IMPREZOWE DZIEWCZYNY

Z MARIOLĄ DYŃDO i MARTĄ GAJERSKĄ, śląskim kolektywem Imprezy Kobiece, rozmawia EWA TOMASZEWICZ

 

 

Od 2007 r. organizują na Śląsku zabawy dla pań. Ponoć najlepsze w południowej Polsce, a może i w całym kraju. Współtworzą marsze i happeningi, udzielają się społecznie, pomagają dzieciom, bezdomnym i zwierzętom. W lutym wzięły udział w konkursie walentynkowym dla par organizowanym przez klub Strefa Ruchu w Tarnowskich Górach. Wygrały – zagłosowało na nie ponad tysiąc osób. Kilka dni później zorganizowały tęczową sesję zdjęciową. Każda kochająca się para mogła przyjść i strzelić sobie fotkę w akcie wsparcia dla par jednopłciowych. Bez Marioli Dyńdo i Marty Gajerskiej, lepiej znanych jako kolektyw Imprezy Kobiece, trudno sobie wyobrazić tęczowe Katowice.  

 

Udał się ten walentynowy foto happening?

Mariola: Udał. Przyszło ze trzydzieści par – starszych, młodszych, różno- i jednopłciowych. Jak na spontaniczną akcję, którą wymyśliłyśmy tydzień wcześniej, to bardzo dużo!

Marta: Chociaż część była z łapanki. Jak przez dziesięć minut nikt nie wchodził do Centrum Organizacji Pozarządowych, które użyczyło nam miejsca na sesję, to wychodziłam na zewnątrz i zachęcałam przechodzące pary, żeby zrobiły sobie tęczowe zdjęcia.

Wchodziły?

Marta: Pewnie! Żeby było jeszcze lepiej, wszyscy zgodzili się na upublicznienie zdjęć na naszej stronie, mimo że to nie był warunek udziału. I doskonale wiedzieli, co to za happening, bo przygotowałyśmy tęczową ramkę, baloniki, kapelusz i inne gadżety. Jedna para, chłopak i dziewczyna, nawet przyniosła nam kwiaty, by podziękować, że mogła wziąć udział w takim wydarzeniu.

Często robicie takie akcje?

Mariola: Tak jakoś wyszło, że ciągle się w coś angażujemy. Niedawno w klubie HaH Katowice była zbiórka fundacji Centaurus, która ratuje konie. Postawili puszki i poszli. Przyszłyśmy na imprezę i widzimy, że nikt nie wrzuca kasy. No to biorę tę puszkę, staję przy wejściu i zagajam do wchodzących: „Lubicie zwierzaki?” „Tak.” „To wrzućcie.” Każdy wrzucał… Jak coś robisz, to musisz zrobić wokół tego show, wtedy osiągniesz cel.

Marta: Trzeba wyjść do ludzi.

I co, tak od jedenastu lat wychodzicie do ludzi?

Marta: No w sumie tak.

Mariola: Zaczęło się w 2007 r. Wtedy, to się zresztą nie zmieniło, było więcej klubów dla facetów i stricte męskich imprez. Lubię się bawić, czasami miałam ochotę spotkać się i bawić wyłącznie z koleżankami, więc zamiast czekać i narzekać, po prostu stworzyłyśmy taką możliwość. Pierwsza impreza była w środku tygodnia, bodaj w środę, a i tak przyszło trzysta osób. Stwierdziłyśmy, że to jest to i możemy to robić częściej. Na początku nawet co miesiąc.

Jaka jest wasza recepta na przyciągnięcie gości?

Mariola: Lubię, gdy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Tak, aby nawet jak któraś z nas nie będzie mogła być, to i tak wszystko się uda. Właściwie od początku robiłyśmy imprezy tematyczne: drag kingową, Hawaii Party, Halloween, kiedyś miałyśmy iluzjonistę. Do tego masa atrakcji: konkursy z nagrodami, czasem bardzo wartościowymi, pokazy, na przykład gadżetów erotycznych, degustacje, wybory miss…

Marta: … które muszą obowiązkowo powiedzieć, że są za pokojem na świecie.

Mariola: Zawsze jest też sporo ulotek, folderów, na przykład dotyczących badań dla kobiet czy stowarzyszeń kobiecych. Tak, by dziewczyny miały w jednym miejscu wszystko, co może je zainteresować.

Opłaca się tak przygotowywać?

