Wyklęte rewiry

O monodramie „Jestem swoją własną żoną”, o dorastaniu w Lubaniu i o długiej drodze do akceptacji homoseksualności z aktorem Adamem Paterem rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Lisa Miyako

 

Na scenie Teatru WARSawy występujesz w monodramie „Jestem swoją własną żonąwedług sztuki Douga Wrighta. Grasz słynną niemiecką transgenderową Charlotte von Mahlsdrof. Jak doszło do twojego z Charlottą spotkania?

Już pięć lat temu sztuka Wrighta, za którą dostał on m.in. Pulitzera, wpadła w ręce Karoliny Kirsz, mojej reżyserki. Ale nie było wtedy przestrzeni, żeby ją wystawić. I raptem, w zeszłym roku Teatr WARSawy zaproponował Karolinie zrobienie monodramu. Karolina wybrała mnie i tak zaczęliśmy pracować. Tekst Wrighta wydał się mi bardzo atrakcyjny pod wieloma względami, chciałem się z nim zmierzyć. Także dlatego, że oprócz głównej bohaterki pojawia się w nim trzydzieści parę innych postaci, w które muszę się wcielać.

Wcześniej wiedziałeś, kim była Charlotte?

Nie. Nie miałem o niej pojęcia. Ale gdy czytałem sztukę, od razu zawładnęła mną ogromna wolność tego człowieka, który przecież żył w dwóch reżimach – nazistowskim i komunistycznym. Charlotte była orędowniczką wolności i to odpowiadało mojej wewnętrznej potrzebie. Bardzo też ważny dla mnie, jako osoby homoseksualnej, był temat odrzucenia, niezrozumienia. Musiałem przefiltrować Charlottę przez swoje doświadczenia, swoje emocje, swoje poczucie rzeczywistości. Wykonaliśmy z Karoliną ogromną pracę intelektualną, rozczytując konteksty tej sztuki, których jest bardzo, bardzo dużo. Myślę, że gotowy spektakl to połączenie mojej i Karoliny wrażliwości, naszego spojrzenia na tę postać i na to, jak chcieliśmy o niej opowiedzieć.

Na scenie nie masz w sobie nic ze stereotypu trans. Jesteś facetem z brodą i w sukience. Nie idziesz w przegięcie czy papugowanie kobiecego wizerunku.

Tak to sobie od początku założyliśmy. Kobiecość i męskość każdy nosi w sobie, eksponowanie ich jest uwarunkowane kulturowo. Konstruując tę postać, byłem głęboko przekonany, że nie muszę się zasłaniać fatałaszkami, makijażem. Poza tym, w tekście jest też napisane, że Charlotte w niczym nie przypomina stereotypu. Nie jest wymalowana, chodzi w ortopedycznych butach, a nie na szpilkach etc. Mam więc na sobie sukienkę i buty z małym obcasikiem. To wszystko. Perspektywy kobiecej muszę szukać w sobie.

Charlotte urodziła się w Niemczech weimarskich, dorastała w Niemczech nazistowskich, przeżyła wojnę, została w NRD. My obaj urodziliśmy się w PRL-u, ty w małej miejscowości, niedaleko granicy z Niemcami, Lubań Śląski. Jak wyglądało twoje dorastanie, dorastanie homoseksualnego chłopca w peryferyjnym miasteczku?

Wiesz co, ja tak głęboko ukryłem w sobie inklinacje homoseksualne, że nie było mowy, bym przeżywał dorastanie w zgodzie ze swoją orientacją.

Ale byłeś jej świadomy?

Oczywiście, od dziecka byłem świadomy. Od dziecka wiedziałem, co mnie interesuje. Czytałem ostatnio kilka comingoutowych opowieści ludzi, którzy wspominają dzieciństwo. Powtarza się w nich pewien wzorzec: każdy z nas był wyśmiewany, każdy z nas dostawał klapsy – dosłowne lub metaforyczne – za swoją inność, każdy wolał grać w gumę niż w piłkę. Ja też to wszystko przeżywałem. Grałem w gumę, ale tylko wtedy, gdy nikt nie widział.

