Księżna z Wilkołaku

O „Tęczowej Trybunie”, o seksualnie nienormatywnych rolach, o coming oucie w teatrze i o badaniach terenowych w darkroomach z aktorem Michałem Opalińskim rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Agata Kubis

 

Tęczowa Trybuna” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki narobiła swego czasu sporo zamieszania. Bohaterami są geje pragnący mieć własną trybunę na Euro 2012. Czy rola Urzędnika, faworyta prezydentki Warszawy, była dla ciebie przełomowa?

Pomogła mi zawodowo, to rola dość ekspansywna. Gdyby kierować się tym, że dostałem za nią nagrodę, to tak, ale nie czuję, żeby akurat wtedy coś zmieniło się w moim życiu. Nawet nie wiem, czy to był przełom w teatrze, jeśli chodzi o tematykę, bo te dziesięć lat wstecz byli np. „Oczyszczeni” Krzysztofa Warlikowskiego.

To był kolejny etap, już nie odrealniony dramat Innych z homoerotycznymi scenami, tylko konkretne postulaty społeczne i polityczne, tu i teraz.

No, tak, stąd w „Tęczowej…” cytat z „Oczyszczonych” i zarzuty w stosunku do Warlikowskiego, że opowiada o pewnym środowisku, ale nie zajmuje stanowiska. To był na pewno nowy głos, ale też spektakl nie opowiada tylko o tym, jest wielopłaszczyznowy. To genialne, że do opowiedzenia o stanie polskiej demokracji używa się kibiców-gejów.

Gdybym miał powiedzieć o tej przełomowości, to „Trybuna” dla mnie była ważna pod względem pracy z Moniką i Pawłem.

Chociaż wcześniej grałeś u nich w „Śmierci podatnika”, dopiero od „Tęczowej…” zacząłeś być nazywany „aktorem Strzępki i Demirskiego”.

Tak się mówi, chociaż właściwie nie wiem, co to znaczy. To się bardzo zmienia; wiadomo, że po jakimś czasie wyczerpuje się poziom wspólnej inspiracji, już się tak znamy, że ciężko się zaskoczyć. Oni wspaniale obsadzają, często w kontrze, dają nowe wyzwania. Po „Trybunie” zrobiliśmy jeszcze dwa spektakle, czyli „Firmę” i „Courtney Love”, a wtedy faktycznie znaleźliśmy wspólny język. To ważne, bo przecież to nie był projekt tylko stricte teatralny, włączyliśmy się także w tworzenie fikcyjnego klubu „Tęczowa Trybuna”, który walczy o swoją trybunę na Euro. To była rzeczywistość równoległa, wcielaliśmy się w działaczy, zabieraliśmy głos w ich imieniu, każdy miał po kilka nicków, nabraliśmy media, doszło do tego, że o naszej inicjatywie donoszono w głównym wydaniu Faktów TVN.

Na ile jest ci bliski ten rodzaj teatru politycznego, zaangażowanego, lewicowego, który tworzą Strzępka i Demirski?

Bardzo bliski. Jeszcze do tej przełomowości dodam, że wraz z „Trybuną” zmieniło się moje podejście do zawodu. Teraz interesują mnie projekty, które coś znaczą, za pomocą których można naprawdę coś powiedzieć, a nie tylko zagrać kolejny spektakl. Nudzi mnie bycie aktorem, który tylko odtwarza role, od którego się niewiele wymaga. Zresztą bardzo szybko było to dla mnie nudne, tylko nie miałem takich inspiracji. To oczywiście stwarza też problemy, bo jak będziemy mieć przerwę, co jest nieuchronne, to bardzo trudno znaleźć osobę, z którą praca będzie dawać podobną satysfakcję. Inną taką reżyserką jest dla mnie Monika Pęcikiewicz, która prezentuje zupełnie inny teatr, bardziej emocjonalny i analityczny, zgłębiający psychikę ludzką. Skupia się na innych aspektach życia i z Pęcikiewicz też czuję, że przechodzę pewną ważną drogę.

Mówisz o dwóch Monikach: Strzępce i Pęcikiewicz. Ma znaczenie, że to kobiety?

Duże. Lubię pracować z kobietami, po prostu się z nimi rozumiem. Nie chcę generalizować, ale z mojego doświadczenia kobiety opowiadają głębiej, szukają niełatwych rozwiązań, mają mniej oczywiste spojrzenie na kondycję współczesnego człowieka. Nie chcę mówić o odkrywaniu, bo co jeszcze można odkryć, właściwie wszystko zostało już powiedziane.

W temacie LGBT jeszcze dużo można odkryć.

Jest taki czas, że jak pojawia się coś nowego, to wszyscy mówią: „Boże, znowu o tych pedałach?”. Przez ciągłą obecność w mediach w jakiś sposób temat się wyczerpał, chociaż tak naprawdę nie został nawet dotknięty. Często sami się zniechęcamy, jak pomyślę, że miałbym znowu zagrać homoseksualistę, to pierwszy odruch mam taki, że nie teraz. A potem sobie uświadamiam, że zwykłego geja i jego sytuacji z punktu widzenia psychologicznego czy społecznego nie grałem nigdy. Z chęcią bym zagrał taką rolę np. w filmie.