Mariola: Przygotowania to żaden problem. Problem to ja mam, jak robię czternaście wersji plakatu i nie potrafi ę wybrać najlepszej, więc codziennie zamieszczam inną (śmiech). Albo jak zaplanujemy dziesięć konkursów i nagle się nam nagrody rozmnożą. Ostatnio rozdałyśmy w konkursie fanty warte ponad osiem tysięcy!

Sporo. A skąd pieniądze?

Mariola: Z Facebooka. Otwierasz, szukasz potencjalnego sponsora, który mógłby dać fajne gadżety i piszesz, że w zamian zrobisz reklamę. Tyle.

I wszyscy się tak zgadzają?

Mariola: Pewnie, że nie. Jak się nie zgadzają, to uderzamy do następnych albo bierzemy swoją kasę i coś kupujemy. A niektórzy, jak Outfilm.pl czy Kinky Winky, zawsze nas wspierają, więc się nie martwimy, że nagle zostaniemy bez nagród.

Dziewczyny doceniają waszą pracę?

Mariola: Myślę, że tak. Przyjeżdżają z Krakowa, Wrocławia, Żywca… Ostatnio była dziewczyna ze Słupska. Zdarzyły się nawet kobiety, które specjalnie na naszą imprezę przyleciały z Dublina!

Macie jakąś selekcję?

Mariola: Tak, ale nie pod względem ubioru. Nieważne, czy wyglądasz, jakbyś się z wesela urwała, czy założysz dres, wejdziesz. Wejdą osoby transseksualne, facetów też czasami wpuszczamy, ale muszą założyć perukę. Mamy na tę okoliczność kilka peruk, ale często przychodzą już przebrani, tak im się podobają te imprezy. Nie wpuszczamy tylko osób, które są pod wpływem alkoholu czy narkotyków.

Marta: I agresywnych.

Mariola: Tak, za agresję jest wylot z imprezy. A na kolejne co najwyżej warunkowe wejście.

Jedenaście lat to szmat czasu. Czy z waszej perspektywy uczestniczki imprez jakoś się zmieniły? Wyemancypowały?

Mariola: Dorosły (śmiech). A tak serio, to są bardziej otwarte, szalone, zdarza się, że jedna wskakuje na bar, a inne piją „tequilę body shot”…

Wy też jesteście ze sobą jedenaście lat, prawda? Co było pierwsze? Wy czy imprezy?

Razem: My!

Mariola: Poznałyśmy się w lutym, a pierwsza impreza była w listopadzie albo lipcu. Po raz pierwszy zobaczyłam Martę w kawiarni dla dziewczyn, w której pracowała. Z miejsca stwierdziłam, że to jest to. Zazwyczaj nie mam problemu, żeby podejść do kogoś i zagadać, a wtedy zastanawiałam się, co powiedzieć. Na szczęście po kilku dniach okazało się, że mamy wspólnych znajomych, więc zaczęło się kombinowanie, potem niby przypadkowe spotkanie i w końcu poznanie się. Zaczęłyśmy rozmawiać i chyba przypadłyśmy sobie do gustu, bo nadal jesteśmy razem.

Marta: Też ją wtedy zauważyłam, bo wyglądała charakterystycznie: czarne włosy, wygolona głowa, czarne glany. Punkówa.

Mariola: Nigdy nie byłam punkówą!

Z miejsca zaczęłyście coś razem robić? Nie mogłyście być taką „normalną parą, co razem ogląda seriale, jeździ na wakacje?

Mariola: Ale my jeździmy razem na wakacje. Po prostu ciągle coś sobie wymyślamy. Tak jak z tą naszą Kambodżą. Pierwszy raz odwiedziłyśmy ją w zeszłym roku w styczniu.

Marta: To był nasz wspólny prezent na dziesięciolecie.

Mariola: I tam Marta mi się oświadczyła. To była megaromantyczna akcja! Zwiedzałyśmy świątynię Bayon, tę z ponad pięćdziesięcioma wieżami, na których są po cztery twarze Buddy. Latałam z aparatem jak w amoku i w pewnym momencie weszłam na jedną z wież. Robię zdjęcia i nagle słyszę, że Marta, która weszła za mną, mówi „Coś ci upadło”. Odwracam się i widzę, że ona klęczy z pierścionkiem.

Marta: Dwa miesiące później tę wieżę zamknęli, bo tam było już niebezpiecznie.

Być może byłaś ostatnią osobą, która się tam oświadczyła?

Marta: Bardzo możliwe.

