Wzajemnie się wyczuwamy

O występach w klubach gejowskich i na gali Kampanii Przeciw Homofobii, o kultowej „Meluzynie”, o fanach LGBT, o teatrze i o nowej płycie z Małgorzatą Ostrowską rozmawia Przemysław Górecki

 

foto: Agata Kubis

 

We wrześniu ubiegłego roku Małgorzata Ostrowska została sojuszniczką osób LGBT w ramach akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Ramię w ramię po równość”. Powiedziała wtedy: „Moim zdaniem należy popierać miłość. Należy dostrzec to, co jest prawdą i odważyć się to uznać. Trwałość związku nie zależy od orientacji, tylko zależy od tego, czy ci właściwi ludzie się spotkają, czy też nie”.

Zaraz po dołączeniu do akcji zagrała pani pro publico bono koncert na urodzinowej gali Kampanii Przeciw Homofobii. Jak do tego doszło?

To było konsekwencją mojego udziału w tej akcji. Moje poparcie dla sprawy zgłosiłam sama w sposób dość spontaniczny – był to odruch w moim pojęciu absolutnie naturalny. A potem, w ramach rozmów, wynikła sprawa występu.

Koncert spotkał się z fantastycznym odbiorem. Jak go pani wspomina?

Na początku trochę się obawiałam, bo wydawało się, że nie będzie nastroju – sala była biała, co jest masakrą dla jakiegokolwiek widowiska estradowego, bo nie grają żadne światła. Poza tym sam występ był bardzo skromnym przedsięwzięciem, co też budziło pewne obawy. Ale, z drugiej strony, mam pewne doświadczenia z „normalnego” grania w klubach gejowskich, gdzie odbiór zawsze jest fantastyczny. I tak też było tym razem.

Jak gra się dla gejów i lesbijek?

Bardzo lubię grać w tych klubach, choć często są to trudne warunki – ciężko nagłośnić, oświetlić, sceny są za małe, zaplecza brakuje. Szczerze przyznam jednak, że jeśli chodzi o granie w takich okolicznościach, w których liczę na emocje, klub gejowski jest totalnie trafionym adresem. Jest tam niezwykle emocjonalne przyjęcie, a o to mi chodzi, bo sama do muzyki podchodzę bardzo emocjonalnie. Wolę zdecydowanie sytuację w której nawet występ nie jest doskonały, ale fantastyczny odbiór.

Na czym polega różnica między tą a „zwyczajną” publicznością?

Myślę, że nie na samej orientacji seksualnej, tylko na emocjonalności właśnie. To w znakomitej większości ludzie niezwykle emocjonalni, a w przypadku, kiedy czują się bezpiecznie, czyli są w swoim towarzystwie, to się otwierają i to jest piękne. Każdy artysta o tym marzy. Istnieje coś takiego jak szczerość wypowiedzi i to jest niezwykle istotna sprawa. Być może wzajemnie się „wyczuwamy” i nie staramy się udawać kogoś innego. No i są to po prostu miejsca bezpieczne dla gejów i lesbijek.

Z najbardziej entuzjastycznym przyjęciem podczas całego koncertu spotkała się chyba „Meluzyna”, która znalazła się kiedyś także w naszym redakcyjnym rankingu polskich przebojów tęczowych. Co jest w tej piosence, że wywołuje taki aplauz w publiczności LGBT?

Myślę, że to kwestia tekstu. Nie ja go napisałam i znając autora, nie został on napisany dla takiego oddźwięku. Ale myślę, że to ta inność, sytuacja nieco bajkowa i dotycząca innego rodzaju miłości – nie zawsze spełnionej, opowiedzianej w taki dziecięcy sposób. To historia miłości dwóch nietypowych i nie pasujących do siebie istot (Meluzyna kocha się w Pustoraku – przyp. red.), także miłości nieuznawanej przez poprawny świat. Miłości podwodnej. Może właśnie o to chodzi? Nie przypisując sobie zbyt, mam też nadzieję, że niebagatelną sprawą był taki a nie inny sposób wykonania. A poza tym nie lubię analizować, to należy do dziennikarzy.

