Fotograf i aktywista Anna Piotr „Smarzu” Smarzyński o swojej niebinarności i o tym, jak wychowuje się syna z zespołem Downa

Z fotografem i aktywistą wrocławskiej Kultury Równości ANNĄ PIOTREM SMARZYŃSKIM o męskich i żeńskich zaimkach, o byciu chłopakiem, o byciu dziewczyną i o byciu osobą niebinarną, o wychowywaniu syna z zespołem Downa, o ciąży i o aborcji, a także o tym, dlaczego lubi określać się jako lesbijka – rozmawia Mariusz Kurc

Foto: Anna Huzarska

Poznałem cię kilkanaście lat temu jako Anię, ale wiem, że od kilku lat używasz męskich zaimków. Jak się do ciebie zwracać?

Spokojnie, możesz mi mówić „Ania”, żeńskie zaimki też są OK.

Ale używasz męskich.

Ale też nie zawsze, nie jestem w tym ortodoksyjny, żeńskie zaimki absolutnie mnie nie urażają.

Jak doszłaś… Jak doszedłeś do tego, że męskie zaimki pasują do ciebie?

Jak do tego doszedłem i jak odważyłem się ich używać – to są dwie różne kwestie. Ta historia jest długa – długa jak całe moje życie. Przez wiele lat tego chłopaka w sobie musiałem zagłuszać… Od czego by tu zacząć?

Mam syna z zespołem Downa. Dziś Oskar ma 22 lata – tyle, ile ja miałem, gdy go rodziłem. Gdy miał jakieś 10, zaczęłam związek z Mirką (Makuchowską – wieloletnią działaczką Kampanii Przeciw Homofobii – przyp. „Replika”), zamieszkaliśmy we trójkę, Mirka i ja używałyśmy żeńskich końcówek i Oskar, naśladując nas, zaczął też ich używać, jakby przestawił się. Generalnie miał problemy z mową, mówił niewyraźnie, więc by go oduczyć tych żeńskich form, postanowiłem, że przerzucę się na męskie. Wymawiałem je głośniej i bardzo wyraźnie, by Oskar podłapał. I wtedy odpaliła mi się cała sfera we mnie, którą zamknęłam wieki wcześniej – w okresie dojrzewania. Problem, by Oskara oduczyć żeńskich zaimków, to właściwie był pretekst, wierzchołek góry lodowej. Nie chodziło o to, że męskie koń- cówki mi się podobały, to jest dużo głębsze.

[restrict]Jak byłem młody, to… No, po prostu byłem chłopcem. Mówiłem, że „udaję chłopaka”, ale to nie była kwestia udawania. Naprawdę tak się czułem – chciałem być chłopakiem i byłem chłopakiem dużo bardziej niż dziewczyną. Choć nigdy nie chciałem „zmieniać” płci w sensie operacji, zabiegów. Nie, nie. To mnie wręcz przerażało. Nie miałem problemu, że nienawidzę mojego ciała dziewczynki czy potem kobiety. Nie czułem się – tak, jak wiele osób  transpłciowych się czuje – „uwięziony” w nie swoim ciele.

Znasz film „Tomboy”? Miałem sytuację jak w tym filmie. Byłem w VI klasie podstawówki i przeprowadziłem się z mamą do innej dzielnicy w tym samym mieście, w Żaganiu – nowe miejsce, nowi ludzie – i wszyscy poznali mnie jako chłopaka, a ja raczej nie spieszyłem się tłumaczyć, że mam ciało dziewczynki. Moja mama też to podchwyciła. Mieliśmy taki układ, że mam na imię Piotrek, nie Ania – i jak wychodziłem bawić się z chłopakami, to mama mówiła: „Tylko masz wrócić przed 21. Jak cię nie będzie, otwieram okno i wołam »Anię« zamiast »Piotrka«”. I zawsze wracałem na czas, byłem grzecznym chłopcem. Miałem też fajnych kumpli – wiedzieli, że fizycznie jestem dziewczyną, ale im to nie przeszkadzało – traktowali mnie jak chłopaka, super się bawiliśmy.