Mariola: Rok później wróciłyśmy. Podczas pierwszego pobytu zaprzyjaźniłyśmy się z naszą przewodniczką i ona zaprosiła nas na ślub siostrzeńca. To był czas, kiedy dużo rozmawiałyśmy też o naszym ślubie, że mogłybyśmy się tam pobrać, więc postanowiłyśmy to połączyć. A przy okazji chciałyśmy zawieźć trochę maskotek dla dzieciaków z sierocińców z Kambodży. Bo tam właściwie nie masz dzieciństwa. Uczysz się przygotowania do życia, a jak skończysz osiem lat, to idziesz do pracy. I tak zrobiłyśmy akcję na naszej stronie, w klubach i zebrałyśmy z tysiąc pluszaków. Wszystkie małe sprasowałyśmy i wrzuciłyśmy do walizki na trzydzieści kilo, a większe rozwiozłyśmy po domach dziecka, hospicjach.

Marta: Wyszło nam, że nie ma szans, byśmy wszystko wiozły z Polski, postanowiłyśmy więc też zebrać trochę pieniędzy, by coś kupić na miejscu – szczoteczki do zębów, banany, zeszyty, podręczniki. Udało się uzbierać fajną kwotę. Tuż przed wyjazdem dodałyśmy jeszcze pieniądze odłożone na naszą ceremonię ślubną, bo wyszło nam, że właściwie to jej nie potrzebujemy.

Mariola: No i poleciałyśmy, wylądowałyśmy na tym ślubie, i okazuje się, że to ogromna uroczystość, bo państwo młodzi to znani piosenkarze. Największa niespodzianka czekała nas na drugi dzień. Były poprawiny – tak na około sześćset osób – i jednym z ich elementów były… nasze zaślubiny. W ramach podziękowania, że zrezygnowałyśmy ze swojej ceremonii i przeznaczyłyśmy pieniądze na te dzieciaki. Dostałyśmy miejscowe stroje ceremonialne, pobłogosławił nas jeden z trzech najważniejszych mnichów buddyjskich! Na dodatek tę ceremonię oglądało rano kilkaset osób, wieczorem było ich z tysiąc, wszyscy nam gratulowali. A potem okazało się, że była jeszcze transmisja w telewizji z nami.

Jak buddyści podchodzą do par jednopłciowych?

Mariola: Są bardzo tolerancyjni. W zeszłym roku poznałyśmy dwie Khmerki, które wzięły oficjalny ślub i nikt nie robił wielkiego problemu. Oni to zapisują w swoich skryptach buddyjskich. Teraz my też jesteśmy tam wpisane. Potem, jak już nacieszyłyśmy się ceremonią i romantyczną kolacją – prezentem od państwa młodych – ruszyłyśmy w trasę po Kambodży. Omijałyśmy sierocińce, które są blisko miast, starałyśmy się wybrać takie, których nikt nie odwiedza, żadni turyści, gdzie się nic nie zmieniło od wojny w sąsiednim Wietnamie. Podjeżdżałyśmy, wychodziłyśmy z auta z tymi prezentami, dzieci płakały.

Płakały?

Mariola: Oni w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi, pierwszy raz widzieli ludzi takich jak my. Jak ściągałam okulary i widać było moje zwykłe europejskie oczy, to był szok.

Jak dziecko, które nigdy w życiu nie miało pluszaka, reaguje na taki prezent?

Mariola: Na początku jest ogromne zdziwienie, a potem wielka radość. Oni się cieszą z kiści bananów, zeszytów, piłek, a ty stoisz i płaczesz. Bo widzisz na przykład dziewczynkę, która nie ma oka, bo dostała odłamkiem miny. Wiesz, że tylko 45 procent Kambodży jest rozminowane? Więc cieszysz się ich radością, ale masz też w sobie złość na świat. Ludzie nie kojarzą Kambodży; to taka sierotka, co ucierpiała podczas wojny USA z Wietnamem, wszyscy kojarzą Tajlandię, Wietnam, a o Kambodży nikt nie pamięta.

Wrócicie tam jeszcze?

Mariola: Na pewno. Chcemy powtórzyć tę akcję, no i mamy tam teraz swoją khmerską rodzinę.

A nie myślałyście o tym, żeby się tam po prostu przenieść?

Mariola: Myślałyśmy. Ale mamy tu jeszcze swoje zobowiązania.

Na przykład Marsz Równości.

Mariola: Tak, 8 września będzie Marsz Równości w Katowicach. Na razie przygotowania są w fazie początkowej, ale na pewno będą debaty, pokazy filmów, znani goście.