Z jakimi reakcjami spotkał się pani występ w mediach?

Przede wszystkim zaczęłabym od tego, że skrót LGBT nie dla wszystkich jest czytelny. Dlatego, gdy zapowiedziałam występ na swoich stronach internetowych, chyba nikt tego nie analizował – do momentu, w którym pojawiło się to moje zdjęcie z tabliczką. Mnie zresztą najbardziej na tym zdjęciu zależało, bo to jest najmocniejszy sprzeciw wobec nietolerancji. Niezmiernie się cieszę, że moich dwóch gitarzystów wzięło w tym udział i nieco przekornie wybraliśmy tabliczki do pozowania ja wybrałam tę w rodzaju męskim, oni w rodzaju żeńskim. Poza tym, jednym z gitarzystów jest mój syn (patrz: następna strona – przyp. red.), co do którego nie miałam żadnych wątpliwości, że da się namówić na taki koncert pomimo, że jest zdecydowanie heteroseksualny. Był wychowywany w pełnej tolerancji i to procentuje, bo jest człowiekiem otwartym.

Czy sam występ w jakiś sposób podzielił pani fanów i fanki?

Były rozmaite reakcje. Czy to byli fani? Przynajmniej tak się deklarowali. Niektórzy byli „totalnie zaskoczeni”, toczyłam nawet z nimi dość burzliwe dyskusje na mojej oficjalnej stronie na Facebooku, oczywiście, jak to w takich sytuacjach, nierozstrzygnięte, bo tego nie da się rozstrzygać. Myślę, że paru fanów się może nawet odwróciło ode mnie – nie wiem, nie sprawdzam tego. Ale na pewno było to szokiem dla paru takich niezwykle prawicowo i konserwatywnie myślących ludzi. A z pewnością nie dostałam negatywnego komentarza od żadnej kobiety. Potyczki słowne toczyłam wyłącznie z mężczyznami i myślę, że byli to ci stuprocentowi samce, którzy odbierali mnie jako stuprocentową samicę. A przecież ja oprócz tego, że jestem samicą, jestem też człowiekiem – i tego chyba nie uwzględnili.

Najostrzejszą i najbardziej niespodziewaną reakcją było chyba wycofanie się sponsora pani koncertu w Londynie?

Tak, to był przedziwny wypadek. Każdy ma prawo do swojego spojrzenia, choć w przypadku organizacji normalnego koncertu wydaje mi się to śmieszne. Co innego, gdybym chciała deklarować swój pogląd ze sceny, manifestować coś przy użyciu transparentów. Tu zadziałało proste myślenie, że ze względu na mój światopogląd, ten sponsor nie zapłaci za mój występ.

Musiał to być dla pani szok.

Wielki, ponieważ pierwszy raz w życiu się z czymś takim spotkałam. Tym bardziej, że ja przecież nie manifestuję światopoglądu podczas koncertów! Mało tego, generalnie unikam deklaracji, przede wszystkim politycznych. Nigdy nie kryłam swojego poglądu na mniejszości seksualne, ale też nie narzucałam się z nim.

Powiedziała pani, przystępując do akcji KPH, że ma mnóstwo fanów wśród gejów. Od kiedy ma pani tę świadomość?

