Narcyz polski

Z Jackiem Melchiorem, autorem powieści „XXL”, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

 

Jak pan wspomina PRL?

Dobrze. Dorastałem w średnio zamożnej rodzinie, która nie czuła się z PRL-em ani cudownie, ani najgorzej. Nie mam żadnych martyrologicznych wspomnień. Nic nie rozumiałem. Z zachwytem witałem z ulicy Breżniewa, machając chorągiewką i szacha Iranu.

Czy dla pana, tak jak dla bohatera pana książki „XXL”, ważna była popkultura PRL-u?

Oczywiście. TVP Kultura powtarza obecnie rożne stare festiwale, programy rozrywkowe – widzę, jakie to było przaśne i tandetne, a mnie się wtedy wydawało Londynem czy Paryżem. Obserwując np. Zdzisławę Sośnicką, nie mogłem wiedzieć, że po latach stanie się ona pożywką kultury gejowskiej. Choć pewnie osoby nieco ode mnie starsze obierały ją już wtedy jako pedalską diwę.

Ale muszę wyraźnie zaznaczyć – napisałem „XXL” w pierwszej osobie, bo wydawało mi się, że taka narracja będzie najbardziej sugestywna. Nie chciałbym udowadniać, że nie jestem wielbłądem. To nie jest moja historia.

Skąd więc wziął się pomysł książki o „gejowskim Donżuanie”, urodzonym w latach 60. XX wieku i zaliczającym kolejne dekady naszej historii? Podziw budzi pana dogłębna znajomość subkultury pedalskiej PRL-u i gejowskiej III RP.

To nie jest autobiografia, lecz też w żadnym razie to nie jest fikcja. Bohater, Wojtek, mieści w sobie cechy rożnych ludzi, których albo znam, albo im się przyglądałem. Pochodzi z małego miasteczka, gdzie jako dziecko czuje się kompletnie wyobcowany. Znajduje ujście dla swych złych myśli w kinie, w literaturze, w okienku telewizora, w świecie, którego realnie nie ma.

I w seksie. Od wczesnych lat młodzieńczych prowadzi intensywne życie erotyczne.

Pilnowałem, żeby nie była to książka pornograficzna. Pierwotnie miała nosić tytuł: „Nie na miejscu”, ponieważ każda sytuacja, jaka została tam opisana, jest – wedle różnorako pojmowanych norm – „nie na miejscu”. Nie chodziło mi o erotyczny skandal. Poza jednym, nie ma opisów seksu, są tylko pieprzne sytuacje, a to co innego. Najważniejsze jest wyobcowanie bohatera i jego wiara w talent, którego de facto nie ma.

To wyobcowanie jest tak wielkie, że on właściwie nie nawiązuje z nikim bliższych relacji.

Przyświecała mi idea powieści łotrzykowskiej. Obserwujemy bohatera od narodzin do śmierci. Idzie jak Tom Jones, mija kolejne osoby – ojca, matkę, znajomych – czerpie z tych spotkań doświadczenia, które przetwarza na swój sposób.

Ale w powieściach łotrzykowskich bohater jest w ruchu. U pana natomiast tkwi w warszawskim mieszkaniu jak w schronie. Zamiast ruchu mamy… ruchanie (śmiech obu rozmówców). Czytając książkę, jednak szuka się uzasadnienia, dlaczego bohater jest aż takim mizantropem.

Z mizantropią trochę jak z gejostwem. Ona po prostu jest wrodzona. Od dziecka Wojtek musiał ścigać się z ambicjami – własnymi, matki, otoczenia. Nie był w stanie poczuć, zrozumieć miłości. Matka przecież bardzo go kocha, tylko głupio. Znamy mnóstwo biografii, w których matka skrzywiła kręgosłup synowi.

To wręcz schemat: dominująca matka i syn gej.

Ale tu mamy jego przełamanie, bo syn wreszcie się od tej matki oddala – już jej nie chce, nie lubi, nienawidzi.