Tylko że w pewnym momencie zrobiło się tak, że dziewczyny zaczęły się we mnie zakochiwać – jako w chłopaku. Bardzo. Może dlatego, że byłem trochę delikatniejszy niż kumple i lepiej umiałem z dziewczynami gadać? Miałem ze 12-13 lat, zaczął się okres dojrzewania. Jedna zakochała się we mnie szczególnie. Tak mnie zaczęła męczyć, że mówię ci. Teraz to nazywa się stalking albo wręcz molestowanie, wtedy nie wiedziałem, jak to nazwać. Łaziła za mną cały czas, świeciła mi lusterkiem w okna, bym tylko zwrócił na nią uwagę, śledziła każdy mój ruch – strach pomyśleć, co by się działo, gdyby były wtedy komórki. A ja nic do niej nie czułem. Gdy już naprawdę nie wiedziałem, co robić, by się odczepiła, to powiedziałem jej, że jestem dziewczyną. Wkurzyła się straszliwie! Dopiero później skumałem, jakie to musiało być dla niej rozczarowanie i jaka w ogóle rozkmina, o co tu chodzi. Zaczęła mnie prześladować jeszcze bardziej – z miłości to przeszło w nienawiść. Rozgadała absolutnie wszystkim, że jestem dziewczyną. Pod moim blokiem wydzierała się, że jestem zboczeńcem, wytykała mnie. Doszło do tego, że bałem się wyjść na ulicę, bo ciągle ktoś chciał mnie bić. Przesiadywałem w domu, bo dostawałem wpierdol naprawdę za każdym razem, jak wychodziłem do miasta. Ona była tak wściekła, że jak tylko mnie gdzieś wypatrzyła, to rzucała się z biciem. Masakra. Co było w tamtej sytuacji najlepszym wyjściem? Zapuścić włosy i zacząć ubierać się jak dziewczyna – tak, by nikt mnie nie poznał – i zapomnieć o tym okresie życia, bo on okazał się niebezpieczny.

Po ósmej klasie poszedłem do liceum 20 km od domu, wymiksowałem się ze starego środowiska, ludzie w okolicy na szczęście jakby zapomnieli. Ukryłem w sobie tego chłopaka, bo musiałem. Gdy przy Oskarze zacząłem znów używać

męskich końcówek, tamte zakopane wspomnienia wróciły.

Zakopana część tożsamości.

Tak. Zwierzyłem się Mirce, że chciałbym spróbować nosić męskie ciuchy. Mirka mówi: „Jasne, noś”. Czyli były sprzyjające warunki – pożyczyłem garnitur od kolegów. W ten sposób powoli zacząłem się odważać, by wyjść z tymi męskimi końcówkami poza dom, na zewnątrz – i poeksperymentować, co mi pasuje, a co nie.

Wroćmy do czasów liceum. Masz 15 lat, tłamsisz chłopaka w sobie i…?

Moja mama była bardzo zaniepokojona tym, co się ze mną działo, bo ciągle płakałem, że nie chcę dojrzewać, nie chcę być dziewczyną – a przynajmniej nie do końca dziewczyną. Miałem nawet przyjaciółkę, która razem ze mną udawała chłopaka, ale u niej w zasadzie chodziło o ścięcie włosów i niewiele więcej, u mnie to nie było powierzchowne, nie było tylko zabawą czy pozą. Trochę wcześniej mama kupiła mi książkę o transseksualności (to była „Apokalipsa płci” Kazimierza Imielińskiego i Stanisława Dulki z 1989 r.) – więc się wyedukowałem, ale nie odnajdywałem w tym siebie, bo mnie ciało dziewczyny naprawdę nie przeszkadzało – tak, jak powiedziałem – sama myśl o jakichś operacjach to była dla mnie tortura. Tranzycja? Nie moja rzecz zupełnie.

