Chwała bohaterkom!

Biseksualna dziewczyna, która funkcjonowała jako heteromama, potem samodzielna mama. Teraz jest homomamą. O swych doświadczeniach bycia mamą po prostu, mamą w Polsce, pisze Małgorzata Klejn

 

foto: Dorota Klejn

 

Późno w nocy, z papierosem, na balkonie robię powolną ewaluację dnia. Konkluzja jest zawsze ta sama – sensowne wydaje mi się tylko bieganie po mieście i wrzeszczenie: król jest nagi! Jak to możliwe, że w kraju, którego duchową królową jest niepełnoletnia, uboga, nieuprawiająca seksu Żydówka z synkiem, matki muszą na każdym kroku walczyć o uznanie swojego człowieczeństwa?

Rodziłam Łucję przed całym dworem, Maria Antonina z Muranowa, obok mnie dzielny tata Łucji, a przede mną zakłopotani studenci i moja sprytna siostra, licealistka przebrana w wyfasowany dyskretnie fartuch. Ta pani tak pięknie rodziła – reklamował mnie kudłaty położnik przez kolejny tydzień przy obchodach. Kilka dni później wyszłam z ziewającym kłębuszkiem w kocyku – wprost w swoją nową tożsamość matki. Z żadnej części mojej tożsamości nie musiałam się tak bardzo tłumaczyć, jak z macierzyństwa. Żadna inna część mojej tożsamości nie zależała od moich decyzji. Bycie matką – to wybór.

Jak się czuję jako tęczowa matka w Polsce? Dzięki za pytanie. Zmęczona. Obie jesteśmy zmęczone. Ja od dwunastu lat, a Marta od dwóch, odkąd jesteśmy razem. Czy łatwo mi było zaryzykować wprowadzenie w życie swojego dziecka jeszcze jednego rodzica? Czy łatwo było Marcie zaryzykować i zostać mamą nastoletniej dziewczynki bez żadnych faz przejściowych? Łatwo nie, ale było warto.

Od półgodziny próbuję skoncentrować się nad tym tekstem, a dzieciaki – Łucja i jej kumpel – wciąż biegają po domu jak małe słonie, mimo, że pogoda piękna i jest i hulajnoga, i piłka, i rower. Marta wściekła segreguje pranie. Łucja nonszalancko dorzuca do niego czyste ubrania, których nie chce jej się odłożyć na półkę, ja, fałszywa zdrajczyni, udaję, że nie widzę. Napięcie im tam rośnie, a ja trochę rysuję z Łucji przyjacielem ryby, krowy, homery simpsony, a trochę staram się pisać. Idźcie stąd, myślę, kupię sobie zrujnowaną stodołę, spakuję się w jedną walizkę i nie podam nikomu adresu. OK, poszli grać w grę. Wreszcie chwila względnej koncentracji, za oknem nastoletnie „Andżeliny” zaczynają na pełnym szczebiocie obgadywać rodziców. Staram się usłyszeć, co u ojca, który w czasie drzemki spadł z fotela, a zarazem nie słyszeć i skupić się na pracy. Dzieci nagle obwieszczają, że nudno. Marta złości się, że nie słyszę, co do mnie mówi. Bardzo was wszystkich toleruję, ale idźcie stąd!

Może są gdzieś matki, tęczowe lub nietęczowe, nigdy niezirytowane, zachwycone koniecznością dekorowania budyniu dla niezapowiedzianych gości dziecka, przejęte każdym kontaktem wzrokowym z partnerką (lub partnerem), łaknące dwudziestoczterogodzinnego kontaktu ze swoją nietradycyjną, lecz jakże ciepłą rodziną. Ale ja takich nie spotkałam. Ani na kobiecych imprezach w klubie Le Garage, ani na uczelni, ani na placu zabaw, ani na warsztatach rodzicielskich, ani w Podkowie Leśnej, ani na Imielinie, ani w Tesco na Gdańskiej w Łodzi. Spotykałam za to kobiety szeptem zwierzające się, że fajnie byłoby już umrzeć, bo wtedy można się wyspać. Matki próbujące wyłudzić skierowanie do psychiatryka, żeby moc leżeć, udawać głuchą, robić nic, nikomu nie współczuć, wreszcie mieć kwity na obojętność, na brak czujności. „Pani założy jej czapeczkę!”, „O tej porze się dzieci nie wyprowadza!”, „Żałuje jej pani tej parowki?!”, „Niech pani coś zrobi, żeby nie krzyczała”, „Karmić można w toalecie, wymiona mi tu będzie wywalać!”, „Trzeba było najpierw zaoszczędzić, a potem dzieci robić!” I moje ulubione – jeśli wam się zdaje, że w tęczowym świecie nieobecne, to obsypcie misiami haribo swoich znajomych: „Widziały gały, co brały.” Wszystkie otoczone jesteśmy ekspertami, mieszkamy przecież w bastionie świętości rodziny, pewnie dlatego ludzie tak chętnie dzielą się z matkami tym, co mają najlepszego: nieproszoną opinią, krytyczną uwagą, najadekwatniejszą, bo własną, poradą, niewczesnym oświeceniem. Oburza ich nasza niewdzięczność.

Majtam na tę całą dobroć, dbałość o rodzinę, nogami, z wiaduktu, sypiąc popiół na wypucowane maski samochodów. Majtam serdecznie, radośnie wręcz, z całą hojnością wrodzoną pariasom. Bo i tak już jestem nietykalna – gdzie nie uderzysz, tam już są siniaki, nie zaskoczysz mnie.

