Lulla widziała już wszystko

Z drag queen LULLĄ, czyli ANDRZEJEM SZWANEM, o tym, jak się żyło gejom w PRL-u, o magii kreacji „z niczego”, o paradach, o miłości i o Grindrze, rozmawia REMIGIUSZ RYZIŃSKI

 

foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Lulla ma 79 lat. Mieszka w Warszawie, w niewielkim mieszkaniu, którego dużą część stanowi garderoba na kreacje. Przeżył powstanie warszawskie, komunizm oraz Solidarność. W międzyczasie stworzył postać, którą nazywa Lullą – Lulla opowiada o zaginionym świecie gejów, jak nikt.

 

Wiem, że jesteś wielkim fanem berlińskiej Gay Pride, czyli tamtejszej Parady Równości. Byłeś także w tym roku. Jak wrażenia?

Do Berlina jeżdżę od dziewięciu lat. Jadąc na pierwszą paradę, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Doznałem szoku. Berlin jest miastem, w którym kipi życie kulturalne, towarzyskie i turystyczne. Parada gejowska, która jest naszym świętem, ma tam takie rozmiary, że praktycznie cały Berlin w tej paradzie bierze udział. Ludzie w dniu tego święta wylegają tłumnie na ulice i bawią się jak na wielkim, rodzinnym pikniku. Nie ma podziałów. Spotykasz młodych, starszych, kalekich, uśmiechniętych, dzieci, całe rodziny, spacerujących turystów, którzy się zatrzymują, są życzliwi, przyjaźni. Miasto cieszy się, że parada się tam odbywa. Dopóki będę mógł i dopóki pozwoli mi zdrowie, to każdą berlińską paradę będę chciał w życiu zaliczyć.

A na paradach w Polsce też bywasz?

Bywam. Pamiętam dobrze EuroPride w Warszawie w 2010 r. Miała swój specyficzny charakter, ale porównując z Berlinem, to jakbyśmy znaleźli się w jakimś prowincjonalnym miasteczku i przyglądali się wszystkiemu z bocznej ulicy. Niby się wszyscy radowali, szli uśmiechnięci, a jednak to wszystko jest inne. Otoczone kordonem policji, tak jakby za chwilę miało wybuchnąć jakieś zamieszanie. W tym roku parada warszawska ruszyła inną trasą niż dotychczas – między innymi szliśmy Nowogrodzką, obok siedziby prezesa Kaczyńskiego. Zdumiony byłem barykadami policji przed tym centrum „nuklearnym”, jakimś centrum wszechświata – niedobrze, niedobrze jest… Ale Parada osiągnęła swój cel. Cieszę się, że bierze w niej udział coraz więcej ludzi. Chciałbym, żeby nasze parady miały formę barwnej, tęczowej zabawy, żebyśmy mogli cieszyć się tym, że nie stanowimy marginesu społeczności, ale jesteśmy w nią wtopieni, że tworzymy całość, którą cieszyć możemy się wspólnie. Taką mam nadzieję.

Czy kiedyś w ogóle było to do pomyślenia: parady, małżeństwa, adopcje, całkowita emancypacja?

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że dożyję czasu, kiedy takie parady się odbywają. Pierwsza parada warszawska to było coś takiego, na co czekałem tak, jakbym spodziewał się co najmniej przyjazdu koronowanej głowy. Myślałem, że całe miasto wybuchnie z radości i spontanicznie przywita ludzi o innej orientacji, którzy mają prawo żyć w tym kraju i których nie powinno się brać poza nawias, czy wytykać palcem. To, że mogłem uczestniczyć w paradzie, było dla mnie czymś takim, jakby mnie ktoś posadził na wulkan albo jakbym poleciał w kosmos. To był marsz, który miał pokazać, że jesteśmy, że istniejemy, że nie jesteśmy zwyrodnialcami. I to, jak patrzono na nas, gejów, lesbijki, nas „innych”, jak w nas rzucano jajkami, kamieniami, było dla mnie przerażające. Pomyślałem: gdzie ja żyję?! Skąd taka reakcja społeczeństwa, którego częścią ja też jestem? Cieszę się, że z każdym rokiem ta warszawska parada dojrzewa, staje się bardziej radosna. I może doczekam jeszcze, że będę mógł ją porównać do parady berlińskiej.

Jakie byłżycie gejów w PRL-u?

