Jestem jak Nefretete

Z RYSZARDEM CZUBAKIEM, aktorem, kolorowym ptakiem warszawskiego światka gejowskiego, rozmawia RAFAŁ DAJBOR

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Jesteś kolorowym ptakiem, tematem wywiadów z tobą jest zwykle odwaga w byciu sobą. Od kilku dekad gejowski światek stolicy kojarzy cię od razu, bo konsekwentnie nosisz eleganckie damskie stroje – nie tylko do teatru, kina czy klubu, ale na co dzień.

I bardzo się cieszę, że ktoś się mną wciąż interesuje, bo przecież ja już jestem jak Nefretete – postać z innej epoki. Od czasów młodzieńczych czuję się i w związku z tym także ubieram się w stylu „over sex”, poza płcią. Odważnie także wygłaszam publicznie swe poglądy, nazywam rzeczy po imieniu, nikogo przy tym nie obrażając.

Chciałbym porozmawiać o twoim dorobku aktorskim, zagrałeś kilkadziesiąt ról filmowych, dwie teatralne. Pochodzisz z artystycznej rodziny?

Nie w tym sensie, żeby ktokolwiek z mojej rodziny uprawiał artystyczny zawód, ale dziadek i mama przepięknie śpiewali. Z dziadkiem chodziłem do opery i filharmonii, zaszczepił we mnie ogromną miłość do muzyki. Dzięki niemu żyłem w piękniejszym świecie sztuki. Urodziłem się w 1952 r. Gdy byłem dzieckiem, Warszawa była jeszcze bardzo smutna, okaleczona przez wojnę. W dzieciństwie często chodziłem z kimś z rodziny do kościoła. Nabożeństwa odbierałem jako rodzaj przedstawienia teatralnego, w którym księża i ministranci byli w moich dziecięcych oczach aktorami. Po powrocie do domu brałem swój mały stołeczek i mały stolik, który zrobił mi wujek, zakładałem na siebie prześcieradło jako ornat i powtarzałem zapamiętane z mszy teksty. Przyjaciółki babci mówiły, że wyrosnę na księdza. A mnie fascynował teatr.

Już w szkole występowałeś w przedstawieniach teatralnych?

Gdy trzeba było przeczytać wiersz, czy fragment prozy, to panie wiedziały, że Rysio jest do tego pierwszy. W Technikum Nukleonicznym w Otwocku, z którego uciekłem po roku, dostałem nawet nagrodę za przeczytanie fragmentów „Quo Vadis”. A w Szkole Gastronomicznej na Poznańskiej, w której w końcu się znalazłem i w której zrobiłem maturę, był teatr, który prowadziła pani reżyser, przepiękna dama, Halina Racięcka-Dandourian. Ale nie było tak, że mógł tam przyjść każdy, bo taki miał kaprys. Pani Halina przeprowadzała, mówiąc dzisiejszym językiem, casting. Musiałem coś powiedzieć, zaśpiewać. Obejrzała też moją sylwetkę. Zrobiliśmy z nią fragmenty dwóch sztuk – „Ślubów panieńskich” i „Hamleta”.

W technikum gastronomicznym postanowiłeś zostać aktorem?

Wtedy zacząłem o tym na poważnie myśleć. Pani Halina przygotowała mnie do egzaminu do warszawskiej szkoły teatralnej. Napisała liścik polecający i wysłała mnie z nim do pana Leona Góreckiego, aktora Wrocławskiego Teatru Pantomimy oraz wykładowcy PWST w Warszawie. Kazał mi zagrać kilka etiud, popatrzył na mnie uważnie. Powiedział, że mogę, jak się wyraził, „próbować” zdawać. Muszę nadmienić, że byłem w tamtych czasach naprawdę zjawiskowy. Piękny jako chłopiec, ale i piękniejszy od niejednej dziewczyny. Już wtedy nosiłem biżuterię i malowałem się. Czułem się częścią świata dzieci-kwiatów. Umiałem się ładnie ubrać, dobrać ozdoby. Byłem swoim własnym stylistą i wizażystą.

Halinie Racięckiej-Dandourian wiele zawdzięczasz.

