Wychodzenie z rzeczami do ludzi

Z nominowaną do Paszportu „Polityki” poetką PATRYCJĄ SIKORĄ rozmawia Marta Konarzewska

 

Foto: Emilia Oksentowicz

 

„Siedzi i liczy gwoździe wyjęte z żołądka psa (…) Szczęśliwego nowego głodu, kapitanie planeto” – twój tom wierszy otacza mroczna rama, chciałaś krzyczeć

…jacy jesteśmy ekologicznie źli, jacy jesteśmy źli w ogóle, jeśli chodzi o podejście do przyrodniczych mniejszości: psów, w ogóle zwierząt. Ale to tylko tematyczny wyimek z całości.

Zaczynasz od mikrokosmosu brzucha, żeby rozwinąć się w kosmos, metaliczny, zatruty, ciemny.

W takiej rzeczywistości żyjemy. To, co mikro – lokalne, ma wpływ na to, co globalne – toczy się w skali makro. Wszystko zaczyna się od codziennych złych rzeczy, złych spacerów, wyrzucania mięsa nadzianego żelastwem, a w skali makro dążymy już do całkowitego pogrążenia się.

Cały ten tom jest bardzo filmowy, jak obraz, który zaraz ma się poruszyć. W pierwszym wierszu widzę osobę, skuloną, w ciemności, robi coś, co nie do końca rozumiem, nie ma twarzy…

Podmiot liryczny, podmiotka, ma być niedookreślona. To jest świadomy zabieg, pozostawić wolność w interpretacji, pewną uniwersalność. Czasem dookreślam, konkretyzuję, np. w sferze LGBT+. Ale nie zawsze, tak jak modyfikuje się głos rozmówcy w trakcie reportażu, tu też chodziło mi o zniekształcenie, totalny mindfuck na początku lektury i później poruszanie się trochę po omacku po całej reszcie. Filmowość może bierze się stąd, że mam zapędy reportażowe, blisko mi do łapania rzeczy z codzienności – dokumentowanie katastroficzne. Pisząc, bardzo się stymuluję: obrazami, rzeźbą, performensem, dźwiękiem. Lubię się odbić od tematu, pójść w jakąś odwrotność, to wpływa na całokształt i na to, jak czuję się w danym momencie w procesie pisania. A zwykle się czuję… Chujowo się czuję.

Pisząc.

Na co dzień też. Totalny dysonans poznawczy – jeśli chodzi o odbiór świata, trzymam się dobrze, choć sinusoidalnie. Zbieram w sobie te wszystkie rzeczy złe, które się dzieją, aplikuję wieści ze świata, szukam u źródła, zapominam się i zapętlam do tego stopnia, że robię sobie mentalną krzywdę. Ale w samych wierszach zostawiam margines na pewną nadziejność, one mi na to pozwalają.

Miłość.

Intymną prywatność. Wciąż mam nadzieję, że teksty będą miały jakąś moc sprawczą. Zastanowienia się, zapisania, zapamiętywania, w ogóle dbania o pamięć o świecie zastanym. Ulga wciąż nie przychodzi, ale…

Emocjonalna, egzystencjalna? Z jakiego miejsca w sobie piszesz?

Z krzywdy piszę. Z doświadczenia zła bezpośredniego, bliskiego z kiedyś, molestowania seksualnego, hipokryzji kościoła, niedopasowania tej układanki wiary… Ta ulga, po którą chciałabym sięgnąć, to może nie do końca jest upust właśnie, ale czuję tu i teraz, że napisanie tych wierszy pozwoliło mi mocniej poczuć się samej ze sobą, scalić się. System patrzenia na siebie codziennie, mówienia: „Hej, jest nowy dzień, robimy rzeczy, nie chowaj się w czarnej bluzie z kapturem, napisz coś, zrób, powiedz, wyjdź z resztą na ulice, na Marsz Równości, po prawa kobiet, bierność nie pomaga”, jest uciążliwy dla mojej głowy, bo w tym kraju trzeba prosić o zwykłe rzeczy i zaprzestanie dehumanizowania. Ale aktywność w byciu nie do końca mimo wszystko silną, a sfrustrowaną, jest ważna. Bieganie po tę ulgę daje mi spełnienie, poczucie, że robienie rzeczy w tej mojej pożodze jest dobre. Chodzi o kolektywność, świadomość, że nie idę sama. Nawet gdyby było to 10 osób, a nie setki, tysiące, i tak czułabym siłę.