Więc postanowiłem, że chłopaka ze świadomości wyrzucę, będę tą dziewczyną i koniec. Natomiast seksualnie, mając  pięć lat, wiedziałem już dobrze: faceci? No cóż, nie wiem, może odrobinkę, może troszeczkę, ale zdecydowanie nie kręcą mnie tak, jak kobiety. Byłem wtedy zafascynowany Princem, o którym gdzieś przeczytałem, że jest biseksualny – „O, to tak jak ja!” – pomyślałem i to była defi nicja mojej seksualności na jakiś czas. Chodziłem po imprezach i opowiadałem, że jestem jak Prince – biseksualny, robiłem coming outy bez problemu, mając 15 lat.

Początek lat 90. – odważny byłeś.

To ja ci powiem lepszy numer. Gdy miałem 17 lat, to na 8 marca, Dzień Kobiet, już tradycyjnie poszedłem na wagary. Kupiłyśmy z koleżanką tanie wina, piłyśmy cały dzień – i tak zaiskrzyło, że następne trzy lata spędziłyśmy razem w związku. I to jak! To się działo w Żarach (znów przeprowadzka), małe miasteczko – a my non stop chodziłyśmy za rękę i całowałyśmy się przy wszystkich. Miałyśmy totalne zaćmienie, byłyśmy tak zakochane, że autentycznie świat nie istniał, nikt nam nie był w stanie nic zrobić, tak byłyśmy pewne siebie – a wszyscy mieli nas na językach. Co więcej, moja ukochana to była najlepsza uczennica nie w szkole, tylko w całych Żarach, super inteligentna! A ja taki trochę szaraczek – jakieś szmaty na półrocze zaliczałem, a potem zdawałem, ale ledwo. Zawsze miałem ważniejsze rzeczy do roboty niż nauka, więc opinii nie miałem najlepszej, natomiast ona… Ja byłem ta zła, a ona – ta dobra, co zeszła przeze mnie na złą drogę. Funkcjonowałyśmy jako ta niesamowita para lesb, obie miałyśmy czarne długie włosy, nosiłyśmy glany, długie płaszcze, wiesz, takie klimaty.

Nasi rodzice szybko się dowiedzieli i jej mama zabroniła nam się spotykać. Więc co? Spotykałyśmy się po kryjomu. W mig zrobiłem prawo jazdy i w umówione miejsce podjeżdżałem maluchem mamy, ona wskakiwała, kładła się na siedzeniu z tyłu i jechałyśmy za miasto na randkę. Mało tego, miałyśmy fikcyjnych chłopaków – po co? Szedł taki jeden do niej do domu, prezentował się rodzicom jako jej chłopak, wyciągał ją z domu – tylko po to, byśmy my mogły się spotkać.

Gdy poszłam na studia, zaczęło się między nami psuć, ona jeszcze została w technikum, które było o rok dłuższe. Zaczęły się między nami dziwne jazdy, jakieś zdrady. Ja już byłem naprawdę wykończony psychicznie ukrywaniem tego związku przed naszymi rodzicami i całym światem. Wiesz, jakie były sytuacje? Myśmy się na przykład całowały w obecności naszych kolegów, oni się na nas gapili – i ich dziewczyny były tak zazdrosne, że donosiły jej rodzicom. Ciągle nas przyłapywano, ciągle były afery. Doszłam do tego, że już nie wiedziałam, komu ufać, komu nie. Nasz związek się rozpadł i wyszłam z niego z silnym postanowieniem: muszę nie tylko być dziewczyną, ale też chcę być „normalny”, bo już tak miałem dosyć. Dom, mąż, dzieci. Chcę w końcu żyć „normalnie”! Dziś w ogóle unikam słowa „normalnie”… I w ten sposób  pojawił się na świecie Oskar.