Bardzo wiele! To była wspaniała pani, bardzo przeżyłem, gdy umierała na raka prawie na moich oczach. Poznałem też panią Janinę Godlewską, żonę przedwojennego jeszcze gwiazdora, Andrzeja Boguckiego. Ona także przygotowywała mnie, już po śmierci pani Haliny, do egzaminów w szkole aktorskiej. Ale nie od razu poszedłem na sam egzamin. Wcześniej postanowiłem pójść na konsultacje, czyli spotkania pedagogów szkoły teatralnej z tymi, którzy chcieliby zdawać. W sali konsultacyjnej siedzieli: Rena Tomaszewska, absolwentka przedwojennego PIST, która szkole oddała całe swoje serce, obok niej wspaniały artysta Jan Świderski oraz mój ukochany aktor, recytator, radiowiec i wielki miłośnik Norwida, którego i ja kocham – Henryk Ładosz, autor przepięknej audycji radiowej zatytułowanej „Odpowiednie dać rzeczy słowo”, na której się wychowałem, bo zawsze uwielbiałem radio, co mi zresztą zostało do dziś.

Co ci doradzili?

Rena Tomaszewska powiedziała, że mam znakomite warunki i… tu padło „ale”. Od razu dodała, że mogę zdawać, oni nie zamkną przede mną drzwi, ale że czekają mnie problemy, po prostu nie będzie dla mnie ról, bo nie zagram ani kobiety, ani mężczyzny w pończochach i szpilkach. Co w dzisiejszym teatrze jest już normą, bo i ludzie, i teatr się zmienili. To były zupełnie inne czasy, i obyczajowo, i politycznie, panowała przecież cenzura. A ja mam pewną osobowość, silną, bardzo moją własną, nie umiałbym nawet jako wykształcony aktor zagrać czegoś zupełnie wbrew sobie. Do tego miałem wysoki głos, a nie paliłem i nie miałem zamiaru sięgać po papierosy i się truć tylko po to, by obniżyć głos.

Przystąpiłeś do egzaminu wstępnego?

Przystąpiłem i sam sobie wybrałem repertuar. Powiedziałem „Fortepian Chopina” Norwida, fragment wyznania miłości Winicjusza do Ligii z „Quo Vadis” oraz piosenkę – „Marsyliankę” i to po francusku. Co mi powiedziano? Właściwie podobne rzeczy, jak na konsultacjach. Mój pozapłciowy wygląd sprawił, że egzaminatorzy orzekli, iż nie będzie dla mnie ról, więc nie ma już sensu, bym przystępował do egzaminu teoretycznego. Od razu dodam, że nie odebrałem tych uwag jako homofobicznych. Tamci nauczyciele ze szkoły chcieli dla mnie jak najlepiej. Nie chcieli, bym przeżył rozczarowanie i brak pracy. Ujęli to tak, że widzą dla mnie miejsce, jak się wyrazili, nie w teatrze, ale „przy teatrze”. Jako krytyka teatralnego, kierownika literackiego, czy teoretyka teatru.

Jak to przyjąłeś?

Z wielką pokorą. W ogóle nie miałem poczucia, bym został skrzywdzony. Nawiązałem też znajomości z tymi, którzy zdawali ze mną. Z Ewą Dałkowską, z Krzysiem Kolbergerem, z Anią Romantowską, która po latach, na jakimś przyjęciu mi powiedziała, że zapamiętała, że byłem wtedy taki piękny (śmiech).

W filmach zacząłeś pojawiać się pod koniec lat 70., a do szkoły teatralnej zdawałeś na początku tej dekady. Co robiłeś w międzyczasie?

Chodziłem na lekcje tańca przy Operetce Warszawskiej oraz do studia pantomimy Studio-Kineo, które prowadził Krzysztof Hyży. Jego żona, Wanda Kozera-Hyży, zagrała robota kolejkowego w serialu pana Stanisława Barei „Alternatywy 4”. Zajęcia mieliśmy w Teatrze Buff o, w którym po latach zagrałem u Janusza Józefowicza! Natomiast dzięki lekcjom w Operetce pojawiłem się na scenie, biorąc udział w scenie tańca walca w „Królu walca” Johanna Straussa, w reżyserii Jerzego Wróblewskiego w 1977 r.

