Dumne tęczowe mamy

O tym jak ich córeczka znalazła się na świecie, jak na taką rodzinę reagują inni, o stereotypach związanych z wychowaniem dzieci przez pary jednopłciowe, o codziennej dyskryminacji oraz o popularności ich parentingowo-tęczowego konta na Instagramie – z KASIĄ i EWELINĄ DOMAŃSKIMI rozmawia Tomasz Piotrowski

 

Foto: arch. pryw.

 

Kasia, Ewelina i ich córeczka Amelia spędzają czas pandemii na wsi – w domu rodzinnym mamy Kasi. Mieliśmy spotkać się w porze drzemki Amelii, ale jednak nie wyszło, więc dziewczyny wychodzą na spacer. Rozmawiamy i widzimy się przez Messengera, więc mogę przy okazji podziwiać wiejskie krajobrazy.

Tyle nam mówią, że związki partnerskie nie dla nas, małżeństwa nie dla nas – w efekcie wiele par jednopłciowych pewnie nawet nie rozważa wychowywania dzieci. Tymczasem wasza córeczka Amelia za 2 miesiące skończy półtora roczku.

Ewelina: Wbrew pozorom to jest łatwe! Wystarczy nieco poczytać! My przez przypadek odkryłyśmy metodę inseminacji domowej, która… jest dostępna dla każdej kobiety.

Obudziłyście się rano i powiedziałyście sobie – czas na dziecko?

E: Nie! Jesteśmy ze sobą od 2011 r., od początku studiów i od zawsze mówiłyśmy o tym, że chcemy mieć dziecko, ale pewnie, jak wiele lesbijek w Polsce, nie wiedziałyśmy, jak się do tego zabrać. Poza tym miałyśmy studia, nieprzychylnych nam rodziców…

Kasia: Więc dopiero, jak skończyłyśmy studia i każda znalazła pracę, to – tak, jak w związku hetero – stwierdziłyśmy, ze to dobry moment i nie ma na co czekać.

Inseminacja domowa? Przyznam się, że usłyszałem o tym po raz pierwszy, przygotowując się do naszej rozmowy.

E: Najpierw oglądałam w telewizji program typu „Uwaga!” na TVN i trafi łam dzięki niemu na stronę www.robimydzieci.com. To forum, na którym ogłaszają się zarówno dawcy nasienia, jak i pary, które mają problem z zajściem w ciążę. Dałyśmy tam ogłoszenie i uprzedzam pytanie – tak, napisałyśmy, że jesteśmy parą lesbijek. Na początku przeczytałyśmy, że istnieje tylko 25% szans na to, że się uda, więc przypuszczałyśmy, że o Amelię będziemy starać się około 10 lat.

Oczywiście większość to ogłoszenia par hetero?

K: Takich, które nie mogą mieć dzieci – tak. Ale jest też sporo par jednopłciowych. Widziałyśmy tez ogłoszenia samotnych kobiet, które stwierdziły, że to ostatni moment, żeby mieć dziecko.

E: Napisałyśmy wymagania, czyli to, że dawca musi mieć badania wirusologiczne, najlepiej badania nasienia (ale niekoniecznie)…

K: I że tylko metoda kubeczkowa wchodzi w grę. Bo są też ogłoszenia, w których z góry dopuszcza się metodę naturalną.

Na czym polega ta metoda kubeczkowa?

K: Dawca przekazuje nasienie w sterylnym kubeczku. Następnie należy wstrzyknąć je do pochwy – oczywiście w odpowiednim cyklu menstruacyjnym, z zachowaniem odpowiedniej pozycji. Zachęcamy do poczytania, jest mnóstwo artykułów na ten temat.

Ok. Co dalej?

E: Szukałyśmy pół roku. Najpierw miałyśmy dwa podejścia z jednym dawcą, potem zaczęłyśmy korespondencję z drugim i udało się od razu! Miałyśmy więc tylko 3 podejścia. Z nim e-mailowałyśmy najpierw 4 miesiące, żeby lepiej się poznać, a potem spotkaliśmy się w Warszawie.

Jak wyglądało to spotkanie?

E: Dla nas to było spotkanie w dużej mierze informacyjne. Wszystko trzeba było ustalić ostatecznie. On na przykład oczekiwał, że zapewnimy, że nie będziemy ubiegać się o alimenty.

K: A my z kolei chciałyśmy obietnicy, że nigdy nie będzie ubiegał się o prawa do Amelii.