Jak Oskar dziś się ma?

Dobrze. Mieszkamy oczywiście razem. Nie jest samodzielny, ale jest samoobsługowy, wszystko przy sobie umie zrobić. Wychodzi z psem, śmieci, pranie, zmywanie. Kawkę mamusi zrobi i jeszcze z ładną pianką i z ciasteczkiem poda. Jak

poproszę o piwko z lodówki, to też. Fajny jest chłopak, pokochałam go i bardzo go lubię. Teraz jest w drugiej klasie w szkole przysposabiającej do życia i do zawodu, taka specjalna zawodówka. A jak się urodził i jak dowiedziałam się, że ma zespół Downa, to myślałam, że dosłownie moje życie się skończyło. Przerażona – to mało powiedziane. Pierwsze lata były naprawdę ciężkie, bo on dużo chorował, a w międzyczasie mój heteroseksualny związek oczywiście nie wypalił.

Z tatą Oskara?

Tak. Ślub braliśmy pospiesznie po narodzinach Oskara i właściwie to już wtedy wiedziałam, że to pomyłka, ale wypierałam, odsuwałam od siebie. Rozwiedliśmy się pięć lat później. Długo próbowałam stanąć na nogi, szukałam siebie. Chciałam być fotoreporterką, poszłam do weekendowej szkoły fotografi cznej do Warszawy, wypady do stolicy to była moja mała odskocznia, poznałam tam jedną dziewczynę, był romans. Któregoś razu ona przyjechała do mnie i pamiętam, jak śpiewała Oskarowi piosenki na dobranoc – wiedziałam, że ten związek nie jest na całe życie, ale jednak w tym obrazku dostrzegłam, że czegoś takiego właśnie chcę i że to nie jest niemożliwe. To było olśnienie – że jednak można wyrwać się z tego nieustannego lęku. Bo wiesz – nie dość, że dziecko z zespołem Downa, to jeszcze lesba? Jak ja to światu powiem? Przejebane mam jak nic. Czułam się jak w potrzasku, to było nie do ogarnięcia. A tamtego wieczoru po raz pierwszy pomyślałam, że z tego paraliżującego strachu może dam radę jednak wyjść.

Razem poszłyśmy w 2005 r. na zakazaną przez Kaczyńskiego Paradę Równości – ale nie byłyśmy wyoutowane, więc ściśle rzecz biorąc, nie szłyśmy w Paradzie, tylko stałyśmy obok i obserwowałyśmy, jak Parada przechodzi.

Byłem na tej Paradzie – na jej trasie na chodnikach stały tłumy.

Tłumy tych, co by też chcieli dołączyć, ale nie mieli jeszcze odwagi, by zrobić ten jeden krok więcej.

Jakiś czas później uświadomiłam sobie, że nie ruszę dalej ze swoim życiem, jeśli się nie przeprowadzę. I tak znalazłam się we Wrocławiu – bez babć czy dziadków do pomocy.

Na ile dziecko z zespołem Downa wymaga specjalnej opieki?

Wszystko trwa dłużej. Ze zdrowym dzieckiem to, nie wiem, przy 3-4 latkach pojawia się przedszkole albo babcia może się na dłużej zaopiekować. Oskar po raz pierwszy spędził noc u dziadków, gdy miał 8 lat. Wcześniej oni się po prostu bali, bo Oskar ciągle podczas jedzenia się krztusił i dusił. Wiotkość kości, stawów i mięśni powodowała zaburzenia w rozwoju ruchowym. Miał zwichnięte rzepki, problemy z chodzeniem, złamana noga, później operacja, potem miesiące rehabilitacji, ciągle coś.

