Wszystkie przegięcia świata

Z Januszem Marchwińskim, dziennikarzem, mecenasem sztuki, aktorem, właścicielem krakowskiego klubu Cocon, rozmawia Radek Oliwa

 

foto: Radek Oliwa

 

Wieloletni redaktor Radia Wolna Europa, współpracownik Jana Nowaka-Jeziorańskiego, właściciel krakowskiego Coconu – największego klubu LGBT w Polsce, mecenas sztuki, aktor, prezes niemieckiej organizacji polonijnej, Oficer Orderu Odrodzenia Polski. Która z tych ról jest ci najbliższa?

Wszystkie. Bo bez jednej nie byłoby drugiej.

Zacznijmy więc od wyjazdu z Polski w 1969 r.

To było w apogeum nagonki antysemickiej. Moja matka była pochodzenia żydowskiego, ojciec był Polakiem. Zamykanie perspektyw życiowych osobom z tą „przypadłością” etniczną sprawiło, że Polskę opuściła ogromna rzesza ludzi, głownie młodych. Miałem wtedy 21 lat.

Jak trafiłeś do Radia Wolna Europa?

Jan Nowak-Jeziorański przeprowadził ze mną rozmowę kwalifikacyjną w Rzymie. Po jej zakończeniu wstał, podał mi rękę i powiedział: „zatrudniam pana”. No i ta sentencja sprawiła, że następne 24 lata życia spędziłem w Monachium.

Jaki był klimat w RWE?

Polska sekcja Radia Wolna Europa składała się wtedy jeszcze z przedwojennych dziennikarzy, spikerów, wybitnych postaci życia społecznego, politycznego. Nauczyłem się od nich innego patrzenia na świat. Zawsze mówiłem, że ci ludzie nauczyli mnie jeść nożem i widelcem.

Mówiło się o homoseksualności?

W tamtych czasach w ogóle o takich sprawach się nie mówiło. To pozostawało w sferze prywatności i jako takie było respektowane.

Ale zostałeś obsmarowany przez bezpiekę w pewnym paszkwilu.

Tak, ale to było już w stanie wojennym. Została wówczas wydana książeczka pt. „Ufam ci Kilroy”, coś w rodzaju kryminału. Napisał to pan o budzącym skojarzenia nazwisku: Uberman. Poświęcił mi cały rozdział, który zaczyna się bardzo pochlebnie: Marchwiński był wysokim, niesłychanie przystojnym brunetem i Kilroyowi przeszło przez myśl, że ten to się musi podobać facetom.

Znalazły się tam także jednoznaczne insynuacje na temat twojej orientacji seksualnej, prawda?

Ależ tak! Napisano, że byłem w związku z ówczesnym dyrektorem, następcą Jana Nowaka- Jeziorańskiego, Zygmuntem Michałowskim, który, niestety, niedawno zmarł. Ale to były bzdury wyssane z palca. Z brudnego palca bezpieki. (śmiech)

To nie miało wpływu na pracę RWE?

Nie, absolutnie nie. W tamtym środowisku nie istniał fenomen mobbingu. Z pewnością wiedziano o mnie, bo tego nie ukrywałem. Jak również o kilku innych osobach, które pracowały w zespole, ale nikt nie robił z tego problemu.

Twoi współpracownicy byli otwartymi ludźmi?

To ćwierćwiecze pracy w RWE mogę podzielić na dwa etapy. Pierwszy – do „Solidarności”, i ten drugi – po. Cezurą był więc 1981 rok. Potem zaczęli z kraju napływać ludzie skażeni zarówno ideologią, jak i tym, co dzisiaj można zaobserwować na scenie politycznej: plotkarstwem, niezdrową rywalizacją, kłótliwością. To zepsuło klimat, zespół podzielił się na zwalczające się frakcje. Ale ja nie brałem w tym udziału.

Zaangażowałeś się w pracę organizacji polinijnych.