Znowu ten ruch – z wnętrza, własnego brzucha, na zewnątrz, ku innym, ku wielości, innych ciał

W pojedynkę bym nie dała rady. Podczas rozpoznawania, zapisywania w sobie rzeczy okazuje się, że doświadczenie głębokiej krzywdy, np. molestowania czy innej przemocy nie dotyczy wyłącznie ciebie, dzięki temu jest to silne narzędzie.

Kobiece?

Nie chciałabym tego etykietować, wolę zostać w zwyczajnym opisywaniu, odejść od wrzucania się w tego rodzaju kategorie, jestem np. uczulona na „literaturę kobiecą”, półkę ze stygmatem. Doskonale opisuje to Rebecca Solnit m.in. w „Matce wszystkich pytań”. Odstąpić od nazywania rzeczy kobiecymi, nie czuję tego, mimo że przecież kobietą jestem, ale za to przystać na podkreślanie roli kobiet, bo teraz jesteśmy uprzedmiotowione, odczłowieczone, głaszcze się nas po głowach, traktuje pobłażliwie w stylu: „No, no, dobra, dobra, co ty tam wiesz”. Moja, nasza percepcja została zaburzona.

A „lesbijskie pisanie”?

To już kategoria wynikająca z potrzeby zwrócenia uwagi na widzialność i widoczność lesbijek w dyskursie społecznym. W tomie jest w zasadzie jeden tekst „proszę sprawdzić folder inne”, który dotyczy lesbijskości bezpośrednio. Oczywiście autobiograficzny, o moim związku z Eweliną i jak to jest żyć w Polsce, ślizgać się na tym bezprawiu, na niewesołej rzeczywistości, w której staramy się tworzyć namiastkę domu i…

Namiastkę?

I żyć. Może nie wszystkie osoby takie potrzeby mają, ale choćby formalizacja związku, zwyczajne prozaiczne życie: dlaczego mam szukać rozwiązań za granicą, jak jestem obywatelką demokratycznego kraju, który wyciera sobie gębę równością, choć może trzeba to wszystko ująć w cudzysłów? To boli, uwiera, ale też uwiera coraz mniej… Mijają już lata, odkąd jestem wyoutowana i nauczyłam się przyjmować wszystko złe, co się dzieje, przyjmować, żeby przetrwać, czyli zrobiłam coś najgorszego z możliwych – przyzwyczaiłam się. Straciłam już nadzieję na zmiany w Polsce, mimo fantastycznych i aktywistycznych osób, stowarzyszeń, fundacji w tym kraju. Ciągłe forsowanie się z władzą, przekrzykiwania, walka na słowa – chce mi się bardzo wciąż mówić głośno i dążyć do zmiany, ale jestem najzwyczajniej zmęczona. Jestem wkurwiona na mój kraj, że mnie zmęczył. Mimo terapeutycznego przepracowania wielu rzeczy szczęśliwa jestem w jakimś sensie.

„jestem z kobietą, która boi się ciem – nauczyłam się w porę gasić światło. w konstytucji jest o tym, że nas nie ma”. Zaczyna się intymnie, ale polityka wpada agresywnie.

Intymność w tym wierszu jest troskliwa, jej rolą jest troska o bliskość między nami nawet wtedy, kiedy polityka wchodzi nam do domu. Wszystko jest dzisiaj polityczne – moja prywatność, twoja. Jesteśmy zależni od aparatu władzy.

Jako swoją inspirację poetycką podajesz izraelską poetkę z lat 60. XX w., Yonę Wallach. Bezkompromisową, autowiwisekcyjną. Zapisującą spolitycznione ciało.