Teraz w „Wolnej Trybunie” w reż. Pawła Wodzińskiego grasz homoseksualistę, ale nieoczywistego. Twoja postać nazywa się Księżna z Wilkołaku, to trochę taka ciota z PRL-u.

Właściwie transseksualny mężczyzna, do tego agent w służbie Milicji, pełnokrwista rola. To jest adaptacja powieści Christiana Skrzyposzka, która została napisana w latach 70. Kiedy Paweł zaproponował mi tę rolę, powiedział: „Kto, jeśli nie ty?”. I jasne, czemu nie, chociaż bym nie chciał grać tylko takich ról, też nie ma ich tak wiele.

Ale sporo ról z nienormatywną seksualnością udało ci się zagrać.

Już w przedstawieniu dyplomowym mojego roku, w „Zabawach na podwórku” w reż. Pawła Miśkiewicza grałem Gidi, geja-nastolatka. Inne role to było raczej granie z płciowością, np. w „Wielkim żarciu” Anki Ilczuk byłem aktorem występującym jako drag queen, który opowiada swoją historię w programie typu Drzyzga. W „Śmierci podatnika” u Strzępki rola też była budowana niejednoznacznie, jako Superbohater wcielałem się tam w rożne postacie, wśród nich była pani Jola od mody, wzorowana na Jolancie Kwaśniewskiej. Więc znów bardziej dragowo. To samo w „Śnie nocy letniej” Pęcikiewicz, też nie gram homoseksualisty, ale jestem w sukience. Jako aktorzy improwizujemy scenę z rzemieślnikami od Szekspira. Są sami mężczyźni, ktoś musi być kobietą i ja nią zostaję, przebieram się, zaczynam się w tym dobrze czuć. To jest bardzo homoerotyczne.

A gdzie byś umieścił Frances, córkę Kurta Cobaina i Courtney Love z „Courtney Love”?

Dla mnie Frances była genialnym przeżyciem! Tam nie ma odpowiedzi na nic, to jest tak napisane, że możesz być wszystkim: zbuntowaną nastolatką, wkurwionym facetem, dzieckiem płaczącym za ojcem. Ta rola daje przestrzeń do opowiedzenia rożnych poruszających historii, np. o relacji z rodzicami. Uwielbiam grać Frances, wtedy wchodzę w tworzony na scenie świat i zapominam o wszystkim.

Z kolei w „Tęczowej trybunie” jesteś urzędnikiem, który stoi po stronie władzy, przeciwko gejom. Taki był pomysł, że gej gra homofoba, heteroseksualiści – gejów?

To było właśnie obsadzenie w kontrze. Dzięki temu unika się prostej identyfikacji, ale nie pamiętam sytuacji, żeby ktoś coś odkrył czy zrozumiał. Zresztą u Moniki nie ma ociągania, masz to zagrać i koniec. Częścią pracy nad rolami było wyjście do knajpy gejowskiej, koledzy musieli wejść do darkroomu, oswoić się z tą sytuacją, że obok stoi onanizujący się facet. Więc raczej takie anegdotyczne historie, np. pokazywałem Marcinowi Pempusiowi, jak gej ma nieść torbę, gdy się spieszy na pociąg, Strzępka zwijała się ze śmiechu. Ostatecznie ta scena się nie uchowała.

Był jeszcze jeden spektakl, w którym grałeś homofoba – „Gay Love Story” w reż. Anny Iluczuk w teatrze Ad Spectatores w 2008 r. Reżyserka mówiła mi, że dla gejów z Wrocławia był kultowy, chodzili na sztukę po kilka razy.

To był niezwykły materiał, dramat rosyjski napisany przez Siergieja Kałużanowa i Aleksandra Wartanowa, do tej pory nie był wystawiony w Rosji, nie doszło nawet do pierwszego czytania. Autorzy stworzyli sztukę z zapisów gejowskich czatów internetowych, a podstawą była historia związku Wartanowa z facetem, który zmarł na raka. Mojej roli nie było w zapisie, ona została stworzona potem. Gram typowego homofoba, ale najciekawsze, że teksty, które mówię, są wypowiedziami moich kolegów, aktorów grających w sztuce gejów. One pochodziły z rozmów robionych zanim zaczęły się próby. Jak to przeczytałem, to się przeraziłem, nagle się okazało, że ktoś naprawdę myśli, że homoseksualistę można postawić na równi z zoofilem czy pedofilem. To chyba było moje pierwsze doświadczenie bycia gejem-aktorem, bardzo podziałało na mnie emocjonalnie. W efekcie rozstałem się z jedną z najbliższych mi w tamtym czasie osób.

W Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie pracujesz, zrobiłeś coming out?