Jestem:

  1. puszczalską alimenciarą,
  2. wstrętną lesbą, która od „normalnego” woli seks z dziewczyną,
  3. obrzydliwym biszkoptem, który na pewno zatęskni za fiutem,
  4. menstruacyjną poetką oraz feministką z sekatorem,
  5. kretynką z pieluchą zamiast ambicji – dla jednych,
  6. suką z karierą zamiast fartuszka – dla drugich.

Ćwiczę zen i wdupiemanie, ale przecież tak naprawdę jestem wściekła. Złości mnie:

  1. łaskawość internautów piszących, że homorodzic jest lepszy niż dom dziecka,
  2. protekcjonalne przyzwolenie na to, co należy się jak psu micha,
  3. znajomi twierdzący, że za wcześnie przecież na tak niesłychane roszczenia jak adopcja dzieci, bo „się społeczeństwo musi przyzwyczaić“. Jakby czekać na miłe przyzwolenie zamiast żądać tego, co się należy, to wciąż kobiety rodzące w samotności palono by na stosach za próbę tajnego porodu i zabójstwa dziecka, jak kilkaset lat temu.
  4. moda na słówko-wytrych: roszczeniowość. Roszczeniowa jest moja Marta, mama „bonusowa” – bo chce papieru od państwa na prawo do wychowywania dziecka, które przecież i tak wychowuje. Roszczeniowa jest wielodzietna matka, bo nie chce, pokornie spuszczając głowę, słuchać nieproszonych opinii o antykoncepcji. Roszczeniowy jest gej, który chciałby mieć prawo do adopcji. Roszczeniowa jest alimenciara, bo nie zachwyca jej 100% odpowiedzialności tam, gdzie powinno być 50%. Roszczeniowa jest uboga matka pytająca w Caritasie, czemu dostała spleśniały chleb. Roszczeniowa jest kobieta dopominająca się kupna bez przeszkód tabletki „po”. Nauczyłam się już, że kiedy słucham o nieuprawnionych roszczeniach, mowa jest o sprawach, o które nikt nie powinien musieć prosić.

Jestem wściekła na wygodną szufladkę deklaratywnej tolerancji, w której mości się wygodnie klasa średnia – to fasada śliczniutka jak bombonierka, za którą rozwijać się może zgnilizna najobrzydliwszych homo- i bifobicznych zachowani, mizoginii przychodzącej tak naturalnie jak oddychanie. Złości mnie wieczne i zdarte pytanie – czy nie boisz się, że inne dzieci będą Łucję wyśmiewać? Nie, nie boję się. Nie muszę się bać, bo na pewno będą, zarówno dzieci, jaki dorośli – już ją przecież wyśmiewano. Za ateizm, za ubrania, które przerabia sama, zamiast kopiować manekiny z sieciówek, za krótkie włosy, za marzenia. Dużo bardziej obawiam się, że to ona będzie wyśmiewać, że to ona będzie gardzić. Za brak penisa, za brak tableta, za oponę na brzuchu, za „faszyn from raszyn”, za obiad z Caritasu, za „jezdem”, za rurki, za sztruksy, za same piątki i za brak piątek, za jakąkolwiek słabość.

I my, Marta i ja, w tym wszystkim wychowujemy córkę. Próbując utrzymać ją w nie zawsze prawdziwym przekonaniu, że świat nie jest obrzydliwym miejscem. Że za węgłem nie czeka dobry doktor Chazan, że rodzice szczujący swoje maleńkie chrześcijaniątka na małą ateuszkę to brzydki błąd Matrixa, że nie musi przepraszać za to, że jest dziewczynką, że miesiączka to nie obrzydliwość, że nie musi pogardzać, by nie być pogardzaną, a antykobieca kultura gwałtu wcale jej nie dorwie. I umieramy ze strachu, że to jednak może się zdarzyć, że zdarza się czyimś córkom bez przerwy.

I nawet kiedy powinno być słodko, kiedy jesteśmy we trzy z blachą ciasta, zakopane w poduchach, muszę wciąż być gotowa, że prosto w mój talerzyk, na moją wisienkę z tortu, wypadnie mi trup z szafy. Czasem tęsknię do wyidealizowanej nostalgią samotności samodzielnej matki, kiedy kupowałam hagendazsy zamiast obiadu i tarzałam się z córką w śniegu. Bawiłam się świetnie.

Do czego tęskni Marta, nie wiem i nie muszę wiedzieć. Ciasno nam w łóżku idealnym dla trzech osób z filmem i kotem, niegotowym na pełne nienawiści zmory. A one wciąż wracają. Homofobia to choroba, chorym zazwyczaj się współczuje. Ale ja nie mam empatii dla rodziców Marty, oskarżających ją, niespełna wówczas szesnastoletnią, o napaście seksualne i powodowanie schizofrenii u innych dziewcząt. Karaną za to, że jest dziewczynką, że kocha dziewczyny, ukaraną nawet za próbę samobójczą. A Marta kupuje tanie jak jabol napomnienia, że „się martwią”. Czasem nie znajduję współczucia nawet dla Marty, gdy brnie w niejasne poczucie winy, tymczasem to jej rodzice powinni błagać ją o wybaczenie. Bo czas, miłość i uwagę, której nie poświęcili własnej córce, teraz kradną mojej. Naszej.

Są jednak takie dni – najlepsze – bez porażek i zwycięstw, popołudniowe słońce, dziecko śpiące wśród rozsypanych pasteli, koci włos tuż koło jej rzęs, kot tuż koło jej głowy, a my wymykamy się po cichu za rękę, między kamienicami bez lokatorów, miedzy Biedronką a wyburzeniem, do fabryki słodyczy. I chałwa bohaterkom!

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.