestolatków – kultowy. Jaka była geneza jego powstania?
Kiedy działałem w Lambdzie Warszawa, a było to 25 lat temu, to moja ówczesna przyjaciółka Zofia Kuratowska (wicemarszałkini Senatu, lekarka, autorka pierwszej polskiej książki o AIDS, sojuszniczka osób LGBT i żyjących z HIV/AIDS – przyp. red.) zasugerowała, że może warto otworzyć klub, w którym mogłyby się w przyjaznej atmosferze spotykać osoby LGBT. Pomyślałem, że to dobry pomysł.
Według dzisiejszych standardów clubbingu, podobny klub nie miałby szans się utrzymać. Zlokalizowany w piwnicy na Nowym Mieście, miniaturowej wielkości. Zawsze pełen ludzi, więc ciasny jak diabli, do tego szary od dymu papierosowego. Pamiętam jeszcze telewizorek z Fashion TV. Tętniło życie na Kozłach! Chciałeś spotkać znajomych – spotkałeś. Chciałeś poznać chłopaka – poznałeś. Obsługę do dzisiaj rozpoznaje się jako „barmanów z Kozłów”.
Miałem sporo szczęścia. Akurat wtedy – to musiała być chyba jakoś połowa lat 90., ale dokładnie już nie pamiętam – kilka lokali gej/les się zamknęło, więc ludzie byli spragnieni nowego miejsca. My też włożyliśmy w ten klubik dużo serca. „Kozły” przetrwały jakieś sześć lat. Gdy okazało się, że jest problem własnościowy z kamienicą, w której działaliśmy, trzeba było się zwijać.
Wtedy narodził się w głowie pomysł „Utopii”?
Już kiedy prowadziłem „Kozły”, myślałem o otwarciu drugiego miejsca. Tak pojawił się Klub „Underground” na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Nie był stricte LGBT. Padł lata później ofiarą budowy innego undergroundu, czyli drugiej linii metra. Bywałem w klubach na Ibizie, słuchałem muzyki i marzyłem o podobnym lokalu w Warszawie. W końcu znalazłem miejsce w centrum, przy Jasnej 1 – i tak 6 października 2001 r. ruszyła „Utopia”.
Klub totalnie inny od „Kozłów”. Nowoczesny, lansiarski, w różowych tonacjach, szklane stoliki, kryształy Swarovskiego. Po mieście krążyły o legendy o tym, jaka znana postać była wczoraj w Utopii, kto poznał kogo, kto się z kim całował, a kto coś więcej.
Jedni „Utopię” kochali, inni nienawidzili. Tego typu miejsce musi wywoływać emocje. Między innymi dlatego, że byliśmy pierwsi, którzy zdecydowali się na tak ostrą selekcję przy drzwiach.
To był dla wielu istotny problem. Daniel, selekcjoner, stawał się idolem tych, których wpuścił i postrachem tych, których odprawił. Dlaczego tak bezlitośnie selekcjonowaliście klientów? Dlaczego w ogóle selekcjonowaliście? Tym bardziej, że kryteria „fajności” były znane tylko wam.
„Utopia” nie miała biletów. Występujący tam artyści byli na światowym poziomie: byli u nas David Guetta, Bob Sinclair, Roger Sanchez. W „Utopii” śpiewały Helena Vondrackova, Sonique i Barbara Tucker. Chodziło o to, żeby ci ludzie, którzy tam przychodzą, tworzyli specyficzny klimat. Zaryzykowałem z wprowadzeniem selekcji, mimo sprzeciwów. Dzisiaj by się to nie sprawdziło, ale wtedy zadziałało – to był doskonały zabieg PR-owski: zakazany owoc lepiej smakuje.
Co sobotę przed wejściem do klubu kłębił się tłum spragniony tego owocu.
Ci, którzy mieli problem z wejściem, mogli przyjść do mnie w zwykły dzień, pogadać, trzeba było się trochę postarać.