Skoro już wspomnieliśmy Bareję, to powiedzmy od razu o „Misiu”, w którym po raz pierwszy wystąpiłeś w filmie (scena na stołówce).

Ale to nieprawda, że to był mój pierwszy raz na ekranie! Najpierw zagrałem jednego ze spiskowców w Teatrze Telewizji „Noc listopadowa” w reżyserii Andrzeja Wajdy i żołnierza w filmie Władysława Ślesickiego, zatytułowanym „…droga daleka przed nami…” U Wajdy grałem z Piotrusiem Zaborowskim, z którym się przyjaźniłem i którego podziwiałem jako aktora. Kochany, wspaniały Piotruś, piękny chłopiec, niezwykle utalentowany, pracował w Teatrze Powszechnym u Zygmunta Hübnera. Miał jedną przypadłość – uwielbiał znajomości z chłopakami z półświatka i przypłacił to życiem, został zamordowany. Strasznie to przeżyłem.

Jak w ogóle doszło do tego, że stałeś się aktorem filmowym?

Chodziłem na premiery teatralne, do legendarnych lokali, takich jak Klub Aktora SPATiF, Klub Dziennikarza, jak ulubiona knajpa filmowców, czyli Ściek przy ulicy Trębackiej. W krótkim czasie poznałem ludzi teatru i kina. Od szanownych dyrektorów teatrów po członków ekip filmowych. Byli zachwyceni, że w tak młodym wieku mam taką wiedzę o sztuce, o teatrze. Zrobiłem się popularny w tym środowisku. W pewnym momencie zacząłem słyszeć, że warto by mnie jakoś „zagospodarować”, wykorzystać na planie filmowym moją osobowość, oryginalność. Jednocześnie nikt nie chciał mnie skrzywdzić, ośmieszyć, zrobić ze mnie jakiegoś przebranego błazna. Przeciwnie – chcieli pokazać mnie na poważnie, podkreślić wartość tego, jaki jestem. A do „Misia”, do tej małej scenki, w której biorę zupę na stołówce w wytwórni filmowej i odchodzę na bok, zaangażowała mnie Agnieszka Arnold. W „Misiu” była drugim reżyserem, ale koniecznie chcę podkreślić, że przede wszystkim była i wciąż jest wspaniałą reżyserką filmów dokumentalnych. Choć moja rola w „Misiu” była maleńka, miałem na jej zagranie podpisaną normalną umowę aktorską. W tamtych czasach nawet za niewielką rolę otrzymywało się godziwe honoraria, z pracy w filmie naprawdę można się było utrzymać. Miałem też lukratywny finansowo epizod w charakterze modela, ale niestety „smutni panowie” z KC PZPR interweniowali, że kogoś takiego jak ja nie można pokazywać na wybiegu.

A jak zapamiętałeś Stanisława Bareję?

Jaki to był ciepły człowiek! Jego po prostu od razu chciało się przytulić. A przy tym był tak naprawdę wizjonerem, bo jego komizm, absurd jego filmów wciąż jest aktualny.

Zaraz po „Misiu” zagrałeś swą największą rolę filmową, w trzecim odcinku serialu Andrzeja Kostenki „Przyjaciele”, który niestety zupełnie nie miał szczęścia i właściwie nikt dziś o nim nic nie wie. Zagrałeś tam geja, dziś powiedzielibyśmy wyoutowanego, który jest członkiem młodzieżowej organizacji Służba Polsce. Jak na przełom lat 70. i 80. takie pokazanie tematyki homoseksualnej na ekranie w polskim kinie jest właściwie niespotykane. Wręcz prekursorskie.