Całkiem sam? Ja grałem z koleżankami.

Są jeszcze krzesła, o które możną tę gumę zahaczyć.

Wynikało to z tego, że spotykałeś się z wrogimi reakcjami? Czy też bałeś się samej myśli, że jesteś inny?

Dom, w którym wyrastałem, był nacechowany głęboką nietolerancją. A to budziło wewnętrzny strach przed konfrontacją z własnymi potrzebami. Poza tym, był to dom mocno katolicki. Moi koledzy bawili się na podwórku, a ja słyszałem: „Adaś, chodź na różaniec!”. Albo na roraty. Dlatego też przez wiele lat myślałem, że ten na górze mi pomoże, że to jest jakaś fanaberia, że można to wymodlić, żeby to się zmieniło i żebym był taki jak inni.

Lubań to generalnie bardzo biedne miasto, bardzo biedny okręg. Życie kręciło się tutaj wokół przetrwania. Po upadku komuny upadły też dwa wielkie zakłady. Tysiące ludzi z dnia na dzień potraciło pracę, nie mieli co do garnka włożyć. Rozwinęła się przestępczość, przemyt, ulicami zawładnęli chuligani. W mojej rodzinie zawsze było krucho z pieniędzmi. Mam takie zdjęcie zrobione zimą, gdy stoję w klapkach na nogach, bo nie było nas stać na porządne buty.

Broniłeś się jakoś przed tą opresją? Tworzyłeś sobie własny, alternatywny świat?

Tak, czułem desperacką potrzebę uciekania od tej rzeczywistości. Na przykład, potrafiłem godzinami siedzieć i czytać „Słownik wyrazów obcych”. Coś mi mówiło, że powinienem dużo wiedzieć, żeby stamtąd uciec. Kochałem się też skrycie w Limahlu. Miałem fryzurę na Limahla. Czułem potworną zazdrość, że to moją koleżankę, która też za nim szalała, nazywają „Limahlowa”, a nie mnie. (śmiech) Wiedziałem, że muszę z Lubania spierdalać. Zdałem maturę i następnego dnia byłem już we Wrocławiu. Pojechałem kompletnie w ciemno. Pierwszą noc spędziłem na dworcu.

I dostałeś się do szkoły aktorskiej?

Nie, skądże. Do szkoły aktorskiej dostałem się bardzo późno, w wieku 26 lat. Byłem najstarszym studentem na roku.

To co robiłeś przez ten czas?

Pracowałem w sklepie warzywnym, w knajpach, w klubie artystycznym. Piłem, ćpałem, myślałem o tym, żeby pójść na medycynę. Najkrócej mówiąc, doświadczałem. To był burzliwy i trudny okres, ale wtedy chyba najwięcej się nauczyłem. O życiu, o sobie, o ludziach. Popełniłem mnóstwo błędów, wówczas wychodziłem jednak z założenia, że jeśli się na swoim gównie nie poślizgniesz, to się na czyimś nie ślizgaj.

Erotycznie też doświadczałeś?

Trochę. Trafiłem po raz pierwszy do gejowskiej knajpy, nieistniejącego już „Oscara” we Wrocławiu, później był czas innego lokalu – „Sceny”. Po moim pierwszym razie z mężczyzną byłem siedem lat w związku z kobietą.

Wiedziała o twojej orientacji?

Tak. Teraz się zresztą bardzo z Agnieszką przyjaźnimy. Myślę, że nasz związek skończył się głownie właśnie z powodu mojej orientacji. Natury nie oszukasz.

Ile więc czasu zajęła ci samoakceptacja?

Ponad trzydzieści lat zajęło mi, żeby samemu ze sobą się poukładać. Gdy po raz pierwszy zakochałem się w mężczyźnie, postanowiłem wreszcie wyjść z szafy. Powiedziałem sobie, że już nigdy nie będę się bał, że najważniejsza jest moja wolność i że pierdolę to, czy ktoś mnie akceptuje, czy nie z powodu mojej seksualności. Zakłamywałem się, stary, naprawdę większą część swojego życia.