Zawsze byłem typem społecznika. W Monachium mieliśmy stowarzyszenie, w którym organizowaliśmy dyskusje polityczne, wieczory literackie itd. Działo się to często w ośrodku, który należał do Kościoła. Na moment pojawił się tam słynny dziś Tadeusz Rydzyk. Ale on był wtedy nikim, a ja byłem kimś. Kiedy w połowie lat 90. misja Radia została zakończona i polską sekcję zamknięto, wyjechałem z Monachium do Kolonii, gdzie zaangażowałem się w działalność polonijną. Zostałem przewodniczącym organizacji, która skupiała kilkadziesiąt, mniejszych organizacji polonijnych z całej RFN.

Równocześnie utrzymywałeś kontakty z artystami; twoim ówczesnym partnerem był zresztą także artysta, tancerz.

Tak, tancerz i aktor. Mam z nim kontakt do dziś, bardzo serdeczny. Obecnie mieszka w Berlinie. Razem tworzyliśmy symbiotyczną wspólnotę i to była pierwsza próba stworzenia sceny, na której moglibyśmy realizować projekty kulturalne. Stworzyłem też agencję, która zajmowała się impresariatem. Na początku lat 90. wzięliśmy udział w krakowskim Międzynarodowym Miesiącu Kultury. Poznałem wtedy w Krakowie wielu ludzi i to stanowiło zaczyn moich następnych decyzji.

To był twój pierwszy pobyt w Polsce po upadku żelaznej kurtyny?

Nie, do Polski przyjechałem od razu w 1989 roku, kiedy tylko pojawiła się taka możliwość.

Wcześniej odebrano ci paszport.

Tak. Nie miałem polskiego obywatelstwa, bezprawnie mi je odebrano, przez te wszystkie lata byłem bezpaństwowcem na paszporcie uchodźcy politycznego.

Do Krakowa zawitałeś pierwszy raz w 1992 r. Jakie były twoje wrażenia?

Przed Polską otworzyły się wtedy nowe perspektywy. Jawiła się mi jako rajska wyspa, gdzie można było robić wszystko, ponieważ właściwie niczego nie było.

Jak to się miało do twojej orientacji? Nie obawiałeś się, że to będzie życie w ukryciu, w opresji?

Dla mnie to nigdy nie stanowiło problemu, ponieważ ja żyłem w oczywistości. Dlaczego miałem kwestionować coś, co było dla mnie oczywiste? Nie mamy wpływu na to, że człowiek siwieje, że go brzuch boli, czy ma niebieskie oczy. Z tym trzeba po prostu żyć, a jak się żyje z tym tak długo jak ja, no to się można przyzwyczaić. Rozumiem, że są ludzie, którzy mieli i mają jakieś lęki, ale ja ich nie miałem.

Czy istniał wtedy w Krakowie jakiś zalążek społeczności LGBT?

Pierwsze próby zakładania klubów pojawiły się dopiero w późnych latach 90. Poznałem kilka osób w kręgach LGBT kulturalno-teatralnych czy pisarskich, ale to nie było żadne zjawisko społeczne. Jedynym zauważalnym zjawiskiem LGBT był wtedy typ osoby homoseksualnej, jaką pokazuje Michał Witkowski w „Lubiewie”.

A ty byłeś wtedy postacią wyjątkową: panem po pięćdziesiątce w pełni akceptującym swoją homoseksualność i niekonsumującym jej w parku na ławce albo zgoła w krzakach.

Cóż, miałem mieszkanie (śmiech). Miałem garstkę przyjaciół i życie kręciło się wokół spotkań, głownie w prywatnych mieszkaniach. Przyjaciele są rodziną, którą sami możemy sobie wybrać. To jest ogromny komfort. Jestem szczęśliwy i zadowolony z życia. Jest w nim wielu ludzi młodych, średnio młodych, starszych i nawet bardzo starych. Jestem zaprzyjaźniony i z życiem, i z tymi ludźmi, a nawet z całym tym fenomenem, który się nazywa upływem czasu.

W 2001 roku powstał Cocon, klub, który co weekend przyciąga tłumy i wciąż się rozwija.