Od dawna. Rzeczywiście jest coś takiego w moim wizerunku i we mnie, co nie budzi obaw przed „zdemaskowaniem się”. Od początku miałam świadomość, że w moim fanklubie byli geje, natomiast co do lesbijek – nie do końca mam takie przekonanie. Zdecydowanie bardziej przyciągam homoseksualnych mężczyzn. Jeden z pierwszych szefów fanklubu i od początku jeden z moich najwierniejszych fanów był gejem, więc takie sygnały dostawałam przez cały czas. Widziałam to już w latach osiemdziesiątych, choć może wtedy nie było jeszcze tylu deklaracji. To byli w końcu młodzi, emocjonalnie i osobowościowo niewykształceni jeszcze ludzie, natomiast w tej chwili są już zdeklarowanymi gejami. Część z nich wyjechała do Londynu po to, by moc tam funkcjonować normalnie. Bardzo mi przykro, że tu jest trudniej funkcjonować niż w Londynie…

Ciekawią mnie te lesbijki, a raczej ich brak. Zawsze była pani w wizerunku ostra, wyzwolona, konkretna i wyrazista. I miała te wygolone boki na głowie – stereotypowy atrybut wyglądu lesbijek.

Może właśnie byłam aż za mocna? A dla gejów dostatecznie wyrazista? Nie mam pojęcia. Ale nie był to tylko mój wizerunek sceniczny, ja się tak nosiłam na co dzień. Gdy szłam do sklepu po bułki i mleko, to też nie miałam zwykłego, poprawnego makijażu, tylko asymetryczny. Pamiętam taką sytuację z czasów kręcenia „Podroży Pana Kleksa” na Krymie, kiedy to siedzieliśmy w zamkniętym i odizolowanym hotelu wysoko w górach i nudziliśmy się, bo dni filmowe toczyły się ślamazarnie, gdy zrobiło mi się w końcu „ciasno” bez mojego normalnego wizerunku. Ubrałam się i wymalowałam normalnie, tak, jak na scenę i ulicę, w krotką skórzaną spódnicę, skórzany stanik, i zeszłam z tego hotelu do miasta. Był to dla ludzi szok. Odwagi wystarczyło mi tylko na chwilę, musiałam uciekać z powrotem do hotelu. To była próba prowokacji, bo chyba tamten świat był dla mnie nieakceptowalny. Jestem dość przekorną osobą i od czasu do czasu się we mnie budzi ta przekora.

Jakim przeżyciem zawodowym były dla pani „Podróże Pana Kleksa”?

To była jedna wielka przygoda. Wcześniej nie występowałam w filmach i nadal twierdzę, że jeśli chodzi o aktorstwo, niczego ciekawego tam nie pokazałam. Dziś jestem człowiekiem dojrzałym i mającym świadomość pewnych błędów i podeszłabym pewnie do sprawy aktorstwa inaczej, ale wówczas byłam do tego zupełnie nieprzygotowana. To był też taki czas w moim życiu, że działo się bardzo dużo, a wszystko było nowe i fascynujące. Nie miałam czasu na zastanawianie się nad rożnymi sprawami. Praca aktora jest dla mnie kompletnie niezrozumiała – szokiem było to, że nie ma zespołowości, nie ma do kogo grać: sceny kręcone są „w powietrze”. Do dzisiaj nie poznałam na przykład Pana Kleksa, czyli Piotra Fronczewskiego! W czasie nagrywania filmu w ogóle się nie spotkaliśmy.

W następnej dekadzie wystąpiła pani w musicalu „Pocałunek kobiety-pająka” opartym na powieści Manuela Puiga, na podstawie której powstał oscarowy film (pierwszy w historii kina Oscar za rolę geja – dla Williama Hurta). Jak do tego doszło?

Z tymi musicalami zawsze mam duży problem. Ja ich po prostu nie lubię, nie znam, nie do końca się orientuję w tej dziedzinie.

Ale przecież grała pani wcześniej w „Jesus Christ Superstar”?

