Jest muzykiem, urodził się w Moskwie. Kilka lat temu postawił wszystko na jedną kartę: rozwiódł się z żoną, pogodził z własną homoseksualnością, przeprowadził z Rosji do Polski i w Warszawie zaczął nowe życie. Od zeszłego roku jest kierownikiem pierwszego polskiego chóru LGBT Voces Gaudiae. Z Miszą Czerniakiem rozmawia Przemysław Górecki
Voces Gaudiae znaczy Głosy Radości. Taka jest idea chóru?
Taki mały żart, bo „gaudium” to przecież łaciński korzeń angielskiego „gay” znaczącego „radość”. A więc „gay voices” – bo chcemy się cieszyć życiem tacy, jacy jesteśmy i wyrażać to przez śpiew. Razem, chóralnie!
Oczywiście, zarzucano nam, że tworzymy kolejne getto LGBT, pytano, czy geje i lesbijki inaczej śpiewają niż hetero? Ignorujemy te uwagi. Do chóru wstęp ma każdy chętny, kto zgadza się na nasze przesłanie równości i akceptacji osób LGBT. Przez ten pierwszy rok istnienia pojawiło się u nas około 80 osób, co najlepiej świadczy, że inicjatywa jest potrzebna. Niektórzy odeszli, bo nie byli w stanie pogodzić zajęć z pracą, inni nie podołali muzycznie. A reszta została i przybywają wciąż nowi.
W chórze śpiewają profesjonaliści?
Skądże! Amatorzy również. Przychodzą ludzie z rożnym doświadczeniem: zawodowców jest niewielu, trochę osób po podstawowych szkołach muzycznych, są też osoby bez żadnego doświadczenia, choć utalentowane. Nie oczekujemy nawet znajomości nut. Na przesłuchaniu proszę o zaśpiewanie czegokolwiek, od „Wlazł kotek na płotek” po hymn narodowy, przysłuchuję się barwie, skali, możliwościom wokalnym. Potem sprawdzam, czy kandydat/ka łapie ze słuchu to, co zaśpiewam i czy jest to w stanie powtórzyć. Obecnie stała grupa składa się mniej więcej z 24 osób. To nie jest nasza praca, tylko hobby, choć i dodatkowy obowiązek – traktujemy chór poważnie. Jakość śpiewania chóru LGBT nie rożni się od jakości, jaką prezentuje każdy inny chór, ale przesłanie, repertuar i hasło, pod którym śpiewamy, nadaje nam szczególne znaczenie.
Jaki macie repertuar?
Wachlarz tematyczny jest szeroki, pytam ludzi o ich upodobania. Na razie przeważnie wygrywa muzyka rozrywkowa, w niej łatwiej znaleźć utwory zgodne z naszą misją i przesłaniem. „If I can dream” Elvisa Presleya i „We shall overcome” zostaną już z nami chyba na zawsze. Nie obawiamy się rzeczy smutnych czy dramatycznych, w zeszłym semestrze śpiewaliśmy na przykład „Tragedy” Bee Gees, ale to musi być coś nadającego się do chóralnego śpiewu. Po kwietniowej akcji Ostrej Zieleni „Płomień Nadziei”, na której wystąpiliśmy, posłanka Grodzka życzyła nam, żebyśmy za rok na tej akcji śpiewali utwory po polsku. No, właśnie – byle tylko znalazły się odpowiednie… albo powstały.
Ile publicznych występów macie już na koncie?
Najczęściej są to występy open air, gdzie zawsze się śpiewa trudniej. Nasz debiut odbył się w październiku zeszłego roku na warszawskim Placu Zbawiciela podczas Coming Out Day. Później wystąpiliśmy na urodzinach Stowarzyszenia Bez!miar. Na Święta przygotowaliśmy teledysk z „Kolędą spóźnionego anioła”. Ostatnio śpiewaliśmy na wspomnianej akcji „Płomień Nadziei”. Teraz przez cały semestr przygotowujemy się na Paradę Równości i przedparadowe wydarzenia.
Jak wpadłeś na pomysł założenia chóru?