To klub, który jest – mogę o tym z dumą powiedzieć – instytucją niemal już legendarną, bo nawet ten, kto nie był, wie, że jest taki lokal i młodzi ludzie opowiadają sobie o nim niestworzone, a czasem stworzone historie, aspirując jednocześnie do tego, by się znaleźć w gronie bywalców – ten klub siłą rzeczy przeznaczony jest dla wąskiej grupy, a mianowicie tych, którzy zainteresowani są rozrywką weekendową, dyskoteką. Nie każdy w tym gustuje. Wokół Coconu powstała jednak siatka rożnych projektów, instytucji, wydarzeń społecznych, kulturalnych i jest to teraz rodzaj gejowskiego domu kultury (śmiech). Jednego dnia spotyka się grupa tańca towarzyskiego, innego – osoby transseksualne dyskutują o swoich problemach, w środy są projekcje filmowe, koncerty, spotkania z poetami. Oczywiście to nie są tylko wydarzenia „branżowe” i nie muszą takie być. Gościmy też w naszych murach Teatr Nowy, jedyny instytucjonalny niezależny teatr w Krakowie, który ma własną siedzibę i stały repertuar. Mamy też mniejszą salę, gdzie usadowiły się dwie grupy teatralne Freeday Teatr i Krakoteka, pierwszy prowadzony przez Karola Nowakowskiego, drugi przez Edwarda Pasewicza i młodego reżysera Kamila Błocha.

Ta działalność przynosi dochody?

Nie, skądże, te instytucje trzeba dofinansowywać. Kultura jest niezbędna, ale nie przynosi dochodów. Pokazujemy, że można realizować ambitne projekty, nie angażując w nie ogromnych środków finansowych. Spektakl nie musi kosztować 30-40 tysięcy złotych, czasem wystarczy tysiąc.

Po co ci to właściwie? Ponieważ uważam, że, po pierwsze, w tym środowisku aż roi się od młodych i starszych szalenie utalentowanych ludzi, którzy poszukują płaszczyzny samorealizacji, a po drugie, nie musimy wcale kopiować wzorców zachodnich, które wspólne akcje i przedsięwzięcia społeczności LGBT ograniczają do protestów, marszów i wydarzeń politycznych. To w Polsce się nie sprawdza i widać to gołym okiem. Uporczywa praca u podstaw przynosi lepsze efekty To się dzieje – oni tam siedzą od rana do wieczora na próbach, przygotowaniach, coś ciągle majstrują. No i wreszcie uważam, że skoro społeczność LGBT daje mi tak wiele, to powinienem się jej za to zrewanżować.

Ty sam też pojawiłeś się w Teatrze Nowym i to w nowej roli – grasz Patrycję w „Lubiewie” Witkowskiego w reżyserii Piotra Siekluckiego.

W nowej roli, ale przecież studiowałem aktorstwo w łódzkiej PWSTiF.

Jak to było pierwszy raz stanąć na scenie i się tak solidnie przegiąć?

(śmiech)

Miałeś jakieś opory?

Nie, no skąd! Uważam, że przeginanie się jest urocze, jest bardzo śmieszne i jest w tym jednocześnie mnóstwo wdzięku. Osoby przegięte są mi od razu miłe, sympatyczne i bliskie sercu. Lubię po prostu te klimaty. Napatrzyłem się na takie osoby w życiu aż nadto i to, co robię na scenie, będąc Patrycją, jest jakimś konglomeratem, wypadkową tych przegięć, które ja mam, inni mają, wszystkich przegięć tego świata.

Czyli frajda?

Tak, tym bardziej, że gram u boku jednego z najlepszych polskich aktorów, Pawła Sanakiewicza, który wcale nie jest gejem i na dodatek ma zapatrywania dość prawicowe. Cóż, myślę, że ten epizod aktorski otwiera nowe perspektywy!

A więc jako aktor jesteś do wzięcia.

Już zostałem wzięty! (śmiech)

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.