Miał 14 lat, jak poszedł do szkoły z internatem i wtedy trochę wyfrunęłam. To też była zmiana mentalna dla mnie. Bardzo bałam się presji społecznej – tego, żeby ludzie nie pomyśleli, że ja go chcę wypchnąć z domu. O internat – to prosiłam koleżankę, by dzwoniła i wypytała, bo sama bałam się być rozpoznana. Aż w końcu nauczycielka ze szkoły Oskara sama do mnie przyszła z propozycją internatu: że to będzie lepiej i dla mnie, i dla niego, bo on będzie w nowym środowisku, będzie miał tam towarzystwo. I rzeczywiście, w internacie Oskar ma swoich przyjaciół, ma co z nimi robić popołudniami.

Powiedziałabym tak: ludzie wokół mnie uznali, że w mojej sytuacji ja muszę mieć przerąbane i nie ma innej opcji, muszę być nieszczęśliwa. Patrzyli na mnie z takim współczuciem. Społeczeństwo generalnie, jeśli rodzisz niepełnosprawne dziecko, uznaje cię za kogoś, komu trzeba współczuć i tak cię traktuje. Większość ludzi uważa, że czeka cię ciężkie życie, pełne poświęceń itp. Do tej pory zresztą nie znam drugiej lesbijki samotnie wychowującej dziecko z zespołem Downa. Niemniej dziś widzę, że część tych moich ograniczeń wynikała z tego, że ja sama siebie traktowałam jako nieszczęśliwą. Okazało się, że nie musi tak być – nie, moje życie nie skończyło się wraz z narodzinami Oskara, dziecko z zespołem Downa nie oznacza, że nie mogę spełniać swoich marzeń, realizować się. Nie wolno się ograniczać! We Wrocławiu zaczęłam chodzić wszędzie z Oskarem – na spotkania oddziału KPH, gdy powstał, a potem na spotkania Kultury Równości, wszędzie. Wkręciłam się w aktywizm i zaraz poznałam Mirkę. Ostatecznie nam nie wyszło, tak bywa – ale ten związek był dla mnie bardzo ważny. Dzięki niemu przestałam się bać – zaczęłam mówić o sobie, że jestem lesbijką. Zresztą nadal tak się określam, lubię to, bo wiem, jak potrzebna jest widoczność lesbijek. Nie utożsamiam się wyłącznie z byciem kobietą, ale z lesbijką – tak, zdecydowanie. (śmiech)

Moja siostra się śmieje, że jestem dla Oskara matko-ojcem. Trochę to jest przytyk do jego taty, który nie bardzo ma z nim stały kontakt, a trochę oczko do mnie, bo ja jestem trochę mężczyzną, trochę kobietą. I tak jest OK.

Ja cię poznałem przy okazji projektu fotograficznego, który miałeś 12 lat temu. Pisaliśmy o nim w „Replice”.

„Równi w Europie”. To był 2010 rok. Sporo krajów w Europie miało już wtedy albo związki partnerskie, albo równość małżeńską i wymyśliłem, że zrobię wystawę ze zdjęć ślubnych – tych prawdziwych ślubnych zdjęć par jednopłciowych

z różnych krajów Europy oraz tych wyobrażonych, zainscenizowanych zdjęć ślubnych par jednopłciowych z Polski. Te pierwsze były kolorowe, a te drugie czarno-białe, co symbolizowało fakt, że u nas jeszcze tych ślubów w majestacie prawa zawrzeć nie można.

Minęło 10 lat i projekt niestety nadal jest aktualny.

Niestety. A ostatnie dwa lata to już zupełnie koszmar – „strefy wolne od LGBT”, bardzo homofobiczna kampania prezydencka, homofobusy, aresztowanie Margot. A jednocześnie czuję, że jako społeczność jesteśmy dziś silniejsi, mamy większą świadomość, więcej inicjatyw i jesteśmy lepiej zorganizowani.

Pierwszy Marsz Rowności we Wrocławiu zorganizował lokalny oddział KPH w 2009 r. Potem powołaliście do życia Q Alternatywę, a następnie w 2014 r. – Kulturę Rowności. Jesteś tam od początku, prawda?