Życie młodego chłopaka, geja, w PRL-u wyglądało różnie, ale na pewno było ciekawe. Musieliśmy się z tym kryć, nie mieliśmy możliwości otwartych spotkań, nie było żadnych klubów, możliwości porozumiewania się, własnych mediów. Nie było oczywiście internetu. Nawiązywało się kontakty w bardzo różny sposób, na przykład przez kontakt wzrokowy. Jechałem tramwajem i w pewnym momencie poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Nie wiedziałem, o co chodzi. Wysiadłem, a on za mną. Na wysokości Alhambry, która wtedy była centralnym punktem spotkań gejów, znów nasz wzrok się przeciął i trafi liśmy do środka tej kawiarni. To było moje pierwsze spotkanie z mężczyzną, innym gejem. Wypiliśmy kawę, porozmawialiśmy i rozeszliśmy się. Nigdy już później go nie spotkałem. Dla siedemnastoletniego chłopaka to był wstrząs. Myślałem, że to się rozwinie, że nauczę się siebie. Ja wtedy nic nie wiedziałem, byłem zupełnie surowy. Czułem jednak, że wkraczam w ten świat i już się z niego nie wycofam. Że w swoim życiu będę już zawsze spoglądał na mężczyzn w sposób specjalny. Podobało mi się to.

Czego oczekiwałeś?

Że ktoś stanie się dla mnie idolem, że weźmie mnie jako młodego chłopaka pod swoje opiekuńcze skrzydła. W domu rodzinnym z mamą bywało różnie, natomiast ojciec bardzo mi sprzyjał i miałem z nim cudowny kontakt. To pewnie też świadczy o tym, że jakoś ukształtował się mój genetyczny materiał, że czułem się w ramionach ojca, który mnie przytulał, bezpiecznie.

Czy oprócz Alhambry były inne kluby tego typu? Jak wyglądało nocne życie gejów w PRL-u?

Kluby to za duże słowo, nie było tzw. podziemnego życia. Wymienić jednak należy miejsca, które upodobali sobie geje „na szlaku”, czyli: Nowy Świat, Plac Trzech Krzyży, Krakowskie Przedmieście. Był więc na Placu słynny Lajkonik i „grzybek”. Idąc dalej, była Melodia, nocny klub, chociaż tak naprawdę zwyczajna restauracja z barem czynnym do 3 nad ranem. Potem na Nowym Świecie mieliśmy Amatorską. I na Foksal, ulicy kipiącej życiem, była Kameralna. A tak naprawdę trzy Kameralne: Dzienna, która była otwarta od 11 przed południem, Nocna, otwierana dopiero o 22, z dancingiem i występami artystycznymi i Dorożkarska. Szedłeś ulicą Kopernika, chciałeś się napić wódki pod zakąskę, wchodziłeś do baru, za którym stał pan Jan czy pan Rysio. Tam kwitło towarzyskie życie gejowskie. Można było spotkać ciekawych ludzi, aktorów. Poznałem tam Czesława Wołłejko, Andrzeja Łapickiego, Wieńczysława Glińskiego, którzy w przerwie spektaklu wpadali na wódkę i mimo, że nie tworzyli gejowskiej społeczności, to jednocześnie potrafi li w barze zagadać geja, porozmawiać z nim, wypić a potem lecieć na resztę sztuki, w której grali.

A w Nocnej Kameralnej?

Za barem stał pan Józef, który doskonale się orientował. Urzędowały tam też panienki tak zwanej „lekkiej konduity”, które wypatrywały sobie towarzystwa. Nie wiedząc przy tym, czy ona spotka heteryka i pójdzie z nim do łóżka, czy spotka geja i pójdzie z nim na parkiet. W każdym razie wrzało. Bardzo dobrze się tam czułem. Mój kolega z Teatru Syrena dorabiał sobie tam śpiewając: „A ja mam słońce w kapeluszu”. A potem, jak skończył, to szliśmy bawić się dalej.

 

foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Niedaleko, na Chmielnej była sauna Diana.