Oczywiście jesteście w komitecie organizacyjnym. Jak się w ogóle wam, jako parze, ale też jako lesbijkom, żyje w Katowicach? Dużo się tu dzieje?

Mariola: Nie będę kłamać, że tak. Jest Ogólnopolski Strajk Kobiet, oddział Katowice, jest stowarzyszenie Tęczówka, klub HaH i właściwie tyle. Ale jak ktoś rzuci hasło, że robi akcję, to zawsze chętnie pomożemy, zaangażujemy się. A na nas jako na parę wszyscy reagują bardzo pozytywnie. Wszyscy o nas wiedzą – moja lekarka, która ostatnio, jak przyszłam sama, to się nawet wypytywała, czy w naszym związku wszystko w porządku, weterynarka naszych zwierząt… Nie ukrywamy się, jesteśmy za stare na to, by udawać siostry czy koleżanki. Ostatnio była śmieszna sytuacja. Wpuściłyśmy księdza na kolędę. Przyszedł, patrzy na listę i mówi: „O, tu mieszkają pani Mariola i pani Marta… Panie są siostrami?” „Nie.” „Kuzynkami?”. „Nie. Jesteśmy razem, od jedenastu lat”. Cisza. Przeraził się. Chwilę ochłonął i zaczął pytać, jak nam się w ogóle żyje, jak to jest. Nawet nas przeprosił, że nas wypytuje, ale, jak mówił, nigdy takiej pary nie spotkał. To ja mu mówię, że na pewno spotkał, bo tu wiele takich par mieszka w okolicy, po prostu o tym nie mówią otwarcie. Ogólnie był bardzo zaciekawiony i siedział chyba dobre pół godziny!

A nie próbował was nawracać?

Mariola: Poinformował nas, jakie jest stanowisko Kościoła. Ja mu na to, że nie jestem złym człowiekiem i nikogo nie krzywdzę, i to jest chyba najważniejsze.

Marta: Często się odwoływał do Biblii, św. Pawła, jakby chciał nas jednak trochę przekonać.

Mariola: A na koniec zapytał, czy jest dużo takich długoletnich związków jak nasz, bo zwykle się pisze, że pary jednopłciowe nie są ze sobą długo. Poprosiłam, aby odwiedził nas za czternaście lat – akurat na nasze ćwierćwiecze.

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Les imprezy mają moc!

anna-tryskuc_hanan-kociszewska_foto_adam-gut_2Twin Heart czyli Anna Tryskuć i Hanna Kociszewska opowiadają o organizowanych przez siebie wielkich les-imprezach. Wywiad Marty Konarzewskiej;

 

Od trzech lat rozkręcacie les imprezy. Pamiętacie pierwszą?

Hanna: „Tego nie da się tego zapomnieć! 2013 rok, Dzień Kobiet. Klub Miasto (już go niestety nie ma), cztery piętra, wszystko przygotowane: stoiska z ciuchami, biżuterią, branżowe gadżety od partnerów, wystawa fotografii, filmy les na samej górze… Jeszcze o 22:00 byłyśmy przerażone – co, jeśli nikt nie przyjdzie? Nagle dzwoni Karolina z bramki: „Pomocy, nie daję rady sama!” Zbiegamy na dół – kolejka na całe podwórko.”

Anna: „Zorganizowałyśmy wtedy niezapomniany Konkurs Miss Mokrego Podkoszulka… Na zdjęciach tego nie zobaczycie. Co dzieje się na imprezie, zostaje na imprezie (śmiech).”

Mówi się, że na lesbijkach się nie da zarobić.

H: „Gada się, jak się wiedzy nie ma. Może wśród pracowników gastro panuje przekonanie, że kobiety piją mniej? Może i tak jest… w klubach, gdzie panie stoją pod ścianami, wypinając biusty i prężąc usta, czekając, aż królewicz na białym koniu postawi drinka. Nie od dzisiaj jednak wiadomo, że lesbijka to kobieta niezwykła i ma swoje supermoce. Nierzadko potrafi wypić więcej niż chłop.”

(…)

Dziewczyna żyje w małym mieście, gdzie nikt nie wie o jej orientacji, że pierwszy raz widzi tyle lesbijek w jednym miejscu, że jej to daje do myślenia i np. po naszej imprezie robi coming out”.

 

Cały wywiad z Anną Tryskuć i Hanną Kociszewską do przeczytania w „Replice” nr 63

Foto: Adam Gut

spistresci