Yona trafiła do mnie przez film biograficzny i dobrze się stało. W Polsce to poetka nieobecna, wciąż czekam na jakiś dobry przekład. Jej wiersze są totalnie bezkompromisowe, bezpośrednie. Była stygmatyzowana jako kobieta (sic!), była pośmiewiskiem nie tylko dlatego, że miała odwagę wychylić się w czasach, gdy kobietom zamykało się usta, ale również ze względu na swoją chorobę – schizofrenię. Cierpiała, dodatkowo miała stany depresyjne, lękowe. Zafascynowało mnie to, w jaki sposób radziła sobie wówczas z patriarchalną narracją. Jako osoba biseksualna, wielokrotnie gwałcona, traktowana przedmiotowo wykorzystała literaturę do walki z patriarchatem. Zainteresowałam się jej podejściem do cielesności, dywersyfikacji płciowej, emocjonalności. Po obejrzeniu filmu dotarłam do kilkunastu wierszy w sieci i pomyślałam, że chciałabym kiedyś napisać coś właśnie tak, bez kompromisów. Nie zgadzać się. I w mojej książce głównie się nie zgadzam, ale to dopiero wstęp do, wprawka. Pracuję teraz nad nową książką poetycką, blisko Yony, blisko LGBT+, jak również szkicuję makietę reportażu o naszym środowisku.

Masz jej ulubiony wiersz, frazę, która cię otworzyła, otwiera?

Nie, ponieważ jej pojedyncze frazy są za bardzo obnażone, odarte z szaleństwa obrazu w całym wierszu. Nie umiem jej tekstów pokroić na kawałki, nie jest to wtedy Yona dla mnie.

A wiesz, że z twoimi wierszami jest dokładnie to samo?

Tak! Totalnie się z tym zgadzam, choć prof. Śliwiński powiedział na jednym ze spotkań, że niektóre moje frazy mogą pójść na transparenty. Niech maszerują.

Próbowałam, ale gdyby je wyrwać, stają się martwe.

Dopiero całość może zrobić jakieś wrażenie.

Inne, gdyby je czytać po cichu, inne, kiedy w głos. Nie tylko piszesz, bierzesz też udział w slamach.

Slam na początku był eksperymentem, żeby nauczyć się wychodzić do ludzi z tekstem. Mój pierwszy raz to była Łódź, slam w klubie Żarty Żartami. Kocham Łódź na równi z rodzinnym Wieruszowem. Dużo wierszy tam napisałam.

Moje miasto, poetyckie. Studiowałam polonistykę tam.

Ewelina też! Zwykle nie wychodziłam do ludzi ze swoją twórczością, na scenie pojawiłam się najpierw z wierszami, potem zaczęłam pisać teksty, które nazywam „slamowymi”, choć sama nie wiem do końca, o co mi w tej nomenklaturze chodzi – to bardziej proza poetycka silnie nacechowana manifestem.

Na slamach czytasz, czy mówisz z pamięci? Mam wrażenie, że poeci i poetki dzielą się na te, którym wiersze zapisują się w głowie i na tych, dla których pozostają ciągle na zewnątrz.

Zawsze z kartki. Jadę z jednym tekstem do różnych miast, wyciągam kartkę, taką po raz kolejny pogniecioną i czuję się tak, jakbym trzymała młodszą siostrę za rękę. Superuczucie, rośnie wtedy przywiązanie do tego tekstu, choć on często ewoluuje. Pamiętam go wtedy o wiele lepiej, ale ogólnie – nie pamiętam swoich wierszy, może jakieś skrawki, bez kartki czułabym się jak na szkolnym konkursie recytatorskim, zablokowałabym się. Do dziś obezwładnia mnie konkretny rodzaj emocjonalności, który wypływa z tekstów, idę na scenę i o nim wiem, oni (publiczność) jeszcze nie wiedzą, ale ja wiem. Czasami boję się też odważnego mówienia o rzeczach, bo to jest przecież loteria, kto przyjdzie na slam, jaka będzie publiczność, a z drugiej strony… mam to w dupie, nie obawiam się konsekwencji. Jestem przywiązana do slamów dlatego właśnie, że czuję, że tam mogę zrobić wszystko. Coś się ze mnie wyrywa, żeby nie tylko stanąć i przeczytać, a zrobić coś więcej, wyjść z czymś więcej niż tylko z tekstem. Włączyć ciało, położyć się, czasem milczeć, wrócić do czytania, coś urwać. Jestem na to gotowa.