No! Bardzo ciekawa sauna, z prawdziwego zdarzenia. Była też druga, elegancka, na Krakowskim Przedmieściu, ale Diana miała szczególny charakter. Wchodziło się tam tajemniczo, od Rutkowskiego, w oficynę, przez klatkę schodową. W Dianie był prawdziwy piec, w którym palono drewnem. Polewało się wodą, tłukło rozgrzane ciało witkami. Czasami ktoś śmielszy proponował, żeby tą witką go na tej ławce troszkę pobiczować. W ten sposób się nawiązywało kontakt, który mógł się przerodzić w spotkanie prywatne. Z obsługi był pan Tadzio i pan Józio. Obydwaj doskonale zdawali sobie sprawę, kto przychodzi do Diany i po co. Wystarczyło spojrzeć na pana Tadzia, żeby wyskoczył po flaszeczkę i dla relaksu można było sobie walnąć setę. Pan Józio był bardziej z rezerwą. W czasie remontu Diany trafiłem do łaźni Pod Messalką. Poszedłem tam z kolegą z pracy. Doznałem oszołomienia. W porównaniu z Dianą, Messalka była luksusowa. Oprócz sauny suchej i mokrej, był basen, dwa kamienne stoły do masażu, panowie łazienni masowali, każdy dostawał piękne, białe prześcieradło, żeby się nim owinąć. Czułem się zupełnie jak w rzymskich termach, za przeproszeniem. Pan Tadzio, który trafi ł tu z Diany i oczywiście już zupełnie się we wszystkim orientował, wiedział, kto i o której godzinie ma przyjść. Oczekiwał, że hrabia Rostworowski się zjawi o 13, a inni przyjdą między 15 a 17. Była tak zwana sala ogólna, gdzie się rozbierano, owijano się ręcznikiem, albo szło nago na dół, gdzie można było zażywać rozkoszy. Było kilka kabin, a w środku leżanka, krzesełko, stolik i można się było zrelaksować. Pan Tadzio zamykał kabinę i można było się z kimś przytulić, pocałować, zaproponować drinka. A jeżeli ktoś miał warunki, można było zaproponować pójście do domu.

Warunki lokalowe były problemem?

To był najważniejszy problem tamtego czasu. Żaden z nas, moich rówieśników, a skończyłem 3 wieku już parę lat temu, nie mógł zabrać nikogo do domu. Ja mieszkałem w 37 metrach z matką, ojcem i babcią. O tym, żeby kogokolwiek przyprowadzić do domu i z nim odbyć jakiś seks, czy nawet wypić drinka przed północą, nie było mowy. W związku z tym, takie sauny były punktem odniesienia do obecnych klubów.

Na tym polegał czar grzybków, czyli specyficznych publicznych toalet?

Uważam, że dzisiejszy Grindr to jest trochę taki grzybek, tylko że grzybek jednak fałszywy. Miałem Grindr. Trudno, żebym ja miał ileś tam ofert, bo to by było nawet śmieszne, ja nigdy bym tego nie oczekiwał, ale zdarzało się, że były. Z tych wszystkich „randek”, to muszę powiedzieć, że rzetelnych spotkań, takich, które rzeczywiści miały sens, trzy były sympatyczne. Dlatego, że to wszystko jest na zasadzie bajkopisarstwa, niby już jesteś zajęty moją postacią lub odwrotnie, po czym jak ma się to wszystko sfinalizować, to albo mnie wyłączasz, albo ja ciebie wyłączam. Kończymy temat, wszystko się urywa i idziemy dalej, szukamy dalej. Natomiast grzybki były zupełnie inną rzeczą. Na grzybki się szło, i rany boskie, nie wiedziałeś, kto koło ciebie stanie, kto się zatrzyma, spojrzy, zawiesi wzrok, oceni. I jeżeli już, to czy poczeka na zewnątrz. Albo bezpośrednio cię złapie, że tak powiem, za narząd i powie: „Idziemy w krzaki”. I to był ten rajc, to był ten smaczek.

A miłość? Jesteś teraz singlem.

Tak. Singlem jestem zdecydowanym. Miłości było kilka, ale taki prawdziwych, to chyba były dwie w moim całym życiu.

Chciałbyś się jeszcze zakochać?

Odpowiedzieć muszę szczerze, że tak. Gdybym trafi ł na kogoś przyzwoitego, uczciwego, potrafi łbym to jeszcze odwzajemnić i obdarzyć go miłością i uczuciem.

Jesteś znany jako Lulla. Jak powstaje twój drag?