Robert Biedroń mówił, że „Utopia” była miejscem gdzie „celebryci oswajali się z pedalstwem”. To był też sposób na wykreowanie wizerunku lokalu?
Zadziałał efekt kuli śnieżnej i trochę owczy pęd, a przy tym geje, niby tacy wyrzuceni poza nawias i poza normę, działali jak magnes. Utopia była pomyślana jako gejowski klub, a stała się miejscem, w którym każdy heteryk, jak tylko chciał być „na czasie”, to musiał być. Zaczęło się od spokojnego otwarcia, ale już po tygodniu Utopia zaczęła nabierać rozpędu. Byli zapraszani dobrzy DJ-e, o których Warszawa wcześniej nie słyszała, wszyscy chcieli ich zobaczyć i posłuchać. To było coś nowego!
A ci celebryci, którzy przewinęli się przez „Utopię”?
Całe mnóstwo! Przed rozmową z tobą przejrzałem zdjęcia z imprez. Oj, wielu obecnych topowych stylistów zdziwiłoby się tym, jak wyglądali tych 12-13 lat temu w Utopii! Wielu celebrytów przychodziło ze znajomymi gejami. W pewnym momencie klub okazał się za mały, więc rozbudowaliśmy go – tak powstał VIP-room.
Kolejne miejsce pożądania…
W VIP-roomie mogli sobie pozwolić na wiele, a ja pilnowałem, by nikt nie robił zdjęć. Nie wyciekły stamtąd nigdy żadne informacje.
A działy się tam „skandale”?
Oczywiście, że tak! Nierzadko z udziałem dzisiejszych gwiazd! Tam bywał Kuba Wojewódzki, Monika Olejnik, Ryszard Kalisz, Kazimierz Marcinkiewicz z Isabel. A także Michael Stipe z REM czy Gus Van Sant, autor „Obywatela Milka”.
A na ciebie mówiono „królowa”, wiesz?
Podobno. Mam do tego duży dystans. No, idealnie to ja się wtedy nie prowadziłem (śmiech).
To z tobą też może były „skandale”?
Ależ oczywiście! I też nic nie wyciekło. Cicho sza! „Utopia” przestała istnieć w 2009 r., gdy podniesiono koszmarnie wysoko czynsz. Leżałem wtedy chory w szpitalu i przyznaję, płakałem.
Jakiś czas później podąłeś próbę reaktywacji „Utopii” przy Kredytowej.
To była porażka. Odgrzewany obiad nigdy tak dobrze nie smakuje. Usilnie mnie namawiano na otwarcie drugiej „Utopii”, nie czułem tego, ale dałem się przekonać. I niestety, tamten klimat już zniknął. Czasami człowiek popełnia błędy w życiu – druga „Utopia” była takim błędem.
To pogadajmy o twoim aktywizmie LGBT. Bo zanim „Utopia”, zanim „Koźla”, to byłeś przecież przewodniczącym Lambdy Warszawa, pierwszej legalnej organizacji LGBT w Polsce. W tym roku minęło, jak wspomniałeś, 25 lat od powstania Lambdy.
Tak, jak ja pamiętam początki Lambdy, to pamiętam głównie trzy osoby: Sławka Starostę, Ryszarda Ziobrę z Wrocławia i moją skromną osobę. Kumplowaliśmy się, ale każdy z nas miał inną wizję działania. Sławek Starosta i ja, to było połączenie wody z ogniem!
Jakie to były wizje? Co mieliście konkretnie robić?
O to szły największe spory. Ja twierdziłem, że trzeba wytłumaczyć społeczeństwu, kim są geje i lesbijki. Bo jeśli czegoś społeczeństwo nie zna, wówczas to zwalcza. Chciałem też zastosować wzór skandynawski: tam stowarzyszenia zajmowały się działalnością gospodarczą i pieniądze z tej działalności przeznaczały na propagowanie pozytywnych wzorców środowiska LGBT. Wiesz, nawet samo zarejestrowanie stowarzyszenia nie było łatwe. Formalności trwały miesiącami, to był sam początek nowej Polski, było sporo osób, głownie z obozu solidarnościowego, które nam wtedy pomogły. Wniosek złożono w październiku 1989 r. sąd zarejestrował organizację w lutym 1990 r.