Czy jednak nie można tłumaczyć alienacji bohatera jego wewnętrzną homofobią? Lękiem przed coming outem? On w ogóle nie dąży do zademonstrowania światu swej seksualności, tożsamości.

Bo Wojtek nie jest w stanie zintegrować się z czymkolwiek. Gdy w III RP pojawia się państwo policyjne PiS-u, zaczyna się bać i przez moment odczuwa więź ze środowiskiem gejowskim. Łączy go jednak tylko strach. Ale, gdy PIS przegrywa wybory, natychmiast się z tego wycofuje. Nie bierze flagi tęczowej i nie biegnie na paradę. Bo już się nie boi. Jest zapatrzonym w siebie narcyzem. Ucieka w seks, w pisanie kolejnych okropnych, grafomańskich książek. Zresztą, czy polityka jest ciekawsza od Vivien Leigh w „Pożegnalnym walcu”? Nie jest.

Można mieć i jedno, i drugie. Ale w bohaterze wiedzę brak chęci zmiany czegokolwiek – w sobie, w otoczeniu, w Polsce. To mi się jednak wydaje charakterystyczne dla wielu tutejszych homoseksualistów. Pragną wyłącznie świętego spokoju. Nie uczestniczążyciu publicznym, wygodniej im, gdy są niewidzialni. W tym kontekście Pana bohater jest wręcz typowy dla pewnego „gatunku” gejów polskich. Tych tzw. gejów przedemancypacyjnych.

 Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem z młodym człowiekiem z jednego z miast wojewódzkich w Polsce. Nikt o nim nie wie, nic po nim „nie widać”. Prowadzi podwójne życie, przyjeżdżając do Warszawy co weekend. Mimo że w jego mieście jest klub gejowski. Ale tam się wszyscy znają. Nie o to chodzi, że on nie ma w kim wybierać. On po prostu nie chce być widziany. Tak więc myślę, że ten podział na gejów przedemancypacyjnych i emancypacyjnych się jednak chwieje. Bo okazuje się, że młodzi mają te same problemy, co pokolenie wstecz. Mimo internetu, wyjazdów zagranicę i zmiany cywilizacyjnej, którą próbowałem w „XXL” przedstawić. Z pozoru teraz nam znacznie łatwiej żyć życiem gejowskim – loguje się pan na czacie: „słuchajcie, mam 15 lat, nie wiem, co w co wchodzi, co z tym zrobić, powiedzcie mi, pomóżcie mi”. Rodzice śpią za ścianą, młody człowiek ślęczy nad laptopem. Ale gdy ten laptop wyłączy, jest tak samo samotny, jak mój bohater 40 lat temu.

Jak więc pan odnosi się do zmiany nie tylko obyczajowej, ale też społeczno-politycznej w Polsce? Do organizacji LGBT, do parad gejowskich, do walki o związki partnerskie, do całej tej polityki „widzialności”?

Jestem nawet za najbardziej ekstremalnymi formami wyrażania siebie, ponieważ wydaje mi się, że w pewnym momencie będzie jak z łajbą podczas sztormu. Fale opadną, ekstrema zanikną, natomiast pozostanie istota rzeczy. Coś, co zmieni w społeczeństwie postrzeganie tych tzw. innych – nieważne, czarnych, zielonych, czerwonych czy gejowskich.

Ale co jest tą istotą rzeczy?

Niezwracanie uwagi. Nie tzw. tolerancja, która mnie wkurza już od samego słowa począwszy, bo ja sobie nie życzę być tolerowanym. Nie, chodzi o inność, która na nikim nie będzie robić wrażenia. By ludziom wreszcie przestało się wydawać, że wszyscy ci, którzy postępują inaczej niż oni, postępują źle.

Z drugiej strony, oglądałem programy z młodzieżówkami PIS-u i, niestety, oni są tacy sami, jak ich rodzice. Chyba w każdym pokoleniu będą mohery, nie chodzi o to, by je wyeliminować, tylko żeby żyć obok siebie i się nawzajem nie ośmieszać.