Ja bym tego nie nazwał konkretnie dragiem. To nie jest to samo, co Kim Lee, Charlotte czy Papina. Ja siebie nie widzę w występach, w rewiach. Mnie rajcuje to, że ja mogę przeobrazić się, że ja mogę spojrzeć na faceta ubranego w fajną kreację, upodabniającego się do jakiejś postaci. Mieć możliwości fajnego przebrania się, mieć jakiś fajny kostium, wymyśleć go dla siebie lub skopiować, wyszukać, znaleźć, kupić, mieć pomysł. A nie było kiedyś tak łatwo jak dziś. Teraz ci, którzy chcą się przebrać, mają ogromne możliwości, rozległy wachlarz, żeby to wszystko kupić, zebrać w jakąś fajną całość, zrobić z tego ciekawy kostium, kreację, która będzie niepowtarzalna, na której ludzie zatrzymają wzrok. Teraz to ma inny wymiar. Wtedy cieszyło człowieka, że się spotkamy. Że na stole będzie kawałek białej kiełbasy, kawałek śledzia, szklanka wódki, coś do popicia. Będzie muzyka, zatańczymy, zaśpiewamy. Nie wiem, przebierzemy się, potem rozbierzemy się. Nawet teraz z perspektywy 45 lat, to tamto wydaje mi się bardziej wesołe niż to, co się dzieje w tej chwili.

Mocno żyjesz tamtym światem, ale jednocześnie dziś wciąż jesteś aktywny.

Chce mi się to robić, bo w jakiś sposób w tym się odradzam. Wydaje mi się, że jak skomponowałem sobie kreację, otwieram szafę, coś widzimy, coś się dzieje, coś złotego, coś czarnego, koronkowego. Myślę sobie: „Rany boskie, w tym jeszcze nie byłem!” I towarzystwo się jakoś poruszy, powiedzą: Lulla jest na nowo, coś znowuż wykombinowała, coś nowego stworzyła. To mnie nakręca. Zdaję sobie sprawę, że jestem w grupie ludzi, którzy robią tego typu show, najstarszy. Ale ciągle mi się jeszcze chce i jako Lulla czuje się o 40 lat młodszy, jakbym wszedł w nową skórę. Myślę, jakie wezmę buty, co włożę na głowę, jaki zrobię makijaż. Czuję, że wstępuję w nową skórę, jak wąż, który zrzuca z siebie, i na nowo zaczyna pełzać, na nowo zaczyna żyć. I to mnie może trzyma przy życiu tak długo. Mimo, że potem muszę z tego wszystkiego wyjść, zmyć z siebie i wrócić do normalnej Lulli. Do postaci, która stąpa po ziemi, która musi jutro włączyć pralkę, iść po pomidory, zakwasić ogórki, zaprosić gości do domu, zrobić śledzika, podać wódkę. To jest chyba ta radość, jakbym odkrył góry, wskoczył do wulkanu, który zaraz wybuchnie, może ja też wylecę w powietrze, razem z tą lawą rozleję się.

Masz artystyczną duszę.

Grałem w „Dulskiej”. Pomysł powstał w 1986 r. w głowie Maćka, który już nie żyje. Mieszkanie, w którym to się działo, miało piece kaflowe, co ułatwiało scenografię, bo przecież Hanka ma w piecu napalić, ma przynieść drwa. I Dulska krzyczy: „Jak palisz stary tłumoku, do krów, nie do pańskich pieców”. I tamten spektakl został zarejestrowany na taśmie VHS. Powtórka była w listopadzie 2012 r., profesjonalnie z reżyserem, z obsadą. Próby trwały pełne dwa miesiące. Na premierze było 74 osoby w prywatnym mieszkaniu na Powiślu. Płyta z tego powstała i jest do dziś. Marzeniem moim było dostać się do szkoły teatralnej na Miodową. Tak się złożyło, że to się nie udało. Musiałem iść do pracy, żeby pomóc rodzicom. Ale gdzieś ta nuta artystyczna została, żeby się gdzieś pokazać, zagrać, coś zrobić.

Nie zostałeś więc aktorem tylko ekonomistą, tak?

Tak. Pracowałem w kilku przedsiębiorstwach, a następnie zaproponowano mi wyjazd do Libii w 1977 r., gdzie mieszkałem dwa lata. Tam byłem specjalistą do spraw zatrudnienia i płac. Kilka lat później był Irak, na tej samej funkcji.

Libia i Irak? Było tam jakieś życie gejowskie?