Absolutnie. Kultura Równości to jest moje drugie dziecko. Najpierw trochę szukałem dla siebie miejsca, to było właściwie tylko fotografowanie, a później znalazłem inne rzeczy, które lubię.

Czyli?

Logistyka. Ogarnianie. Koordynowanie. Trochę zgodne z moim wykształceniem, bo jestem animatorem społeczno-kulturalnym.

Ogarniasz wrocławskie Marsze Rowności, tak? Przez pandemię w zeszłym roku mieliśmy tylko jeden – właśnie we Wrocławiu.

Takie przedsięwzięcie jak Marsz to jest duża sprawa. W ciągu ostatniej dekady nabrałem takiego doświadczenia, że przez kilka ostatnich lat pracowałem w korporacji właśnie przy logistyce, wykorzystując doświadczenia nabyte podczas Marszów. Mam talent do dostrzegania organizacyjnych dziur, niedopatrzeń – o, tu coś nie styka, ten odcinek niezałatwiony, tu potencjalnie kryzysowa sytuacja – to ja, tu jestem. Przy każdym Marszu obiecujemy sobie, że tym razem dopniemy wszystko na ostatni guzik, by się nie stresować – ale i tak coś niespodziewanego zawsze wypada i człowiek biega z obłędem w oczach. Trzeba skoordynować dziesiątki drobnych czyn ności i dopilnować ich. Choćby ostatnio: wszystko już jest cacy, Marsz rusza – a tu nagle okazuje się, że transparenty z pierwszego samochodu niezdjęte – i trzeba szybko rozładować i rozdać, bo samochód już niemal odjeżdża. Takich spraw są dziesiątki.

Ja sam miałem też dodatkowy stres na Marszach związany z Oskarem – czy będę miała go z kim zostawić, czy nic mu się nie stanie. A teraz coraz bardziej realne mi się wydaje, że Oskar po prostu pójdzie ze mną na któryś z następnych Marszów. Na te pierwsze go nie brałam, bo bałam się, że w razie napieprzanki policji z „łysymi”, ja nie zdążę z nim uciec – ale teraz jest już bezpieczniej na Marszach we Wrocławiu.

A w Kulturze Rowności jak na ciebie mowią? Bo zgaduję, że chyba nie „Aniu”?

Od jakiegoś czasu przedstawiam się „Anna Piotr Smarzyński” i mówię, że zaimki obojętne. Przyjaciele sobie skrócili i mówią „Smarzu” po prostu.

Podoba ci się?

Tak, uwielbiam „Smarzu”! A najbardziej lubię mówić z męskimi zaimkami takie zdania jak np. „Byłem w ciąży” albo „dostałem okres” – ludzie są zaskoczeni i wtedy wyjaśniam. Jest mi strasznie przyjemnie, że doszedłem do takiej świadomości, że nie muszę określać, czy jestem mężczyzną, czy kobietą. Częściej – mężczyzną, a rzadziej kobietą, ale czasami też gdzieś pomiędzy jednym i drugim, a czasami żadnym. Grunt, że nie muszę wybierać tylko jednej z dwóch opcji. To jest taka ulga! To jest moja niebinarność – i na tym polega moja wolność, moje bycie sobą – nie muszę określać siebie jednoznacznie jako kobietę czy mężczyznę.

Mówisz, że ostatnie lata przepracowałeś w korporacji, a co będzie dalej?