Może drogą jest uwolnienie tego ściśniętego, polskiego libido, o którym pan również pisze? Może i pana książka, przez swą otwartość, pomoże w tym dziele?

Nie, nie wierzę w wyzwoleńczą moc literatury. Ale w „XXL” ważna jest dyskusja z polskością. Stan wojenny zastaje bohatera podczas seksualnej inicjacji. A w wieczór śmierci papieża spotyka chłopaka, który liże mu stopy i każe mu wyłączyć telewizor, tłumacząc to tym, że Jan Paweł II potępił paradę gejowską w Rzymie. Chciałem więc też sparodiować ekstremalną postawę gejów.

Myśli pan, że ona jest ekstremalna? To przecież normalna reakcja wobec homofobii Kościoła katolickiego, wobec przeciwnika ideowego, politycznego, który w dodatku dysponuje dużo większą władzą niż mniejszości seksualne. Ekstremalne to się wydaje tylko w Polsce, gdzie papież i Kościół są świętymi krowami.

Wie pan co, wszystko sprowadza się do tego: są głupi księża i mądrzy, fascynujący księża jak Tischner. Są głupie pedały i mądre pedały.

To uwięzienie w polskości jest dla mnie ciekawe i znaczące. Bohater odbywa tylko dwie, trzy podróże zagraniczne, w czasie których staje się nagle impotentem.

Ha, to oczywiście metafora. Wojtek jednak jest Polakiem, choć wcale nie ma na to ochoty, i tylko tu może w pełni istnieć. Cierpi też na powszechną chorobę intelektualistów, w których wpisany jest pewien niedowład, choć wymądrzają się, jak my teraz (śmiech).

Naśmiewa się pan także z dzisiejszych mediów, w których niemal wszyscy są ignorantami i kretynami. Jedynie Wojtek zna się na rzeczy – przeczytał jakieś książki, obejrzał filmy. To akurat wynika z moich doświadczeń pracy w rożnych redakcjach. Media w Polsce to od lat równia pochyła. Tkwią tam ludzie niekompetentni, pozbyto się fachowców. „Mira Zimińska, Cafe Ziemiańska, Halina Kunicka, wojna punicka”– konstatuje mój bohater – to dla nich jeden diabeł.

Czy spotkał się pan z zarzutami, że kreuje pan w „XXL” niepozytywny wizerunek geja? Że dzisiaj potrzeba gejów, którzy są tzw. normalni, mili, żyją w monogamicznych związkach?

Chciałem pokazać wszystko w krzywym zwierciadle, przez pryzmat umysłu mojego dziwnego bohatera. Myśli pan, że „pozytywny”, biegnący ochoczo na paradę gej byłby bohaterem ciekawszym?

Nie, wcale tak nie myślę. Ale to jest zarzut, który i ja swego czasu słyszałem. Jednak odwołuje się pan do stereotypu: homoseksualizm równa się rozwiązłość. W „XXL” mamy rozwiązłość wręcz monstrualną. Prawdę mówiąc, zazdroszczę bohaterowi tej ilości łatwego seksu.

Przecież ta książka to prowokacja! Starałem się pęd do seksu pokazać z wielu stron. Kiedy np. bohater wchodzi do gejowskiego pubu, widzi wiele osób, które trzymają się za ręce, patrzą sobie w oczy, nie chodzi im więc o jednorazowy podryw. Wtedy nawet pyta samego siebie, czy nie należy w tej mniejszości do mniejszości maniaków seksualnych. Chciałem, żeby moja powieść była śmieszna, ale jak u Gogola. „Z kogo się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie!”. Tak śmieszna, że aż smutna. I z pewnością nie tylko dla gejów.

Powieść „XXL” Jacka Melchiora ukazała się nakładem Instytutu Wydawniczego Latarnik.

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.