Sławek Starosta opowiadał mi, że bardzo wspierał was prof. Mikołaj Kozakiewicz, marszałek Sejmu.
Zebraliśmy 15 osób potrzebnych do założenia stowarzyszenia – takich, którzy nie bali się podać swoich danych. To był sukces jak na tamte czasy! I sąd nie miał wyjścia. Nie pamiętam, czy od razu zostałem przewodniczącym, czy może najpierw był Ryszard Ziobro. W każdym razie przewodniczyłem może z rok, tam się wtedy wszystko szybko działo, ciągła kotłowanina była. Musieliśmy się wszystkiego uczyć, ja również. Weź pod uwagę, że Lambda była chyba pierwszą legalną organizacją gej/les w Europie Środkowo-Wschodniej. Zaczęliśmy być zapraszani na międzynarodowe konferencje, by przedstawić sytuację polskiej społeczności gej/les. A ludzie często sami nie wiedzieli, w jakim kierunku to ma pójść, za co się wziąć. Niektórzy wręcz traktowali stowarzyszenie jako miejsce, gdzie można poznać kogoś do seksu! Namawialiśmy też ludzi w Polsce, by zakładali swoje Lambdy – i powstały w Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku. Pamiętam też, że mocno współpracowaliśmy z Monarem, z nieżyjącym już dziś Markiem Kotańskim, który zajmował się narkomanami. Niektórzy mówili, że ta współpraca to zły pomysł, bo przylepia nam nieodpowiednią łatkę. Ale w tamtych czasach nie mieliśmy wielu przyjaciół – każdy sprzymierzeniec był na wagę złota. Może skorzystam z okazji i podziękuję wszystkim ludziom, którzy tworzyli wtedy Lambdę, zapiszesz to w wywiadzie? A nowemu pokoleniu działaczy życzę wytrwałości!
Później, w pierwszej połowie lat 90. zostałeś naczelnym homoerotycznego magazynu „Men”.
To były tylko biznesowe układy, to nie był mój żywioł. Dlatego ten etap nie trwał długo. Choć ze Sławkiem Starostą życie związało mnie na dłużej. Często się ścieraliśmy, ale jakoś tak pozytywnie. W sumie to ja nie chciałem robić „Mena” jako periodyku czysto pornograficznego, za to Sławek – tak.
Od dziewięciu miesięcy mieszkasz w Londynie. Skąd decyzja o wyprowadzce?
Zmęczyłem się wszystkim, co było wokół mnie. Zawsze lubiłem wyzwania, więc stwierdziłem, że muszę iść dalej, zacząć coś nowego. Londyn to jeszcze zagadka, ale już widzę, że to tylko nieco większa Warszawa.
Rozkręcasz imprezy w Londynie, tak? Ciągnie wilka do lasu.
To jest zupełnie inny rynek: żeby otworzyć tu knajpę, trzeba ten rynek poznać. Poznaję go, robiąc imprezy w klubach. Na pierwszych z nich było dużo Polaków, ale na ostatnią w 99 procentach przyszli Brytyjczycy. Byłem z tego zadowolony, bo ich na dobrą zabawę namówić nie jest tak łatwo, jak Polaków. A mi się to udało.
Będzie knajpa Grzegorza Okrenta w Londynie?
Chciałbym otworzyć tu bar butikowy o nazwie „Utopia Londyn”.
Trzecia „Utopia”?
Czas pokaże, czy moje chęci przyniosą skutek. I czy zdrowie pozwoli. Ale jestem optymistą, mimo że muszę tu wszystko budować od zera. Ale wiesz co? Spotkałem tu sporo Polaków, którzy wychowali się na warszawskiej „Utopii”. Chcę im za wszystko podziękować i ich pozdrowić.
Tekst z nr 57 / 9-10 2015.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.