Mówiąc o slamach, mówisz o „wychodzeniu do ludzi z rzeczami”. Pogadamy o coming oucie?

Pewnie. Nastąpił ponad dekadę temu, wynikał ze zduszenia, czucia się źle ze sobą, no ile można. Podejrzewałam, że mama wie. Chciałam to z siebie wreszcie wyrzucić, długa rozmowa matki z córką, dużo mojego płaczu niepotrzebnego, przeciągnęłam tę rozmowę na kilka godzin, mama tylko słuchała, a potem powiedziała…

Że wie?

To się chyba często dzieje. Przyjeżdżałam do domu rodzinnego z „koleżankami”, „współlokatorkami”, aż tata z bratem powiedzieli nie z przekąsem: „To chyba nie są żadne koleżanki, co?”. Spokojny rodzinny obiad. Wielkie szczęście, bo w miłej atmosferze – obie wiemy, że w tej patologicznej rzeczywistości, po której się ślizgamy, młodzi ludzie nie mają takich warunków, często są wyrzucani z domów, pozbawiani środków do życia, co jest straszne, dlatego czuję się bardzo uprzywilejowana w rodzinie, która toleruje i akceptuje.

Mieszkasz w Poznaniu od dekady. Jak się tam żyje?

Przyjechałam do miasta, którego wówczas nie znałam. Potrzebowałam zmienić środowisko i zamieniłam Opole, w którym studiowałam, na Poznań. Poznań 2011-2015 był o wiele bardziej bezpieczny. Po objęciu władzy przez PiS nie po raz pierwszy, przestał. Poznań dziś? Nie trzymamy się z Eweliną za ręce na ulicy, jesteśmy zoologicznym obiektem, ludzie zwracają uwagę, są zgorszeni, zdarzało się szturchanie, plucie pod nogi. Środowiska skrajnie prawicowe mają przyzwolenie na nagonkę. Te rzeczy może nie do końca się w nas zapisują, bo znowu: jesteśmy przyzwyczajone, ale to jest chore… Chore odruchy – wyjście z klatki, złapanie się za ręce i puszczenie dłoni, żeby nie prowokować reakcji, które nas osłabiają. Potrzebujemy jeszcze mnóstwo czasu, żeby zmienić podejście społeczeństwa do społeczności LGBT+.

W skali makro.

Tak. W tej chwili najważniejsza jest dla mnie troska o zdrowy związek w chorym państwie.

Jak w tym wierszu.

Zdecydowanie. Troska o to, co prywatne i żeby prywatne pozostało.

„proszę sprawdzić folder inne” to faktycznie jedyny wiersz, gdzie podmiotka jest wyraźnie lesbijką, ale całe to doświadczenie, także niepokój i frustracja, o której teraz mówisz, jest rozpisana w całym tomie.

Jasne, na przykład fraza z wiersza „parnik”: „babie lato jest dziewicą” – to jest świeże doświadczenie inicjacyjne, dziewczęce zastanowienie, zaskoczenie swoją cielesnością.

Pomimo że „chłopcy wiedzieli o tym wcześniej”?

Tak, to odkrywanie swojej tożsamości i seksualności, niedopuszczanie, pielęgnowanie.

A doświadczenie rozedrgania, niepewności? Kruchość, coś niewykończonego, zatrzymanego w pół: „próbujemy krzyczeć, ale”, „łodzie nie dobijają do brzegu”?

Też. Doświadczenie bycia w strzępach wynika z doświadczania siebie, odkrywania siebie, trochę prowokowania innych do zauważenia, że nie jest wszystko tak konwencjonalne, schematyczne, jak nam się mówi, że jest.

Pełne.

Tak. Coś się nie domyka, cały czas pozostaje naderwane. Choć może mogłoby się domknąć, ale wciąż to rozedrganie, rozczarowanie, uwieranie. Ciągle od nowa. Brzeg jeszcze poczeka.

Debiutancki tom wierszy „Instrukcja dla ludzi nie stąd”, za który Patrycja Siktora otrzymała nominację do Paszportu „Polityki”, ukazał się w zeszłym roku nakładem Wydawnictwa Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu.

Tekst z nr 91 / 5-6 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.