To nie jest żadna tajemnica, nie ukrywałem tego od momentu, kiedy powiedziałem rodzinie, kolegom itd. Jestem dość towarzyski, w teatrze wszyscy wiedzą, znają mojego partnera. Przez to, że mam postawę otwartą, też jestem tak traktowany.

Zdarzyło się, że z powodu homoseksualizmu omijały cię jakieś role?

To się odbywa na dużo subtelniejszym poziomie, np. słyszę, że jestem aktorem specyficznym. I co na to odpowiedzieć? To znaczy jakim? Pedałem? Ale mnie to nie obchodzi, na coś takiego odpowiadam: super, jestem specyficzny, mam inną wrażliwość, mogę zagrać role, których ktoś inny nie zagra. To jest ciekawsze w teatrze, szczególnie w obecnych czasach.

Cały czas pokutuje myślenie, miałem nawet o tym rozmowy z kolegami, że trzeba być twardym, cokolwiek to znaczy. Najgorsze, co może być – to, że na scenie widać po tobie „coś”. Ale co? Znam mnóstwo heteroseksualnych aktorów, którzy są bardziej „miękcy”, delikatni niż niejedna ciota. W szkole też usłyszysz, żeby chować wszelkie „przyruchy” pokazujące, że mógłbyś być innej orientacji niż heteroseksualna. To jest absolutny absurd, bo jak można być aktorem, który udaje, że jest kimś innym, kiedy na sobie, swoim ciele, emocjonalności i wrażliwości budujesz role!

Dużo aktorów się ukrywa?

Znam gejów, którzy do tej pory nie powiedzieli o sobie i nie powiedzą nigdy, bo boją się, że to będzie wpływało na karierę. Niewielka liczba coming outów wśród aktorów głownie z tego wynika. To oczywiście nie jest bezpodstawne, w teatrze można się czuć bezpiecznie, w Polskim jestem już dziesięć lat, lubię zespół, dobrze się znamy, nie ma problemu. Jak pracuję gdzieś indziej, szczególnie na planie filmowym, to czuję, że to może być problem. Nie znaczy, że wchodzę i mówię „jestem gejem”, ale wyczuwam jakieś napięcie, brak swobody, w każdej chwili może paść homofobiczny dowcip. To się pewnie zmienia, jak pracujesz dłużej, wtedy poznajesz ekipę, wywiązują się jakieś relacje.

A rzeczywistość poza teatrem?

Przeraża mnie nie tylko homofobia, ale też wzrost nastrojów nacjonalistycznych. Nie chcę narzekać – jestem aktorem, mieszkam w dużym mieście – to komfortowa sytuacja, ale wciąż mnóstwo gejów i lesbijek się boi, musi się ukrywać.

Za dwa lata będą wybory i nie widzę nadziei na zmiany. Ważna jest dla mnie zarówno sytuacja osób LGBT, jak i sytuacja w kulturze. Nic nie zapowiada, że będzie lepiej. Pocieszam się, że mamy posła geja i transseksualną posłankę. Może za dziesięć lat będzie można przejść ulicą z partnerem za rękę i nie dostać, ale dziś wystarczy, że jesteś ubrany inaczej, ciekawiej i już możesz się spotkać z agresją. Pochodzę z Wrocławia, coraz częściej nie czuję się tam bezpiecznie. Kolega z teatru został pobity o dziesiątej wieczorem, bo wyglądał „jak pedał”, nie ma znaczenia, czy nim jest czy nie.

Okropna historia przytrafiła mi się w Warszawie. W galerii handlowej Arkadia, gdy wchodziłem do Carrefoura, jakiś cham walnął mnie w głowę koszykiem, chyba tylko dlatego, że byłem w krótkich spodenkach, okularach i japonkach Nie odpuściłem, zacząłem ganiać go po sklepie, ochrona nie zareagowała. Napisałem skargę, ale skończyło się na niczym. To jest straszne doświadczenie, poczucie bezsilności. W pierwszym odruchu zadzwoniłem do mojego partnera i powiedziałem: wyjeżdżamy stąd! Potem przyszło otrzeźwienie, ucieczka to nie jest żadne rozwiązanie.

Opowiedz jeszcze o Igorze Przegrodzkim, legendarnym wrocławskim aktorze, też geju. Pisałeś o nim pracę magisterską.

Pisałem o jego dyrekcji w Teatrze Polskim, był niesamowitą osobą, zarówno w życiu, jak i w teatrze. Miał słynne powiedzenie: „Z kobietami – próbowałem. Przereklamowane!”. Mnóstwo o nim słyszałem, rozpoczynałem właśnie angaż w Polskim, wiedziałem, że będę funkcjonować w tym otoczeniu, więc było oczywiste, że napiszę o nim. Oficjalnie byłem pierwszym gejem, który trafił tam po Przegrodzkim. Zresztą nic nie dzieje się przypadkiem, jak zmarł, to pochowano go na cmentarzu obok mojej kamienicy. Był przykładem, że nawet w tamtych czasach można być znakomitym aktorem i żyć bez ukrywania się. Z mojej strony to było trochę takie zaklinanie przyszłości w teatrze. Że też może mi się udać.

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.