Tak, i jeszcze wcześniej w Teatrze Polskim w Poznaniu w „Łyżki i księżyc”. Z reguły trzeba mnie długo przekonywać. I zawsze jest tak, że są jakieś argumenty, które do mnie trafiają. W przypadku spektaklu „Łyżki i księżyc” – były nimi muzyka i praca w teatrze Grzegorza Strożniaka. To była realizacja jego pasji, a że wtedy Lombard był na etapie wielkiej przyjaźni, to skoro Grzegorz to robił – my jako przyjaciele braliśmy w tym udział. Jeśli chodzi o „Jesus Christ Superstar”, który jest sztandarowym musicalem, przekonał mnie zespół TSA i Marek Piekarczyk, który zawsze marzył, żeby zaśpiewać rolę tytułową. I zrobił to zupełnie nieprawdopodobnie, to na pewno jedna z jego życiowych rol. W przypadku „Pocałunku kobiety pająka” decydującą rolę miało libretto – tekst, który dotyczył nietypowej sytuacji.

Znała pani wcześniej tę książkę lub film, opowiadający o rewolucjoniście i homoseksualiście odbywających wspólnie karę w argentyńskim więzieniu?

Nie znałam. I jestem bardzo zadowolona, że dałam się namówić. Muzycznie było to niezwykłe doświadczenie, bo śpiewałam w rejestrach, których nie wykorzystuję codziennie na estradzie w muzyce, którą wykonuję. Tam, w mojej demonicznej roli, były na miejscu. Teatralnie to również było wielkie przeżycie – byłam noszona na rękach, miałam piękne stroje, totalne metamorfozy, peruki, w których byłam nie do poznania. Sztuka była trudna w odbiorze, choć spotkała się z bardzo dobrymi reakcjami. Na pewno nie było żadnego skandalu, bo były to trochę inne czasy. Myślę, że dzisiaj ten musical inaczej zostałby odebrany.

To chyba smutny wniosek?

Niekoniecznie. Rozmawiałam swego czasu z moimi przyjaciółmi gejami, że marzyłoby mi się, by nie było tych wszystkich demonstracji, parad miłości, prowokacyjnych części manifestowania swojej orientacji seksualnej – chciałabym po prostu, by była ona czymś normalnym i zwyczajnym. Ale prawdą jest, na co mi zwrócili uwagę, że gdyby nie było tego wszystkiego oraz związanych z tym skandali, to w ogóle byśmy nie rozmawiali o tych sprawach. I odbiór „Pocałunku kobiety pająka” jest tego doskonałym obrazem. Myślę, że jesteśmy teraz w takim przejściowym okresie, który prawdopodobnie będzie bardzo długo trwał i może kiedyś przejdzie w następny etap, w którym to wszystko będzie normalnością.

Czy ta zmiana jest kwestią pokoleniową?

Myślę, że kwestią dobrych kilku pokoleń.

Skoro mowa o przyszłości – jakie ma pani teraz plany muzyczne?

Przede mną dużo imprez w trochę rożnych wcieleniach, bo klubowych, z projektami „Symphonica” i „Tribute To Marek Jackowski”, trochę działań solowych i sezon grania z kapelą. Nagraliśmy już część materiału na nową płytę. To utwory zdecydowanie bardziej rockowe, czasem uderzające odrobinę w poprockowe rzeczy, czyli lata osiemdziesiąte, ale z nowszym spojrzeniem, bo zajmuje się nimi nowy producent – Kuba Mańkowski. To wszechstronny człowiek odpowiedzialny za którąś z płyt Eweliny Lisowskiej, jednocześnie pracujący z Behemothem i grający w zespole Sylwii Grzeszczak. Nie wiem nigdy do końca, czego ludzie oczekują, dlatego tym razem postawiłam na rozwiązanie: kapela i moje serce.

„Replika” poleca: Małgorzata Ostrowska – zestaw obowiązkowy: „Droga Pani z TV”, „Taniec pingwina na szkle”, „Szklana pogoda”, Adriatyk, ocean gorący”, „Aku-Hara, kraj ze snu”, „Stan gotowości”, „Plaża fok”, „Czeski film”, „Mam dość”, „Anatomia – ja płynę, płynę”, „Gołębi puch”, „Meluzyna”, „Welcome Home”, „Słona mamona”, „Mister of America”, „Lawa”, „Głupi świat”, „Słowa jak węże do ucha”, „Szpilki”.

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.