Z Libijczykami czy Irakijczykami – zero. Zresztą, byliśmy tam w wielkich polskich grupach i z mieszkańcami mieliśmy rzadko styczność, to były budowy na wiejskich terenach – budynki, autostrady. Okazje zdarzały się na libijskim czy irackim suku, wśród sprzedawców, ale bałem się zrobić pierwszy krok, bo doniesienie o takiej sprawie do dyrekcji kontraktu groziło wydaleniem do kraju. Ale z naszymi budowlańcami, Polakami, jak najbardziej miałem romanse. Gdy wróciłem z Iraku, to skończył się PRL. Pracowałem potem 19 lat w prywatnej kancelarii na stanowisku sekretarza. Obecnie jestem już na zasłużonej emeryturze.

A teraz powstaje też o tobie film.

No właśnie! Reżyserką jest Bogna Kowalczyk. Materiał cały czas powstaje. Cała ekipa była nawet z nami w Berlinie. Będą kręcone dalsze sceny. Teraz mają pomysł, żebym ja w Ciechocinku pojawił się w tak zwanym Bristolu, czyli lokalu dansingowym, gdzie się odbywają fajfokloki, i nawiązał kontakty z tamtejszymi gośćmi.

Czyli warszawska Maria Antonina na wywczasach w prowincji.

Dokładnie tak! Maria Antonina, która ma tam jeszcze poderwać kogoś i z tym kimś, nie wiem, porozmawiać czy zatańczyć, czy pokazać się w numerze.

Książka, film, wywiady – robisz karierę!

Słowo kariera jest za dużym słowem, natomiast mówią niektórzy, że mam straszne parcie na szkło. Z czym ja się nie zgadzam. Uważam, że chyba za odważnie podjąłem decyzję, żeby w tym wszystkim uczestniczyć, a jednocześnie może warto, żeby taki ślad pozostał, może to się komuś kiedyś przyda, może ktoś kiedyś sięgnie, komuś da jakiś wizerunek czasów, w których żyłem. Bo ten czas był różny, był bardzo smutny, bardzo ciężki, a jednocześnie w tym smutku potrafi ł przynieść jakąś radość, jakiś promyk nadziei, i tej wesołości, której ja teraz nie widzę u młodych ludzi. Co z tego, że oni są dobrze ostrzyżeni, że mają na sobie najka, że mają na sobie adidasa, kiedy to się wszystko kupy nie trzyma. Ci ludzie idą ze sobą i tępo patrzą w telefon. Nie potrafią ze sobą rozmawiać, uśmiechać się do siebie, zaczepić w jakimś słownym, ciekawym temacie.

Jak to robisz, że jest w tobie tyle optymizmu, życia, siły?

Chyba dlatego, że otaczam się również ludźmi, którzy nie są tylko z mojego pokolenia, bo ich jest zresztą coraz mniej wokół mnie. Otoczyłem się gronem młodych i ciekawych ludzi, z którymi mam o czym rozmawiać. To we mnie sprężynuje. Ja się cieszę, jak mogę się z nimi spotkać i cieszę się, jak oni przychodzą do mnie, chcą ze mną napić się, posłuchać muzyki, pojechać na paradę. Chcą ze mną się przebrać, czerpać z mojej garderoby. To mnie trzyma. Żeby im to przekazać.

Co więc jest w życiu najważniejsze, Lulla?

Trudne pytanie, ale w odniesieniu do mojej osoby chyba to, że rzetelne spotkanie z tym, co cię w życiu w ogóle spotkało, gorszego, lepszego, cudownego i zatrzymanie z tych trzech, pięciu, sześciu doznań, które cię albo w dupę kopnęły, albo ci pomogły przetrwać, wyciągnąć wniosek, że jednak trzeba znaleźć drogę do prawdziwych przyjaciół. Trzeba na nich polegać, trzeba wierzyć, że ci ludzie, którym zaufałeś, nigdy się od ciebie nie odwrócą, że podadzą ci rękę w bardzo dobrej i w bardzo złej chwili. I jeżeli nie będziesz czuł, że masz oparcie w takich ludziach, to chyba życie wtedy jest bez sensu. A poza tym kieruję się w życiu słowami Młynarskiego: „Czasem wiosenne listki, a czasem mądre słowa noblistki, to moi profesorowie”. Polecam!  

 

 

Remigiusz Ryziński – wykładowca akademicki, filozof, zajmuje się gender i queer. Dotarł do Lulli podczas prac nad swym książkowym reportażem, wydanym w tym roku pod tytułem „Foucault w Warszawie”. Lulla była jednym z gejów należących do towarzystwa wokół wielkiego filozofa Michela Foucault, gdy przebywał on w stolicy w latach 1958-59. Choć samego mistrza w sumie nie poznała, została jednym z bohaterów książki.  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.