E: W sumie niewiele o nim wiemy. Znamy jego imię, znamy końcówkę peselu i wiemy, że jest z Warszawy. To było konieczne, by zweryfikować badania, które nam pokazał. Był na tyle profesjonalny, że pokazał nam swój dowód, ale już z zaklejonymi informacjami, które nie były nam konieczne.

Macie umowę na to, że nigdy nie będzie ubiegał się o Amelię? Czy to tylko umowa dżentelmeńska?

K: To jest tylko umowa dżentelmeńska. Na to nie ma żadnych papierów. Musimy sobie zaufać. Tak naprawdę i on i my ryzykowaliśmy.

E: Ale od początku wzbudził nasze zaufanie.

Właśnie. W jaki sposób go wybrałyście?

K: Jedno z naszych pytań: czy jest tego pewny. Ale to nie był jego pierwszy raz, on doskonale wiedział, co robi.

E: A przede wszystkim – robił to bezinteresownie! Od początku powiedziałyśmy, że nie zapłacimy, by mieć dziecko.

K: Nie pytałyśmy specjalnie o życie prywatne, on sam trochę powiedział. Wiemy np. że ma jednego syna.

E: I że jego żona wie, w jaki sposób on pomaga ludziom, że to ich wspólna decyzja, ale pod warunkiem, że będzie metoda kubeczkowa, a nie stosunek naturalny.

Potem była decyzja, która z was urodzi? I urodziłaś ty, Ewelino.

E: To nie była decyzja, która chce bardziej czy rzut monetą. Przebadałyśmy się obie, by wiedzieć, czy ciąża jest możliwa. Kasia, gdy była nastolatką, miała poważny zabieg ginekologiczny, który ograniczył jej możliwość zajścia w ciążę. Badania to potwierdziły, więc wybór był jasny.

Wasz dawca wie, że Amelia się urodziła?

K: Tak, od razu prosił o informację, bo deklarował, że może być naszym dawcą także przy kolejnych próbach. Gdy dowiedział się, że się udało, napisał, ze możemy się co kilka lat odzywać. Chodzi o wsparcie medyczne. Powiedział, że jeśli będzie jakaś potrzeba, np. oddanie nerki dziecku, to możemy na niego liczyć.

E: Mamy nadzieję, ze nigdy taka potrzeba nie zajdzie, ale to niesamowite, że są tacy ludzie na świecie.

K: Byłyśmy szóstą rodziną, której w ten sposób pomógł.

Mieszkacie razem. Ewelina zaczyna chodzić z brzuszkiem. Jakieś doświadczenia z homofobią?

E: No właśnie nie! My całe życie do tej pory trafiamy na naprawdę wspaniałych ludzi.

K: Na każdym etapie ciąży byłam informowana o wszystkim. Na pierwszej wizycie u ginekologa była kawa na ławę – Ewelina mówi, ze jest z kobietą i chce, by ona była informowana o wszystkim. Ginekolożka, pani koło 40-tki, mówi, że nie ma sprawy.

E: Na USG raz byłyśmy u innej pani doktor – też przyjęła nas ciepło, a na koniec badania powiedziała nawet „Mają panie śliczną córeczkę!”.

E: Nie patrz tak, nie ściemniamy. Trudno w to uwierzyć, ale tak było. Nie w żadnym Amsterdamie, tylko w Bydgoszczy. Fakt, że zanim wybrałyśmy ginekolożkę, przeszukałyśmy cały internet, by była naprawdę dobra. Mamy parę koleżanek – też spodziewają się dziecka i też w Bydgoszczy, oczywiście poleciłyśmy im naszą panią i są tak samo zadowolone.

Kasia, przecinałaś pępowinę?

K: Tak! Nawet nie planowałyśmy, ale tuż przed porodem każda kobieta wypełnia formularz, w którym wpisuje m.in. zgodę na znieczulenie, ale i… czy osoba towarzysząca będzie chciała przeciąć pępowinę. Oczywiście, że chciałam!

E: Miałam dwie położne – jedna młoda, druga sporo starsza, raczej w wieku moich rodziców – nawet nie mrugnęły oczami i zwracały się do nas z szacunkiem, normalnie.

K: Tak samo wizyta położnej już po porodzie w domu. Tam też wypełnia się wstępny kwestionariusz, więc od razu wyszło, że to nasza wspólna córka. Bałyśmy się tego strasznie, tymczasem położna pogratulowała nam cudownej córki, podeszła do nas z uśmiechem, serdecznością.