Chciałem się zaangażować, robić coś, co lubię, a jednocześnie, by to miało wymiar społeczny. Poza tym, i to nie tylko moje doświadczenie – odczuwaliśmy, że jak ktoś nieheteroseksualny przychodzi do „zwykłego” chóru – dajmy na to, straży pożarnej, politechniki czy parafii – to ma problem, nie do końca może być sobą. Nie chodzi o to, by się „obnosić” – nienawidzę tego czasownika! – ale o zupełnie zwyczajne sytuacje. Na przykład, jest impreza integracyjna chóru, wyjazd, cokolwiek – czy ktoś taki przyjdzie z osobą towarzyszącą tej samej płci? Raczej niestety nie. Ludzie potrzebują przyjaznego środowiska i poczucia bezpieczeństwa.
Ale orientacji „na wejściu” na pewno nie sprawdzacie.
(śmiech) To jest to chór LGBTQ… plus F. F jak friends, przyjaciele, sojusznicy. Oczywiście, że nie sprawdzamy, choć w ankiecie na „dzień dobry” każdy mógł zaznaczyć swą orientację. I ludzie dobrowolnie to robili. Najwięcej było gejów, później lesbijki, osoby biseksualne i transpłciowe. Heteroseksualiści stanowili jedną piątą chóru, tyle co biseksualiści. Teraz już przestaliśmy to liczyć. Bardziej ciekawi mnie, dlaczego np. mało zgłasza się sopranów. Wśród kobiet dominują alty, są to chórzystki o mocnym charakterze. A wśród mężczyzn, których w chórze jest więcej, proporcje tenorów i basów są bardziej wyrównane.
Jakie cele ma pierwszy polski chór LGBTQ?
Ma wspierać naszą społeczność. Wzmagać rozwój artystyczny, mobilizować do wychodzenia z domu, ponieważ niektórzy ludzie muszą się w coś angażować, żeby w ogóle wyjść do innych. W tym sensie chór stowarzysza ludzi i wpływa na rozwój konkretnych jednostek poprzez spotkania, próby, oprawę muzyczną wydarzeń równościowych. Wychodzimy na zewnątrz, dajemy świadectwo, że jesteśmy otwarci i inkluzywni. Mimo ryzyka, bo pierwszemu występowi towarzyszyły obawy o bezpieczeństwo. Mieliśmy ochronę policji, tego dnia Młodzież Wszechpolska maszerowała przez Warszawę.
Inspirujemy też innych: w Krakowie jesienią powstał chór Krakofonia. Są już więc w Polsce dwa chory LGBT!
Na świecie jest ich znacznie więcej. Czy te zachodnie były inspiracją do Voces Gaudiae?
Znam śpiewaków z chórów LGBT we Francji, w Niemczech, w USA. W Stanach byłem niedawno na koncercie jednego z nowojorskich chórów skupiającego 180 osób – samych gejów. Ma ponad 30 lat historii! W Nowym Jorku są przynajmniej cztery chory, w San Francisco – dziewięć. Ten występ, na którym byłem, miał charakter „Singalong” – „śpiewajcie z nami”: nad sceną wisiał ekran z tekstami piosenek, w ręku każdy widz-uczestnik miał program z tekstami, a obok tłumacz przekładał słowa na język migowy. Wszyscy śpiewali, 700 osób!
W USA funkcjonuje około 250 chórów LGBT, w Europie tyle samo. My jesteśmy trzecim w Europie Środkowo-Wschodniej – pozostałe są w Zagrzebiu i w Pradze.
Dla niektórych w Polsce to jednak „zbyt odważne” przedsięwzięcie?
Akademickie środowiska w Polsce są wbrew pozorom konserwatywne. Homofobia dobrze się ma w tych kręgach, rezultat jest taki, że artystów wyoutowanych prawie nie ma, nawet w muzyce rozrywkowej! „Róbcie co chcecie pod kołdrą w łóżku, ale nie mówcie o tym”, bo przecież „to, że jesteś gejem nie wpływa na jakość twojego śpiewu lub gry na skrzypcach”. Niektórzy nie są w stanie pojąć, dlaczego my to robimy otwarcie. Tłumaczymy, że zbyt długo milczeliśmy, teraz trzeba trochę pokrzyczeć, żeby bycie LGBT stało się czymś normalnym.