Chciałbym jeszcze bardziej poświęcić się Kulturze Równości, bo nie mogę przecież siedzieć i czekać aż coś samo się zmieni. Muszę coś robić. Chciałbym skupić się m.in. na prowadzeniu warsztatów Wendo (bo jestem przecież osobą trenerską Wendo), na edukacji antydyskryminacyjnej, na pracy warsztatowej generalnie. Mam jeszcze jedno marzenie: chciałbym otworzyć knajpkę, która będzie przyjaznym lokalem LGBT, a jednocześnie będą tam zatrudnione osoby z zespołem Downa i w ogóle z niepełnosprawnościami. To musi być gdzieś w centrum i będzie nazywać się Downtown. Trzymaj kciuki, ja widzę tę knajpę już. Więc tak, pozwalam sobie na marzenia i jednocześnie wyluzowałam. Oskar za dwa lata skończy szkołę i co będzie dalej? Czy pójdzie do jakiejś pracy? Może nauczy się jeździć tramwajem i będzie jeździł do warsztatu terapii zajęciowej? Dawniej bym się już zamartwiała, a teraz spokojnie mówię: „zobaczymy, jak będzie”.[/restrict]

Poza tym od paru lat jestem w związku z pewną dziewczyną. Nie jest idealnie, bo oni się z Oskarem chyba nie do końca lubią, ale kto powiedział, że ma być idealnie?

Smarzu, a co sądzisz o tym, co się dzieje w Polsce po wyroku Trybunału Konstytucyjnego – o Ogólnopolskim Strajku Kobiet itd.?

To pewnie cię znów zaskoczę: miałem aborcję, oto, co sądzę. Masz kolejny coming out. To było przed Oskarem – w tym okresie, w którym, walcząc ze sobą, postanowiłem, że muszę być dziewczyną hetero. Wpadka. Zupełnie idiotyczna – wstyd powiedzieć, ale po latach seksu z dziewczynami, gdzie nie ma zagrożenia zajścia w ciążę, ja po prostu zapomniałam, że z chłopakiem trzeba się pilnować. Sam zabieg oczywiście nie był najprzyjemniejszy, ale zniosłam to. Gorzej było z tą napierdalanką, którą słyszałem wszędzie w mediach – że syndrom poaborcyjny, że to ze mną zostanie do końca życia, że się będę zadręczać – taka gadka wpędzała mnie w poczucie winy dużo bardziej niż sama aborcja i przez całe lata nikomu o niej nie mówiłam.

Stosunkowo szybko potem zaszłam w drugą ciążę – i to był Oskar. Po urodzeniu go dostałam kwitek, że jeśli zajdę w następną ciążę i badania prenatalne wykażą zespół Downa, to mogę mieć legalną aborcję. Oskara kocham, ale powiem wprost: gdybym wtedy miał wybór i gdybym wiedział o zespole Downa, to Oskar by się nie urodził. Mówię to z pełną świadomością i bez wyrzutów sumienia. Cieszę się z obecnych protestów. Bardzo chciałbym, by nikt nie był zmuszany do rodzenia. Nie mogę znieść tego, że pro-life’owcy wykorzystują wizerunek osób  z zespołem Downa do swojej propagandy. To jest poniżające – niby nie chcą „zabijać”, a to właśnie oni wytykają mnie na ulicy palcami, jak idę z Oskarem, lub okazują swoje współczucie tekstami: „Sama sobie jesteś winna, po pijaku go robiłaś?”.

To nasze cholerne państwo w żaden sposób  nie dba o osoby niepełnosprawne. Ja nie wiem, czy mój syn będzie mógł godnie żyć, jak mnie zabraknie, więc to jest walka o wolność, godność i prawa człowieka dla nas wszystkich. To są nasze ciała i to powinny być nasze decyzje, koniec. Te protesty zresztą odbieram jako protesty nie tylko za wyborem w sprawie aborcji, tylko szerzej: za wolnością po prostu.

Ostatnie pytanie: czy robiłaś coming out przed Oskarem?

Tak, ale dla niego nie ma tematu. Sam jest totalnie hetero. Gdy próbowałem pewne rzeczy mu wyjaśnić i nazwać, nie rozumiał albo to go nie obchodziło – aczkolwiek intuicyjne wszystko łapie. Gdy Oskar widzi, jak sobie okazujemy czułość z moją dziewczyną, mówi: „Miłość, miłość”.