No dobra, cofnijmy się trochę w czasie – jak zaczął się wasz związek?

K: Najzwyczajniej studiowałyśmy w tej samej grupie na pedagogice przedszkolnej w Bydgoszczy.

E: Ale to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Na początku zupełnie nie miałyśmy o czym rozmawiać. (śmiech)

K: Jak zostawałyśmy same, to Ewelina zakładała słuchawki i wolała słuchać muzyki, niż gadać ze mną! Było na szczęście sporo zadań grupowych. (śmiech)

E: Rozmawiać zaczęłyśmy po jednej z imprez, na których Kasia udawała, że zna te same piosenki reggae co ja – a śpiewała tylko końcówki! Potem okazało się, że mieszkamy też blisko siebie.

Wasz pierwszy pocałunek był w łazience? To prawda?

K: Skąd ty to wiesz?!

Z waszego Instagrama.

K: To była szalona noc, ale nie byłyśmy kompletnie pijane. Nocowałyśmy u koleżanki po wieczorze w klubie, ona poszła coś robić do kuchni, a ja wtedy wpadłam do Eweliny do łazienki i… wykorzystałam moment! Nie opierała się! (śmiech)

E: Po tym pocałunku byłam nieco przerażona. Dwa tygodnie się do siebie nie odzywałyśmy, byłam na przerwie świątecznej u babci.

K: Gdy wróciła, przyszedł czas na rozmowę i wtedy nazwałyśmy nasz związek „nietypową przyjaźnią”. To było 31 grudnia 2011 r. Niby byłyśmy przyjaciółkami, ale zachowywałyśmy się jak para.

E: Dziś ta „przyjaźń” wydaje się nam strasznie głupia, ale wtedy to chyba była jakaś reakcja obronna. Musiałyśmy same wtedy dojrzeć do tego, żeby bez tabu, otwarcie powiedzieć sobie, że chcę spędzić życie z kobietą, że jestem „inna”. Po dwóch miesiącach powiedziałyśmy sobie wprost – jesteśmy razem i chcemy być razem na całe życie.

Jak ten proces samoakceptacji wyglądał? Byli faceci „po drodze”?

E: Ci faceci, z którymi niby byłyśmy, to były bardziej koleżeńskie relacje, ale pewnie oni myśleli, że to coś więcej. Jeździliśmy do kina, na imprezy, ale, że tak to powiem – do innych baz nie doszło.

K: U mnie tak samo. Fajnie się rozmawiało, dobrze było z kimś wyjść do kina, porozmawiać, ale… Nie było jakiejś chemii. Za to z Eweliną wiedziałam, że to jest to.

E: Gdy dorastałam, na tych wszystkich lekcjach wychowania do życia w rodzinie było tylko, że najpierw małżeństwo, a dzieci po ślubie… Osoby LGBT? Jakie LGBT?

K: Ale mimo wszystko nie miałam ostrej walki wewnętrznej sama ze sobą, że oto robię coś złego. Bardziej przerażające było, jak zaakceptują nas rodziny.

E: I nie było łatwo. Z drugiej strony chyba nigdy nie jest łatwo? No może pokolenie naszej Amelii będzie miało inaczej! Ludzie z pokolenia naszych rodziców mają jednak utarte schematy i często to dla nich nowy temat, „za moich czasów tego nie było”.

K: A do tego ja pochodzę z małego miasteczka, z religijnej rodziny.

Co gorsze – same nie miałyście kontroli nad tym coming outem. To też wiem z Instagrama.

E: W trakcie studiów mieszkałam z rodziną, mój młodszy brat był wtedy w buntowniczym wieku, dowiedział się o nas, coś mamie zasugerował i ona zrobiła mi rentgen w pokoju. Myślałam, że ją rozszarpię! Znalazła liściki miłosne od Kasi i jej adres domowy.

K: Zaprosiła nas na rozmowę. Szantażowała nas, że jeśli nie zerwiemy natychmiast kontaktu, napisze do moich rodziców. Ewelina powiedziała nawet, że jeśli mamie to nie pasuje, to ona się wyprowadza, ale kontaktu ze mną nie zamierza zrywać. Myślałyśmy, że chce nas tylko nastraszyć, ale… napisała list. Więc nie wyszłyśmy z szafy – zostałyśmy z niej wypchnięte.

Kasia, jak na list zareagowali twoi rodzice?