Nie baliście się trochę?
Współzałożyciel, mój kolega dyrygent, miał trochę problemów w pracy w związku z angażowaniem się otwarcie w muzykę LGBT. I niełatwo jest znaleźć salę na próby, gdy się powie, że chodzi o chór LGBT.
A ja się już nie chowam, za późno na to! Naszym końcowym celem, jak każdej organizacji LGBTQ, jest zniknąć, nie musieć już być potrzebną. Teraz jednak działamy, przyczyniamy się do dyskusji, to jest nasz wkład w kulturę. Dla niektórych członków chór stał się problemem, gdy zobaczyli, że nie siedzimy cicho, nie tylko zajmujemy się muzyką, ale i idziemy w świat. Chór ma wymiar polityczny, jesteśmy pierwsi i widoczni. Być może nie dla wszystkich przyszła jeszcze pora na to, szanuję to, każdy ma przecież inną sytuację w rodzinie, pracy. Sam jeszcze kilka lat temu miałem podobnie.
Po rozwodzie z żoną i przed przeprowadzką do Polski, tak?
O, długo by mówić. Pochodzę z Moskwy, tam dorastałem. Jako dziecko wierzących rodziców, byłem zaangażowany w życie kościelne, co w czasach ZSRR nie było łatwe. W wieku nastoletnim odkryłem, że mam pewien problem – zakochałem się w koledze ze szkoły, były pewne nastoletnie praktyki, rozumiesz. Gdy kolega z rodzicami wyjechał do Francji, rozłąka skazała mnie na refleksję i weryfikację moich podejrzeń odnośnie własnej orientacji. Był rok 1997, miałem 13 lat i dostałem właśnie dostęp do sieci – wiec weryfikowałem. I pojawił się we mnie rodzaj schizofrenii: z jednej strony rodzice i kościół, a z drugiej – coś takiego, do czego mnie ciągnęło – i nie chciałem sobie na to dawać przyzwolenia. Im bardziej się jednak naciska sprężynę, tym mocniej ona strzela – miałem więc częste „upadki” i „powstania”.
Jak sobie z nimi radziłeś?
Należałem do grupy „Overcoming X”, to rosyjski portal, zrzeszający ludzi walczących z homoseksualną orientacją. Istnieje zresztą do dzisiaj, ale w trochę łagodniejszej odsłonie. Czytałem książki, modliłem się dużo, prosiłem o wsparcie duchowe… i nic. W pewnym momencie uwierzyłem, że z Bogiem wszystko da się zrobić – w co wierzę do tej pory, ale z zastrzeżeniami – i otworzyłem się na tyle, że znalazłem sobie dziewczynę, nawet niejedną. Pierwsze dwie próby były nieudane. A trzecia skończyła się ślubem. Moja była żona jest ode mnie starsza o 3 lata, miała większe doświadczenie i dość szybko ten nasz związek poprowadziła. Od pierwszej randki do ślubu minęło 20 miesięcy, półtora roku później pojawiło się dziecko. A mój problem jakoś nigdzie nie zniknął! Myślałem wcześniej, że może polega on na tym, że mi po prostu brakuje seksu jako takiego; małżeństwo miało tę bolączkę rozwiązać. Stało się wręcz przeciwnie! Pomarańcza może długo udawać, że jest bananem, może nawet pomalować się na żółto, ale bananem się od tego nie stanie. To było udawanie i kłamstwo.
I przygody homoseksualne na boku?