To była przepiękna rola, której wymowa uczyła tolerancji. Pokazywała, że nawet w latach 50. mogła istnieć akceptacja dla ludzi takich jak ja. Mój bohater nazywał się Wojciech Kwapisz, ale wszyscy mówili na niego „Laleczka”, jednak w tym przydomku nie było szydzenia, lecz sympatia. Inni chłopcy, koledzy z kompanii, są tam dla „Laleczki” więcej niż tolerancyjni. Akceptują go, lubią, pomagają mu, gdy np. nie radzi sobie podczas nocnego marszobiegu. Tak samo traktuje „Laleczkę” sierżant, szef kompanii, pozornie szorstki, nieskory do okazywania uczuć. Pokazano to bardzo pięknie, ani przez chwilę mój bohater nie jest prezentowany jako zboczony, nienormalny, czy wydziwaczony. To była rzeczywiście moja pierwsza rola nieepizodyczna, duża, rozbudowana. Andrzej Kostenko, operator Jurek Stawicki, niedawno zmarły i koledzy aktorzy bardzo mi pomagali i wspierali mnie. Atmosfera pracy na planie była wręcz wspaniała. Jednocześnie profesjonalna i koleżeńska.

W latach 80. coraz częściej występujesz w filmach. Twoje pojawienie się wprowadza zawsze rys nienormatywności seksualnej. Tak jest nawet w „Podróżach Pana Kleksa”, w scenie witania gości, tuż przed wykonaniem słynnej „Meluzyny”.

Także w dwóch musicalach Janusza Rzeszewskiego – „Lata dwudzieste… Lata trzydzieste…” oraz „Miłość ci wszystko wybaczy” o Ordonce, z Dorotą Stalińską w głównej roli. Rzeszewski bardzo mnie lubił, zresztą z wzajemnością. W „Podróżach Pana Kleksa” wystąpiłem w dużej scenie jako sługa Królowej, którą grała Małgosia Ostrowska z zespołu Lombard. Drugiego sługę grał Miecio Gajda. Pod koniec lat 80. zagrałem w przepięknym filmie „Sceny nocne” Marka Nowickiego wg „Oziminy” Wacława Berenta. Przechadzam się po salonie we wspaniałym kostiumie z czasów Młodej Polski w scenach, w których występuje diwa – wcieliła się w nią prawdziwa śpiewaczka Jadwiga Teresa Stępień. Zagrałem tam z dwojgiem aktorów, których zawsze podziwiałem – Mariuszem Dmochowskim i Teresą Budzisz-Krzyżanowską (poznałem ją jeszcze na planie u Wajdy). Ona na planie, podczas posiłków zaśmiewała się z dowcipów, które jej opowiadałem. Bardzo się tam polubiliśmy i ta wielka sympatia trwa do dziś.

Zagrałeś potem dwie role już stricte gejowskie w filmach ważnych i szeroko komentowanych – „Seszelach” Bogusława Lindy i pierwszym polskim filmie o AIDS – „Pora na czarownice” Piotra Łazarkiewicza.

W „Seszelach” znów spotkałem się z Teresą. Akcja tego filmu dzieje się w operze, reżyserował cudowny, kochany Boguś Linda. A w „Porze na czarownice” miałem piękną scenę erotyczną z Maćkiem Kozłowskim, dziejącą się w oparach narkotyków. I popatrz – już i Piotrka Łazarkiewicza, i Maćka nie ma wśród nas.

W latach 90. i na początku lat dwutysięcznych w twojej filmografii pojawiają się wielkie reżyserskie nazwiska. Jerzy Gruza („40-latek. 20 lat później”), Jan Łomnicki („Szczur”), Marek Piwowski („Krok”), Jerzy Antczak („Chopin. Pragnienie miłości”), Jerzy Kawalerowicz („Quo Vadis”), Filip Bajon („Przedwiośnie”). Grasz w jednym odcinku „Złotopolskich”, który reżyseruje Radosław Piwowarski. Wszystkie te role, choć niewielkie, miały jednoznacznie gejowski charakter. W połowie lat 90. wystąpiłeś też w popularnym talk-show „Na każdy temat” w odcinku o homoseksualizmie. Miałeś w tym czasie poczucie bycia „na fali”?

Oczywiście! Wtedy też zacząłem być popularny nie tylko w środowisku artystycznym. Byłem zaczepiany na ulicy przez widzów, pytany o role, czasem proszony o autograf, co zresztą ma miejsce do dzisiaj, bo te filmy wciąż „chodzą” w różnych telewizjach.