A zawodowo, jak ci się wiodło? Skończyłeś szkołę i

Miałem dużo szczęścia, od razu zacząłem grać w filmach. Najpierw w krótkich metrażach, zaraz potem zadebiutowałem u Wiesława Saniewskiego w „Bezmiarze sprawiedliwości”. Wszystko było dobrze. Przyjeżdżam do Warszawy, gram, występuję, wygrywam castingi i nagle, w ciągu dwóch tygodni, wyłysiałem. Wszyscy twierdzili, że mam raka. Leczyłem się osiem miesięcy, lekarze nie wiedzieli, na co mnie leczą. Przez osiem miesięcy właściwie nie spałem z powodu bólu. A po ośmiu miesiącach wszystko minęło, tak samo znienacka, jak się pojawiło.

Może to był fizyczny objaw twojej wewnętrznej walki?

Może. To był też czas rozstania z Agnieszką, niewykluczone, że tak to się na mnie odbiło. Ale wypaść z tego zawodu w takim momencie, gdy kończysz szkołę… Musiałem zaczynać od początku. Pojawiły się epizodyczne role w serialach i… znowu na trzy lata zrezygnowałem z grania, tym razem z powodu alkoholu. Zaangażowałem się wtedy w tworzenie teatru ON dla osób niepełnosprawnych intelektualnie, wciągało mnie to coraz bardziej i coraz bardziej też czułem, że trudno mi będzie wracać do tego syfu, który jest wokół filmu, telewizji, także teatru. Do tych „osobowości”, z którymi musisz się spotykać, do rozmów w garderobie, kto był na jakim castingu i dlaczego nie dostał roli. Chciałem żyć, czytać, zwiedzać…

U niepełnosprawnych znalazłeś to, czego szukałeś?

Znalazłem bardzo dużo rzeczy. Odkurzyłem w sobie pasję odkrywania emocji ludzi. Miałem wtedy trudny czas – w jednym miesiącu odszedł mój facet, kontynuowałem terapię AA i umarł mój brat Tomek. Musiałem jednak pracować z niepełnosprawnymi, bo co ich to wszystko obchodziło? I pewnego dnia widzę osobę niepełnosprawną, która jest biedna, która jest wykorzystywana w pracy w MacDonaldsie, którą jej załatwiliśmy i opowiada mi o tym wszystkim, ale uśmiecha się i mówi: „Panie Adamie, niech się pan nie przejmuje, dobrze będzie!”. Sam siebie wtedy kopałem w dupę, bo jakie ja mam właściwie powody, żeby narzekać? To świetni ludzie, utalentowani. Wystawiają spektakle, Czechowa, komedie… Niektórzy z nich są lepsi aktorsko niż niejeden mój kolega, który skończył szkołę teatralną. Obecnie z kolei, poza graniem w teatrze, pracuję z osobami niepełnosprawnymi werbalnie, np. po wypadkach. Pomagam im odzyskać mowę. Gdy tak z tobą rozmawiam, nasuwa mi się myśl, że generalnie pcham się w te rewiry, gdzie jest jakieś wykluczenie, gdzie trzeba pomoc. Albo samemu się czegoś nauczyć. Próbuję teraz znowu wejść do obiegu, przypomnieć się reżyserom, dać sobie kolejną szansę, żeby wrócić na dobre do aktorstwa.

Monodram „Jestem swoją własną żonązostał bardzo dobrze przyjęty.

Owszem, choć, niestety, za rzadko go gramy. Ale „dobrze będzie, Panie Adamie”. Zawod aktora, poza syfem, o którym wspomniałem, jest też pięknym zawodem, dużo szczęścia dają mi spotkania z widzami. Na aktorstwie jednak świat się nie kończy.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.