Przez całe małżeństwo trwające 6 lat. Żona wiedziała o mnie już zanim się pobraliśmy, mało tego, zdradziłem ją też przed ślubem. Nasza relacja była jakiegoś rodzaju miłością, ale dużo było w tym samookłamywania się z obu stron i jeszcze więcej naiwności. Bóg może i jest w stanie zrobić wszystko, ale niektóre rzeczy najwidoczniej zwyczajnie go nie interesują. Ewidentnie nie chciał zmienić mojej orientacji. Ukrywanie jej pogłębiało moje rozdwojenie. W pewnym momencie żona miała dość. Czuła, że to nie jest prawdziwe małżeństwo. Dla mnie świat się zawalił, gdy postanowiła to zakończyć.
Jak dziś wyglądają relacje między wami?
Nasza córka ma 10 lat, ma swoją historię, ma ojca i ojczyma. Wytłumaczyliśmy jej z byłą żoną, że musieliśmy się rozstać i absolutnie nie było w tym jej winy. Dziś moja była żona i ja żyjemy w przyjaźni. Mamy nowe związki, ona jest z nowym mężem, któremu urodziła dwoje dzieci. A ja przez półtora roku po rozstaniu mieszkałem w Moskwie i wtedy działy się we mnie największe przemiany – takie, bez których nie mógłbym przenieść się do Polski. Poczułem, że znalazłem się na dnie i muszę sobie wszystko ułożyć na nowo, kawałek po kawałku. Życie w samotności wcale mi się nie uśmiechało, wiedziałem też, że nie zwiążę się już nigdy z żadną kobietą. Miałem 26 lat, wiedziałem od ponad 13 lat, że jestem gejem i walczyłem z tym. Połowa mojego życia była walką, która nie przyniosła skutku. Z powodu lenistwa? Nie sądzę! Trochę się przyłożyłem do tej walki. Powiedziałem więc sobie: jestem otwartym gejem. Koniec. Idę na całość.
Jeszcze w Rosji?
Tam rzeczywiście było trudno, trochę się zmieniło przez ostatnich kilka lat. Na gorsze. Od tej ustawy o zakazie „homopropagandy” stało się jeszcze gorzej – cudowna ukraińska drag queen Wierka Serdiuczka nie występuje już w telewizji. Nie z powodu konfliktu ukraińsko-rosyjskiego, tylko dlatego, że drag queens nie są już lubiane, choć wcześniej wszyscy ją kochali. W Rosji akceptacja siebie to odważny krok, publiczny coming out tym bardziej. Właściwie prawie nie znam par jednopłciowych w Rosji. Króluje przygodny seks w klubach, ustawki przez internet. Przykładów otwartego życia w związku w pełnej akceptacji nie miałem. W Rosji samo społeczeństwo nie daje możliwości bycia, kim się chce, to był jeden z powodów mojej emigracji.
Najpierw założyłem sobie profil na Fellow.pl. Zaczepił mnie pewien chłopak, zaczęliśmy pisać, pojawiło się zauroczenie. Po miesiącu przyjechałem do niego do Polski, potem on przyjechał do mnie… W końcu się przeprowadziłem. Czułem, że osobiście i zawodowo byłem już w Rosji w ślepym zaułku. Wyjechałem do Polski nie tylko dla niego. Przede wszystkim dla siebie.
Mieszkasz w Polsce od czterech lat…
Pracuję jako tłumacz. Zarządzam też kilkoma projektami w European Forum of LGBT Christian Groups – organizacji skupiającej około 40 grup typu Wiara i Tęcza, do której zresztą należę. I mam chór, który daje mi mnóstwo radości.
Z tym pierwszym chłopakiem spędziłem nieco mniej niż dwa lata. Ponad rok temu znalazłem obecnego partnera, z którym bardzo się kochamy i wspieramy. Co więcej, śpiewa u mnie w chórze! Gdyby małżeństwa jednopłciowe, albo chociaż związki partnerskie były w Polsce legalne, myślelibyśmy już o ślubie, który, poza wszystkim innym, dałby mi też obywatelstwo polskie.
A wracając do Wiary i Tęczy – to ważna dla mnie grupa, bardzo istotna na ostatnim etapie mojej samoakceptacji. Dzięki WiT trzy lata temu po raz pierwszy szedłem w Paradzie Równości. Na najbliższej będę już na platformie!
Tekst z nr 55 / 5-6 2015.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.