A czy twoja rozpoznawalność, zawsze była dla ciebie miła? Nigdy nikt cię nie atakował z homofobicznych pobudek?

Zawsze były to spotkania bardzo przyjemne i życzliwe. I nie mówię tego po to, by pudrować rzeczywistość. Żadnego ataku fizycznego na siebie nie doznałem. Owszem, parę razy usłyszałem nieprzyjemne docinki, ale umiałem kogoś takiego „zgasić” ironią, celną ripostą. Moja babcia zawsze mawiała, że słowem można kogoś uderzyć celniej i mocniej, niż jak by mu dać w mordę. I to jest prawda. A skoro już o tym mówimy, to chcę mocno coś powiedzieć, co może się wielu nie spodobać. Dlaczego nie mówimy o tym, jaka homofobia panuje w samym środowisku homoerotycznym? O tym, że ludzie z tego środowiska domagają się dla siebie szacunku i praw, a często plują we własne gniazdo i nie szanują samych siebie? W środowisku filmowym czy teatralnym, albo przy spotkaniach z publicznością, nigdy nie zetknąłem się z takimi tekstami, jakie słyszałem np. w gejowskich klubach, gdzie wszyscy czuli się bezpiecznie w swoim „getcie”.

Ostatnią jak na razie rolę zagrałeś w filmie Konrada Aksinowicza „Zamiana”… Wystąpiłeś w roli żeńskiej.

Tytuł w domyśle oznaczał zamianę płci. Swą scenę kręciłem w supermarkecie nocą, bo wtedy można go było użyć do zdjęć. Zagrałem mamusię pięcioletniego Maciusia, który mi się wyrywa i muszę go szukać. Na planie statyści byli zachwyceni, że tak pięknie chodzę na szpilkach. Nawet usłyszałem, że mógłbym nauczyć tego niejedną kobietę, a ja to robiłem zupełnie naturalnie! (śmiech)

Od kilku lat nie widać cię w nowych filmach.

To trochę moja wina, jestem co prawda w jednej z agencji aktorskich, ale nie chcę chodzić na próbne zdjęcia, czy castingi. Nie dlatego, żeby byłoby to jakimś upokorzeniem, ale źle chyba bym się czuł, gdybym miał się dopominać o rolę. Kolega mnie ostatnio namawiał, bym przypomniał się Monice Skowrońskiej, którą świetnie znam, bo robiłem z nią „Krok” Marka Piwowskiego, a która teraz obsadza „Koronę Królów”. Być może to zrobię, bo w filmie kostiumowym chyba faktycznie znalazłoby się dla mnie miejsce?

Na koniec chciałbym zapytać o znajomości i przyjaźnie zawarte na planach filmowych.

Najwięcej przyjaźni zawarłem na planie serialu „Przyjaciele”, tam poznałem Jasia Jurewicza, Andrzeja Golejewskiego, Jurka Fedaka, Mariusza Gorczyńskiego, wspaniałego, przedwcześnie zmarłego aktora Teatru Syrena, który grał sierżanta zawiadującego naszą kompanią, Michała Anioła – swoją drogą jakie to cudowne – nazywać się Michał Anioł i zostać artystą! Miałem w ogóle szczęście do ludzi i czuję się człowiekiem bardzo szczęśliwym. Całe życie robiłem to, co lubiłem i co chciałem, a nie to, co by mi ktoś nakazywał lub do czego by mnie zmuszał. Po dziś dzień „żyję sztuką, żyję miłością”, jak śpiewa Floria Tosca we wspaniałej operze Pucciniego. Miłością zaś nazywam nie tylko dosłownie to, że kogoś kocham, ale także zauroczenie kimś lub czymś w danym momencie. Człowiekiem, filmem, spektaklem, wystawą, koncertem. Aby dostać emeryturę, musiałem o nią wystąpić, bo przecież nie pracowałem nigdy na etacie, ale udało mi się wszystko załatwić. Oprócz tego mam też tantiemy. Mam więc stały dochód, skromny, ale wystarczający na moje potrzeby. Wierzę, że jeszcze stanę i przed kamerą, i na scenie.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.