K: Wyprowadzać się nie musiałam, bo już z nimi nie mieszkałam, ale padały mocne słowa – że nie mają córki, że nie mam domu. A na drugi dzień – przeciwnie: że mam rzucić studia, a oni po mnie przyjadą i wracam do domu. Powiedziałam, że przyjadę i porozmawiamy na spokojnie, ale rozmowa niewiele pomogła. Przez następne 1,5 roku były docinki, potem stopniowo zaczęło być lepiej.

E: Miałyśmy strategię: cały czas im o sobie mówić. To nie był raz rzucony temat, który pewnie wielu rodziców chce wyciszyć i udawać, że to był tylko zły sen. Cały czas w domu opowiadałyśmy o sobie, że gdzieś idziemy, że coś planujemy na weekend. Pierwsza przełamała się moja mama, a potem już poszło jak domino.

Miałyście wtedy czyjeś wsparcie? Inne koleżanki lesbijki?

K: Nie, byłyśmy skazane na siebie. Po jakimś czasie mój brat okazał się małym wsparciem. Nie miałyśmy wtedy jednak koleżanek ze środowiska. Na studiach też nie byłyśmy raczej otwarcie przyjęte jako para. Ludzie się domyślali i przy wrażliwych tematach to było zawsze: „Ja nie mam nic przeciwko, ale…”.

E: Pod koniec studiów stałyśmy się bardziej otwarte. Gdy ktoś pytał, czy mam chłopaka, to mówiłam, że nie – „chłopaka – nie”. Więc dopytywali i mówiłam, że dziewczynę – i dobrze to przyjmowali.

Dziś wasi rodzice są szczęśliwymi dziadkami i babciami.

E: Tak, dziś jesteśmy super rodziną! Staramy się jak najczęściej odwiedzać rodziców Kasi, bardzo wspierali mnie i w trakcie ciąży, i w pierwszych dniach po porodzie. Z dumą mówią dziś o swojej ukochanej wnuczce.

Chociaż nie jesteście w związku partnerskim, ani nie jesteście małżeństwem, macie wspólne nazwisko.

E: Bardzo nam na tym zależało jeszcze zanim Amelia przyszła na świat. Przeszłam na nazwisko Kasi. Trzeba mieć konkretne powody, płaci się za to tylko 37 zł! Miałam z tym trochę kłopotu, bo pani urzędniczka w Bydgoszczy twierdziła, że mogę mieć nazwisko tylko takie, które występowało w mojej rodzinie, a to nieprawda. Więc wysłałam papiery do Zamościa, do rodzinnego miasta Kasi i zmienili mi je w ciągu dwóch tygodni!

„Trzeba mieć powody” – podałaś, że chcesz mieć nazwisko partnerki?

E: Przyznaję się, znalazłam wymówkę – miałam trudne nazwisko, które wszyscy w kółko przekręcali, ciągle gdzieś figurowałam z literówkami.

Amelia też nazywa się Domańska.

E: W Polsce wciąż jest takie prawo, że nawet jeśli ojciec dziecka jest nieznany to lepiej tego nie pisać – lepiej wpisać cokolwiek. Tłumaczy się to dobrem dziecka w przyszłości – żeby nie miało nigdzie w papierach, że pochodzi z niepełnej rodziny, że nie ma taty. Więc albo rodząca kobieta wymyśla jakieś imię ojca, albo urzędnik sam wpisuje jakiekolwiek, najbardziej popularne.

Idiotyczne.

E: Strasznie idiotyczne. Myślę, że to jeszcze bardziej krzywdzące dla dziecka, które musi jakoś, nie wiem, tłumaczyć, co z tatą? A przecież Amelia ma dwoje rodziców. To jest Polska, tego się nie ogarnie.

Boicie się o Amelię w kontekście polskiej homofobii?

E: Na razie jesteśmy na etapie żłobka. Przy pierwszym podejściu rzeczywiście spotkałyśmy się z nieprzyjemnościami. Najpierw pani deklarowała, że tak, są miejsca i chętnie Amelię przyjmie, ale jak powiedziałam, że ma dwie mamy, to automatycznie okazało się, że miejsca jednak nie ma i się automatycznie rozłączyła. Więc zadzwoniłam do drugiego żłobka i od razu powiedziałam, jaka jest sytuacja i że oczekuję, że Amelia nie będzie w żaden sposób wykluczana z tego powodu i że jeśli ona ma z tym problem, to niech mówi od razu.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.